Spis treści
Okładka
Strona tytułowa
Strona redakcyjna
Prolog
Rozdział pierwszy
Rozdział drugi
Rozdział trzeci
Rozdział czwarty
Rozdział piąty
Rozdział szósty
Rozdział siódmy
Rozdział ósmy
Rozdział dziewiąty
Rozdział dziesiąty
Rozdział jedenasty
Rozdział dwunasty
Rozdział trzynasty
Rozdział czternasty
Rozdział piętnasty
Rozdział szesnasty
Rozdział siedemnasty
Rozdział osiemnasty
Rozdział dziewiętnasty
Rozdział dwudziesty
Rozdział dwudziesty pierwszy
Rozdział dwudziesty drugi
Rozdział dwudziesty trzeci
Rozdział dwudziesty czwarty
Rozdział dwudziesty piąty
Rozdział dwudziesty szósty
Rozdział dwudziesty siódmy
Rozdział dwudziesty ósmy
Rozdział dwudziesty dziewiąty
Rozdział trzydziesty
Rozdział trzydziesty pierwszy
U
Prolog
siadł na zboczu i czekał. Kolejny dzień, kolejne zadanie. Rdzewiejące
tory znikały w gardzieli tunelu. W szarej poświacie pochmurnego dnia
światło ledwo przebijało się przez szczeliny kamiennego sklepienia. Utkwił
wzrok w wejściu. Był skupiony, ale znużony.
Nie było w tym ani grama ekscytacji, ani krztyny ciekawości. Już dawno
stracił zainteresowanie. Teraz liczyła się już tylko realizacja zadania. Jego
zimne, bezduszne oczy nie miały w sobie życia. Dął zimny wiatr, ale nie czuł
chłodu. Był skoncentrowany.
To mogło stać się w każdej chwili.
P
Rozdział pierwszy
ierwsze krople deszczu zatańczyły ciężkim, chaotycznym krokiem po
blaszanym dachu peronu. Dylan westchnęła i zanurzyła twarz głębiej
w swoją ciepłą zimową kurtkę, próbując ogrzać zmarznięty nos. Czuła
drętwienie w nogach, więc zaczęła tupać w popękany beton, aby pobudzić
krążenie. Posępnie przesunęła wzrokiem po smukłych, czarnych torach, po
których walały się opakowania po chipsach, rdzewiejące puszki po napojach
i części połamanej parasolki. Przyszła na stację dziesięć minut wcześniej,
okazało się jednak, że pociąg miał piętnaście minut opóźnienia. Nie pozostało
jej nic innego, jak tylko stać i patrzeć w dal, czując, jak z jej ciała powoli
uchodzi ciepło.
Podczas gdy deszcz zaczął padać bardziej regularnie, nieznajomy stojący
nieopodal próbował wrócić do czytania bezpłatnej gazety, zaabsorbowany
sprawą przerażającego morderstwa na West Endzie. Dach osłaniał przed
deszczem, ale wielkie krople czasem spadały na gazetę, zamieniając druk
w nieczytelną plamę. Mężczyzna wymamrotał coś pod nosem, złożył gazetę
i wetknął ją pod pachę. Rozejrzał się w poszukiwaniu nowego obiektu uwagi.
Dylan szybko odwróciła wzrok. Nie miała ochoty na grzecznościowe
konwersacje.
To nie był dobry dzień. Ze znanych tylko sobie powodów jej budzik
postanowił dziś po prostu nie zadzwonić, a potem było już tylko gorzej.
– Wstawaj! No wstawaj! Spóźnisz się! Znowu przesiedziałaś całą noc przy
komputerze?! Skoro sama nie potrafisz się zorganizować, ja to zrobię, i wcale
ci się to nie spodoba!
Głos matki wdarł się w sen z pięknym nieznajomym w tle. Ten skrzekliwy
głos miał moc cięcia szkła, więc podświadomość Dylan postanowiła spłatać
jej figla. Biadolenie matki odbijało się od ścian, kiedy szła długim
korytarzem ich mieszkania, ale Dylan zdążyła już się wyłączyć. Próbowała
zapamiętać sen, uchwycić wszelkie szczegóły, aby za dnia móc ponownie
zanurzyć się w tamtym świecie. Spacerowali niespiesznie… jego dłoń
połączona ciepłym splotem z jej dłonią, ziemista woń liści i wilgoci
uderzająca do głowy. Dylan uśmiechnęła się, czując ciepło w brzuchu, ale
chłód poranka przegnał jej wizję i uniemożliwił zapamiętanie twarzy
nieznajomego. Westchnęła i zmusiła się do otwarcia oczu, rozkoszując się
jeszcze przez chwilę błogim ciepłem kołdry. Wtedy spojrzała na budzik.
Boże. Była potwornie spóźniona. Szamocząc się po pokoju, szukała czystych
ubrań, aby stworzyć zestaw odpowiedni do szkoły. Szybkie przeczesanie
brązowych, sięgających ramion włosów, nadało im typowy kształt
kędzierzawego bałaganu. Dylan nawet nie spojrzała w lustro, sięgając po
frotkę, która miała okiełznać je i nadać formę niepozornego koczka. Stylowe,
wypracowane fryzury wyplatane przez pozostałe dziewczęta pozostawały dla
niej tajemnicą. Nawet gdy z poświęceniem suszyła i prostowała włosy, dwie
minuty na zewnątrz wystarczały, aby przywrócić im naturalny nieład.
Na ogół wyjście z domu bez prysznica nie wchodziło w grę, jednak dziś
musiało wystarczyć szybkie opryskanie się pod niemal wrzącą wodą, która
lała się z kranu niezależnie od tego, którą gałkę odkręcono. Wytarła się
szorstkim ręcznikiem, naciągnęła czarną spódnicę, białą koszulę i zielony
krawat, które stanowiły jej mundurek szkolny. W pośpiechu zadarła
paznokciem ostatnią parę rajstop, tworząc na nich gęstą sieć oczek. Szorując
zęby, cisnęła rajstopy do kosza i pobiegła boso do kuchni.
Wyjście z domu bez śniadania na ogół też nie wchodziło w grę, jednak
szybki rzut okiem na zawartość lodówki i desperacko optymistyczne
spojrzenie w głąb spiżarni ujawniły, że w domu nie było niczego, co
nadawałoby się do zjedzenia po drodze. Gdyby wstała wcześniej, mogłaby
w drodze do szkoły wstąpić do kawiarenki po bułkę z szynką, ale nie było już
na to czasu. Będzie głodna. Na szczęście pozostało jej jeszcze wystarczająco
dużo pieniędzy na porządny posiłek w szkolnej stołówce. Dziś piątek, co na
ogół oznaczało rybę z frytkami, oczywiście w wersji bez soli, bez octu i bez
ketchupu. Nie w naszej stukniętej na punkcie zdrowia szkole, pomyślała
Dylan, przewracając oczami.
– Spakowałaś się? – Dylan odwróciła się i ujrzała w drzwiach kuchni
swoją matkę, Joan. Była już przebrana w strój służbowy, gotowa na
wyczerpujący dwunastogodzinny dyżur w szpitalu.
– Nie, zrobię to po szkole. Pociąg odjeżdża dopiero o wpół do szóstej,
będę miała dużo czasu.
Wścibska jak zawsze, pomyślała Dylan. Jakby po prostu nie mogła się
powstrzymać.
Brwi Joan uniosły się z dezaprobatą, pogłębiając zmarszczki na czole,
doskonale widoczne mimo stosowania drogich kremów i mikstur,
wklepywanych skrzętnie każdego wieczora.
– Jesteś taka chaotyczna – zaczęła Joan. – Powinnaś zrobić to wieczorem
zamiast wisieć na Messengerze…
– No dobrze! – Dylan wybuchnęła. – Poradzę sobie.
Joan wyglądała, jakby miała jeszcze sporo do powiedzenia, ale zamiast
tego pokiwała tylko głową, odwróciła się na pięcie i wyszła. Dylan słuchała
odgłosu jej kroków na korytarzu. Łatwo było odgadnąć, dlaczego matka
Dylan miała zły humor. Była zdecydowanie przeciwna wyjazdowi córki na
weekend do ojca – mężczyzny, któremu kiedyś ślubowała miłość, wierność
i uczciwość małżeńską oraz to, że nie opuści go póki śmierć, albo w tym
przypadku życie, ich nie rozdzieli. Wiedząc, że Joan jeszcze nie zakończyła
swojej tyrady, Dylan szybko włożyła buty, chwyciła torbę i podreptała
korytarzem, ignorując burczenie w brzuchu. To będzie długi poranek.
Zatrzymała się w drzwiach, aby wykrzyczeć obowiązkowe pożegnanie, które
spotkało się z martwą ciszą, i powlokła się w deszcz.
Zanim pokonała piętnastominutową drogę do szkoły, tania zimowa kurtka,
którą miała na sobie, przegrała bitwę z siąpiącym deszczem. Poczuła wilgoć,
która przesączała się w koszulę. Nagła, ohydna myśl sprawiła, że Dylan
skamieniała. Biała koszula. Deszcz. Mokra koszula. Przekopywanie szuflady
z bielizną w poszukiwaniu czystego stanika. Odnalezienie tylko jednego.
Granatowego. Słowo, które z pewnością zagwarantowałoby jej szlaban,
gdyby jej matka była w pobliżu, wyrwało się spomiędzy zaciśniętych zębów.
Szybki rzut okiem na zegarek potwierdził, że nie miała już czasu na powrót
do domu. Właściwie, mimo tego całego pośpiechu, i tak się spóźni.
Genialnie. Stąpała ciężko wzdłuż ulicy, mijając sklepy z używaną odzieżą,
zaprzepaszczone ludzkie marzenia zabite deskami, kawiarnie z tanimi
meblami i niebotycznie drogimi ciastami oraz niezbędne na każdej ulicy
zakłady bukmacherskie. Nie było sensu omijać kałuż, jej stopy były już i tak
przemoknięte, a to i tak było w tej chwili jej najmniejszym zmartwieniem.
Przez chwilę rozważała możliwość przejścia przez ulicę i schowania się
w parku do czasu, aż Joan wyjdzie do pracy, ale doskonale wiedziała, że nie
będzie do tego zdolna. Nie miała dość odwagi. Wydając z siebie serię
cichych złorzeczeń przeplatanych przekleństwami, minęła bramę wejściową
Kaitshall Academy. Minęła trzy piętra szafek będących w różnym stanie
rozkładu. Dylan była przekonana, że szkoła została zaprojektowana tak, aby
zdławić w uczniach entuzjazm, kreatywność, a przede wszystkim wigor.
Rejestracja odbywała się w pokoju pani Parsons na najwyższym piętrze –
w kolejnej przestrzeni pamiętającej lepsze czasy, którą nauczycielka
próbowała ożywić plakatami i gazetkami na ścianach. Co dziwne, jej starania
spowodowały tylko, że sala wydawała się jeszcze bardziej depresyjna,
zwłaszcza teraz, gdy przebywało w niej trzydzieścioro klonów, paplających
o nic nieznaczących rzeczach, jakby to były sprawy życia i śmierci.
Wtargnięcie Dylan do sali po dzwonku nie uszło jej uwadze, więc obdarzyła
ją ostrym jak brzytwa spojrzeniem. Gdy tylko dziewczyna usiadła, wysoki
pisk nauczycielki przeciął gwar panujący w klasie. Kolejny głos, którym
można by ciąć szkło.
– Dylan. Kurtka.
To zadziwiające, że dobre maniery wymagane od ucznia wobec
nauczyciela nie działają w dwie strony, pomyślała.
– Zmarzłam. Na dworze jest bardzo zimno.
Podobnie jak tutaj, dodała w myślach.
– Nic mnie to nie obchodzi. Kurtka.
W pierwszej chwili Dylan zamierzała się sprzeciwić, ale doszła do
wniosku, że to bezcelowe. Poza tym dalsza dyskusja ściągnęłaby na nią
uwagę wszystkich, czego starała się unikać. Wzdychając, zaczęła szarpać tani
zamek błyskawiczny, po czym zrzuciła kurtkę z ramion. Szybki rzut okiem
potwierdził wszystkie jej obawy. Przemoczona bluzka stała się przezroczysta,
a stanik wydawał się wysyłać sygnały świetlne jak latarnia morska. Wcisnęła
się głęboko w krzesło i rozmyślała, jak długo uda jej się pozostać
niewidzialną. Odpowiedź nadeszła jakieś czterdzieści pięć sekund później.
Oczywiście zaczęło się od dziewczyn. Chichot wybuchł najpierw z lewej
strony.
– Co? No co? – Chrapliwy, złośliwy głos Davida „Dove’a” MacMillana
wzbił się ponad ogólny chichot. Dylan wpatrywała się z determinacją
w tablicę, ale w głowie miała bardzo wyraźny obraz Cheryl i jej psiapsiółek
uśmiechających się głupkowato i wskazujących swoimi perfekcyjnie
wymanikiurowanymi pazurkami w jej stronę. Dove był tak tępy, że
potrzebował jeszcze kilku dodatkowych sekund, zanim zrozumiał, kogo
wskazują. Nie zrozumiałby, o co chodzi, bez łopatologicznej podpowiedzi.
Cheryl ruszyła mu z pomocą, szepcząc:
– Zoba ten stanik. – Oczywiście zrobiła przy tym obsceniczny gest. To był
akurat odpowiedni poziom komunikacji dla skretyniałej męskiej części klasy.
– Ha! Hej, Dylan, widać ci cycki! – Dylan wzdrygnęła się i wcisnęła
jeszcze głębiej w krzesło, podczas gdy chichot przerodził się w ogólną
wesołość. Nawet nauczycielka wybuchnęła śmiechem. Krowa jedna. Od
kiedy wyjechała Katie, w szkole nie było już nikogo, kto przynajmniej
sprawiałby wrażenie, że przebywa na tej samej planecie co Dylan, nie
mówiąc już o reprezentowaniu tego samego gatunku. Byli jak stado owiec.
Chłopcy nosili dresy, słuchali hip-hopu i przesiadywali wieczorami
w skateparku. Nie po to, żeby jeździć na deskach, tylko żeby dewastować, co
się da, i tankować każdy alkohol, jaki zdołają zdobyć. Dziewczyny były
jeszcze gorsze. Pięć warstw makijażu nadawało ich twarzom pomarańczowy
kolor, a zjadliwe, piskliwe głosiki brzmiały jak zapożyczone
z amerykańskich seriali. Ich „look” wymagający zużycia dwunastu opakowań
lakieru do włosów musiał sprawiać, że mózgi zamieniły się w papkę, bo nie
dało się z nimi porozmawiać o niczym oprócz sztucznej opalenizny, okropnej
popowej muzyki oraz – co najdziwniejsze – o tym, który z casanovów
w dresach jest najbardziej pociągający.
Oczywiście byli też inni outsiderzy, jednak na ogół chcieli pozostać
samotnikami, próbując przetrwać i nie stać się ruchomym celem dla klasowej
mafii. Katie była jej jedynym towarzystwem. Znały się od szkoły
podstawowej i spędzały czas na cichym drwieniu ze szkolnych kolegów
i planowaniu, jak wydostać się z tej szkoły. Wszystko zmieniło się w zeszłym
roku. Pogarda, którą żywili wobec siebie rodzice Katie, sprawiła, że w końcu
zdecydowali się rozstać. Nienawidzili się, odkąd Dylan znała Katie, więc nie
mogła zrozumieć, dlaczego musiało się to stać akurat teraz. Ale stało się.
Katie zmuszono do wyboru – pozostanie w Glasgow z ojcem alkoholikiem
lub przeprowadzka z obsesyjną matką. Dylan nie zazdrościła jej konieczności
wyboru. Będąc między młotem a kowadłem, wybrała wyjazd z matką do
małej wioski Lesmahagow w hrabstwie Lanarkshire. Równie dobrze mógłby
to być drugi koniec świata. Odkąd wyjechała, życie było dużo trudniejsze.
I znacznie bardziej samotne. Dylan tęskniła za swoją przyjaciółką. Ona na
pewno nie śmiałaby się z prześwitującej koszulki, która co prawda wyschła
w połowie pierwszej lekcji, ale tak czy inaczej stało się. Gdziekolwiek by
poszła, chłopcy z jej klasy – a nawet kilku, których nie znała – szli za nią
i rechotali, wygłaszając złośliwe komentarze i próbując strzelić jej gumką od
stanika tylko po to, żeby sprawdzić, czy wciąż ma go na sobie.
Podczas długiej przerwy miarka się przebrała. Dylan miała dość
niedojrzałych chłopców strojących sobie z niej żarty, miała dość nadętych
dziewczyn z ich drwiącymi spojrzeniami i dość głupich nauczycieli, którzy
nagle udawali, że są ślepi i głusi. Kiedy po czwartej lekcji wybrzmiał
dzwonek, wyszła, minęła stołówkę, ignorując nagły skurcz żołądka
wywołany zapachem ryby z frytkami rozchodzącym się spomiędzy
wahadłowych drzwi i minęła szkolną bramę, wtapiając się w tłum ludzi
zmierzających do knajpek lub piekarni. Kiedy minęła wszystkie sklepy, po
prostu szła dalej przed siebie. Serce zaczęło jej bić szybciej, gdy kroczyła
ulicami, w które uczniowie nigdy nie zapuszczali się w czasie przerwy –
chyba że zamierzali zrobić to, co ona. Nigdy wcześniej nie uciekła ze szkoły.
Nawet nie przyszło jej to do głowy. Zawsze była nieśmiałą i poważną
uczennicą. Cichą, pilną, ale nieszczególnie bystrą. Do wszystkich sukcesów
doszła ciężką pracą, co było łatwe do osiągnięcia, kiedy nie ma się żadnych
przyjaciół w klasie ani nawet w szkole. Jednak dzisiaj miała stać się
buntowniczką. Kiedy podczas piątej lekcji zostanie odczytana lista obecności,
przy jej nazwisku pojawi się kreska. Nawet jeśli zadzwonią do Joan do
szpitala, nie będzie mogła nic zrobić. Do czasu, kiedy Joan skończy swoją
zmianę, Dylan będzie już w połowie drogi do Aberdeen. Próbowała uciszyć
strach. Miała dzisiaj ważniejsze rzeczy do przemyślenia.
Kiedy dotarła do swojej ulicy, stała się bardziej czujna, jednak nikogo nie
spotkała. Wlokąc się po schodach na drugie piętro, wyciągnęła klucze. Brzęk
rozniósł się po całej klatce schodowej, więc wstrzymała oddech. Ostatnią
rzeczą, której potrzebowała, była sąsiadka z naprzeciwka, pani Bailey,
wyściubiająca nos przez drzwi. Na pewno chciałaby wiedzieć, co robi Dylan
albo, co gorsza, zaprosiłaby ją na chwilę na plotki. Dylan nasłuchiwała
w skupieniu, jednak nie usłyszała babcinego szurania kapciami, więc szybko
otworzyła podwójny zamek – Joan paranoicznie bała się włamywaczy –
i wślizgnęła się do środka. Przede wszystkim musiała zedrzeć z siebie
szkolną koszulkę, przez którą najadła się tyle wstydu. Wrzuciła ją do kosza
na pranie w łazience i poszła prosto do szafy w swoim pokoju. Stanęła przy
niej i dokładnie analizowała swoje ubrania. Jaki strój będzie odpowiedni na
pierwsze spotkanie z tatą? Chciała zrobić dobre wrażenie. Nic
wyzywającego, żeby nie wyjść na zdzirowatą. I nic z postaciami
z kreskówek, żeby nie wyglądać dziecinnie. Coś ładnego i dorosłego.
Rozejrzała się w lewo, potem w prawo. Rozsunęła wieszaki z ubraniami
i zajrzała do środka, żeby sprawdzić, co kryje się z tyłu. W końcu musiała
przyznać sama przed sobą, że nie ma niczego, co nadawałoby się do włożenia
na taką okazję. W końcu wzięła spłowiały niebieski T-shirt z nadrukowaną
nazwą ulubionej kapeli i narzuciła szarą zapinaną bluzę. Szkolną spódniczkę
zamieniła na wygodne jeansy. Całości dopełniały stare trampki. Przyjrzała się
sobie dokładnie w dużym lustrze w pokoju Joan. To musiało wystarczyć.
Wyciągnęła starą torbę z szafki w korytarzu i rzuciła ją na swoje łóżko.
Wepchnęła do niej drugą parę jeansów i kilka T-shirtów, bieliznę, czarne
szkolne pantofle i zieloną spódnicę, na wypadek gdyby zaprosił ją na obiad
albo coś w tym stylu. Telefon, odtwarzacz MP3 i portfel wcisnęła do bocznej
kieszeni torby razem z kosmetykami. Ostatni ważny przedmiot wzięła
z łóżka. Egbert. Jej miś. Poszarzały ze starości, bez jednego oka
i z rozdarciem na szwie, przez które misiowe wypełnienie desperacko
próbowało uciec z jego sponiewieranego ciałka. Może i nie wygrałby
żadnego konkursu piękności, ale miała go od zawsze, a jego towarzystwo
sprawiało, że czuła się bezpiecznie. Chciała zabrać go ze sobą, ale gdyby jej
tata zobaczył Egberta, pomyślałby, że Dylan jest dzieckiem. Przytuliła go
mocno, nie mogąc się zdecydować. W końcu odłożyła go na łóżko. Cofnęła
rękę i zaczęła mu się przyglądać. Sprawiał wrażenie, jakby wpatrywał się
w nią wzrokiem niechcianego, porzuconego misia. W nagłym poczuciu winy
podniosła go i ułożyła delikatnie na spakowanych ubraniach. Zapięła torbę,
ale po chwili znowu ją otworzyła i rzuciła misia na łóżko. Tym razem
wylądował na twarzy, przez co nie mógł już posyłać jej rozpaczliwych
spojrzeń swoim jedynym oskarżycielskim okiem. Zapięła torbę
i z determinacją ruszyła do drzwi. Egbert leżał porzucony na środku łóżka.
Jednak dwadzieścia sekund później Dylan wróciła do pokoju i chwyciła go.
– Wybacz mi, Egbercie – wyszeptała, całując go, i bezceremonialne
wepchnęła przytulankę do torby. Gdyby się pospieszyła, może udałoby jej się
złapać wcześniejszy pociąg i zaskoczyć tatę. Z tą myślą maszerowała po
schodach i dalej wzdłuż ulicy. W drodze na dworzec planowała wstąpić do
baru, żeby coś przegryźć, może burgera, który utrzymałby ją przy życiu aż do
kolacji. Na myśl o jedzeniu przyspieszyła kroku, czując już w ustach smak
czegoś pysznego, kiedy jednak mijała metalową bramę parku, nagle stanęła
jak wryta. Przez kraty bramy wpatrywała się w zielony tumult, nie do końca
pewna, na co właśnie patrzy. Déjà vu. Zmrużyła oczy, próbując zrozumieć,
co wywołało to uczucie. Pomiędzy gałęziami szerokiego dębu mignęła
rozczochrana blond czupryna. Przez głowę Dylan przemknął obraz takiej
samej aury blond włosów wokół twarzy bez żadnego wyrazu, ale
z przejmująco niebieskimi oczami. Jej sen. Wciągnęła powietrze, jej puls
nagle przyspieszył… złudzenie rozwiał nagły chłopięcy rechot. Kiedy
dokładnie się przyjrzała, dostrzegła twarz za zasłoną dymu, który pochodził
z papierosa tkwiącego w wydętych ustach. MacMillan z kumplami. Dylan
zmarszczyła nos z obrzydzenia i cofnęła się, zanim ją dojrzał. Potrząsając
głową, jakby chciała przegonić ostatnie przebłyski snu, przeszła przez ulicę
i wbiła wzrok w ręcznie malowany znak nad kawiarnią.
T
Rozdział drugi
o oburzające. Skandaliczne.
Nieznajomy najwyraźniej uznał, że najbardziej odpowiednią po
lekturze czynnością jest głośne narzekanie. Dylan zerknęła na niego
podejrzliwie. Nie chciała rozpoczynać dyskusji z tym starszawym, ubranym
od stóp do głów w tweed mężczyzną, żeby nie dać się wciągnąć w niezręczną
rozmowę aż do samego Aberdeen. Wzruszyła ramionami, jednak jej gest
mógł pozostać niezauważony przez grubą kurtkę. Mężczyzna perorował
dalej, niewzruszony jej brakiem entuzjazmu.
– I te ceny. Przy takich kosztach biletów można by się spodziewać, że
pociąg będzie o czasie. Ale nie. To oburzające. Czekam już od dwudziestu
minut, a kiedy w końcu nadjedzie, pewnie nie będzie wolnych miejsc. Co za
okropna obsługa.
Dylan rozejrzała się wokół. Choć pasażerowie kręcili się pod wszystkimi
dostępnymi zadaszeniami, peron kolejowy nie był na tyle zatłoczony, żeby
mogła rozpłynąć się w tłumie i zniknąć. Tweedowy mężczyzna odwrócił się,
żeby na nią spojrzeć.
– Nie sądzisz?
Zmuszona do odpowiedzi Dylan próbowała udzielić takiej, która ucięłaby
dalszą rozmowę.
– Mmm.
Niestety, mężczyzna najwyraźniej potraktował to jako zachętę do
kontynuowania tyrady.
– Było lepiej w czasach, kiedy były to koleje państwowe. Człowiek
wiedział, na czym stoi. Wtedy przy pociągach pracowali dobrzy, uczciwi
ludzie. Teraz wszystko się popsuło. Zarządza tym zgraja szarlatanów.
Oburzające.
No gdzie ten pociąg, pomyślała Dylan, desperacko chcąc uwolnić się z tej
społecznej szarady. I wtedy nadjechał, niczym książę w zardzewiałej zbroi.
Jedyny przebłysk nadziei w dniu pełnym upokorzenia i tortur. Sięgnęła po
swój plecak. Był wypłowiały i nosił ślady intensywnego użycia, jak
wszystkie jej rzeczy. Chwyciła oba uchwyty, a kiedy z trudem dźwignęła
torbę i zarzucała ją na ramię, usłyszała odgłos drącego się materiału. W taki
dzień brakowało jeszcze tylko tego, żeby szew torby puścił, a złowieszczy
wiatr rozrzucił jej gacie po peronie. Jednak torba litościwie wytrzymała,
a Dylan razem z pozostałymi znużonymi pasażerami powlokła się do
pociągu, który zatrzymał się z ciężkim gwizdem. Stała teraz dokładnie
pośrodku między dwiema parami drzwi. Zerknęła, w którą stronę udał się
tweedowy nieznajomy i ruszyła – najszybciej jak mogła objuczona swoimi
ciężarami – w drugą stronę. W wagonie szybko rozejrzała się po twarzach
pasażerów, próbując zidentyfikować najgorszych świrów – pijaków,
dziwaków, ludzi chcących koniecznie opowiedzieć ci historię swojego życia
(która często zawierała dziwne wtręty o porwaniu przez kosmitów) oraz
filozofów zainteresowanych na przykład odkrywaniem z tobą sensu naszego
istnienia na świecie. Tacy ludzie w niewytłumaczalny sposób lgnęli do Dylan
za każdym razem, gdy korzystała z publicznego transportu. Dziś jednak
miała na głowie tyle spraw, że zamierzała za wszelką cenę ich uniknąć.
Wypatrzyła wolne miejsca, jednak tylko chwilę zajęło jej rozgryzienie,
dlaczego w zatłoczonym pociągu nikt wcześniej ich nie zajął. Matka
z wrzeszczącym dzieckiem, któremu twarz aż spuchła i poczerwieniała ze
złości, usiadła w kąciku z wózkiem oraz rozrzuconymi wokół torbami,
wypełnionymi po brzegi przedmiotami, które mogły okazać się potrzebne
przy dziecku. Po drugiej stronie, kilka miejsc dalej, wolne było podwójne
siedzenie naprzeciwko pary pijanych nastolatków w niebieskich koszulkach
Rangersów. Sączyli tanie wino z butelki nieumiejętnie zawiniętej
w papierową torbę, wydzierając się wniebogłosy. Ostatnią wolną opcją było
miejsce pośrodku wagonu, przy dużej kobiecie z całą wystawką toreb
z zakupami, które rozlokowała na siedzeniach obok i naprzeciwko siebie,
dając wyraźnie do zrozumienia, że nie życzy sobie żadnego towarzystwa. Tak
czy inaczej była najlepszą opcją.
– Przepraszam – wymamrotała Dylan i przesunęła się do niej.
Kobieta głośno westchnęła z niezadowoleniem, jednak przesunęła swoje
torby. Dylan szybko zdjęła kurtkę, upchnęła ją wraz z torbą na górnej półce
i usiadła. Na szczęście stojąc na peronie, wygrzebała ze swojej przepastnej
torby odtwarzacz MP3 i słuchawki. Wetknęła je głęboko w uszy, zamknęła
oczy i maksymalnie pogłośniła muzykę, pozwalając, aby ciężkie uderzenia
bębna jej ulubionego indierockowego zespołu zagłuszyły świat zewnętrzny.
Wyobraziła sobie torbową damę zerkającą na nią ze złością przez tę okropną
muzykę i błogo się uśmiechnęła.
Pociąg skrzypiał z wysiłku, nabierając prędkości w drodze do Aberdeen.
Z zamkniętymi oczami Dylan snuła wizje nadchodzącego weekendu.
Zdenerwowanie i podniecenie walczyły o kontrolę nad jej ciałem z motylami
w brzuchu, które czuła na myśl o tym, jak wysiada z pociągu i szuka
mężczyzny, który zawsze był dla niej obcy. Wydobycie od Joan numeru
telefonu Jamesa Millera, jej ojca, zajęło całe miesiące ciągłego
przekonywania i przypochlebiania się.
Dylan przypomniała sobie, jak trzęsły jej się ręce, kiedy wybrała ten numer
na telefonie. Musiała się rozłączyć, wybrać numer jeszcze raz, po czym
znowu odłożyła słuchawkę. A co, jeśli nie chciał z nią rozmawiać? Co, jeśli
miał teraz własną rodzinę? Co, jeśli okaże się ogromnym rozczarowaniem?
Pijakiem albo kryminalistą? Jej matka nie mogła udzielić jej więcej
informacji. Oni nigdy ze sobą nie rozmawiali. Wyszedł, kiedy mu kazała
i nigdy więcej się nie pokazał, też dokładnie tak, jak kazała. Dylan miała
wtedy pięć lat, a przez dekadę jego twarz stała się dla niej tylko niewyraźnym
wspomnieniem. Po dwóch dniach rozterek wewnętrznych w końcu
zadzwoniła do niego w środku dnia, znajdując sobie ustronne miejsce na
szkolnym boisku, z dala od palaczy, zakochanych par i gangów. Miała
nadzieję, że będzie w pracy i że nikt nie odbierze telefonu. Tak też się stało.
Po sześciu długich jak zawał serca sygnałach włączyła się automatyczna
sekretarka. Nagle Dylan zdała sobie sprawę z tego, że nie przemyślała tego,
co ma zamiar powiedzieć. Spanikowana zostawiła niepewną, chaotyczną
wiadomość.
– Dzień dobry, to wiadomość dla Jamesa Millera. Tu Dylan. Twoja córka.
Co jeszcze miała powiedzieć?
– I, no… dostałam twój numer od mamy. To znaczy Joan. Pomyślałam, że
może moglibyśmy się spotkać… I porozmawiać… Gdybyś chciał…. To mój
numer…
Kiedy się rozłączyła, od razu skuliła się z zażenowania. Co za idiotka! Nie
mogła uwierzyć, że nie zaplanowała, co chce powiedzieć. Brzmiała jak
bełkocząca kretynka. Nie mogła już zrobić nic poza czekaniem. Więc
czekała. Przez całe popołudnie odczuwała mdłości. Biologia i angielski
minęły jej jak we mgle. W domu tępo wpatrywała się w telewizor, nie
zmieniając kanału, nawet gdy zaczęły się durne seriale. Co, jeśli nie
oddzwoni? Czy odsłuchał już wiadomość? Co, jeśli wcale jej nie dostał?
Dylan wyobrażała sobie kobiecą dłoń, która unosi słuchawkę, odtwarza
wiadomość, a następnie wciska klawisz Usuń swoim długim, pomalowanym
na czerwono paznokciem. Wizja ta sprawiła, że spojrzała na telefon
bezprzewodowy, który leżał obok. Wahała się, przygryzając dolną wargę.
Była zbyt przerażona, żeby zadzwonić jeszcze raz. Pozostało jej więc nie
rozstawać się z telefonem i czekać, aż oddzwoni. Zajęło mu to całe dwa dni,
ale w końcu oddzwonił. Była czwarta po południu, a ona człapała właśnie do
domu po kolejnym ciężkim dniu w szkole. Miała przemoczone skarpetki
i coraz mocniej przemokniętą kurtkę, aż nagle w kieszeni zawibrował jej
telefon. Po chwili usłyszała pierwsze akordy motywu muzycznego z serialu
Dawno, dawno temu. To był on. Gdy wyciągnęła telefon z kieszeni, jej serce
na chwilę zamarło. Szybkie spojrzenie na wyświetlacz potwierdziło jej
przypuszczenie – chociaż nie był to numer, na który wtedy dzwoniła,
kierunkowy wskazywał na okolice Aberdeen. Przesunęła kciukiem po
ekranie i przyłożyła telefon do ucha.
– Halo? – Jej stłumiony głos zabrzmiał niezbyt przyjemnie. Próbowała
cicho odchrząknąć.
– Dylan? Dylan, z tej strony James. Miller. To znaczy twój tata.
I cisza.
No, powiedz coś, Dylan, pomyślała. Powiedz coś, tato.
Cisza w słuchawce zawisła między nimi, jednak w tej pełnej napięcia
chwili milczenie brzmiało jak krzyk.
– Posłuchaj. – Jego głos przebił się przez ciszę i rozgonił wszelkie
napięcie. – Tak bardzo się cieszę, że zadzwoniłaś. Od dawna chciałem
nawiązać z tobą kontakt. Mamy tyle do nadrobienia.
Dylan zamknęła oczy i uśmiechnęła się. Wzięła głęboki oddech i zaczęła
mówić. To było takie proste po tym, co usłyszała. Rozmowa z nim była
bardzo naturalna, jakby znała go od zawsze. Rozmawiali tak długo, aż Dylan
rozładował się telefon. Chciał wiedzieć o niej wszystko, o szkole,
zainteresowaniach, znajomych, jakie filmy lubi i jakie książki czyta.
I o chłopcach – chociaż tu nie było zbyt wiele do opowiadania, zwłaszcza
z oferty serwowanej przez Kaithshall. On opowiedział jej o swoim życiu
w Aberdeen, o tym, gdzie mieszkał z Anną, swoim psem. Nie miał żony ani
dzieci. Czyli bez komplikacji. I bardzo chciał, żeby go odwiedziła. To było
dokładnie tydzień temu. Przez całe siedem dni Dylan biła się z myślami
i podekscytowaniem na myśl o spotkaniu z ojcem, a jednocześnie próbowała
nie pobić się z Joan, która wcale nie kryła się ze swoją dezaprobatą wobec
faktu, że Dylan próbowała nawiązać z nim kontakt. Nie miała nawet z kim
tego przegadać, nie licząc urywanych rozmów z Katie na Messengerze, kiedy
jej szalona matka dawała chociaż pięć minut spokoju. Poprzedniej nocy udało
im się chwilę porozmawiać. Matka Katie wyskoczyła na wieczorne zakupy –
nienawidziła, kiedy w sklepie było dużo ludzi – a Katie udało się ją
przekonać, że musi położyć się spać wcześniej. Dylan dostała jej wiadomość
i po kilku minutach udało im się połączyć.
Boże, myślałam, że nigdy nie wyjdzie! Dzięki ci, Panie, za całodobowe supermarkety!
Dokładnie! Co u ciebie? Nowa szkoła dalej do kitu?
Nowa szkoła, ci sami kretyni. I to wiejscy kretyni. Na szczęście w przyszłym roku o tej
porze będziemy zaczynać studia, nie mogę się doczekać, żeby się stąd wydostać! Jak
tam życie w cudownej Kaithshall?
Do bani. Ale mam inne wieści!
Opowiadaj!
Zadzwoniłam do swojego ojca.
Dylan nacisnęła przycisk Wyślij i czekała. Serce o mało nie wyskoczyło jej
z piersi. Chciała, żeby Katie napisała coś miłego, żeby ktoś powiedział jej, że
postępuje słusznie. Nastąpiła pauza, która zdawała się trwać wieki, zanim
w okienku pojawiły się trzy kropki: Katie pisała.
No i… jak poszło?
Ostrożna odpowiedź. Przyjaciółka nie chciała drążyć zbyt głęboko.
Właściwie wspaniale! Chce mnie poznać! Wydawał się bardzo miły przez telefon. Nie
wiem, dlaczego Joan tak bardzo go nienawidzi.
A kto to wie? Rodzice są dziwni. Spójrz na moich, totalne świry! Więc przyjeżdża, żeby
cię poznać?
Nie, jadę do niego. Jutro.
Co?! Tak szybko! Boisz się?
Nie, jestem niesamowicie podekscytowana. Niby czego miałabym się bać?
Odpowiedź przyszła natychmiast.
Kłamczucha. Ściemniasz!
Dylan roześmiała się głośno, po czym zasłoniła buzię ręką. Joan
zwariowałaby, gdyby wiedziała, że jej córka siedzi przy komputerze o tej
godzinie. Klasyczna dobra Katie zawsze zwęszyła jej krętactwa.
No dobra, może trochę. Staram się nie myśleć o tym za dużo, żeby nie stchórzyć,
kiedy dotrze do mnie, co właściwie chcę zrobić!
Będzie dobrze. Tak czy inaczej powinnaś go poznać. A jeśli twoja mama naprawdę go
nienawidzi, rozdzielenie ich w dwóch miastach może być dobrym pomysłem! Jak się
tam dostaniesz? Pociąg?
Taaa… kupił mi bilet. Mówi, że chce mi wynagrodzić te piętnaście straconych lat.
Dylan właśnie trzymała ten bilet w dłoni. Miała napisać do niego, kiedy
będzie w drodze. Zrobiło na niej wrażenie, że potrafił pisać i odczytywać
wiadomości; Joan nie umiała nawet zadzwonić ze swojej komórki. Kiedy
zepsuło jej się auto, musiała poprosić nieznajomego, żeby pokazał jej, jak
wezwać pomoc drogową. Dylan wygrzebała telefon z kieszeni, co nie było
proste w otoczeniu miliona toreb należących do gapiącej się damy. Zaczęła
pisać nową wiadomość.
Tato, jestem w pociągu. Póki co nie ma żadnego opóźnienia. Nie mogę się doczekać,
aż cię poznam, Dylan.
Właśnie wcisnęła Wyślij, gdy za oknem zrobiło się zupełnie ciemno.
Świetnie, tunel. Jej komórka – drogi prezent świąteczny, za który Joan
zapłaciła wieloma nadgodzinami w pracy – wyświetlała komunikat:
Wysyłanie. Po dłuższej chwili telefon wydał podwójny dźwięk – wiadomość
niewysłana.
– Cholera – wymamrotała Dylan. Zupełnie absurdalnie podnosiła telefon
do góry, wiedząc, że to nic nie da. Dalej byli w tunelu, żaden sygnał nie
przebiłby się przez takie złoża skał. I zastygła tak, z ręką w górze, jak
miniaturowa Statua Wolności, kiedy to się stało. Światło zniknęło, rozległ się
wybuch. Świat się skończył.
Claire McFall Przewoźnik Tytuł oryginału Ferryman ISBN 978-83-8116-672-0 Copyright © Claire McFall 2013 Published by arrangement with Margot Edwards Rights Consultancy, U.K. on behalf of the Ben Illis Agency, U.K. Copyright © for the Polish translation by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., 2019 Copyright © for this edition by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań 2019 All rights reserved Redakcja Paulina Wierzbicka Projekt typograficzny i łamanie Grzegorz Kalisiak Projekt graficzny okładki Fecit studio Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 90 sklep@zysk.com.pl www.zysk.com.pl Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.
Spis treści Okładka Strona tytułowa Strona redakcyjna Prolog Rozdział pierwszy Rozdział drugi Rozdział trzeci Rozdział czwarty Rozdział piąty Rozdział szósty Rozdział siódmy Rozdział ósmy Rozdział dziewiąty Rozdział dziesiąty Rozdział jedenasty Rozdział dwunasty Rozdział trzynasty Rozdział czternasty Rozdział piętnasty Rozdział szesnasty Rozdział siedemnasty Rozdział osiemnasty Rozdział dziewiętnasty Rozdział dwudziesty
Rozdział dwudziesty pierwszy Rozdział dwudziesty drugi Rozdział dwudziesty trzeci Rozdział dwudziesty czwarty Rozdział dwudziesty piąty Rozdział dwudziesty szósty Rozdział dwudziesty siódmy Rozdział dwudziesty ósmy Rozdział dwudziesty dziewiąty Rozdział trzydziesty Rozdział trzydziesty pierwszy
U Prolog siadł na zboczu i czekał. Kolejny dzień, kolejne zadanie. Rdzewiejące tory znikały w gardzieli tunelu. W szarej poświacie pochmurnego dnia światło ledwo przebijało się przez szczeliny kamiennego sklepienia. Utkwił wzrok w wejściu. Był skupiony, ale znużony. Nie było w tym ani grama ekscytacji, ani krztyny ciekawości. Już dawno stracił zainteresowanie. Teraz liczyła się już tylko realizacja zadania. Jego zimne, bezduszne oczy nie miały w sobie życia. Dął zimny wiatr, ale nie czuł chłodu. Był skoncentrowany. To mogło stać się w każdej chwili.
P Rozdział pierwszy ierwsze krople deszczu zatańczyły ciężkim, chaotycznym krokiem po blaszanym dachu peronu. Dylan westchnęła i zanurzyła twarz głębiej w swoją ciepłą zimową kurtkę, próbując ogrzać zmarznięty nos. Czuła drętwienie w nogach, więc zaczęła tupać w popękany beton, aby pobudzić krążenie. Posępnie przesunęła wzrokiem po smukłych, czarnych torach, po których walały się opakowania po chipsach, rdzewiejące puszki po napojach i części połamanej parasolki. Przyszła na stację dziesięć minut wcześniej, okazało się jednak, że pociąg miał piętnaście minut opóźnienia. Nie pozostało jej nic innego, jak tylko stać i patrzeć w dal, czując, jak z jej ciała powoli uchodzi ciepło. Podczas gdy deszcz zaczął padać bardziej regularnie, nieznajomy stojący nieopodal próbował wrócić do czytania bezpłatnej gazety, zaabsorbowany sprawą przerażającego morderstwa na West Endzie. Dach osłaniał przed deszczem, ale wielkie krople czasem spadały na gazetę, zamieniając druk w nieczytelną plamę. Mężczyzna wymamrotał coś pod nosem, złożył gazetę i wetknął ją pod pachę. Rozejrzał się w poszukiwaniu nowego obiektu uwagi. Dylan szybko odwróciła wzrok. Nie miała ochoty na grzecznościowe konwersacje. To nie był dobry dzień. Ze znanych tylko sobie powodów jej budzik postanowił dziś po prostu nie zadzwonić, a potem było już tylko gorzej. – Wstawaj! No wstawaj! Spóźnisz się! Znowu przesiedziałaś całą noc przy komputerze?! Skoro sama nie potrafisz się zorganizować, ja to zrobię, i wcale ci się to nie spodoba! Głos matki wdarł się w sen z pięknym nieznajomym w tle. Ten skrzekliwy
głos miał moc cięcia szkła, więc podświadomość Dylan postanowiła spłatać jej figla. Biadolenie matki odbijało się od ścian, kiedy szła długim korytarzem ich mieszkania, ale Dylan zdążyła już się wyłączyć. Próbowała zapamiętać sen, uchwycić wszelkie szczegóły, aby za dnia móc ponownie zanurzyć się w tamtym świecie. Spacerowali niespiesznie… jego dłoń połączona ciepłym splotem z jej dłonią, ziemista woń liści i wilgoci uderzająca do głowy. Dylan uśmiechnęła się, czując ciepło w brzuchu, ale chłód poranka przegnał jej wizję i uniemożliwił zapamiętanie twarzy nieznajomego. Westchnęła i zmusiła się do otwarcia oczu, rozkoszując się jeszcze przez chwilę błogim ciepłem kołdry. Wtedy spojrzała na budzik. Boże. Była potwornie spóźniona. Szamocząc się po pokoju, szukała czystych ubrań, aby stworzyć zestaw odpowiedni do szkoły. Szybkie przeczesanie brązowych, sięgających ramion włosów, nadało im typowy kształt kędzierzawego bałaganu. Dylan nawet nie spojrzała w lustro, sięgając po frotkę, która miała okiełznać je i nadać formę niepozornego koczka. Stylowe, wypracowane fryzury wyplatane przez pozostałe dziewczęta pozostawały dla niej tajemnicą. Nawet gdy z poświęceniem suszyła i prostowała włosy, dwie minuty na zewnątrz wystarczały, aby przywrócić im naturalny nieład. Na ogół wyjście z domu bez prysznica nie wchodziło w grę, jednak dziś musiało wystarczyć szybkie opryskanie się pod niemal wrzącą wodą, która lała się z kranu niezależnie od tego, którą gałkę odkręcono. Wytarła się szorstkim ręcznikiem, naciągnęła czarną spódnicę, białą koszulę i zielony krawat, które stanowiły jej mundurek szkolny. W pośpiechu zadarła paznokciem ostatnią parę rajstop, tworząc na nich gęstą sieć oczek. Szorując zęby, cisnęła rajstopy do kosza i pobiegła boso do kuchni. Wyjście z domu bez śniadania na ogół też nie wchodziło w grę, jednak szybki rzut okiem na zawartość lodówki i desperacko optymistyczne spojrzenie w głąb spiżarni ujawniły, że w domu nie było niczego, co
nadawałoby się do zjedzenia po drodze. Gdyby wstała wcześniej, mogłaby w drodze do szkoły wstąpić do kawiarenki po bułkę z szynką, ale nie było już na to czasu. Będzie głodna. Na szczęście pozostało jej jeszcze wystarczająco dużo pieniędzy na porządny posiłek w szkolnej stołówce. Dziś piątek, co na ogół oznaczało rybę z frytkami, oczywiście w wersji bez soli, bez octu i bez ketchupu. Nie w naszej stukniętej na punkcie zdrowia szkole, pomyślała Dylan, przewracając oczami. – Spakowałaś się? – Dylan odwróciła się i ujrzała w drzwiach kuchni swoją matkę, Joan. Była już przebrana w strój służbowy, gotowa na wyczerpujący dwunastogodzinny dyżur w szpitalu. – Nie, zrobię to po szkole. Pociąg odjeżdża dopiero o wpół do szóstej, będę miała dużo czasu. Wścibska jak zawsze, pomyślała Dylan. Jakby po prostu nie mogła się powstrzymać. Brwi Joan uniosły się z dezaprobatą, pogłębiając zmarszczki na czole, doskonale widoczne mimo stosowania drogich kremów i mikstur, wklepywanych skrzętnie każdego wieczora. – Jesteś taka chaotyczna – zaczęła Joan. – Powinnaś zrobić to wieczorem zamiast wisieć na Messengerze… – No dobrze! – Dylan wybuchnęła. – Poradzę sobie. Joan wyglądała, jakby miała jeszcze sporo do powiedzenia, ale zamiast tego pokiwała tylko głową, odwróciła się na pięcie i wyszła. Dylan słuchała odgłosu jej kroków na korytarzu. Łatwo było odgadnąć, dlaczego matka Dylan miała zły humor. Była zdecydowanie przeciwna wyjazdowi córki na weekend do ojca – mężczyzny, któremu kiedyś ślubowała miłość, wierność i uczciwość małżeńską oraz to, że nie opuści go póki śmierć, albo w tym przypadku życie, ich nie rozdzieli. Wiedząc, że Joan jeszcze nie zakończyła swojej tyrady, Dylan szybko włożyła buty, chwyciła torbę i podreptała
korytarzem, ignorując burczenie w brzuchu. To będzie długi poranek. Zatrzymała się w drzwiach, aby wykrzyczeć obowiązkowe pożegnanie, które spotkało się z martwą ciszą, i powlokła się w deszcz. Zanim pokonała piętnastominutową drogę do szkoły, tania zimowa kurtka, którą miała na sobie, przegrała bitwę z siąpiącym deszczem. Poczuła wilgoć, która przesączała się w koszulę. Nagła, ohydna myśl sprawiła, że Dylan skamieniała. Biała koszula. Deszcz. Mokra koszula. Przekopywanie szuflady z bielizną w poszukiwaniu czystego stanika. Odnalezienie tylko jednego. Granatowego. Słowo, które z pewnością zagwarantowałoby jej szlaban, gdyby jej matka była w pobliżu, wyrwało się spomiędzy zaciśniętych zębów. Szybki rzut okiem na zegarek potwierdził, że nie miała już czasu na powrót do domu. Właściwie, mimo tego całego pośpiechu, i tak się spóźni. Genialnie. Stąpała ciężko wzdłuż ulicy, mijając sklepy z używaną odzieżą, zaprzepaszczone ludzkie marzenia zabite deskami, kawiarnie z tanimi meblami i niebotycznie drogimi ciastami oraz niezbędne na każdej ulicy zakłady bukmacherskie. Nie było sensu omijać kałuż, jej stopy były już i tak przemoknięte, a to i tak było w tej chwili jej najmniejszym zmartwieniem. Przez chwilę rozważała możliwość przejścia przez ulicę i schowania się w parku do czasu, aż Joan wyjdzie do pracy, ale doskonale wiedziała, że nie będzie do tego zdolna. Nie miała dość odwagi. Wydając z siebie serię cichych złorzeczeń przeplatanych przekleństwami, minęła bramę wejściową Kaitshall Academy. Minęła trzy piętra szafek będących w różnym stanie rozkładu. Dylan była przekonana, że szkoła została zaprojektowana tak, aby zdławić w uczniach entuzjazm, kreatywność, a przede wszystkim wigor. Rejestracja odbywała się w pokoju pani Parsons na najwyższym piętrze – w kolejnej przestrzeni pamiętającej lepsze czasy, którą nauczycielka próbowała ożywić plakatami i gazetkami na ścianach. Co dziwne, jej starania spowodowały tylko, że sala wydawała się jeszcze bardziej depresyjna,
zwłaszcza teraz, gdy przebywało w niej trzydzieścioro klonów, paplających o nic nieznaczących rzeczach, jakby to były sprawy życia i śmierci. Wtargnięcie Dylan do sali po dzwonku nie uszło jej uwadze, więc obdarzyła ją ostrym jak brzytwa spojrzeniem. Gdy tylko dziewczyna usiadła, wysoki pisk nauczycielki przeciął gwar panujący w klasie. Kolejny głos, którym można by ciąć szkło. – Dylan. Kurtka. To zadziwiające, że dobre maniery wymagane od ucznia wobec nauczyciela nie działają w dwie strony, pomyślała. – Zmarzłam. Na dworze jest bardzo zimno. Podobnie jak tutaj, dodała w myślach. – Nic mnie to nie obchodzi. Kurtka. W pierwszej chwili Dylan zamierzała się sprzeciwić, ale doszła do wniosku, że to bezcelowe. Poza tym dalsza dyskusja ściągnęłaby na nią uwagę wszystkich, czego starała się unikać. Wzdychając, zaczęła szarpać tani zamek błyskawiczny, po czym zrzuciła kurtkę z ramion. Szybki rzut okiem potwierdził wszystkie jej obawy. Przemoczona bluzka stała się przezroczysta, a stanik wydawał się wysyłać sygnały świetlne jak latarnia morska. Wcisnęła się głęboko w krzesło i rozmyślała, jak długo uda jej się pozostać niewidzialną. Odpowiedź nadeszła jakieś czterdzieści pięć sekund później. Oczywiście zaczęło się od dziewczyn. Chichot wybuchł najpierw z lewej strony. – Co? No co? – Chrapliwy, złośliwy głos Davida „Dove’a” MacMillana wzbił się ponad ogólny chichot. Dylan wpatrywała się z determinacją w tablicę, ale w głowie miała bardzo wyraźny obraz Cheryl i jej psiapsiółek uśmiechających się głupkowato i wskazujących swoimi perfekcyjnie wymanikiurowanymi pazurkami w jej stronę. Dove był tak tępy, że potrzebował jeszcze kilku dodatkowych sekund, zanim zrozumiał, kogo
wskazują. Nie zrozumiałby, o co chodzi, bez łopatologicznej podpowiedzi. Cheryl ruszyła mu z pomocą, szepcząc: – Zoba ten stanik. – Oczywiście zrobiła przy tym obsceniczny gest. To był akurat odpowiedni poziom komunikacji dla skretyniałej męskiej części klasy. – Ha! Hej, Dylan, widać ci cycki! – Dylan wzdrygnęła się i wcisnęła jeszcze głębiej w krzesło, podczas gdy chichot przerodził się w ogólną wesołość. Nawet nauczycielka wybuchnęła śmiechem. Krowa jedna. Od kiedy wyjechała Katie, w szkole nie było już nikogo, kto przynajmniej sprawiałby wrażenie, że przebywa na tej samej planecie co Dylan, nie mówiąc już o reprezentowaniu tego samego gatunku. Byli jak stado owiec. Chłopcy nosili dresy, słuchali hip-hopu i przesiadywali wieczorami w skateparku. Nie po to, żeby jeździć na deskach, tylko żeby dewastować, co się da, i tankować każdy alkohol, jaki zdołają zdobyć. Dziewczyny były jeszcze gorsze. Pięć warstw makijażu nadawało ich twarzom pomarańczowy kolor, a zjadliwe, piskliwe głosiki brzmiały jak zapożyczone z amerykańskich seriali. Ich „look” wymagający zużycia dwunastu opakowań lakieru do włosów musiał sprawiać, że mózgi zamieniły się w papkę, bo nie dało się z nimi porozmawiać o niczym oprócz sztucznej opalenizny, okropnej popowej muzyki oraz – co najdziwniejsze – o tym, który z casanovów w dresach jest najbardziej pociągający. Oczywiście byli też inni outsiderzy, jednak na ogół chcieli pozostać samotnikami, próbując przetrwać i nie stać się ruchomym celem dla klasowej mafii. Katie była jej jedynym towarzystwem. Znały się od szkoły podstawowej i spędzały czas na cichym drwieniu ze szkolnych kolegów i planowaniu, jak wydostać się z tej szkoły. Wszystko zmieniło się w zeszłym roku. Pogarda, którą żywili wobec siebie rodzice Katie, sprawiła, że w końcu zdecydowali się rozstać. Nienawidzili się, odkąd Dylan znała Katie, więc nie mogła zrozumieć, dlaczego musiało się to stać akurat teraz. Ale stało się.
Katie zmuszono do wyboru – pozostanie w Glasgow z ojcem alkoholikiem lub przeprowadzka z obsesyjną matką. Dylan nie zazdrościła jej konieczności wyboru. Będąc między młotem a kowadłem, wybrała wyjazd z matką do małej wioski Lesmahagow w hrabstwie Lanarkshire. Równie dobrze mógłby to być drugi koniec świata. Odkąd wyjechała, życie było dużo trudniejsze. I znacznie bardziej samotne. Dylan tęskniła za swoją przyjaciółką. Ona na pewno nie śmiałaby się z prześwitującej koszulki, która co prawda wyschła w połowie pierwszej lekcji, ale tak czy inaczej stało się. Gdziekolwiek by poszła, chłopcy z jej klasy – a nawet kilku, których nie znała – szli za nią i rechotali, wygłaszając złośliwe komentarze i próbując strzelić jej gumką od stanika tylko po to, żeby sprawdzić, czy wciąż ma go na sobie. Podczas długiej przerwy miarka się przebrała. Dylan miała dość niedojrzałych chłopców strojących sobie z niej żarty, miała dość nadętych dziewczyn z ich drwiącymi spojrzeniami i dość głupich nauczycieli, którzy nagle udawali, że są ślepi i głusi. Kiedy po czwartej lekcji wybrzmiał dzwonek, wyszła, minęła stołówkę, ignorując nagły skurcz żołądka wywołany zapachem ryby z frytkami rozchodzącym się spomiędzy wahadłowych drzwi i minęła szkolną bramę, wtapiając się w tłum ludzi zmierzających do knajpek lub piekarni. Kiedy minęła wszystkie sklepy, po prostu szła dalej przed siebie. Serce zaczęło jej bić szybciej, gdy kroczyła ulicami, w które uczniowie nigdy nie zapuszczali się w czasie przerwy – chyba że zamierzali zrobić to, co ona. Nigdy wcześniej nie uciekła ze szkoły. Nawet nie przyszło jej to do głowy. Zawsze była nieśmiałą i poważną uczennicą. Cichą, pilną, ale nieszczególnie bystrą. Do wszystkich sukcesów doszła ciężką pracą, co było łatwe do osiągnięcia, kiedy nie ma się żadnych przyjaciół w klasie ani nawet w szkole. Jednak dzisiaj miała stać się buntowniczką. Kiedy podczas piątej lekcji zostanie odczytana lista obecności, przy jej nazwisku pojawi się kreska. Nawet jeśli zadzwonią do Joan do
szpitala, nie będzie mogła nic zrobić. Do czasu, kiedy Joan skończy swoją zmianę, Dylan będzie już w połowie drogi do Aberdeen. Próbowała uciszyć strach. Miała dzisiaj ważniejsze rzeczy do przemyślenia. Kiedy dotarła do swojej ulicy, stała się bardziej czujna, jednak nikogo nie spotkała. Wlokąc się po schodach na drugie piętro, wyciągnęła klucze. Brzęk rozniósł się po całej klatce schodowej, więc wstrzymała oddech. Ostatnią rzeczą, której potrzebowała, była sąsiadka z naprzeciwka, pani Bailey, wyściubiająca nos przez drzwi. Na pewno chciałaby wiedzieć, co robi Dylan albo, co gorsza, zaprosiłaby ją na chwilę na plotki. Dylan nasłuchiwała w skupieniu, jednak nie usłyszała babcinego szurania kapciami, więc szybko otworzyła podwójny zamek – Joan paranoicznie bała się włamywaczy – i wślizgnęła się do środka. Przede wszystkim musiała zedrzeć z siebie szkolną koszulkę, przez którą najadła się tyle wstydu. Wrzuciła ją do kosza na pranie w łazience i poszła prosto do szafy w swoim pokoju. Stanęła przy niej i dokładnie analizowała swoje ubrania. Jaki strój będzie odpowiedni na pierwsze spotkanie z tatą? Chciała zrobić dobre wrażenie. Nic wyzywającego, żeby nie wyjść na zdzirowatą. I nic z postaciami z kreskówek, żeby nie wyglądać dziecinnie. Coś ładnego i dorosłego. Rozejrzała się w lewo, potem w prawo. Rozsunęła wieszaki z ubraniami i zajrzała do środka, żeby sprawdzić, co kryje się z tyłu. W końcu musiała przyznać sama przed sobą, że nie ma niczego, co nadawałoby się do włożenia na taką okazję. W końcu wzięła spłowiały niebieski T-shirt z nadrukowaną nazwą ulubionej kapeli i narzuciła szarą zapinaną bluzę. Szkolną spódniczkę zamieniła na wygodne jeansy. Całości dopełniały stare trampki. Przyjrzała się sobie dokładnie w dużym lustrze w pokoju Joan. To musiało wystarczyć. Wyciągnęła starą torbę z szafki w korytarzu i rzuciła ją na swoje łóżko. Wepchnęła do niej drugą parę jeansów i kilka T-shirtów, bieliznę, czarne szkolne pantofle i zieloną spódnicę, na wypadek gdyby zaprosił ją na obiad
albo coś w tym stylu. Telefon, odtwarzacz MP3 i portfel wcisnęła do bocznej kieszeni torby razem z kosmetykami. Ostatni ważny przedmiot wzięła z łóżka. Egbert. Jej miś. Poszarzały ze starości, bez jednego oka i z rozdarciem na szwie, przez które misiowe wypełnienie desperacko próbowało uciec z jego sponiewieranego ciałka. Może i nie wygrałby żadnego konkursu piękności, ale miała go od zawsze, a jego towarzystwo sprawiało, że czuła się bezpiecznie. Chciała zabrać go ze sobą, ale gdyby jej tata zobaczył Egberta, pomyślałby, że Dylan jest dzieckiem. Przytuliła go mocno, nie mogąc się zdecydować. W końcu odłożyła go na łóżko. Cofnęła rękę i zaczęła mu się przyglądać. Sprawiał wrażenie, jakby wpatrywał się w nią wzrokiem niechcianego, porzuconego misia. W nagłym poczuciu winy podniosła go i ułożyła delikatnie na spakowanych ubraniach. Zapięła torbę, ale po chwili znowu ją otworzyła i rzuciła misia na łóżko. Tym razem wylądował na twarzy, przez co nie mógł już posyłać jej rozpaczliwych spojrzeń swoim jedynym oskarżycielskim okiem. Zapięła torbę i z determinacją ruszyła do drzwi. Egbert leżał porzucony na środku łóżka. Jednak dwadzieścia sekund później Dylan wróciła do pokoju i chwyciła go. – Wybacz mi, Egbercie – wyszeptała, całując go, i bezceremonialne wepchnęła przytulankę do torby. Gdyby się pospieszyła, może udałoby jej się złapać wcześniejszy pociąg i zaskoczyć tatę. Z tą myślą maszerowała po schodach i dalej wzdłuż ulicy. W drodze na dworzec planowała wstąpić do baru, żeby coś przegryźć, może burgera, który utrzymałby ją przy życiu aż do kolacji. Na myśl o jedzeniu przyspieszyła kroku, czując już w ustach smak czegoś pysznego, kiedy jednak mijała metalową bramę parku, nagle stanęła jak wryta. Przez kraty bramy wpatrywała się w zielony tumult, nie do końca pewna, na co właśnie patrzy. Déjà vu. Zmrużyła oczy, próbując zrozumieć, co wywołało to uczucie. Pomiędzy gałęziami szerokiego dębu mignęła rozczochrana blond czupryna. Przez głowę Dylan przemknął obraz takiej
samej aury blond włosów wokół twarzy bez żadnego wyrazu, ale z przejmująco niebieskimi oczami. Jej sen. Wciągnęła powietrze, jej puls nagle przyspieszył… złudzenie rozwiał nagły chłopięcy rechot. Kiedy dokładnie się przyjrzała, dostrzegła twarz za zasłoną dymu, który pochodził z papierosa tkwiącego w wydętych ustach. MacMillan z kumplami. Dylan zmarszczyła nos z obrzydzenia i cofnęła się, zanim ją dojrzał. Potrząsając głową, jakby chciała przegonić ostatnie przebłyski snu, przeszła przez ulicę i wbiła wzrok w ręcznie malowany znak nad kawiarnią.
T Rozdział drugi o oburzające. Skandaliczne. Nieznajomy najwyraźniej uznał, że najbardziej odpowiednią po lekturze czynnością jest głośne narzekanie. Dylan zerknęła na niego podejrzliwie. Nie chciała rozpoczynać dyskusji z tym starszawym, ubranym od stóp do głów w tweed mężczyzną, żeby nie dać się wciągnąć w niezręczną rozmowę aż do samego Aberdeen. Wzruszyła ramionami, jednak jej gest mógł pozostać niezauważony przez grubą kurtkę. Mężczyzna perorował dalej, niewzruszony jej brakiem entuzjazmu. – I te ceny. Przy takich kosztach biletów można by się spodziewać, że pociąg będzie o czasie. Ale nie. To oburzające. Czekam już od dwudziestu minut, a kiedy w końcu nadjedzie, pewnie nie będzie wolnych miejsc. Co za okropna obsługa. Dylan rozejrzała się wokół. Choć pasażerowie kręcili się pod wszystkimi dostępnymi zadaszeniami, peron kolejowy nie był na tyle zatłoczony, żeby mogła rozpłynąć się w tłumie i zniknąć. Tweedowy mężczyzna odwrócił się, żeby na nią spojrzeć. – Nie sądzisz? Zmuszona do odpowiedzi Dylan próbowała udzielić takiej, która ucięłaby dalszą rozmowę. – Mmm. Niestety, mężczyzna najwyraźniej potraktował to jako zachętę do kontynuowania tyrady. – Było lepiej w czasach, kiedy były to koleje państwowe. Człowiek wiedział, na czym stoi. Wtedy przy pociągach pracowali dobrzy, uczciwi
ludzie. Teraz wszystko się popsuło. Zarządza tym zgraja szarlatanów. Oburzające. No gdzie ten pociąg, pomyślała Dylan, desperacko chcąc uwolnić się z tej społecznej szarady. I wtedy nadjechał, niczym książę w zardzewiałej zbroi. Jedyny przebłysk nadziei w dniu pełnym upokorzenia i tortur. Sięgnęła po swój plecak. Był wypłowiały i nosił ślady intensywnego użycia, jak wszystkie jej rzeczy. Chwyciła oba uchwyty, a kiedy z trudem dźwignęła torbę i zarzucała ją na ramię, usłyszała odgłos drącego się materiału. W taki dzień brakowało jeszcze tylko tego, żeby szew torby puścił, a złowieszczy wiatr rozrzucił jej gacie po peronie. Jednak torba litościwie wytrzymała, a Dylan razem z pozostałymi znużonymi pasażerami powlokła się do pociągu, który zatrzymał się z ciężkim gwizdem. Stała teraz dokładnie pośrodku między dwiema parami drzwi. Zerknęła, w którą stronę udał się tweedowy nieznajomy i ruszyła – najszybciej jak mogła objuczona swoimi ciężarami – w drugą stronę. W wagonie szybko rozejrzała się po twarzach pasażerów, próbując zidentyfikować najgorszych świrów – pijaków, dziwaków, ludzi chcących koniecznie opowiedzieć ci historię swojego życia (która często zawierała dziwne wtręty o porwaniu przez kosmitów) oraz filozofów zainteresowanych na przykład odkrywaniem z tobą sensu naszego istnienia na świecie. Tacy ludzie w niewytłumaczalny sposób lgnęli do Dylan za każdym razem, gdy korzystała z publicznego transportu. Dziś jednak miała na głowie tyle spraw, że zamierzała za wszelką cenę ich uniknąć. Wypatrzyła wolne miejsca, jednak tylko chwilę zajęło jej rozgryzienie, dlaczego w zatłoczonym pociągu nikt wcześniej ich nie zajął. Matka z wrzeszczącym dzieckiem, któremu twarz aż spuchła i poczerwieniała ze złości, usiadła w kąciku z wózkiem oraz rozrzuconymi wokół torbami, wypełnionymi po brzegi przedmiotami, które mogły okazać się potrzebne przy dziecku. Po drugiej stronie, kilka miejsc dalej, wolne było podwójne
siedzenie naprzeciwko pary pijanych nastolatków w niebieskich koszulkach Rangersów. Sączyli tanie wino z butelki nieumiejętnie zawiniętej w papierową torbę, wydzierając się wniebogłosy. Ostatnią wolną opcją było miejsce pośrodku wagonu, przy dużej kobiecie z całą wystawką toreb z zakupami, które rozlokowała na siedzeniach obok i naprzeciwko siebie, dając wyraźnie do zrozumienia, że nie życzy sobie żadnego towarzystwa. Tak czy inaczej była najlepszą opcją. – Przepraszam – wymamrotała Dylan i przesunęła się do niej. Kobieta głośno westchnęła z niezadowoleniem, jednak przesunęła swoje torby. Dylan szybko zdjęła kurtkę, upchnęła ją wraz z torbą na górnej półce i usiadła. Na szczęście stojąc na peronie, wygrzebała ze swojej przepastnej torby odtwarzacz MP3 i słuchawki. Wetknęła je głęboko w uszy, zamknęła oczy i maksymalnie pogłośniła muzykę, pozwalając, aby ciężkie uderzenia bębna jej ulubionego indierockowego zespołu zagłuszyły świat zewnętrzny. Wyobraziła sobie torbową damę zerkającą na nią ze złością przez tę okropną muzykę i błogo się uśmiechnęła. Pociąg skrzypiał z wysiłku, nabierając prędkości w drodze do Aberdeen. Z zamkniętymi oczami Dylan snuła wizje nadchodzącego weekendu. Zdenerwowanie i podniecenie walczyły o kontrolę nad jej ciałem z motylami w brzuchu, które czuła na myśl o tym, jak wysiada z pociągu i szuka mężczyzny, który zawsze był dla niej obcy. Wydobycie od Joan numeru telefonu Jamesa Millera, jej ojca, zajęło całe miesiące ciągłego przekonywania i przypochlebiania się. Dylan przypomniała sobie, jak trzęsły jej się ręce, kiedy wybrała ten numer na telefonie. Musiała się rozłączyć, wybrać numer jeszcze raz, po czym znowu odłożyła słuchawkę. A co, jeśli nie chciał z nią rozmawiać? Co, jeśli miał teraz własną rodzinę? Co, jeśli okaże się ogromnym rozczarowaniem? Pijakiem albo kryminalistą? Jej matka nie mogła udzielić jej więcej
informacji. Oni nigdy ze sobą nie rozmawiali. Wyszedł, kiedy mu kazała i nigdy więcej się nie pokazał, też dokładnie tak, jak kazała. Dylan miała wtedy pięć lat, a przez dekadę jego twarz stała się dla niej tylko niewyraźnym wspomnieniem. Po dwóch dniach rozterek wewnętrznych w końcu zadzwoniła do niego w środku dnia, znajdując sobie ustronne miejsce na szkolnym boisku, z dala od palaczy, zakochanych par i gangów. Miała nadzieję, że będzie w pracy i że nikt nie odbierze telefonu. Tak też się stało. Po sześciu długich jak zawał serca sygnałach włączyła się automatyczna sekretarka. Nagle Dylan zdała sobie sprawę z tego, że nie przemyślała tego, co ma zamiar powiedzieć. Spanikowana zostawiła niepewną, chaotyczną wiadomość. – Dzień dobry, to wiadomość dla Jamesa Millera. Tu Dylan. Twoja córka. Co jeszcze miała powiedzieć? – I, no… dostałam twój numer od mamy. To znaczy Joan. Pomyślałam, że może moglibyśmy się spotkać… I porozmawiać… Gdybyś chciał…. To mój numer… Kiedy się rozłączyła, od razu skuliła się z zażenowania. Co za idiotka! Nie mogła uwierzyć, że nie zaplanowała, co chce powiedzieć. Brzmiała jak bełkocząca kretynka. Nie mogła już zrobić nic poza czekaniem. Więc czekała. Przez całe popołudnie odczuwała mdłości. Biologia i angielski minęły jej jak we mgle. W domu tępo wpatrywała się w telewizor, nie zmieniając kanału, nawet gdy zaczęły się durne seriale. Co, jeśli nie oddzwoni? Czy odsłuchał już wiadomość? Co, jeśli wcale jej nie dostał? Dylan wyobrażała sobie kobiecą dłoń, która unosi słuchawkę, odtwarza wiadomość, a następnie wciska klawisz Usuń swoim długim, pomalowanym na czerwono paznokciem. Wizja ta sprawiła, że spojrzała na telefon bezprzewodowy, który leżał obok. Wahała się, przygryzając dolną wargę. Była zbyt przerażona, żeby zadzwonić jeszcze raz. Pozostało jej więc nie
rozstawać się z telefonem i czekać, aż oddzwoni. Zajęło mu to całe dwa dni, ale w końcu oddzwonił. Była czwarta po południu, a ona człapała właśnie do domu po kolejnym ciężkim dniu w szkole. Miała przemoczone skarpetki i coraz mocniej przemokniętą kurtkę, aż nagle w kieszeni zawibrował jej telefon. Po chwili usłyszała pierwsze akordy motywu muzycznego z serialu Dawno, dawno temu. To był on. Gdy wyciągnęła telefon z kieszeni, jej serce na chwilę zamarło. Szybkie spojrzenie na wyświetlacz potwierdziło jej przypuszczenie – chociaż nie był to numer, na który wtedy dzwoniła, kierunkowy wskazywał na okolice Aberdeen. Przesunęła kciukiem po ekranie i przyłożyła telefon do ucha. – Halo? – Jej stłumiony głos zabrzmiał niezbyt przyjemnie. Próbowała cicho odchrząknąć. – Dylan? Dylan, z tej strony James. Miller. To znaczy twój tata. I cisza. No, powiedz coś, Dylan, pomyślała. Powiedz coś, tato. Cisza w słuchawce zawisła między nimi, jednak w tej pełnej napięcia chwili milczenie brzmiało jak krzyk. – Posłuchaj. – Jego głos przebił się przez ciszę i rozgonił wszelkie napięcie. – Tak bardzo się cieszę, że zadzwoniłaś. Od dawna chciałem nawiązać z tobą kontakt. Mamy tyle do nadrobienia. Dylan zamknęła oczy i uśmiechnęła się. Wzięła głęboki oddech i zaczęła mówić. To było takie proste po tym, co usłyszała. Rozmowa z nim była bardzo naturalna, jakby znała go od zawsze. Rozmawiali tak długo, aż Dylan rozładował się telefon. Chciał wiedzieć o niej wszystko, o szkole, zainteresowaniach, znajomych, jakie filmy lubi i jakie książki czyta. I o chłopcach – chociaż tu nie było zbyt wiele do opowiadania, zwłaszcza z oferty serwowanej przez Kaithshall. On opowiedział jej o swoim życiu w Aberdeen, o tym, gdzie mieszkał z Anną, swoim psem. Nie miał żony ani
dzieci. Czyli bez komplikacji. I bardzo chciał, żeby go odwiedziła. To było dokładnie tydzień temu. Przez całe siedem dni Dylan biła się z myślami i podekscytowaniem na myśl o spotkaniu z ojcem, a jednocześnie próbowała nie pobić się z Joan, która wcale nie kryła się ze swoją dezaprobatą wobec faktu, że Dylan próbowała nawiązać z nim kontakt. Nie miała nawet z kim tego przegadać, nie licząc urywanych rozmów z Katie na Messengerze, kiedy jej szalona matka dawała chociaż pięć minut spokoju. Poprzedniej nocy udało im się chwilę porozmawiać. Matka Katie wyskoczyła na wieczorne zakupy – nienawidziła, kiedy w sklepie było dużo ludzi – a Katie udało się ją przekonać, że musi położyć się spać wcześniej. Dylan dostała jej wiadomość i po kilku minutach udało im się połączyć. Boże, myślałam, że nigdy nie wyjdzie! Dzięki ci, Panie, za całodobowe supermarkety! Dokładnie! Co u ciebie? Nowa szkoła dalej do kitu? Nowa szkoła, ci sami kretyni. I to wiejscy kretyni. Na szczęście w przyszłym roku o tej porze będziemy zaczynać studia, nie mogę się doczekać, żeby się stąd wydostać! Jak tam życie w cudownej Kaithshall? Do bani. Ale mam inne wieści! Opowiadaj! Zadzwoniłam do swojego ojca. Dylan nacisnęła przycisk Wyślij i czekała. Serce o mało nie wyskoczyło jej z piersi. Chciała, żeby Katie napisała coś miłego, żeby ktoś powiedział jej, że postępuje słusznie. Nastąpiła pauza, która zdawała się trwać wieki, zanim w okienku pojawiły się trzy kropki: Katie pisała. No i… jak poszło? Ostrożna odpowiedź. Przyjaciółka nie chciała drążyć zbyt głęboko. Właściwie wspaniale! Chce mnie poznać! Wydawał się bardzo miły przez telefon. Nie
wiem, dlaczego Joan tak bardzo go nienawidzi. A kto to wie? Rodzice są dziwni. Spójrz na moich, totalne świry! Więc przyjeżdża, żeby cię poznać? Nie, jadę do niego. Jutro. Co?! Tak szybko! Boisz się? Nie, jestem niesamowicie podekscytowana. Niby czego miałabym się bać? Odpowiedź przyszła natychmiast. Kłamczucha. Ściemniasz! Dylan roześmiała się głośno, po czym zasłoniła buzię ręką. Joan zwariowałaby, gdyby wiedziała, że jej córka siedzi przy komputerze o tej godzinie. Klasyczna dobra Katie zawsze zwęszyła jej krętactwa. No dobra, może trochę. Staram się nie myśleć o tym za dużo, żeby nie stchórzyć, kiedy dotrze do mnie, co właściwie chcę zrobić! Będzie dobrze. Tak czy inaczej powinnaś go poznać. A jeśli twoja mama naprawdę go nienawidzi, rozdzielenie ich w dwóch miastach może być dobrym pomysłem! Jak się tam dostaniesz? Pociąg? Taaa… kupił mi bilet. Mówi, że chce mi wynagrodzić te piętnaście straconych lat. Dylan właśnie trzymała ten bilet w dłoni. Miała napisać do niego, kiedy będzie w drodze. Zrobiło na niej wrażenie, że potrafił pisać i odczytywać wiadomości; Joan nie umiała nawet zadzwonić ze swojej komórki. Kiedy zepsuło jej się auto, musiała poprosić nieznajomego, żeby pokazał jej, jak wezwać pomoc drogową. Dylan wygrzebała telefon z kieszeni, co nie było proste w otoczeniu miliona toreb należących do gapiącej się damy. Zaczęła pisać nową wiadomość. Tato, jestem w pociągu. Póki co nie ma żadnego opóźnienia. Nie mogę się doczekać, aż cię poznam, Dylan.
Właśnie wcisnęła Wyślij, gdy za oknem zrobiło się zupełnie ciemno. Świetnie, tunel. Jej komórka – drogi prezent świąteczny, za który Joan zapłaciła wieloma nadgodzinami w pracy – wyświetlała komunikat: Wysyłanie. Po dłuższej chwili telefon wydał podwójny dźwięk – wiadomość niewysłana. – Cholera – wymamrotała Dylan. Zupełnie absurdalnie podnosiła telefon do góry, wiedząc, że to nic nie da. Dalej byli w tunelu, żaden sygnał nie przebiłby się przez takie złoża skał. I zastygła tak, z ręką w górze, jak miniaturowa Statua Wolności, kiedy to się stało. Światło zniknęło, rozległ się wybuch. Świat się skończył.