Filbana

  • Dokumenty2 833
  • Odsłony751 623
  • Obserwuję554
  • Rozmiar dokumentów5.6 GB
  • Ilość pobrań513 113

Przed egzekucja - Elizabeth L. Silver

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Przed egzekucja - Elizabeth L. Silver.pdf

Filbana EBooki Książki -E- Elizabeth L. Silver
Użytkownik Filbana wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 36 osób, 33 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 206 stron)

Elizabeth Silver Przed egzekucją Tytuł oryginalny: The Execution of Noa P. Singleton Tłumaczenie: Xenia Wiśniewska [Prószyński i S-ka, 2013]

Tytuł​ oryginału THE EXECUTION OF NOA P. SINGLETON Copyright © 2013 by Elizabeth L. Silver All rights reserved Projekt okładki Mariusz Banachowicz Zdjęcie na okładce © Marta Orłowska/Trevillion Images Redaktor prowadzący Katarzyna Rudzka Redakcja Renata Bubrowiecka Korekta Marta Olejnik ISBN 978-83-7961-536-0 Warszawa 2013 Wydawca Prószyński Media Sp. z o.o. 02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28 www.proszynski.pl

Dla Amira

Niesprawiedliwość stosunkowo łatwo znieść. To sprawiedliwość boli. H. L. Mencken

Na tym świecie jesteś albo dobry, albo zły. Jeżeli nie, sąd, nauczyciel lub rodzic na pewno określą twoją tożsamość, zanim będziesz miał szansę zrobić to sam. Szara ziemia niczyja, nieokreślony teren, na którym toczy się większa część życia, to tak naprawdę przestrzeń tymczasowa, jak ciąża lub czyściec. Unosi się nad wszystkimi w swojej pustej, bezbarwnej pelerynie, żegluje po niebie, wypisując twoje lęki literami z dymu. Zawsze masz świadomość, że tam jest, ale nie wiesz, jak się jej pozbyć. Ona natomiast czeka na ciebie cierpliwie, aż pewnego dnia otacza cię jak cyklon i już nie możesz wahać się między czernią a bielą, artystą lub naukowcem, nauczycielem albo uczniem. W tej jednej chwili musisz wybrać określoną drogę – zwycięzcy lub ofiary. A kiedy podejmiesz tę decyzję, lęk opuści cię tak miękko jak rzeka wpływająca do oceanu. Dla mnie ta chwila nadeszła 1 stycznia 2003 roku. * * * Nazywam się Noa P. Singleton, mam trzydzieści pięć lat i przebywam w Zakładzie Karnym dla Kobiet w Pensylwanii. Mój numer identyfikacyjny to 10271978. Jestem jedynym dzieckiem Miss Nastolatek Kalifornii z tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego roku i dawcy spermy, którego nazwiska moja matka – jak twierdziła – nie pamięta. Jako najlepsza uczennica ostatniej klasy liceum, w którym prowadziłam reprezentację biegaczy i pisałam do szkolnej gazety, śledząc nielegalną konsumpcję i sprzedaż narkotyków na terenie campusu, otwierałam uroczystość rozdania dyplomów. Studiowałam biochemię i inżynierię w college’u Uniwersytetu Stanu Pensylwania, a także pracowałam jako hostessa w restauracji, kelnerka na torze wrotkowym, nauczycielka na zastępstwo, wykładowca matematyki oraz asystentka badań laboratoryjnych. Pamiętam, choć niezbyt wyraźnie, moje pierwsze kroki. Miałam jednego chłopaka na poważnie. Proces, który doprowadził mnie do was, trwał zaledwie pięć dni, ale sędziowie przysięgli debatowali przez następne cztery. Trzeba było losować tylko kilka razy, żeby wybrać dwanaście osób, które w pięć krótkich miesięcy skazały mnie na śmierć. Ich nazwiska noszę teraz wyryte w pamięci, tak samo jak dotyk wypukłej kursywy na moim licealnym dyplomie, zapach babci (kulki na mole i płyn do czyszczenia biżuterii) i tradycyjnego pokopulacyjnego papierosa, wypalanego przez mojego pierwszego chłopaka. Niestety inne moje wspomnienia zaczynają blaknąć. Wydarzenia zsuwają się ze swoich półek w niewłaściwe lata i nie zawsze jestem pewna, czy odkładam je na właściwe miejsce. Wiem, że samotność i brak kontaktu z ludźmi są oczywistymi winnymi mojej utraty pamięci, dlatego miło by było porozmawiać przynajmniej z innymi osadzonymi. Jest nas tak niewiele.

Kiedy tu trafiłam, w Stanach Zjednoczonych było pięćdziesiąt jeden kobiet skazanych na śmierć. Musiałybyśmy tylko pozbyć się jednej, żeby urządzić prawdziwy konkurs piękności, lub dodać jedną, gdybyśmy chciały wziąć pod uwagę Puerto Rico i Guam. Teraz jest nas pięćdziesiąt osiem. I oczywiście połowa z nas twierdzi, że jest niewinna. Kobiety zawsze próbują obwiniać za swoją zbrodnię widma: widmowego sprawcę, który je wrobił, widmowy dowód DNA, który zniknął z sejfu, widmowego wspólnika, który tak naprawdę był mózgiem całej operacji. Ale rzeczywistość jest taka, że tu liczy się tylko jedno widmo. Stan Pensylwania, pani na włościach zamieszkanych przez największą populację widm w kraju. Pakuje ludzi w folię bąbelkową, żeby wysłać na śmierć, rzuca na taśmę produkcyjną sprawiedliwości, jakbyśmy były figurkami z plastiku, a potem każe siedzieć bez końca w pojedynczych celach, gdzie nasze głowy chwieją się w przód i w tył, w przód i w tył, w przód i w tył przez całą pierdoloną wieczność. I nigdy nie pozwoli temu duszącemu, przyprawiającemu o mdłości ruchowi się zatrzymać, jakby wyrok śmierci wyssał z naszych mózgów wszelką stabilność, pozbawił nas poczucia równowagi i teraz wszystko wokół nas zdawało się naprawdę chwiać. Widzę pięć srebrnych prętów niecały metr poza zasięgiem ręki. Czasami widzę je podwójnie, jak dziesięć lin, więzienne pasy, pięciolinie. Wyciągam dłoń, by oglądać na niej krzyżujące się linie życia, które zmieniają się w nieznane ulice na mapie miasta. Miasta, którego prawie już nie rozpoznaję. Krawędzie suchych dłoni rozmazują się przed moimi oczami i pięć palców zamienia się w dziesięć, potem w dwadzieścia, a czasem w czterdzieści. Rozchwianie nigdy nie ustaje, bez względu na to, co nam robią, bez względu na to, ile apelacji fałszywie obiecują nam nasi prawnicy, bez względu na to, ile mamy widzeń, ilu dziennikarzy i producentów telewizyjnych chce wyssać z nas jak mleko z cycka fascynujące historie naszego życia. Pensylwania rzadko nas zabija, zupełnie jakby próbowała naśladować moją władczynię, Kalifornię, i konsekwentnie omijać miernoty. Po prostu siedzimy tutaj dopóty, dopóki nie umrzemy z przyczyn naturalnych – ze starości przykrytej kamuflażem raka piersi lub jajników, nefropatii toczniowej, marskości wątroby, nieżytu żołądka, cukrzycy, samobójstwa... A zatem siedzę tu, bezskutecznie próbując umniejszyć skazy na własnej przeszłości. Wiem, że to zrobiłam. Stan wie, że to zrobiłam, choć nigdy tak naprawdę nie obchodziło go dlaczego. Nawet moi prawnicy wiedzieli, że to zrobiłam, od chwili gdy zlikwidowałam żelazne oszczędności ukryte w wydętym brzuchu świnki skarbonki, żeby zapłacić za ich usługi. Byłam przytomna, czujna, zdrowa na umyśle i pobudzona jedną bezkofeinową herbatą z cytryną, kiedy pociągnęłam za spust. Po ogłoszeniu wyroku ani razu temu nie zaprzeczyłam.

ROZDZIAŁ​ PIERWSZY Wszystko zaczęło się sześć miesięcy przed dniem X, kiedy Oliver Stansted i Marlene Dixon złożyli wizytę w Zakładzie Karnym dla Kobiet w Pensylwanii. Oliver przytruchtał ochoczo pierwszy, jak mokry surfer, desperacko próbujący nie przegapić drugiej fali. Miał rzadkie brązowe włosy, zwisające wokół twarzy w kształcie wiśni, w stylu modnym co najmniej dekadę temu (wiem o tym, ponieważ fryzura ta była popularna, kiedy mnie aresztowano). Samotna dziurka znaczyła środek jego brody niczym rana po kuli. Siedziałam w miniaturowej sali widzeń ze słuchawkami, do której zaciągali mnie za każdym razem, gdy miałam gościa. Odwiedziny nie były rzadkością – wywiad dla lokalnej gazety? opowieść do serialu dokumentalnego w telewizji? książka? – ale zanim jeszcze Oliver Stansted wziął pierwszy oddech – on, taki stanowczy, lecz zdenerwowany, opanowany, choć nerwowy, dwadzieścia, może dwadzieścia pięć lat – zdałam sobie sprawę, że szybko będę musiała skorygować swoje oczekiwania. – Noa, czyż nie? – zapytał, trzymając usta niewiarygodnie blisko słuchawki. – Noa Singleton? Arystokratyczne „Noa, czyż nie?” Brytyjski akcent poszybował w górę na koniec wypowiedzi, jakby zdanie było wytwornym pytaniem, zawierającym jedną sylabę. Z przeartykułowanego powitania wylewały się naiwność i pewność siebie jednocześnie. – Nazywam się Oliver Stansted i jestem prawnikiem z Filadelfii – powiedział, patrząc w notatki sporządzone czerwonym atramentem. – Pracuję dla organizacji typu non profit, która reprezentuje osadzonych, skazanych na śmierć lub składających apelację, i niedawno zostałem przydzielony do pani sprawy. – Okej​ – powiedziałam, wpatrując się w niego. Nie był pierwszym adwokatem, który chciał mnie wykorzystać jako szczebel w swojej drabinie do sukcesu. Byłam przyzwyczajona do tych niespodziewanych wizyt – reporterów lokalnych wiadomości zaraz po aresztowaniu, wiadomości krajowych po wyroku skazującym, adwokatów z urzędu rok po żałosnym roku, kiedy zostałam wciągnięta w daremny krąg apelacji, ponieważ nikt tak naprawdę nie słuchał mojego tłumaczenia, że nie jestem zainteresowana podejmowaniem dalszych kroków prawnych, że chcę tylko spokojnie dotrwać do siódmego listopada. Moje decyzje nie interesowały ani tamtych, ani tego nowego. – Czego pan ode mnie chce? – zapytałam. – Wyczerpałam już prawo do apelacji. Zabiją mnie w listopadzie. „Pierwsza kobieta usmażona od wielu lat”. Czytuje pan gazety, prawda? Pan Oliver Stansted przywołał na twarz kolejny wymuszony uśmiech, żeby zastąpić ten, który zniknął na dźwięk moich słów. Przeczesał palcami włosy, burząc idealny przedziałek na boku, zrobiony po to, żeby wyglądał jak ucieleśnienie prawnika działającego w interesie publicznym, zagorzałego przeciwnika kary śmierci, który wybrał małżeństwo

z rzekomym wymiarem sprawiedliwości zamiast formalnego związku partnerskiego. I jak u wszystkich, którzy przyszli do mnie, zanim osiągnęli wiek średni i nawrócili się na republikanizm, nawet jego głos pasował do fryzury i garderoby: łagodny niczym uśpione morze, jak gdyby wysunął się z łona matki, błagając o niedochodowe stanowisko i kawalerkę do kompletu. Natychmiast go znienawidziłam. – Cóż, chociaż jest już pani pozbawiona prawa do apelacji, rozmawiałem z kilkoma pani prawnikami i… – Z którymi? – Aż podskoczyłam. – Ze Stewartem Harrisem? Madisonem McCallem? Siedziałam w tej klitce prawie od dziesięciu lat, słuchając istnej powodzi słów prawników na temat podłych adwokacin, którzy ich zdaniem spieprzyli moją sprawę na sali sądowej. – Proszę mi powiedzieć, panie Oliverze Stanstedzie, dlaczego miałabym siedzieć tutaj i niszczyć ich kariery tylko po to, żeby pan poczuł, że robi coś dobrego? Znowu się uśmiechnął, jakby usłyszał komplement. – Cóż, rozmawiałem z panem Harrisem o kilku wydarzeniach, do jakich doszło podczas pani procesu... – Harris jest do niczego. A McCall? Skinął​ głową i widziałam, że przygotował się do tej wizyty. – Niestety​ odszedł. – Odszedł? – Roześmiałam się. – Tu nie trzeba używać eufemizmów. Proszę się rozejrzeć. Nie sądzę, aby którekolwiek z nas zasługiwało na tak delikatne wyjaśnienie. Co to było? Rak? AIDS? Wiem, że sypiał, z kim popadło. Może syfilis. – W jego gabinecie wybuchł pożar. Nie zdążył wydostać się na czas. Udusił się dymem. Kiwnęłam głową trzy razy. Tego rodzaju wydarzenia nie powinny robić żadnego wrażenia na takich ludziach jak ja. – Rozumiem​ – powiedziałam w końcu. – Rozmawiałem też z kilkoma pani prawnikami, którzy składali apelacje – dodał. – I czego się pan dowiedział? Że byłam molestowana przez wuja? Że jestem niezrównoważona? Że nie miałam zamiaru tego zrobić? Że w mojej przeszłości istnieje coś, co powinno skłonić sąd do oszczędzenia mnie? Czekałam na odpowiedź. Oni zawsze mieli coś do powiedzenia. Zupełnie jakby na studiach prawniczych uczyli tych ćpunów żuć słowa jak gumę. Wsuń kawałek do ust, żuj, puszczaj balony pełne gorącego powietrza, a gdy już guma straci smak, wypluj ją na ziemię. – Nie​ – odrzekł. – Niezupełnie. – W takim razie dlaczego pan tu przyszedł? Pogodziłam się z sytuacją. To koniec. Śledził ruchy moich warg, jak gdyby pleksiglas między nami tłumił jego głos. – I skoro ja się pogodziłam, to i pan powinien. Nawet mnie pan nie zna. – My jednak naprawdę sądzimy, że ma pani szansę na ułaskawienie. – My?​ – zapytałam. – Tak, uważamy, że znajduje się pani w wyjątkowej sytuacji, która może stanowić podstawę do złożenia petycji o ułaskawienie. I to było to, niezmienny powód ich wizyt. Głęboko zakorzeniona potrzeba naprawienia zła. Albo pogorszenia dobra. Albo naprawienia zła, które zostało słusznie wyrządzone komuś, kto zrobił coś złego. Ale on nie miał mi już nic więcej do powiedzenia. Mógł

równie dobrze złożyć całą stertę apelacji, przedstawić nowe dowody świadczące na moją korzyść – daremne, desperackie próby podejmowane prawie przez każdą osobę z dyplomem prawniczym, która mnie spotkała. – Myśli pan, że zostałam niesłusznie skazana, prawda? – Uśmiechnęłam się. – Chce pan rozpocząć karierę z wielką misą dobrej karmy, żeby panu nie zabrakło, kiedy w przyszłości będzie pan robił te wszystkie okropne rzeczy, pracując w międzynarodowym banku, towarzystwie reasekuracyjnym czy czymś w tym rodzaju. Mam rację? Nie odpowiedział. – Mam​ rację, prawda? Znowu cisza. Westchnęłam. – Proszę. Ostrożnie​ rozejrzał się dookoła. – Czynnik niewinności zawsze trzeba brać pod uwagę, zwłaszcza gdy chodzi o egzekucję – prawie szeptał, kładąc mocny akcent na słowie „niewinność”, jakby naprawdę coś dla niego znaczyło. Prawda jest taka, że w pewnym momencie sama zastanawiałam się nad swoją niewinnością, ale szybko mi przeszło, jak młodzieńcze pożądanie czy chęć na czekoladę. – Wie pan, Ollie, że w Europie jest około pięciu milionów samotnych kobiet, które marzą o wyjściu za mąż za więźnia? Nie dopowiedział. Chyba go nie rozbawiłam. – Jest pan Brytyjczykiem, prawda? – Technicznie rzecz biorąc, tak. – Skinął głową, nie zdając sobie sprawy, że prawie go nie słucham. – Właściwie to Walijczykiem. Urodziłem się w Cardiff. – W takim razie proszę zgadnąć, ilu walijskich Romeów mamy tutaj. Zaniemówił. Po prostu stracił głos. Uniosłam zwiniętą dłoń do ust, żeby usłyszał mój szept. – Dam panu podpowiedź: tylu, ilu rosyjskich. Nadal nic. Jego małomówność niezbyt mnie zaskoczyła. Zemsta w formie milczenia miała długą historię. W końcu wszedł tutaj, próbując zachowywać się jak Atticus Finch1, ale nie zdawał sobie sprawy, że ta pewna siebie uprzejmość nie jest najbardziej efektywną taktyką dla bladego piłkarza z Walii. 1 Atticus Finch – bohater powieści Harper Lee Zabić​ drozda. Adwokat z niewielkiego miasteczka, który zostaje obrońcą Murzyna niesłusznie oskarżonego o gwałt na białej kobiecie (wszystkie przypisy w książce pochodzą od tłumaczki). – Ollie, musi pan być szybki, żeby dotrzymać kroku innym adwokatom – poradziłam, pstrykając palcami. – Przychodzą tutaj regularnie co pół roku i błagają, żebym poświęciła im choć godzinę. No, dalej, stać pana na więcej. Kiedy nie kopnął piłki z powrotem w moją stronę, uznałam, że to by było na tyle, jeśli chodzi o kolejnego zadufanego w sobie prawnika. – W porządku​ – powiedziałam i opuściłam słuchawkę. – Straż! – Noa, proszę, posłuchaj – bąknął w końcu tak słabo, że ledwo usłyszałam jego głos

dobiegający ze słuchawki w mojej opuszczonej dłoni. – Proszę, przyłóż słuchawkę do ucha. Przysunął dłoń do szyby. Jego cztery palce pocałowały pleksiglas tak, że widziałam ich odciski, malutkie linie wijące się na opuszkach pod zaskakująco zadbanymi paznokciami. Szyba zamgliła się od ich ciepła. – Bardzo​ chcielibyśmy z panią porozmawiać. Czekałam, żeby dodał jakieś nazwisko, ale on zamilkł. Już miałam się odwrócić, kiedy znowu zapukał w szybę, błagając mnie, bym posłuchała. Z trudem wychwyciłam nazwisko przez hałas, który nie pochodził ode mnie. On gestykulował, prosił mnie, żebym wzięła słuchawkę i przyłożyła ją do ucha. I dziesięć lat po moim aresztowaniu, patrząc na niedopasowany komplet walijskich zębów, mogłabym przysiąc, że Ollie Stansted wypowiedział imię matki Sarah. – My?​ – zapytałam, podnosząc słuchawkę. Uśmiechnął​ się z ulgą. – Miałem niedawno przyjemność poznać panią Marlene Dixon, która uważa, że powinna pani żyć. Oboje wierzymy, że jest pani odpowiednią kandydatką do ułaskawienia. Zwykle to ostatnia opcja, kiedy nie ma już innego wyjścia, ale ze względu na jej powiązania z obiema… Przestałam słuchać. Resztki jego odcisków zniknęły z pleksiglasu i została tylko potłuszczona przezroczysta ściana. W tej chwili tylko na niej mogłam się skupić. Na grubej szybie oddzielającej tych, którzy żyli, od tych, którzy... cóż, żyli w inny sposób. – Doprawdy​ – powiedziałam w końcu. – Marlene… Wielosylabowa sekwencja głosek, która składała się na słowa „Mahrrrrleeen Dihhcksooon”, doprowadzała mnie do przyprawiającego o mdłości samobiczowania za każdym razem, gdy ją słyszałam, dlatego przez ostatnich dziesięć lat starałam się nie myśleć o tych dźwiękach razem. Ollie jednak, najwyraźniej próbując sprostać wymaganiom dokładnie takich ludzi jak Marlene Dixon, nie przestawał słuchać tego, co mówiłam – albo nie mówiłam, albo dawałam do zrozumienia czy, nie wiem, protestowałam w pozbawionej skruchy ciszy. Szybko się uczył. Przynajmniej to można było w nim podziwiać przy pierwszym spotkaniu. – Pani Dixon założyła niedawno organizację charytatywną pod nazwą Matki przeciw Okrucieństwu i uważa, że nawet najbardziej okrutni zabójcy nie zasługują na to, by stan ich zamordował. Jestem jednym z prawników pracujących w niej jako wolontariusz. Cztery sylaby jej imienia i nazwiska nadal wibrowały w kablu telefonicznym między nami jak potrącona gitarowa struna. – Matki przeciw Okrucieństwu? – zapytałam z wymuszonym śmiechem. – Tak​ – potwierdził. – Matki przeciw Okrucieństwu – powtórzyłam, tym razem naprawdę czując rozbawienie. – Żartuje pan? MPO? Jak Miejskie Przedsiębiorstwo Oczyszczania? Oliver Stansted przełknął ślinę i spuścił wzrok na swoje stopy. – Cóż, tak, MPO. – Wypowiedział akronim z przerwami między każdą głoską i z idealną dykcją. To pewnie stara dobra oksfordzka edukacja. Pigmalioniczna aż do artykulacji. – Czy to nie jest skrót tej organizacji od pijanych kierowców? A może już ją pozwali o naruszenie praw autorskich? – Roześmiałam się. – Och, ależ to by było poetyczne. – To Matki przeciw Pijaństwu. MPP – poprawił mnie, wymawiając P z widocznym

wysiłkiem. – MPP – powtórzyłam jak najstaranniej. – MPO – spróbowałam jeszcze raz z podobną przesadą. – Brzmią podobnie. – Proszę​ – powiedział, dość niecierpliwie. – A zatem czego wspaniała pani Dixon chce ode mnie? Jestem pewna, że ostatnim razem, kiedy sprawdzałam, chciała być świadkiem oskarżenia. Wie pan, zeznawała podczas rozprawy... Nie potrafiłam stwierdzić, czy o tym wiedział, czy nadal czekał, aż biuletyn z tą informacją dotrze na jego biurko. – Wydaje mi się, że pamiętam, jak mówiła, że kara śmierci to jedyna najbardziej efektywna forma kary, uświetniająca nasz system prawny, która powinna być zarezerwowana wyłącznie dla najgorszych przestępców, jakich nie można powstrzymać żadnymi innymi środkami... – przerwałam, przerzucając w myślach moją bibliotekę scen. – I, jeśli dobrze pamiętam, oświadczyła: „Żaden inny człowiek nie zasługuje na tę karę bardziej niż Noa P. Singleton”. Koniec cytatu. Oliver Stansted wyjął notes, pstryknął długopisem i oba przedmioty położył na stole. – Powiedziała panu o tym? – Cóż, od tamtej pory wiele się u niej zmieniło. – Doprawdy? – Jak​ powiedziałem, stworzyła tę organizację… – Tak, mówił pan. Matki przeciw Pijaństwu… – ...i już nie sądzi, że kara śmierci jest najbardziej efektywną z kar – kontynuował, ignorując mnie, jakby przygotowywał tę mowę całymi dniami i zamierzał ją skończyć bez względu na koszty. – Teraz uważa, że kara ta jest archaiczna, barbarzyńska i sprzeczna ze wszystkimi celami, jakie wasz kraj stawiał przed sobą w ciągu swojej historii. – Oliver zamilkł na pełnych piętnaście sekund, zanim znowu podjął wątek: – Czy pani za mną nadąża? – Och tak, oczywiście. Ale jeżeli ja wierzę w karę śmierci? Jeśli ja akurat wierzę w „oko za oko”? Wpatrywał się we mnie, jakby sądził, że kłamię. Jak gdyby jego przekonania były ważniejsze od moich tylko dlatego, że on miał akcent, a ja, dawno temu, miałam opaleniznę. – W rzeczywistości pani wcale tak nie uważa, prawda, Noa? – Skrzyżował ramiona, prawe na lewym. – Wiem, że naprawdę wcale tak pani nie sądzi. – Panie Stansted, proszę. Nie szukam współczucia. – Statystyki pokazują, że niewiele apelacji składanych przed egzekucją, na tym etapie, na etapie ułaskawienia, w absolutnie ostatniej chwili, kiedy można uratować życie, zostało odrzuconych – tłumaczył. – Musimy to zrobić. To nasz obowiązek. Bez względu na to, czy nam się uda, czy nie, musimy poznać stanowisko gubernatora na tym etapie procesu. Jeżeli takie grupy jak MPO i inne nie znają ani nie mogą udokumentować stanowiska sędziów i przysięgłych w kwestii skazywania osadzonych na karę śmierci, stanowiska sądów apelacyjnych, potwierdzających takie wyroki, a w końcu ostatecznego stanowiska gubernatorów, którzy odrzucają ostatnią prośbę o ułaskawienie, trudniej będzie przedstawić szerokiej publiczności właściwy obraz, pokazujący, jak zakłamany jest ten system. Bez tego rodzaju statystyk rząd nigdy nie zda sobie sprawy, jakie prawo stosuje. To

barbarzyństwo, antyczna forma kary, która w żaden sposób nie odstrasza… Ale ja znowu przestałam słuchać. Niestety wyglądało na to, że wyłączałam się dokładnie w chwili, gdy Oliver Stansted wskakiwał między kartki powieści Harper Lee. Bolała mnie głowa i nie mogłam słuchać kolejnej tyrady. Mój umysł, poparzony słowami wymawianymi staranniej, niż to słyszałam przez ostatnich dziesięć lat, kipiał od ślepej ambicji, daremnej nadziei. I znowu moja głowa zaczęła się chwiać, kiwać jak u starej zniszczonej zabawki, jaką tak naprawdę byłam. Chciałam powiedzieć coś wiekopomnego, żeby przestał mnie nawracać, ale mówił tak szybko, że zdawał się potykać o własne słowa, aż w końcu zamilkł. – I co pani powie na to wszystko? – zapytał. – Jeżeli nie dla siebie, to dla systemu. Dla innych osadzonych. Nie znał żadnych innych osadzonych, ale nawet gdyby znał, na pewno nie chciałby im pomagać. – Proszę posłuchać, panie Stansted... Czy naprawdę pan myśli, że po raz pierwszy myślę o ułaskawieniu albo kolejnej stercie apelacji? Już to przerabiałam. Przyszedł pan tutaj, żeby mnie torturować? Dać mi nadzieję, której już prawie się pozbyłam? – Starałam się nie parsknąć śmiechem przy słowie „nadzieja”, jest takie melodramatyczne. Prosto ze Skazanych na Shawshank. – Bez względu na to, czy uda się, czy nie – nie, dziękuję. Bardzo. – Oliver – wtrącił miękko, niezrażony. – Proszę mi mówić „Oliver”. – Nie​ Ollie? Nie odpowiedział. – W porządku, Oliver. Zdajesz sobie sprawę, że ułaskawienie jest zarezerwowane głównie dla niedorozwiniętych lub ludzi, którzy naprawdę są… – Ludzie, którzy naprawdę są niewinni, zapewne nie siedzieliby w więzieniu na sześć miesięcy przed datą egzekucji, a osoby upośledzone umysłowo nie podlegają karze śmierci. – Oszczędź mi swoich adwokackich przemówień. – Prawda jest taka, że dopiero zacząłem badać pani sprawę i myślę, że coś mamy. Ofiary, broń, dowody, motyw – to wszystko jest takie cholernie niejasne. – Wyjaśnijmy to sobie. Po co chcesz wzbudzić we mnie nadzieję? Dla statystyki? Pokręcił​ głową. – Nie. – Nie chcesz wzbudzać we mnie nadziei? – Tego nie powiedziałem. – Chcesz mnie wykorzystać dla dobra innych osadzonych. O to chodzi? – Nie, panno Singleton – powiedział, unosząc dłoń do czoła. – Spokojnie. – Uśmiechnęłam się. – Wszystko jest w porządku. – Po prostu sądzimy, że w związku z nowym stanowiskiem pani Dixon w kwestii kary śmierci gubernator naprawdę może inaczej spojrzeć na pani sprawę. – Dlaczego? – Roześmiałam się. – Ponieważ Marlene Dixon zamierza, niech się upewnię, że dobrze cię zrozumiałam, błagać o moje życie? Oliver znowu rozpoczął wykład, ale mój wzrok pobiegł poza jego usta, do zasłoniętych tylnych drzwi, skąd dobiegały przytłumione odgłosy. W mojej wyciszonej komnacie usłyszałam je jako stukot wysokich obcasów na podłodze, przenikliwy i donośny, jakbym

słuchała gwałtownego gradu uderzającego spod powierzchni wody. Okazało się, że pochodzi od niskich granatowych czółenek, małych i szerokich przy pięcie, z rodzaju tych, jakie noszą kobiety w średnim wieku, kiedy już nie dbają o zmysłową linię łydki. – Oliver – powiedziałam, próbując mu przerwać. – Przykro mi. Wiem, dlaczego tu jestem. Nie mam ochoty po raz kolejny wyliczać punkt po punkcie moich win przed kolejnym ambitnym prawnikiem, którego kręcą wizyty u takich skazanych jak ja. – Gdybyśmy tylko mogli porozmawiać o tym, co się stało – bąknął, przytłoczony metronomicznym stukotem butów starszej pani, dobiegającym zza jego pleców. Szła tak głośno, że słyszałam jej kroki przez słuchawkę. Ollie podrygiwał przy każdym stuknięciu, jakby tańczył do rytmu, dopóki nie objawiła się w pełnej krasie w sali widzeń. Widziałam, jak za pleksiglasową przegrodą mówi coś do Olliego, coś, czego nie mogłam usłyszeć, i jak mój prawnik-chłopczyk natychmiast wstaje, żeby powitać ją usłużnie pełnym szacunku ukłonem. I proszę. Akurat gdy Ollie zaczynał wykazywać się odrobiną męstwa, podkulił pod siebie poddańczo ogon. Prawie straciłam apetyt. – Witaj, Marlene – szepnęłam, pukając słuchawką o szybę. Chciałam być pewna, że odezwę się pierwsza i z idealną precyzją. Nie zamierzałam brzmieć przerażająco, ale chyba nie dało się tego uniknąć. Może po prostu chciałam dać ludziom to, po co tu przyszli. Nie sądzę, żeby to było takie okropne z mojej strony. Powtórzyłam​ powitanie: – Witaj, Marlene. Nie wiedziałam, że musisz wysyłać forpocztę. Skrzywiła się prawie niedostrzegalnie, ale cała drgnęła. Bez słowa wyjęła chusteczkę i wytarła słuchawkę, dopiero wtedy uniosła ją do ucha. – Witaj, Noa – powiedziała, wymawiając moje imię z widocznym wysiłkiem. To nie było takie trudne, chciałam stwierdzić, ale zamiast tego oznajmiłam, że dobrze wygląda, i naprawdę tak było. Znowu ufarbowała włosy, czego z oczywistych powodów zaniechała na czas procesu. Teraz miały ładny odcień głębokiego blondu; połyskliwy kolor, który wybiera większość kobiet po pięćdziesiątce, aby nie dopuścić siwizny do głosu. Muszę przyznać, że było jej w nim wyjątkowo do twarzy. Zerknęłam na Olliego, który trzymał teczkę Marlene, kiedy ona sadowiła się na krześle, po czym usiadł obok niej i podniósł dodatkową słuchawkę, żeby przysłuchiwać się naszemu świętemu pojednaniu. Im więcej o tym myślałam, tym bardziej dochodziłam do wniosku, że w sumie nie był taką złą przystawką. Ale może to było tylko złudzenie więźnia. – Słyszałam, że wyznaczono ci nową datę egzekucji – odezwała się w końcu. Długimi kościstymi palcami musnęła włosy i odrzuciła je jak nastolatka. – Tak, na siódmego listopada. – Przyłożyłam słuchawkę do drugiego ucha. – Po co tak naprawdę tu przyszłaś, Marlene? Przecież nie zależy ci na utrzymaniu mnie przy życiu. Zerknęła na Olivera, po czym przyłożyła kościstą dłoń do serca. – Cóż, właśnie na tym mi zależy. Zmrużyłam oczy, jakby ktoś pociągnął ich kąciki za niewidzialne sznurki, aż moja twarz wykrzywiła się w pozornie uniżony uśmiech. Boże, miałam idealne wyczucie czasu. Chodzi mi o to, że ona nie szukała szczęścia, radości, wdzięczności, skruchy czy czego tam jeszcze, ale wydawała się szczerze zachwycona – oczywiście z pewnym dyskomfortem – że ja wyglądałam na szczęśliwą. Nigdy nie mogłabym jej wyznać, że moja reakcja była raczej objawem poczucia humoru niż nadziei.

– Dlaczego? – zapytałam w końcu. – Dlaczego nagle chcesz mi pomóc? – Oliver już ci to wyjaśnił, prawda? Skinęłam​ głową. – Mimo​ to… – Mam swoje powody, Noa. Ty najlepiej ze wszystkich ludzi powinnaś to rozumieć. – Daj​ spokój, Marlene. Wyprostowała się na krześle, żeby spojrzeć mi w twarz, i zacisnęła wargi, jakby wygładzała szminkę, która musiała być krwistoczerwona, kiedy ją nakładała, pewnie kilka godzin temu, a teraz zbladła do koloru wiejskiego błota. Bez wątpienia czuła wewnętrzny ból, że w tych murach nie może nałożyć świeżej warstwy. – Naprawdę nie powiesz mi, dlaczego chcesz powtórki? Zignorowała mnie. Zamiast mi odpowiedzieć, odłożyła słuchawkę, pochyliła się i wyjęła ze skórzanej teczki z monogramem plik papierów. Kiedy tylko wyłoniła się z niej, by zaczerpnąć powietrza, rzuciła dokumenty na stół. Upadły z hukiem. Nie zamierzała mi odpowiedzieć? W porządku. – No to o co chodzi z tym MPO? – zapytałam, włączając się do jej gry. – Nie mogłaś wymyślić lepszej nazwy? Nudziłaś się? Wykopali cię z Matek przeciw Pijaństwu, gdy złapali cię za kółkiem po kielichu? Znowu podniosła słuchawkę, jednocześnie przeglądając dokumenty. – Uznam, że twoja ignorancja jest wynikiem pobytu w więzieniu, Noa, i nie będę zaspokajała twojej ciekawości dotyczącej mojego udziału w ubieganiu się o twoje ułaskawienie, ponieważ zamierzam porozmawiać z tobą na temat pogrzebu mojej córki. – Wreszcie podniosła na mnie wzrok. – Czy to jasne? Była pierwszym wizytującym, poza Olliem S., który nie zaproponował mi batonika ani przekąski z automatu. – Pewnie – westchnęłam. – Chociaż nie rozumiem, co twoja wizyta tutaj miałaby zmienić. – Oliver powinien był ci to wyjaśnić – powiedziała, nie obracając głowy ani o milimetr na prawo, gdzie on nadal siedział bez ruchu. – Wyraźnie nakazałam mu, by ci o tym powiedział. Poza tym chyba już przez to przechodziłyśmy. – Powiedział, powiedział – zapewniłam, zmuszając się, by posłać Olliemu pełen zrozumienia uśmiech. – Ale nadal nie rozumiem tak nagłej zmiany w twoim sercu. – Moje serce się nie zmieniło, Noa – odparła, patrząc na mnie. – Po prostu je odnalazłam. Nie mogłam odpowiedzieć. Nie miałam pojęcia, że Marlene posiada choćby ćwierć serca, nie mówiąc już o całym. – I co? Teraz ty straciłaś mowę? – Roześmiała się półgębkiem. – Nigdy nie mogłaś narzekać na brak słów, Noa. – Przepraszam, Marlene. Nie chciałam cię urazić. – Nie uraziłaś mnie, Noa – uspokoiła mnie. – Ciągle nie wydoroślałaś po tych wszystkich latach... Przeszłaś przez wszystkie apelacje na poziomie stanowym i federalnym, nie kiwnąwszy nawet palcem, żeby pomóc własnym prawnikom. Mimo wszystko… – zająknęła się. – Mimo to… – Nie dokończyła zdania. Nie wtedy. I nie przez następnych sześć miesięcy. – Pewnie na to zasłużyłam – uznałam, spoglądając na Oliviera, który szybko się

odwrócił. – Posłuchaj, Noa, chcę ci pomóc – powiedziała cicho. – Chcę porozmawiać o tobie z gubernatorem. Ale jeżeli mam użyć swoich wpływów, aby powiedzieć mu, że jako matka ofiary nie mogę żyć ze świadomością tej egzekucji, potrzebuję od ciebie czegoś, czegokolwiek, co dowiedzie, że się zmieniłaś. Że jesteś teraz dobrym człowiekiem. Że nigdy nie chciałaś zrobić tego, co zrobiłaś. Że jesteś cennym zasobem tego świata. Dlatego porozmawiaj ze mną, udowodnij mi to. – Zwilżyła wyschnięte wargi językiem, po czym ciągnęła: – Odebranie życia nie leży ani w gestii mojej, ani stanu. Teraz wierzę w to z całego serca. Ale jeszcze bardziej, z pobudek osobistych, chciałabym wierzyć w to, że to, co mówię o tobie, jest prawdą. – Palcem wskazującym poklepała zwiotczałą skórę pod oczami. – Czy cokolwiek z tego rozumiesz? – Rzeczywiście się zmieniłaś, ale nie sądzę, żebym mogła powiedzieć cokolwiek, co zmieni twoje zdanie na mój temat. – Nie obrażaj mnie – rozkazała takim tonem, że doskonale zrozumiałam, w jaki sposób odniosła sukces. Przed procesem, a jeszcze większy po nim. – Nie marnuj mojego czasu, Noa. Jej głos był nadal monotonny i onieśmielająco władczy, ale teraz spokojny. Spokojny jak oko cyklonu. Spokojny jak milioner mijający na ulicy żebraka. Pełen spokoju wynikającego z pewności siebie... Wiecie, o czym mówię? I wtedy mój kaganiec wreszcie spadł i bez żadnego nacisku z jej strony mogłam w końcu to powiedzieć: – Ja…​ przepraszam. To nawet nie było takie trudne, co chyba najbardziej mnie zaskoczyło. Przecież nie mogłam wypowiedzieć tych słów przez cały czas trwania procesu, a teraz wymknęły mi się jak monety wypadające przez dziurę w kieszeni. Wypuściła powietrze, a jej płaska klatka piersiowa uniosła się lekko. – Chcę tylko cię poznać. Chcę zrozumieć. Kiedy zamilkła, wymieniliśmy z Oliverem spojrzenia. – Dlaczego rodzice dali ci na imię Noa? – zapytała. – Jaka jest twoja ulubiona potrawa? Jakie lubisz kolory? Czy słuchasz… – przerwała na chwilę. – Przepraszam, słuchałaś jakiegoś konkretnego rodzaju muzyki? Żadnego odzewu na moje przeprosiny. Ale ja znowu dostosowałam się do jej reguł. – No dobrze – powiedziałam. – Kiedyś bardzo lubiłam sushi, jeszcze zanim stało się takie modne. Miałam słabość do musicali, takich z Broadwayu. Lubiłam zwłaszcza „Kabaret”, „Carousel”, „Chicago”. Chociaż może nawet nie tyle je lubię, ile słucham ich ze względu na moją mamę. Przepraszam – poprawiłam się szybko – słuchałam. – Zamyśliłam się. – Hmm, co jeszcze? Lubię zielony kolor, właściwie w każdym odcieniu: zieleń leśną, limonkową, trawiastą, khaki. Kiedyś wzięłam udział w półmaratonie. – Spojrzałam jej w oczy, słuchała mnie z uwagą. – Moje imię? Naprawdę? – Może pani mówić także o innych sprawach – wtrącił Oliver. Marlene obróciła głowę ruchem przywodzącym na myśl wykręcanie korka z butelki i posłała Olliemu spojrzenie, które odepchnęło jego krzesło do tyłu – prawie bez jego pomocy – z piskiem przypominającym odgłos wydawany przez myszy w metrze. Upuścił słuchawkę, ale szybko ją podniósł, żeby nie uronić ani słówka. Prawie już zapomniałam, że w ogóle tam siedzi. Taką właśnie osobą była Marlene Dixon – przed naświetlaniem i po nim. Po prostu usuwała wszystkich innych w cień. Może dlatego nigdy mnie nie lubiła. Ja

nie pozwalałam jej na ten narcystyczny luksus. – Naprawdę. – Skinęła głową. – Chcę wiedzieć... – przerwała, przywołując na twarz wyraz pełen troski – ...dlaczego Noa? Ona naprawdę niczego nie udawała, ani w kwestii swoich potrzeb czy próśb, ani wyglądu. Ubrana ekstrawagancko w kostium szyty na miarę, czarny jak smoła, luźny na obfitych biodrach, była kompletnym przeciwieństwem wszystkich kobiet w moim życiu. Rubinowe kolczyki błyszczały w jej obwisłych uszach. Długi złoty łańcuszek odbijał się na tle marynarki i ginął tam, gdzie byłyby jej piersi, gdyby nie podwójna mastektomia, której się poddała w trakcie mojego procesu. (Wiem, że mój wyrok nie miał z tym nic wspólnego, ale nie mogę przestać się zastanawiać, nawet teraz, co by się stało, gdyby członkowie ławy przysięgłych nie wiedzieli o jej problemach zdrowotnych). Na końcu łańcuszka wisiał solidny medalion, długi na pięć centymetrów, który bez wątpienia krył zdjęcie Sarah zrobione zaraz po urodzeniu i, oczywiście, na ukończenie college’u. – No dobrze – powiedziałam. – Nie potrafię wyjaśnić, o czym myślała moja matka, ale jestem prawie pewna, że chciała mieć chłopca, dlatego nadała mi męskie imię „Noe”. I to tyle. – Ale​ ty piszesz swoje „n-o-a” – wytknęła Marlene. – Zatem​ wracamy do literowania? To nie jest żaden akronim. Nie​ poddawała się jednak. – Posłuchaj​ – powiedziałam – zmieniłam „e” na „a”, kiedy poszłam do liceum, ponieważ tak brzmiało lepiej. Bardziej oryginalnie. Ollie​ się ożywił. – Dali​ ci drugie imię. – Nie​ dali. – Ale​ w dokumentach… – Sama​ je sobie nadałam, Ollie – podniosłam głos. – Wyobraź sobie, że znudziło ci się rodzicielstwo, zanim jeszcze skończyłeś nazywać dzieciaka... Ollie​ nie odpowiedział. Marlene nie wyglądała na zadowoloną. – W porządku​ – powiedziałam ciszej. Odchrząknęłam. – Po prostu: jeśli masz nudne imię, nie możesz zrobić nic oryginalnego ani godnego zapamiętania. To wszystko. Drugie imię, imiona połączone myślnikiem, monosylabiczne imię etniczne... Wiesz, o czym mówię? – Cóż​ – rzekł z namysłem. – A Bill Clinton? Albo Jane Austen? Jimmy Carter? – Łut​ szczęścia – odparowałam. – Przemknęli się przez kosmiczne dziury. W końcu​ znowu odezwała się Marlene. Widocznie Ollie wypowiedział już zbyt wiele kwestii jak na jej gust. – Chodzi​ o to, że twoje imię w tej pisowni jest hebrajskie. Piękne hebrajskie imię kobiece. – Hebrajskie?​ – zdziwiłam się, jakbym już wcześniej tego nie wiedziała. Ludzie​ zawsze tu przychodzili i mówili mi różne rzeczy, jakby pierwsi oświecali więźniarkę, jakby kochali to przekonanie, że mówią mi coś, o czym jeszcze nie wiem – oznaka słusznej przewagi z racji przydziału więziennych krzeseł. – Chciałam​ tak nazwać swoją córkę – wyznała Marlene – ale mąż się nie zgodził. – Nie​ wiedziałam – powiedziałam po chwili, dając jej czas, żeby przebolała tę stratę. Uniosła​ plik dokumentów i dopóty stukała nimi o stół, dopóki nie ułożyły się równo.

– Cóż,​ życie nie zawsze toczy się według naszych planów, prawda? – Pochyliła się, żeby schować papiery do teczki. – Dziękujemy za poświęcony nam czas, Noa. Będziemy w kontakcie. * * * Kiedy​ Marlene i Oliver wyszli, Nancy Rae (czasami moja ulubiona strażniczka, która pracowała tylko trzy dni w tygodniu) skuła mi ręce kajdankami i odprowadziła do celi. To​ nigdy nie trwa długo, ponieważ ostatnimi laty stałam się wzorową obywatelką oddziału. Kiedy natychmiast po skończonym widzeniu krzyczą: „Ręce!”, wracam do drzwi, jak gdyby królowa Anglii odwiedziła mnie w moim pleksiglasowym dworze, krzyżuję nadgarstki za plecami i wsuwam w otwór w drzwiach, gdzie Nancy Rae (lub ktoś trochę mniej przypominający zinstytucjonalizowaną karykaturę) skuwa mi je. Nie zapinają kajdanek delikatnie i przez pierwsze trzy miesiące często wracałam do celi z krwawym wzorem, podobnym do bransolet, które nosiłam w latach osiemdziesiątych, lub mojej ulubionej przed aresztowaniem diamentowej bransoletki. (Jedna z moich byłych sąsiadek, Janice Dukowski, która została skazana na śmierć za opłacenie mordercy męża, przynajmniej raz w miesiącu próbowała popełnić samobójstwo, podcinając sobie żyły na nadgarstkach zagrzybionymi paznokciami u stóp, i nigdy nie można było odróżnić blizn po sznytach od krwawych bransoletek). Ja zawsze pozwalam skuć sobie ręce i idę z wysoko podniesioną głową aż do mojej celi, w której siedzę przez następne dwadzieścia trzy godziny, aż do godziny rekreacyjnej lub dopóki kolejny dziennikarz czy prawnik nie przyjdzie, żeby ze mną porozmawiać. To naprawdę jest takie proste. Tak długo leżę na łóżku, że moje ciało nie zawsze potrafi utrzymać się w pozycji pionowej. Czasami, kiedy strażniczka podchodzi do drzwi i mówi, że mam gościa, jak to było w wypadku Olivera i Marlene, podnoszę się z siennika i zamiast podejść do krat, upadam na podłogę. Moje mięśnie są w zaniku, kończyny pozbawione sił, kości puste. Kiedyś odmawiałam korzystania z godziny rekreacyjnej, ponieważ byłam wściekła na matkę, która nie dzwoniła ani nie pisała do mnie przez dwa tygodnie, i spędziłam sama w mojej celi, dwa na trzy metry, łącznie siedem tygodni, wstając jedynie po to, by się załatwić. Później​ dowiedziałam się, że matka popłynęła w rejs po Bałtyku ze strażakiem o imieniu Renato, którego spotkała w grupie wsparcia – nie dla rodziców więźniów, ale dla samotnych matek ukośnik aktorów niezrzeszonych w zawodowym związku aktorów. Zanim znowu się do mnie odezwała, minęło pięć tygodni, a ja spędziłam kolejnych dziesięć na odbudowywaniu masy mięśniowej, robiąc na zimnej podłodze czterdzieści pompek na godzinę. Teraz​ zawsze korzystam z godziny rekreacyjnej (często przebiegam sprintem pięć metrów, oglądam telewizję albo wybieram książki) i żegluję z odpowiednią pokorą z sali widzeń do celi, jak gdyby kajdanki na moich rękach były diamentowymi bransoletkami, Nancy Rae – moim oficerem służb specjalnych, a kombinezon więzienny w kakaowym kolorze – opończą z kaszmiru. Jestem​ budzona co najmniej raz na godzinę. Większość ludzi budzi się z powodu koszmarów, niepokojących snów lub wizyt w toalecie, mnie zaś budzi moja obecna

sąsiadka, która co godzinę krzyczy za swoim kochankiem. Zabiła go w Harrisburgu, rzekomo w obronie własnej, ale prawda jest dokładnie odwrotna. Pamiętam to dobrze, ponieważ zdarzyło się to, zanim tu trafiłam. Napadła na mały sklep spożywczy i tam strzeliła mu w głowę. Oczywiście nie był jej chłopakiem, kochankiem, mężem ani przyjacielem. Nazywał się Pat Jeremiah i był właścicielem baru, do którego często zaglądała. Poszedł do sklepu po papierosy, a ona weszła za nim, żeby wziąć dla niego te fajki – oczywiście bezpłatnie. Kiedy sprzedawca odmówił, wyciągnęła broń, ale ponieważ nie umiała się nią posłużyć, przypadkowo strzeliła w swój obiekt pożądania, który właśnie wychodził. Była tak przerażona i zrozpaczona, że sprzedawcę też zastrzeliła i uciekła. Wszystko to zostało nagrane przez kamerę przemysłową i odtwarzane w wiadomościach, kiedy poznałam Sarah. Dlatego moja sąsiadka ma specjalne miejsce w moim sercu. Problem polega na tym, że wrzeszczy dwadzieścia jeden minut po – w czasie śmierci swojego ukochanego Pata z Pubu Pata. Chociaż przynajmniej dzięki niej mogę szacować upływ czasu. Krzyczy: „Pat, kocham cię! Potrzebuję cię, Pat. Tęsknię za tobą, Pat!” – i tak trzy razy. Tak naprawdę nawet nie wiem, czy ona ma zegarek. Pewnie nie. Może nawet nie jest dwadzieścia jeden po, kiedy co godzinę dyrygent podnosi batutę. Ale coś mi mówi, że jej wewnętrzny budzik dzwoni dokładnie o tej porze, i ufam mu tak samo, jak ufałabym zegarowi słonecznemu. Nazywam ją Szachistką – w hołdzie dawnym czasom, kiedy nazwisko człowieka wskazywało na jego zawód, jak Kowal czy Bednarz. Bez wątpienia postawiła Pata w sytuacji patowej i pewnie mogłaby utrzymać się z gry w szachy. Przez​ pozostałe pięćdziesiąt pięć minut każdej godziny kontempluję moją przeszłość, zbrodnię, którą popełniłam, pająki budujące dom w kątach mojej celi. Nie mogę rozmawiać z żadnymi wyimaginowanymi postaciami, jakie rzekomo mieszkają ze mną, a nie sądzę, żeby ktokolwiek chciał słuchać mojego śpiewu. Sąsiadki wolą rozmawiać z sobą, niż mówić przez ścianę do mnie, a ja wolę milczeć, niż spowiadać się – po raz kolejny – przez kraty wśród oczu, uszu i mikrofonów. Na litość boską, jestem w więzieniu. A to dosłownie próżnia, w którą wciąga się ludzi, aby oczyścić zewnętrzny świat. Żyję w tej próżni, to mój własny kosmos, i myślę o sobie (o Sarah i jej dziecku, czasami o Marlene, moim ojcu i przyjaciołach z dzieciństwa). Dlatego gdy ktoś mnie odwiedza, mogę mówić przez cały czas. Mogę mówić i chłonąć to, w co gość jest ubrany, co mówi, a czego nie. Obserwacja to jedyna umiejętność, jaka mi pozostała. Jeżeli oni (niech to będzie Oliver albo nawet Marlene) twierdzą, że zanim tu trafiłam, skupiałam się tylko na sobie – w porządku. Ale już nie. Teraz myślę obsesyjnie o swoim wyglądzie, ponieważ to właśnie fascynuje ludzi we mnie najbardziej: jak wyglądam, co mówię, co zrobiłam. Myślę obsesyjnie o tym, że nigdy nie osiągnę wieku średniego, że nigdy nie będę mogła ufarbować włosów, żeby zamaskować moje doświadczenia. Ani doradzać młodszej wersji siebie. Od czasu​ do czasu jednak w próżni pojawia się ktoś, kto daje mi nowy temat do rozmyślań. Oliver na pewno nie zaliczał się do tych osób, przynajmniej jeszcze nie. Ale w jego niewinności było coś uwodzicielskiego. Po jego wyjściu godzinami wyobrażałam sobie, jak patrzy na mnie przez pleksiglasową szybę, uśmiechając się do mnie uśmiechem tak szerokim, że mógłby połączyć Alcatraz z Sing Sing. Był wtedy politykiem, gospodarzem teleturnieju, pogodynkiem urzekającym mnie swoją autentycznością i niezawodnością. Był także piętnastolatkiem, który właśnie skończył gimnazjum i stanął przed swoim pierwszym zadaniem. Nie, był dwudziestoczteroletnim mężczyzną, który właśnie ukończył studia

prawnicze i to była jego pierwsza sprawa, mogąca – jak sądził – stanowić trampolinę dla jego całej żałosnej kariery. Był jednak zbyt młody, by zrobić cokolwiek. Za mało doświadczony. Zbyt niepewny tego, kim zostanie, żeby poświęcać swój czas komuś takiemu jak ja. Dzień​ po tym, jak Marlene zaszczyciła mnie swoją obecnością, Oliver wrócił sam i przyniósł czysty notes. Zatknął luźny kosmyk włosów za ucho (gdzie widać było zaskakującą kępkę siwizny, przypominającą ptasie gniazdo) i apelował do mnie tak samo jak Stewart Harris i Madison McCall, i wszyscy inni prawnicy apelowali do ławy przysięgłych te wszystkie lata temu, kiedy przekonali mnie, żeby walczyć z zarzutami w sądzie: – Popatrzmy​ na panią jako na osobę – powiedział. – Spójrzmy na Marlene i posłuchajmy, co ona ma do powiedzenia. To właśnie zeznanie osoby związanej z ofiarą czyni tę sprawę tak odmienną od wszystkich. I dzięki Marlene możemy podejść do ułaskawienia inaczej. Możemy pozwolić jej, aby wszystkim kierowała. Pisemna deklaracja z jej podpisem, w której prosi o pani życie, prosto na biurko gubernatora do natychmiastowego opiniowania... Czy on naprawdę chce posłać panią na śmierć, nie dając ostatniej szansy? – mówił do mnie, jakby błagał, bym zagwarantowała mu to ułaskawienie. – Teraz liczą się ludzie, nie fakty. Nie prawo, tylko współczucie, ludzie. Nie​ miałam wątpliwości, że jestem jego pierwszą klientką. A kto nie chciałby być dla kogoś pierwszy pod jakimkolwiek względem? Ale chociaż smak bycia pierwszą (nawet w więzieniu) wydawał się rozkosznie kuszący, oparłam mu się. Nie oferował mi niczego nowego. Właściwie sytuacja była odwrotna i, szczerze mówiąc, miałam już dość dawania. Wtedy przypomniał mi o Marlene. – Ona​ już nie wierzy w karę śmierci? – zapytałam. – Naprawdę? Oliver​ pokręcił głową. Bez wątpienia musiało chodzić o coś więcej, ale w tej sekundzie zostałam pokonana. Moja głowa opadła na piersi, a dla Olivera Stansteda było to uległym przytaknięciem. Jak na sygnał wziął w prawą rękę notes, a w lewą długopis. – Ma​ pani coś przeciwko temu, żebym robił notatki? – zapytał. To​ była jego pierwsza chwila pełnej determinacji i nie mogłam się powstrzymać. Chciałam spędzić ostatnie dni z Atticusem Finchem. Chciałam, by czarował mnie Mark Darcy2, zanim​ zjem mój ostatni posiłek. Chciałam rozmawiać z Clarence’em Darrowem3. Zamiast​ tego zadowoliłam się Oliverem Stanstedem. 2 Mark​ Darcy – jeden z bohaterów powieści Jane Austen Duma​ i uprzedzenie. 3 Clarence​ Darrow – sławny amerykański prawnik. – Nie,​ nie mam nic przeciwko. Żałuję,​ że się zgodziłam. Tak bardzo teraz żałuję, że wyraziłam na to zgodę... Mówię to głośno, żeby było jasne: wolałabym, żebyśmy nigdy tego nie zaczynali.

ROZDZIAŁ​ DRUGI Moja​ matka upuściła mnie tak, że upadłam na głowę. To​ stało się w szpitalu chwilę po tym, jak wydałam pierwszy dźwięk (ochrypły, wysoki wrzask przypominający mezzosopran). Lekarze podali mnie jej, a ja, śliska od krwi i płynu owodniowego, wysunęłam się jej z rąk i upadłam, uderzając o ziemię tym słodkim miękkim miejscem na czubku głowy. Jedna z pielęgniarek w obawie przed podwójnym procesem podniosła mnie z podłogi i nafaszerowała lekami, podczas gdy lekarze zajęli się moją matką. Ja nigdy nie miałam nawet cienia szansy. * * * No​ dobrze, to nie wyglądało dokładnie tak. I oczywiście to nie jest moje wspomnienie, lecz opowieść, która – lubię tak myśleć – obrazuje moje pierwsze dni. Czy wam się to podoba, czy nie. Ale prawdą jest, że moja matka upuściła mnie, kiedy byłam niemowlęciem. Wieść głosi, że naprawdę wypadłam jej z rąk, kiedy miałam dziesięć miesięcy, i wylądowałam na prawym ramieniu. Matka wrzasnęła, ile sił w płucach i popędziła po schodach, żeby podnieść mnie z podłogi. – Noa!​ – krzyknęła, przyciskając mnie do piersi, całując moje uszy, czoło, ramiona. – Przepraszam. Tak bardzo cię przepraszam. Cmok,​ cmok, cmok. – Tak​ strasznie, strasznie, strasznie cię przepraszam – powtarzała, jak gdyby dziesięciomiesięczne niemowlę mogło zrozumieć jej stłumione jęki. Chociaż​ może zrozumiałam, bo podobno przestałam płakać, co wcale jej nie uspokoiło. – Noa? – szeptała moja matka. – No… Noa? Oczywiście​ bała się, że umarłam. – Noa?!!!​ – wrzasnęła, biegnąc do telefonu, żeby wykręcić dziewięćset jedenaście. – Proszę, bądź cała i zdrowa, proszę, maleńka. Być​ może jej strach wzbudziło nie tylko podejrzenie mojej śmierci lub paraliżu, ale także opowieść o tym, jak rok wcześniej sąsiadka kuzyna szefa przewróciła się w kuchni tak nieszczęśliwie, że zrzuciła z kuchenki gorącą patelnię, która wyleciała w powietrze i wylądowała na głowie dwutygodniowego noworodka, powodując jego natychmiastową śmierć. Kobieta została aresztowana za morderstwo pierwszego stopnia i od ponad dwóch lat oczekiwała na proces w więzieniu w jakimś bezimiennym stanie w środku Ameryki. Chciałabym myśleć, że moja matka naprawdę się o mnie martwiła, ale niestety jestem prawie pewna, że źródłem jej lęków była głównie miejska legenda du​ jour. Wnioskuję​ tak z jej powtarzanej co pół roku mitologicznej relacji z dnia, który odmienił nasze życie

na zawsze. (Na początku wydawała się niemal dumna ze swojej umiejętności maskowania niedoborów matczynych umiejętności, ale potem zostałam aresztowana i wtedy – cóż za dogodny zbieg okoliczności – postanowiła publicznie obwiniać siebie, a zwłaszcza ten wypadek, o to, że taka się stałam). – Noa,​ kochanie! – krzyczała moja matka. – Płacz, maleńka! Płacz! Podobno​ dokładnie w tej chwili wydałam gardłowy dźwięk i zakrztusiłam się, jakbym chciała wypluć morską wodę. – Noa!​ – krzyknęła znowu moja matka. – Nic ci nie jest. Nic ci nie będzie. Nic ci nie będzie. Musisz być zdrowa. Sięgnęła​ po telefon. Wciąż używała aparatu z tarczą i z trudem wcisnęła długi paznokieć palca wskazującego w otwór wielkości ziarnka grochu. – Musisz​ być zdrowa – mamrotała. – Musisz. Zadzwoniła​ pod numer alarmowy. – Dziewięćset​ jedenaście. W czym mogę pomóc? Moja​ matka wzięła mnie na ręce i mówiąc, poklepywała mnie po ramieniu: – Tak,​ proszę natychmiast kogoś przysłać. Moja córka, ona ma dziesięć miesięcy. – I? – Zdarzył​ się wypadek! – krzyknęła. – Proszę​ pani, co się stało? Moja​ matka zamarła, a słowa nie mogły ani nabrać kształtu, ani z niej wypłynąć. – Moja​ córka… – Co​ się stało, proszę pani? – nalegała telefonistka. – Muszę wiedzieć, co się wydarzyło. – Moja…​ moja córka jest ranna! – zawołała. – W jaki​ sposób się zraniła? Moja​ matka pocałowała mnie w czoło obiema szerokimi wargami i dalej pokrywała mnie pocałunkami, zostawiając obślinioną ścieżkę w dół od zwichniętego ramienia aż do łokcia. – Halo?​ – zapytała telefonistka. – Proszę pani, czy pani tam jest? Czy ten telefon to żart? Uniosła​ moje ramię, chwytając je palcem wskazującym i kciukiem, wyczuwając żar idący od kontuzji. – Proszę​ pani?! – telefonistka podniosła głos. – Do domu​ wdarł się włamywacz – wypaliła moja matka, wyrzucając z siebie słowa jak karabin. Jakiekolwiek słowa. – Nie wiem, kto to był, ale wszedł do domu, wziął część mojej biżuterii, a potem uciekł. – Przerwała na chwilę. – I… i… kiedy tu był, nosił czarną kominiarkę, więc nie widziałam jego twarzy, moja córeczka zaczęła krzyczeć. On pobiegł… pobiegł… pobiegł na górę i, i wtedy… kiedy tam dobiegł, ona w jakiś sposób… dopełzła do szczytu schodów. I… wtedy… wtedy to się stało! – Co​ się wtedy stało, proszę pani? – zapytała telefonistka spokojnym głosem. – Wtedy…​ wtedy upadła. – Matka znowu przerwała, chwytając powietrze i stawiając znaki interpunkcyjne łzami. – Spadła z drugiego piętra. O mój Boże, proszę, przyślijcie szybko karetkę! Pospieszcie się, proszę! Zapadła​ niezręczna cisza. – Proszę​ podać mi swój adres. – Nie​ mam nawet pojęcia, jak wydostała się z kojca – dodała moja matka, wymawiając

każdą sylabę z odpowiednim naciskiem. – Później​ będziemy się tym martwić, teraz zapewnijmy pani córce opiekę, jakiej potrzebuje – poradziła telefonistka łagodnie. – Ale muszę mieć pani adres. – Pink​ Oak Drive tysiąc osiemset cztery – wyrzuciła z siebie matka. – Szybko! – Natychmiast​ wysyłam do pani karetkę. I proszę spróbować zachować spokój do jej przyjazdu. – Uch-huh… Moja​ matka odłożyła słuchawkę, zanim telefonistka zdążyła przekazać jej więcej rad. Pobiegła na górę, trzymając mnie w drżącym uścisku, a potem położyła mnie na bujanym fotelu, po czym pochyliła się i znowu mnie pocałowała, tym razem w czubek nosa. – Przepraszam,​ kochanie. Nie mogę cię stracić. Nie w ten sposób... Ludzie​ mogą się zastanawiać, na ile ta historia jest prawdziwa, ale za każdym razem, kiedy dostawała rolę w lokalnym teatrze lub poznawała kogoś nowego, ta opowieść wracała jak cholerne świadectwo łaski wypolerowane pentametrem jambicznym. Nie wiem. Może składam z sobą różne fragmenty legendy tak, żeby czuć się z tym dobrze. Ale tak naprawdę to nie ma znaczenia. Jedyne, co jest istotne, to prawda, a prawda jest taka, że nigdy nie zapomnę dźwięku, jaki wtedy usłyszałam. – Kocham​ cię, skarbie – szepnęła moja matka, po czym włożyła długi czarny kozak i zrobiwszy piruet, kopnęła w szczebelki mojego kojca z taką siłą, że drewienka rozpadły się na drzazgi. Znowu​ zaczęłam płakać. – Cii,​ cicho, kochanie – powtarzała moja matka, spoglądając przez ramię, żeby upewnić się, że nic mi nie jest. – Muszę to zrobić. Muszę to zrobić! Oderwała​ jeden bok kojca, odsłaniając oczywistą drogę ucieczki nawet dla mojego słabo rozwiniętego dziesięciomiesięcznego umysłu. Wzięła mnie na ręce, zbiegła na dół, złapała wielki nóż i wbiła go w poduszki kanapy. Przeciągnęła ostrzem. Pojedyncza rana rozcięła płaską powierzchnię niczym szczelina spękaną ziemię, a z niej wyjrzały kłębki poliestru. Moja matka wiedziała, że aby włamanie wyglądało autentycznie, musiały mu towarzyszyć jakieś straty. Wzięła swoją nagrodę z Konkursu Piękności Los Angeles z tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego roku i z siłą olimpijskiego kulomiota cisnęła ją prosto w telewizor. Nastąpiła eksplozja kolorowych kabli, skwierczących w chmurze dymu. Matka rzuciła nagrodę na poharataną sofę i sama opadła obok. I tak czekałyśmy, leżąc na kanapie – ona spocona, otoczona fruwającymi piórami z poliestru, ja na plecach, kończynami do góry, jak otruty karaluch. Gdy​ tylko przyjechała karetka, mojej matce wreszcie udało się powstrzymać łzy. Siedziała z tyłu samochodu razem w dwoma sanitariuszami, którzy przyjechali równo siedem minut po wybuchu telewizora. Nie pojawił się nikt z policji, mimo że matka przez telefon wyraźnie sugerowała, iż padłyśmy ofiarą przestępstwa. Nikt nie spisał żadnego raportu na temat włamania ani wtedy, ani potem. Nie wiem, jak udało się jej tego uniknąć, ale – jak mówiłam – była świetną aktorką, co może nigdy nie przyniosło jej takiego sukcesu, o jakim marzyła, ale przydawało się w różnych sytuacjach. – Nic​ jej nie będzie, pani Singleton – zapewnił sanitariusz. Miał blond włosy i długą szyję, przypominającą kolumnę koryncką. Moją​ matkę łzy ścisnęły za gardło. Lewą dłonią głaskała moje prawe ramię. – Dobrze,​ że pani dziewuszka ma tyle tłuszczyku, który ochronił ją przed najgorszymi

skutkami upadku – dodał drugi sanitariusz. – Wygląda na to, że skończy się tylko na brzydkim siniaku. – Na siniaku?​ – zaskrzeczała moja matka przez łzy. Pierwszy​ sanitariusz objął ją ramieniem, okrywając jednocześnie czerwonym kocem przeznaczonym dla ofiar powodzi. – Tak,​ pani Singleton, musimy jeszcze przeprowadzić badania w szpitalu, ale wygląda na to, że nic jej nie będzie. Matka​ wzruszyła ramionami, otulając się szczelniej pledem. – Panno​ Singleton. Nie ma żadnego pana Singletona. Trzy​ miesiące później w białej kapliczce w Las Vegas moja matka wyszła za sanitariusza numer jeden. Znowu była w ciąży i absolutnie nie zamierzała stracić tego faceta na rzecz innej, o pięć lat od niej młodszej kobiety. Był czerwiec, późne lata siedemdziesiąte. Moja mama włożyła minispódniczkę. Miała długie kasztanowe włosy, przypalone na końcach żelazkiem, i wielkie pozłacane koła w uszach. Ja byłam jej bukietem, ubrana w kostium baletnicy ze wzorem lilii. Mama nawet spryskała moją sukienkę perfumami, żebym pachniała jak kwiaty. Poszła do ołtarza przy wtórze dźwięków Bridge​ Over Troubled Water, a sanitariusz​ numer jeden przez następnych czternaście miesięcy z dumą spał u jej boku. * * * Abstrahując​ od tego, co wydarzyło się w pierwszym roku mojego życia, moje ramię nigdy nie zagoiło się tak, jak powinno. Chociaż lekarze pogotowia nie zgodzili się ze wstępną diagnozą sanitariusza numer jeden, że „to tylko siniak, proszę pani”, moja matka odmówiła przyjęcia jakichkolwiek innych zaleceń w kwestii leczenia. W rzeczywistości miałam rękę złamaną w trzech miejscach i – wziąwszy pod uwagę wczesny stan rozwoju kości – wymagałam bardzo troskliwej opieki. Kiedy tamtego wieczoru przyjechałyśmy do szpitala, matka przestała zwracać na mnie uwagę. Flirtowała z sanitariuszem podczas jazdy, badania i zaleceń dotyczących leczenia, z którymi oczywiście ani ona, ani sanitariusz się nie zgadzali. Powinna była przez następnych dziesięć dni bandażować moją rękę, co kilka godzin zmieniając opatrunek, tak by przylegała ściśle do klatki piersiowej, ale przez następny miesiąc była zbyt zajęta robieniem dziecka numer dwa, żeby się tym przejmować. Dziecięcy​ tłuszczyk, który uchronił mnie przy upadku, powoli zanikał, a moje ramię zamieniło się w dziwacznie sterczący ołówek. Przez chwilę byłam skazana tylko na trzy sprawne kończyny, co wtedy nie było takie straszne, jak mogłoby się wydawać. Nauczyłam się chodzić wcześniej niż inne dzieci, ponieważ potrzebowałam stóp, żeby zawiodły mnie tam, gdzie moje ręce nigdy by mnie nie doprowadziły. Wcześnie też nauczyłam się mówić, ponieważ nie mogłam wskazać na to, czego chciałam. Pomijając fakt, że wyglądałam jak Kevin Spacey w Podejrzanych. Moja​ prawa ręka była w porządku. Wydawała mi się podobna do lewej, skoro mogłam nią złapać długopis, pisać na tablicy czy trzymać flet. Kiedy więc na świecie pojawił się mój brat, czułabym się tak, jakby moja matka nigdy mnie nie upuściła – gdyby ona nie czuła potrzeby, żeby stale mi przypominać o tamtym zdarzeniu, za każdym razem wywołując przy tym elektryczne wstrząsy w moim prawym