Filbana

  • Dokumenty2 833
  • Odsłony782 075
  • Obserwuję571
  • Rozmiar dokumentów5.6 GB
  • Ilość pobrań526 864

Przewoznik

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Przewoznik.pdf

Filbana EBooki Książki -C- Claire McFall
Użytkownik Filbana wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 292 stron)

Claire McFall Przewoźnik Tytuł oryginału Ferryman ISBN 978-83-8116-672-0 Copyright © Claire McFall 2013 Published by arrangement with Margot Edwards Rights Consultancy, U.K. on behalf of the Ben Illis Agency, U.K. Copyright © for the Polish translation by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., 2019 Copyright © for this edition by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań 2019 All rights reserved Redakcja Paulina Wierzbicka Projekt typograficzny i łamanie Grzegorz Kalisiak Projekt graficzny okładki Fecit studio Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 90 sklep@zysk.com.pl www.zysk.com.pl Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.

Spis treści Okładka Strona tytułowa Strona redakcyjna Prolog Rozdział pierwszy Rozdział drugi Rozdział trzeci Rozdział czwarty Rozdział piąty Rozdział szósty Rozdział siódmy Rozdział ósmy Rozdział dziewiąty Rozdział dziesiąty Rozdział jedenasty Rozdział dwunasty Rozdział trzynasty Rozdział czternasty Rozdział piętnasty Rozdział szesnasty Rozdział siedemnasty Rozdział osiemnasty Rozdział dziewiętnasty Rozdział dwudziesty

Rozdział dwudziesty pierwszy Rozdział dwudziesty drugi Rozdział dwudziesty trzeci Rozdział dwudziesty czwarty Rozdział dwudziesty piąty Rozdział dwudziesty szósty Rozdział dwudziesty siódmy Rozdział dwudziesty ósmy Rozdział dwudziesty dziewiąty Rozdział trzydziesty Rozdział trzydziesty pierwszy

U Prolog siadł na zboczu i czekał. Kolejny dzień, kolejne zadanie. Rdzewiejące tory znikały w gardzieli tunelu. W szarej poświacie pochmurnego dnia światło ledwo przebijało się przez szczeliny kamiennego sklepienia. Utkwił wzrok w wejściu. Był skupiony, ale znużony. Nie było w tym ani grama ekscytacji, ani krztyny ciekawości. Już dawno stracił zainteresowanie. Teraz liczyła się już tylko realizacja zadania. Jego zimne, bezduszne oczy nie miały w sobie życia. Dął zimny wiatr, ale nie czuł chłodu. Był skoncentrowany. To mogło stać się w każdej chwili.

P Rozdział pierwszy ierwsze krople deszczu zatańczyły ciężkim, chaotycznym krokiem po blaszanym dachu peronu. Dylan westchnęła i zanurzyła twarz głębiej w swoją ciepłą zimową kurtkę, próbując ogrzać zmarznięty nos. Czuła drętwienie w nogach, więc zaczęła tupać w popękany beton, aby pobudzić krążenie. Posępnie przesunęła wzrokiem po smukłych, czarnych torach, po których walały się opakowania po chipsach, rdzewiejące puszki po napojach i części połamanej parasolki. Przyszła na stację dziesięć minut wcześniej, okazało się jednak, że pociąg miał piętnaście minut opóźnienia. Nie pozostało jej nic innego, jak tylko stać i patrzeć w dal, czując, jak z jej ciała powoli uchodzi ciepło. Podczas gdy deszcz zaczął padać bardziej regularnie, nieznajomy stojący nieopodal próbował wrócić do czytania bezpłatnej gazety, zaabsorbowany sprawą przerażającego morderstwa na West Endzie. Dach osłaniał przed deszczem, ale wielkie krople czasem spadały na gazetę, zamieniając druk w nieczytelną plamę. Mężczyzna wymamrotał coś pod nosem, złożył gazetę i wetknął ją pod pachę. Rozejrzał się w poszukiwaniu nowego obiektu uwagi. Dylan szybko odwróciła wzrok. Nie miała ochoty na grzecznościowe konwersacje. To nie był dobry dzień. Ze znanych tylko sobie powodów jej budzik postanowił dziś po prostu nie zadzwonić, a potem było już tylko gorzej. – Wstawaj! No wstawaj! Spóźnisz się! Znowu przesiedziałaś całą noc przy komputerze?! Skoro sama nie potrafisz się zorganizować, ja to zrobię, i wcale ci się to nie spodoba! Głos matki wdarł się w sen z pięknym nieznajomym w tle. Ten skrzekliwy

głos miał moc cięcia szkła, więc podświadomość Dylan postanowiła spłatać jej figla. Biadolenie matki odbijało się od ścian, kiedy szła długim korytarzem ich mieszkania, ale Dylan zdążyła już się wyłączyć. Próbowała zapamiętać sen, uchwycić wszelkie szczegóły, aby za dnia móc ponownie zanurzyć się w tamtym świecie. Spacerowali niespiesznie… jego dłoń połączona ciepłym splotem z jej dłonią, ziemista woń liści i wilgoci uderzająca do głowy. Dylan uśmiechnęła się, czując ciepło w brzuchu, ale chłód poranka przegnał jej wizję i uniemożliwił zapamiętanie twarzy nieznajomego. Westchnęła i zmusiła się do otwarcia oczu, rozkoszując się jeszcze przez chwilę błogim ciepłem kołdry. Wtedy spojrzała na budzik. Boże. Była potwornie spóźniona. Szamocząc się po pokoju, szukała czystych ubrań, aby stworzyć zestaw odpowiedni do szkoły. Szybkie przeczesanie brązowych, sięgających ramion włosów, nadało im typowy kształt kędzierzawego bałaganu. Dylan nawet nie spojrzała w lustro, sięgając po frotkę, która miała okiełznać je i nadać formę niepozornego koczka. Stylowe, wypracowane fryzury wyplatane przez pozostałe dziewczęta pozostawały dla niej tajemnicą. Nawet gdy z poświęceniem suszyła i prostowała włosy, dwie minuty na zewnątrz wystarczały, aby przywrócić im naturalny nieład. Na ogół wyjście z domu bez prysznica nie wchodziło w grę, jednak dziś musiało wystarczyć szybkie opryskanie się pod niemal wrzącą wodą, która lała się z kranu niezależnie od tego, którą gałkę odkręcono. Wytarła się szorstkim ręcznikiem, naciągnęła czarną spódnicę, białą koszulę i zielony krawat, które stanowiły jej mundurek szkolny. W pośpiechu zadarła paznokciem ostatnią parę rajstop, tworząc na nich gęstą sieć oczek. Szorując zęby, cisnęła rajstopy do kosza i pobiegła boso do kuchni. Wyjście z domu bez śniadania na ogół też nie wchodziło w grę, jednak szybki rzut okiem na zawartość lodówki i desperacko optymistyczne spojrzenie w głąb spiżarni ujawniły, że w domu nie było niczego, co

nadawałoby się do zjedzenia po drodze. Gdyby wstała wcześniej, mogłaby w drodze do szkoły wstąpić do kawiarenki po bułkę z szynką, ale nie było już na to czasu. Będzie głodna. Na szczęście pozostało jej jeszcze wystarczająco dużo pieniędzy na porządny posiłek w szkolnej stołówce. Dziś piątek, co na ogół oznaczało rybę z frytkami, oczywiście w wersji bez soli, bez octu i bez ketchupu. Nie w naszej stukniętej na punkcie zdrowia szkole, pomyślała Dylan, przewracając oczami. – Spakowałaś się? – Dylan odwróciła się i ujrzała w drzwiach kuchni swoją matkę, Joan. Była już przebrana w strój służbowy, gotowa na wyczerpujący dwunastogodzinny dyżur w szpitalu. – Nie, zrobię to po szkole. Pociąg odjeżdża dopiero o wpół do szóstej, będę miała dużo czasu. Wścibska jak zawsze, pomyślała Dylan. Jakby po prostu nie mogła się powstrzymać. Brwi Joan uniosły się z dezaprobatą, pogłębiając zmarszczki na czole, doskonale widoczne mimo stosowania drogich kremów i mikstur, wklepywanych skrzętnie każdego wieczora. – Jesteś taka chaotyczna – zaczęła Joan. – Powinnaś zrobić to wieczorem zamiast wisieć na Messengerze… – No dobrze! – Dylan wybuchnęła. – Poradzę sobie. Joan wyglądała, jakby miała jeszcze sporo do powiedzenia, ale zamiast tego pokiwała tylko głową, odwróciła się na pięcie i wyszła. Dylan słuchała odgłosu jej kroków na korytarzu. Łatwo było odgadnąć, dlaczego matka Dylan miała zły humor. Była zdecydowanie przeciwna wyjazdowi córki na weekend do ojca – mężczyzny, któremu kiedyś ślubowała miłość, wierność i uczciwość małżeńską oraz to, że nie opuści go póki śmierć, albo w tym przypadku życie, ich nie rozdzieli. Wiedząc, że Joan jeszcze nie zakończyła swojej tyrady, Dylan szybko włożyła buty, chwyciła torbę i podreptała

korytarzem, ignorując burczenie w brzuchu. To będzie długi poranek. Zatrzymała się w drzwiach, aby wykrzyczeć obowiązkowe pożegnanie, które spotkało się z martwą ciszą, i powlokła się w deszcz. Zanim pokonała piętnastominutową drogę do szkoły, tania zimowa kurtka, którą miała na sobie, przegrała bitwę z siąpiącym deszczem. Poczuła wilgoć, która przesączała się w koszulę. Nagła, ohydna myśl sprawiła, że Dylan skamieniała. Biała koszula. Deszcz. Mokra koszula. Przekopywanie szuflady z bielizną w poszukiwaniu czystego stanika. Odnalezienie tylko jednego. Granatowego. Słowo, które z pewnością zagwarantowałoby jej szlaban, gdyby jej matka była w pobliżu, wyrwało się spomiędzy zaciśniętych zębów. Szybki rzut okiem na zegarek potwierdził, że nie miała już czasu na powrót do domu. Właściwie, mimo tego całego pośpiechu, i tak się spóźni. Genialnie. Stąpała ciężko wzdłuż ulicy, mijając sklepy z używaną odzieżą, zaprzepaszczone ludzkie marzenia zabite deskami, kawiarnie z tanimi meblami i niebotycznie drogimi ciastami oraz niezbędne na każdej ulicy zakłady bukmacherskie. Nie było sensu omijać kałuż, jej stopy były już i tak przemoknięte, a to i tak było w tej chwili jej najmniejszym zmartwieniem. Przez chwilę rozważała możliwość przejścia przez ulicę i schowania się w parku do czasu, aż Joan wyjdzie do pracy, ale doskonale wiedziała, że nie będzie do tego zdolna. Nie miała dość odwagi. Wydając z siebie serię cichych złorzeczeń przeplatanych przekleństwami, minęła bramę wejściową Kaitshall Academy. Minęła trzy piętra szafek będących w różnym stanie rozkładu. Dylan była przekonana, że szkoła została zaprojektowana tak, aby zdławić w uczniach entuzjazm, kreatywność, a przede wszystkim wigor. Rejestracja odbywała się w pokoju pani Parsons na najwyższym piętrze – w kolejnej przestrzeni pamiętającej lepsze czasy, którą nauczycielka próbowała ożywić plakatami i gazetkami na ścianach. Co dziwne, jej starania spowodowały tylko, że sala wydawała się jeszcze bardziej depresyjna,

zwłaszcza teraz, gdy przebywało w niej trzydzieścioro klonów, paplających o nic nieznaczących rzeczach, jakby to były sprawy życia i śmierci. Wtargnięcie Dylan do sali po dzwonku nie uszło jej uwadze, więc obdarzyła ją ostrym jak brzytwa spojrzeniem. Gdy tylko dziewczyna usiadła, wysoki pisk nauczycielki przeciął gwar panujący w klasie. Kolejny głos, którym można by ciąć szkło. – Dylan. Kurtka. To zadziwiające, że dobre maniery wymagane od ucznia wobec nauczyciela nie działają w dwie strony, pomyślała. – Zmarzłam. Na dworze jest bardzo zimno. Podobnie jak tutaj, dodała w myślach. – Nic mnie to nie obchodzi. Kurtka. W pierwszej chwili Dylan zamierzała się sprzeciwić, ale doszła do wniosku, że to bezcelowe. Poza tym dalsza dyskusja ściągnęłaby na nią uwagę wszystkich, czego starała się unikać. Wzdychając, zaczęła szarpać tani zamek błyskawiczny, po czym zrzuciła kurtkę z ramion. Szybki rzut okiem potwierdził wszystkie jej obawy. Przemoczona bluzka stała się przezroczysta, a stanik wydawał się wysyłać sygnały świetlne jak latarnia morska. Wcisnęła się głęboko w krzesło i rozmyślała, jak długo uda jej się pozostać niewidzialną. Odpowiedź nadeszła jakieś czterdzieści pięć sekund później. Oczywiście zaczęło się od dziewczyn. Chichot wybuchł najpierw z lewej strony. – Co? No co? – Chrapliwy, złośliwy głos Davida „Dove’a” MacMillana wzbił się ponad ogólny chichot. Dylan wpatrywała się z determinacją w tablicę, ale w głowie miała bardzo wyraźny obraz Cheryl i jej psiapsiółek uśmiechających się głupkowato i wskazujących swoimi perfekcyjnie wymanikiurowanymi pazurkami w jej stronę. Dove był tak tępy, że potrzebował jeszcze kilku dodatkowych sekund, zanim zrozumiał, kogo

wskazują. Nie zrozumiałby, o co chodzi, bez łopatologicznej podpowiedzi. Cheryl ruszyła mu z pomocą, szepcząc: – Zoba ten stanik. – Oczywiście zrobiła przy tym obsceniczny gest. To był akurat odpowiedni poziom komunikacji dla skretyniałej męskiej części klasy. – Ha! Hej, Dylan, widać ci cycki! – Dylan wzdrygnęła się i wcisnęła jeszcze głębiej w krzesło, podczas gdy chichot przerodził się w ogólną wesołość. Nawet nauczycielka wybuchnęła śmiechem. Krowa jedna. Od kiedy wyjechała Katie, w szkole nie było już nikogo, kto przynajmniej sprawiałby wrażenie, że przebywa na tej samej planecie co Dylan, nie mówiąc już o reprezentowaniu tego samego gatunku. Byli jak stado owiec. Chłopcy nosili dresy, słuchali hip-hopu i przesiadywali wieczorami w skateparku. Nie po to, żeby jeździć na deskach, tylko żeby dewastować, co się da, i tankować każdy alkohol, jaki zdołają zdobyć. Dziewczyny były jeszcze gorsze. Pięć warstw makijażu nadawało ich twarzom pomarańczowy kolor, a zjadliwe, piskliwe głosiki brzmiały jak zapożyczone z amerykańskich seriali. Ich „look” wymagający zużycia dwunastu opakowań lakieru do włosów musiał sprawiać, że mózgi zamieniły się w papkę, bo nie dało się z nimi porozmawiać o niczym oprócz sztucznej opalenizny, okropnej popowej muzyki oraz – co najdziwniejsze – o tym, który z casanovów w dresach jest najbardziej pociągający. Oczywiście byli też inni outsiderzy, jednak na ogół chcieli pozostać samotnikami, próbując przetrwać i nie stać się ruchomym celem dla klasowej mafii. Katie była jej jedynym towarzystwem. Znały się od szkoły podstawowej i spędzały czas na cichym drwieniu ze szkolnych kolegów i planowaniu, jak wydostać się z tej szkoły. Wszystko zmieniło się w zeszłym roku. Pogarda, którą żywili wobec siebie rodzice Katie, sprawiła, że w końcu zdecydowali się rozstać. Nienawidzili się, odkąd Dylan znała Katie, więc nie mogła zrozumieć, dlaczego musiało się to stać akurat teraz. Ale stało się.

Katie zmuszono do wyboru – pozostanie w Glasgow z ojcem alkoholikiem lub przeprowadzka z obsesyjną matką. Dylan nie zazdrościła jej konieczności wyboru. Będąc między młotem a kowadłem, wybrała wyjazd z matką do małej wioski Lesmahagow w hrabstwie Lanarkshire. Równie dobrze mógłby to być drugi koniec świata. Odkąd wyjechała, życie było dużo trudniejsze. I znacznie bardziej samotne. Dylan tęskniła za swoją przyjaciółką. Ona na pewno nie śmiałaby się z prześwitującej koszulki, która co prawda wyschła w połowie pierwszej lekcji, ale tak czy inaczej stało się. Gdziekolwiek by poszła, chłopcy z jej klasy – a nawet kilku, których nie znała – szli za nią i rechotali, wygłaszając złośliwe komentarze i próbując strzelić jej gumką od stanika tylko po to, żeby sprawdzić, czy wciąż ma go na sobie. Podczas długiej przerwy miarka się przebrała. Dylan miała dość niedojrzałych chłopców strojących sobie z niej żarty, miała dość nadętych dziewczyn z ich drwiącymi spojrzeniami i dość głupich nauczycieli, którzy nagle udawali, że są ślepi i głusi. Kiedy po czwartej lekcji wybrzmiał dzwonek, wyszła, minęła stołówkę, ignorując nagły skurcz żołądka wywołany zapachem ryby z frytkami rozchodzącym się spomiędzy wahadłowych drzwi i minęła szkolną bramę, wtapiając się w tłum ludzi zmierzających do knajpek lub piekarni. Kiedy minęła wszystkie sklepy, po prostu szła dalej przed siebie. Serce zaczęło jej bić szybciej, gdy kroczyła ulicami, w które uczniowie nigdy nie zapuszczali się w czasie przerwy – chyba że zamierzali zrobić to, co ona. Nigdy wcześniej nie uciekła ze szkoły. Nawet nie przyszło jej to do głowy. Zawsze była nieśmiałą i poważną uczennicą. Cichą, pilną, ale nieszczególnie bystrą. Do wszystkich sukcesów doszła ciężką pracą, co było łatwe do osiągnięcia, kiedy nie ma się żadnych przyjaciół w klasie ani nawet w szkole. Jednak dzisiaj miała stać się buntowniczką. Kiedy podczas piątej lekcji zostanie odczytana lista obecności, przy jej nazwisku pojawi się kreska. Nawet jeśli zadzwonią do Joan do

szpitala, nie będzie mogła nic zrobić. Do czasu, kiedy Joan skończy swoją zmianę, Dylan będzie już w połowie drogi do Aberdeen. Próbowała uciszyć strach. Miała dzisiaj ważniejsze rzeczy do przemyślenia. Kiedy dotarła do swojej ulicy, stała się bardziej czujna, jednak nikogo nie spotkała. Wlokąc się po schodach na drugie piętro, wyciągnęła klucze. Brzęk rozniósł się po całej klatce schodowej, więc wstrzymała oddech. Ostatnią rzeczą, której potrzebowała, była sąsiadka z naprzeciwka, pani Bailey, wyściubiająca nos przez drzwi. Na pewno chciałaby wiedzieć, co robi Dylan albo, co gorsza, zaprosiłaby ją na chwilę na plotki. Dylan nasłuchiwała w skupieniu, jednak nie usłyszała babcinego szurania kapciami, więc szybko otworzyła podwójny zamek – Joan paranoicznie bała się włamywaczy – i wślizgnęła się do środka. Przede wszystkim musiała zedrzeć z siebie szkolną koszulkę, przez którą najadła się tyle wstydu. Wrzuciła ją do kosza na pranie w łazience i poszła prosto do szafy w swoim pokoju. Stanęła przy niej i dokładnie analizowała swoje ubrania. Jaki strój będzie odpowiedni na pierwsze spotkanie z tatą? Chciała zrobić dobre wrażenie. Nic wyzywającego, żeby nie wyjść na zdzirowatą. I nic z postaciami z kreskówek, żeby nie wyglądać dziecinnie. Coś ładnego i dorosłego. Rozejrzała się w lewo, potem w prawo. Rozsunęła wieszaki z ubraniami i zajrzała do środka, żeby sprawdzić, co kryje się z tyłu. W końcu musiała przyznać sama przed sobą, że nie ma niczego, co nadawałoby się do włożenia na taką okazję. W końcu wzięła spłowiały niebieski T-shirt z nadrukowaną nazwą ulubionej kapeli i narzuciła szarą zapinaną bluzę. Szkolną spódniczkę zamieniła na wygodne jeansy. Całości dopełniały stare trampki. Przyjrzała się sobie dokładnie w dużym lustrze w pokoju Joan. To musiało wystarczyć. Wyciągnęła starą torbę z szafki w korytarzu i rzuciła ją na swoje łóżko. Wepchnęła do niej drugą parę jeansów i kilka T-shirtów, bieliznę, czarne szkolne pantofle i zieloną spódnicę, na wypadek gdyby zaprosił ją na obiad

albo coś w tym stylu. Telefon, odtwarzacz MP3 i portfel wcisnęła do bocznej kieszeni torby razem z kosmetykami. Ostatni ważny przedmiot wzięła z łóżka. Egbert. Jej miś. Poszarzały ze starości, bez jednego oka i z rozdarciem na szwie, przez które misiowe wypełnienie desperacko próbowało uciec z jego sponiewieranego ciałka. Może i nie wygrałby żadnego konkursu piękności, ale miała go od zawsze, a jego towarzystwo sprawiało, że czuła się bezpiecznie. Chciała zabrać go ze sobą, ale gdyby jej tata zobaczył Egberta, pomyślałby, że Dylan jest dzieckiem. Przytuliła go mocno, nie mogąc się zdecydować. W końcu odłożyła go na łóżko. Cofnęła rękę i zaczęła mu się przyglądać. Sprawiał wrażenie, jakby wpatrywał się w nią wzrokiem niechcianego, porzuconego misia. W nagłym poczuciu winy podniosła go i ułożyła delikatnie na spakowanych ubraniach. Zapięła torbę, ale po chwili znowu ją otworzyła i rzuciła misia na łóżko. Tym razem wylądował na twarzy, przez co nie mógł już posyłać jej rozpaczliwych spojrzeń swoim jedynym oskarżycielskim okiem. Zapięła torbę i z determinacją ruszyła do drzwi. Egbert leżał porzucony na środku łóżka. Jednak dwadzieścia sekund później Dylan wróciła do pokoju i chwyciła go. – Wybacz mi, Egbercie – wyszeptała, całując go, i bezceremonialne wepchnęła przytulankę do torby. Gdyby się pospieszyła, może udałoby jej się złapać wcześniejszy pociąg i zaskoczyć tatę. Z tą myślą maszerowała po schodach i dalej wzdłuż ulicy. W drodze na dworzec planowała wstąpić do baru, żeby coś przegryźć, może burgera, który utrzymałby ją przy życiu aż do kolacji. Na myśl o jedzeniu przyspieszyła kroku, czując już w ustach smak czegoś pysznego, kiedy jednak mijała metalową bramę parku, nagle stanęła jak wryta. Przez kraty bramy wpatrywała się w zielony tumult, nie do końca pewna, na co właśnie patrzy. Déjà vu. Zmrużyła oczy, próbując zrozumieć, co wywołało to uczucie. Pomiędzy gałęziami szerokiego dębu mignęła rozczochrana blond czupryna. Przez głowę Dylan przemknął obraz takiej

samej aury blond włosów wokół twarzy bez żadnego wyrazu, ale z przejmująco niebieskimi oczami. Jej sen. Wciągnęła powietrze, jej puls nagle przyspieszył… złudzenie rozwiał nagły chłopięcy rechot. Kiedy dokładnie się przyjrzała, dostrzegła twarz za zasłoną dymu, który pochodził z papierosa tkwiącego w wydętych ustach. MacMillan z kumplami. Dylan zmarszczyła nos z obrzydzenia i cofnęła się, zanim ją dojrzał. Potrząsając głową, jakby chciała przegonić ostatnie przebłyski snu, przeszła przez ulicę i wbiła wzrok w ręcznie malowany znak nad kawiarnią.

T Rozdział drugi o oburzające. Skandaliczne. Nieznajomy najwyraźniej uznał, że najbardziej odpowiednią po lekturze czynnością jest głośne narzekanie. Dylan zerknęła na niego podejrzliwie. Nie chciała rozpoczynać dyskusji z tym starszawym, ubranym od stóp do głów w tweed mężczyzną, żeby nie dać się wciągnąć w niezręczną rozmowę aż do samego Aberdeen. Wzruszyła ramionami, jednak jej gest mógł pozostać niezauważony przez grubą kurtkę. Mężczyzna perorował dalej, niewzruszony jej brakiem entuzjazmu. – I te ceny. Przy takich kosztach biletów można by się spodziewać, że pociąg będzie o czasie. Ale nie. To oburzające. Czekam już od dwudziestu minut, a kiedy w końcu nadjedzie, pewnie nie będzie wolnych miejsc. Co za okropna obsługa. Dylan rozejrzała się wokół. Choć pasażerowie kręcili się pod wszystkimi dostępnymi zadaszeniami, peron kolejowy nie był na tyle zatłoczony, żeby mogła rozpłynąć się w tłumie i zniknąć. Tweedowy mężczyzna odwrócił się, żeby na nią spojrzeć. – Nie sądzisz? Zmuszona do odpowiedzi Dylan próbowała udzielić takiej, która ucięłaby dalszą rozmowę. – Mmm. Niestety, mężczyzna najwyraźniej potraktował to jako zachętę do kontynuowania tyrady. – Było lepiej w czasach, kiedy były to koleje państwowe. Człowiek wiedział, na czym stoi. Wtedy przy pociągach pracowali dobrzy, uczciwi

ludzie. Teraz wszystko się popsuło. Zarządza tym zgraja szarlatanów. Oburzające. No gdzie ten pociąg, pomyślała Dylan, desperacko chcąc uwolnić się z tej społecznej szarady. I wtedy nadjechał, niczym książę w zardzewiałej zbroi. Jedyny przebłysk nadziei w dniu pełnym upokorzenia i tortur. Sięgnęła po swój plecak. Był wypłowiały i nosił ślady intensywnego użycia, jak wszystkie jej rzeczy. Chwyciła oba uchwyty, a kiedy z trudem dźwignęła torbę i zarzucała ją na ramię, usłyszała odgłos drącego się materiału. W taki dzień brakowało jeszcze tylko tego, żeby szew torby puścił, a złowieszczy wiatr rozrzucił jej gacie po peronie. Jednak torba litościwie wytrzymała, a Dylan razem z pozostałymi znużonymi pasażerami powlokła się do pociągu, który zatrzymał się z ciężkim gwizdem. Stała teraz dokładnie pośrodku między dwiema parami drzwi. Zerknęła, w którą stronę udał się tweedowy nieznajomy i ruszyła – najszybciej jak mogła objuczona swoimi ciężarami – w drugą stronę. W wagonie szybko rozejrzała się po twarzach pasażerów, próbując zidentyfikować najgorszych świrów – pijaków, dziwaków, ludzi chcących koniecznie opowiedzieć ci historię swojego życia (która często zawierała dziwne wtręty o porwaniu przez kosmitów) oraz filozofów zainteresowanych na przykład odkrywaniem z tobą sensu naszego istnienia na świecie. Tacy ludzie w niewytłumaczalny sposób lgnęli do Dylan za każdym razem, gdy korzystała z publicznego transportu. Dziś jednak miała na głowie tyle spraw, że zamierzała za wszelką cenę ich uniknąć. Wypatrzyła wolne miejsca, jednak tylko chwilę zajęło jej rozgryzienie, dlaczego w zatłoczonym pociągu nikt wcześniej ich nie zajął. Matka z wrzeszczącym dzieckiem, któremu twarz aż spuchła i poczerwieniała ze złości, usiadła w kąciku z wózkiem oraz rozrzuconymi wokół torbami, wypełnionymi po brzegi przedmiotami, które mogły okazać się potrzebne przy dziecku. Po drugiej stronie, kilka miejsc dalej, wolne było podwójne

siedzenie naprzeciwko pary pijanych nastolatków w niebieskich koszulkach Rangersów. Sączyli tanie wino z butelki nieumiejętnie zawiniętej w papierową torbę, wydzierając się wniebogłosy. Ostatnią wolną opcją było miejsce pośrodku wagonu, przy dużej kobiecie z całą wystawką toreb z zakupami, które rozlokowała na siedzeniach obok i naprzeciwko siebie, dając wyraźnie do zrozumienia, że nie życzy sobie żadnego towarzystwa. Tak czy inaczej była najlepszą opcją. – Przepraszam – wymamrotała Dylan i przesunęła się do niej. Kobieta głośno westchnęła z niezadowoleniem, jednak przesunęła swoje torby. Dylan szybko zdjęła kurtkę, upchnęła ją wraz z torbą na górnej półce i usiadła. Na szczęście stojąc na peronie, wygrzebała ze swojej przepastnej torby odtwarzacz MP3 i słuchawki. Wetknęła je głęboko w uszy, zamknęła oczy i maksymalnie pogłośniła muzykę, pozwalając, aby ciężkie uderzenia bębna jej ulubionego indierockowego zespołu zagłuszyły świat zewnętrzny. Wyobraziła sobie torbową damę zerkającą na nią ze złością przez tę okropną muzykę i błogo się uśmiechnęła. Pociąg skrzypiał z wysiłku, nabierając prędkości w drodze do Aberdeen. Z zamkniętymi oczami Dylan snuła wizje nadchodzącego weekendu. Zdenerwowanie i podniecenie walczyły o kontrolę nad jej ciałem z motylami w brzuchu, które czuła na myśl o tym, jak wysiada z pociągu i szuka mężczyzny, który zawsze był dla niej obcy. Wydobycie od Joan numeru telefonu Jamesa Millera, jej ojca, zajęło całe miesiące ciągłego przekonywania i przypochlebiania się. Dylan przypomniała sobie, jak trzęsły jej się ręce, kiedy wybrała ten numer na telefonie. Musiała się rozłączyć, wybrać numer jeszcze raz, po czym znowu odłożyła słuchawkę. A co, jeśli nie chciał z nią rozmawiać? Co, jeśli miał teraz własną rodzinę? Co, jeśli okaże się ogromnym rozczarowaniem? Pijakiem albo kryminalistą? Jej matka nie mogła udzielić jej więcej

informacji. Oni nigdy ze sobą nie rozmawiali. Wyszedł, kiedy mu kazała i nigdy więcej się nie pokazał, też dokładnie tak, jak kazała. Dylan miała wtedy pięć lat, a przez dekadę jego twarz stała się dla niej tylko niewyraźnym wspomnieniem. Po dwóch dniach rozterek wewnętrznych w końcu zadzwoniła do niego w środku dnia, znajdując sobie ustronne miejsce na szkolnym boisku, z dala od palaczy, zakochanych par i gangów. Miała nadzieję, że będzie w pracy i że nikt nie odbierze telefonu. Tak też się stało. Po sześciu długich jak zawał serca sygnałach włączyła się automatyczna sekretarka. Nagle Dylan zdała sobie sprawę z tego, że nie przemyślała tego, co ma zamiar powiedzieć. Spanikowana zostawiła niepewną, chaotyczną wiadomość. – Dzień dobry, to wiadomość dla Jamesa Millera. Tu Dylan. Twoja córka. Co jeszcze miała powiedzieć? – I, no… dostałam twój numer od mamy. To znaczy Joan. Pomyślałam, że może moglibyśmy się spotkać… I porozmawiać… Gdybyś chciał…. To mój numer… Kiedy się rozłączyła, od razu skuliła się z zażenowania. Co za idiotka! Nie mogła uwierzyć, że nie zaplanowała, co chce powiedzieć. Brzmiała jak bełkocząca kretynka. Nie mogła już zrobić nic poza czekaniem. Więc czekała. Przez całe popołudnie odczuwała mdłości. Biologia i angielski minęły jej jak we mgle. W domu tępo wpatrywała się w telewizor, nie zmieniając kanału, nawet gdy zaczęły się durne seriale. Co, jeśli nie oddzwoni? Czy odsłuchał już wiadomość? Co, jeśli wcale jej nie dostał? Dylan wyobrażała sobie kobiecą dłoń, która unosi słuchawkę, odtwarza wiadomość, a następnie wciska klawisz Usuń swoim długim, pomalowanym na czerwono paznokciem. Wizja ta sprawiła, że spojrzała na telefon bezprzewodowy, który leżał obok. Wahała się, przygryzając dolną wargę. Była zbyt przerażona, żeby zadzwonić jeszcze raz. Pozostało jej więc nie

rozstawać się z telefonem i czekać, aż oddzwoni. Zajęło mu to całe dwa dni, ale w końcu oddzwonił. Była czwarta po południu, a ona człapała właśnie do domu po kolejnym ciężkim dniu w szkole. Miała przemoczone skarpetki i coraz mocniej przemokniętą kurtkę, aż nagle w kieszeni zawibrował jej telefon. Po chwili usłyszała pierwsze akordy motywu muzycznego z serialu Dawno, dawno temu. To był on. Gdy wyciągnęła telefon z kieszeni, jej serce na chwilę zamarło. Szybkie spojrzenie na wyświetlacz potwierdziło jej przypuszczenie – chociaż nie był to numer, na który wtedy dzwoniła, kierunkowy wskazywał na okolice Aberdeen. Przesunęła kciukiem po ekranie i przyłożyła telefon do ucha. – Halo? – Jej stłumiony głos zabrzmiał niezbyt przyjemnie. Próbowała cicho odchrząknąć. – Dylan? Dylan, z tej strony James. Miller. To znaczy twój tata. I cisza. No, powiedz coś, Dylan, pomyślała. Powiedz coś, tato. Cisza w słuchawce zawisła między nimi, jednak w tej pełnej napięcia chwili milczenie brzmiało jak krzyk. – Posłuchaj. – Jego głos przebił się przez ciszę i rozgonił wszelkie napięcie. – Tak bardzo się cieszę, że zadzwoniłaś. Od dawna chciałem nawiązać z tobą kontakt. Mamy tyle do nadrobienia. Dylan zamknęła oczy i uśmiechnęła się. Wzięła głęboki oddech i zaczęła mówić. To było takie proste po tym, co usłyszała. Rozmowa z nim była bardzo naturalna, jakby znała go od zawsze. Rozmawiali tak długo, aż Dylan rozładował się telefon. Chciał wiedzieć o niej wszystko, o szkole, zainteresowaniach, znajomych, jakie filmy lubi i jakie książki czyta. I o chłopcach – chociaż tu nie było zbyt wiele do opowiadania, zwłaszcza z oferty serwowanej przez Kaithshall. On opowiedział jej o swoim życiu w Aberdeen, o tym, gdzie mieszkał z Anną, swoim psem. Nie miał żony ani

dzieci. Czyli bez komplikacji. I bardzo chciał, żeby go odwiedziła. To było dokładnie tydzień temu. Przez całe siedem dni Dylan biła się z myślami i podekscytowaniem na myśl o spotkaniu z ojcem, a jednocześnie próbowała nie pobić się z Joan, która wcale nie kryła się ze swoją dezaprobatą wobec faktu, że Dylan próbowała nawiązać z nim kontakt. Nie miała nawet z kim tego przegadać, nie licząc urywanych rozmów z Katie na Messengerze, kiedy jej szalona matka dawała chociaż pięć minut spokoju. Poprzedniej nocy udało im się chwilę porozmawiać. Matka Katie wyskoczyła na wieczorne zakupy – nienawidziła, kiedy w sklepie było dużo ludzi – a Katie udało się ją przekonać, że musi położyć się spać wcześniej. Dylan dostała jej wiadomość i po kilku minutach udało im się połączyć. Boże, myślałam, że nigdy nie wyjdzie! Dzięki ci, Panie, za całodobowe supermarkety! Dokładnie! Co u ciebie? Nowa szkoła dalej do kitu? Nowa szkoła, ci sami kretyni. I to wiejscy kretyni. Na szczęście w przyszłym roku o tej porze będziemy zaczynać studia, nie mogę się doczekać, żeby się stąd wydostać! Jak tam życie w cudownej Kaithshall? Do bani. Ale mam inne wieści! Opowiadaj! Zadzwoniłam do swojego ojca. Dylan nacisnęła przycisk Wyślij i czekała. Serce o mało nie wyskoczyło jej z piersi. Chciała, żeby Katie napisała coś miłego, żeby ktoś powiedział jej, że postępuje słusznie. Nastąpiła pauza, która zdawała się trwać wieki, zanim w okienku pojawiły się trzy kropki: Katie pisała. No i… jak poszło? Ostrożna odpowiedź. Przyjaciółka nie chciała drążyć zbyt głęboko. Właściwie wspaniale! Chce mnie poznać! Wydawał się bardzo miły przez telefon. Nie

wiem, dlaczego Joan tak bardzo go nienawidzi. A kto to wie? Rodzice są dziwni. Spójrz na moich, totalne świry! Więc przyjeżdża, żeby cię poznać? Nie, jadę do niego. Jutro. Co?! Tak szybko! Boisz się? Nie, jestem niesamowicie podekscytowana. Niby czego miałabym się bać? Odpowiedź przyszła natychmiast. Kłamczucha. Ściemniasz! Dylan roześmiała się głośno, po czym zasłoniła buzię ręką. Joan zwariowałaby, gdyby wiedziała, że jej córka siedzi przy komputerze o tej godzinie. Klasyczna dobra Katie zawsze zwęszyła jej krętactwa. No dobra, może trochę. Staram się nie myśleć o tym za dużo, żeby nie stchórzyć, kiedy dotrze do mnie, co właściwie chcę zrobić! Będzie dobrze. Tak czy inaczej powinnaś go poznać. A jeśli twoja mama naprawdę go nienawidzi, rozdzielenie ich w dwóch miastach może być dobrym pomysłem! Jak się tam dostaniesz? Pociąg? Taaa… kupił mi bilet. Mówi, że chce mi wynagrodzić te piętnaście straconych lat. Dylan właśnie trzymała ten bilet w dłoni. Miała napisać do niego, kiedy będzie w drodze. Zrobiło na niej wrażenie, że potrafił pisać i odczytywać wiadomości; Joan nie umiała nawet zadzwonić ze swojej komórki. Kiedy zepsuło jej się auto, musiała poprosić nieznajomego, żeby pokazał jej, jak wezwać pomoc drogową. Dylan wygrzebała telefon z kieszeni, co nie było proste w otoczeniu miliona toreb należących do gapiącej się damy. Zaczęła pisać nową wiadomość. Tato, jestem w pociągu. Póki co nie ma żadnego opóźnienia. Nie mogę się doczekać, aż cię poznam, Dylan.

Właśnie wcisnęła Wyślij, gdy za oknem zrobiło się zupełnie ciemno. Świetnie, tunel. Jej komórka – drogi prezent świąteczny, za który Joan zapłaciła wieloma nadgodzinami w pracy – wyświetlała komunikat: Wysyłanie. Po dłuższej chwili telefon wydał podwójny dźwięk – wiadomość niewysłana. – Cholera – wymamrotała Dylan. Zupełnie absurdalnie podnosiła telefon do góry, wiedząc, że to nic nie da. Dalej byli w tunelu, żaden sygnał nie przebiłby się przez takie złoża skał. I zastygła tak, z ręką w górze, jak miniaturowa Statua Wolności, kiedy to się stało. Światło zniknęło, rozległ się wybuch. Świat się skończył.