Prolog
Poniedziałek, 24 maja 2010 roku
Samantha Boyd schyliła się i przeszła pod chybotliwą barierką policyjną. Rzuciła okiem
na posąg Iustitii stojący na szczycie kopuły owianego złą sławą londyńskiego Old Bailey.
Widziała teraz w bogini nie symbol siły i prawości, lecz jej prawdziwe oblicze – rozczarowaną
i zrozpaczoną kobietę gotową rzucić się w dół na chodnik. Stosownie do tego obecna na
wszystkich jej wizerunkach opaska na oczach tu została pominięta; ślepa, czyli bezstronna
sprawiedliwość była bowiem naiwnym wyobrażeniem, szczególnie gdy w grę wchodziły takie
kwestie jak rasizm i skorumpowana policja.
Okoliczne ulice i stacje metra zostały ponownie zamknięte ze względu na setki
reporterów, którzy opanowali ruchliwe centrum Londynu, zamieniając je w absurdalne
koczowisko przedstawicieli klasy średniej. Po chodnikach walały się puste opakowania po
wałówce z Marksa & Spencera czy Pret A Manger. Reporterzy zwijali eleganckie śpiwory wśród
warkotu golarek elektrycznych. Kiepskie żelazko turystyczne jednego z mężczyzn nie zdołało
ukryć faktu, że spał w swojej jedynej koszuli i krawacie.
Samantha czuła się skrępowana, lawirując wśród tego tłumu. Spóźniona, spociła się
podczas szybkiego, sześciominutowego marszu z Chancery Lane. Upięła jasne, platynowe włosy,
nieskutecznie próbując zmienić swój wygląd. Już pierwszego dnia procesu reporterzy
zidentyfikowali wszystkie osoby, które brały w nim udział. Teraz, po czterdziestu sześciu dniach,
Samantha została opisana we wszystkich czołowych gazetach świata. Musiała nawet wzywać
policję, gdy pewien natrętny reporter śledził ją aż do domu w Kensington i nie chciał się
odczepić. Żeby już nie ściągać na siebie niechcianej uwagi, chodziła ze spuszczona głową.
Przez skrzyżowanie z Newgate Street wiły się dwie kolejki, co było skutkiem
niewystarczającej liczby przenośnych toalet oraz doraźnych stanowisk Starbucksa. Pochwycona
w potok ludzi krążących pomiędzy tymi przybytkami, wyrwała się w stronę policjantów
pilnujących spokojniejszego, bocznego wejścia do gmachu sądu. Kiedy niechcący weszła w kadr
jednego z kilkunastu powstających materiałów, jakaś mała kobietka warknęła na nią wściekle po
japońsku.
– Na szczęście to już ostatni dzień – pocieszyła się, uciekając przed niezrozumiałym
potokiem wyzwisk. Jeszcze tylko osiem godzin i jej życie wróci do normy.
Kiedy nieznajomy funkcjonariusz pilnujący drzwi sprawdził jej dokumenty, przeszła do
wykonania teraz już dobrze znanych, rutynowych czynności: wyjęła przedmioty osobiste,
wyjaśniła, że nie może zdjąć zaręczynowego pierścionka, gdy pisnął wykrywacz metalu,
i zmartwiła się śladami potu podczas obszukania, a później ruszyła w kierunku nijakich
korytarzy, aby dołączyć do pozostałych jedenastu przysięgłych na łyk letniej kawy
rozpuszczalnej.
Z powodu ogromnego zainteresowania światowych mediów i incydentu pod domem
Samanthy podjęto bezprecedensową decyzję umieszczenia członków ławy przysięgłych
w odosobnieniu, co wywołało oburzenie opinii publicznej, bo z pieniędzy podatników trzeba
było zapłacić rachunki sięgające dziesiątków tysięcy funtów. Po niemal dwóch miesiącach
tematy ich porannych rozmów ograniczały się do bólu pleców spowodowanego hotelowym
łóżkiem, ubogiego menu podczas kolacji i tego, za czym najbardziej tęsknili: żon, dzieci i serialu
Lost.
Kiedy w końcu przyszedł po nich woźny sądowy, ujawnili napięcie skrywane pod
banalnymi rozmowami. Przewodniczący, starszy jegomość nazwiskiem Stanley – którego
wybrali chyba tylko dlatego, że był osobliwie podobny do Gandalfa – wstał powoli
i wyprowadził ich z pomieszczenia.
Sala numer jeden, Court One, zapewne jedna z najsłynniejszych sal sądowych na świecie,
była zarezerwowana dla najpoważniejszych procesów karnych. To tutaj tacy makabryczni
celebryci jak Crippen1
, Sutcliffe2
i Dennis Nilsen3
zasiedli na ławie oskarżonych, by
odpowiedzieć za swoje mroczne czyny. Sztuczne światło wpadało do środka przez znajdujące się
w górze duże okno o matowej szybie, spływając na ciemną boazerię i obicia z zielonej skóry.
Siadając na swoim miejscu w pierwszym rzędzie ławy przysięgłych, najbliżej ławy
oskarżonych, Samantha wiedziała, że biała sukienka, jeden z jej własnych projektów, jest chyba
ciut za krótka. Położyła na kolanach plik dokumentów przygotowanych dla sędziów ku
rozczarowaniu lubieżnego staruszka, który pierwszego dnia omal nie stratował kolegi, spiesząc
zająć miejsce obok niej.
W przeciwieństwie do sal sądowych z amerykańskich filmów, gdzie elegancko ubrany
oskarżony zajmuje miejsce przy stole w towarzystwie adwokatów, podsądni w Old Bailey
musieli sami się zmierzyć z onieśmielającą salą. Małe, choć rzucające się w oczy szklane panele
wieńczące znajdującą się na podwyższeniu ławę oskarżonych podkreślały, że umieszczeni
w środku osobnicy są uważani za poważne zagrożenie dla obecnych.
Winni, o ile nie dowiodą swojej niewinności.
Za ławą oskarżonych, na lewo od Samanthy, znajdowała się ława sędziowska. Za
umieszczonym pośrodku krzesłem wisiał miecz ze złoconą rękojeścią, z królewskiego herbu. To
jedyne miejsce pozostało puste podczas procesu. Na środku sali pracowali urzędnik sądowy,
obrońcy oraz oskarżyciele, a wysoka galeria dla publiczności, sięgająca przeciwległej ściany,
była pełna podekscytowanych widzów o zaczerwienionych oczach, koczujących na ulicy, aby
zapewnić sobie wejściówkę na ostatnie posiedzenie tego niezwykłego procesu. Z tyłu,
w zapomnianych ławach poniżej galerii, przycupnęła zbieranina ludzi niejasno związanych
z procesem: biegli, których strony mogły powołać na świadków, ale najpewniej tego nie uczynią;
różnej maści urzędnicy sądowi i, rzecz oczywista, policjant, który dokonał aresztowania, a teraz
znajdował się w centrum wszystkich sporów, detektyw o przydomku „Wolf4
” – William Oliver
Layton-Fawkes.
Wolf uczestniczył w każdej rozprawie czterdziestu sześciu dni procesu. Spędził
niezliczone godziny na swoim skromnym miejscu przy wyjściu, obserwując ławę oskarżonych
z chłodną miną. Krzepkiej budowy ciała, o ogorzałej twarzy i niebieskich oczach, sądząc
z wyglądu, niedawno przekroczył czterdziestkę. Zdaniem Samanthy mógłby być całkiem
atrakcyjny, gdyby nie wyglądał tak, jakby nie spał od miesięcy i musiał dźwigać na swoich
barkach brzemię całego świata – choć po prawdzie tak właśnie było.
„Kremacyjny Zabójca”, jak ochrzciła go prasa, okazał się najbardziej pracowitym
seryjnym mordercą w dziejach Londynu. Dwadzieścia siedem ofiar w ciągu dwudziestu siedmiu
dni, za każdym razem nieletnia prostytutka w wieku od czternastu do szesnastu lat. Pewnie
dlatego niedoinformowane masy obserwowały proces z jeszcze większą uwagą, poznając
brutalną rzeczywistość angielskich ulic. Gdy znajdowano ofiary, większość jeszcze się tliła,
silnie odurzona i spalona żywcem. Piekielny ogień zatarł wszystkie ślady. Kiedy zabójstwa nagle
ustały, śledczy zaczęli krążyć po omacku, nie mając żadnych podejrzanych. Policja znalazła się
w ogniu ostrej krytyki, zarzucano jej niepodejmowanie skutecznych działań, gdy ginęły kolejne
niewinne młode dziewczęta. Osiemnaście dni po ostatnim zabójstwie Wolf dokonał wreszcie
aresztowania.
Mężczyzną zasiadającym na ławie oskarżonych był Naguib Khalid, brytyjski sunnita
pakistańskiego pochodzenia, pracujący jako londyński taksówkarz. Mieszkał sam i był już
notowany za drobne podpalenia. Kiedy przedstawiono w sądzie ślady DNA znalezione na tylnej
kanapie jego taksówki, łączące go z trzema ofiarami, i wysłuchano zeznań obciążających Wolfa,
sprawa wydawała się prosta. Niestety później wszystko zaczęło się sypać.
Obrona dostarczyła alibi zaprzeczające raportom z obserwacji sporządzonym przez
detektywa i jego zespół. Pojawiły się również oskarżenia o napaść i próbę zastraszenia, kiedy
Khalid przebywał w areszcie. Sprzeczne dowody kryminalistyczne sugerowały, że DNA ze
zwęglonych szczątków nie można uznać za wiarygodny dowód. W końcu, ku uciesze obrony,
przed obliczem sądu stanął szef wydziału wewnętrznego policji metropolitalnej z listem
skierowanym do Wysokiego Sądu. Pismo nadesłane przez anonimowego kolegę Wolfa, kilka dni
przed ostatnim zabójstwem, kwestionowało sposób prowadzenia śledztwa i stan jego umysłu.
Sugerowało, że Wolf uległ „obsesji” i „desperacji”, a na koniec zalecało jego natychmiastowe
odsunięcie od sprawy.
Największa sensacja na świecie stała się nagle jeszcze większa. Policja została oskarżona
o wykorzystanie Khalida w charakterze kozła ofiarnego, aby ukryć własne uchybienia.
Komendant okręgowy policji oraz jego zastępca kierujący specjalistycznym wydziałem
kryminalnym zostali zmuszeni do złożenia rezygnacji z powodu jawnego naruszenia standardów,
do którego doszło w podlegającym im wydziale, a w tabloidach pojawiło się mnóstwo
skandalicznych doniesień o skompromitowanym detektywie. Pisano o rzekomych problemach
Wolfa z alkoholem oraz skłonności do przemocy, która miała doprowadzić do rozpadu jego
małżeństwa. Podczas jednej z rozpraw zadowolona z siebie adwokatka Khalida został upomniana
za sugestię, że Wolf i jej klient zamienili się miejscami. Naguib Khalid ze zdumieniem
obserwował cyrkowe widowisko rozgrywające się na jego oczach, nie okazując ani śladu
satysfakcji ze swojej przemiany z demona zła w ofiarę.
Ostatni dzień procesu upłynął zgodnie z oczekiwaniami. Kiedy przedstawiciele obrony
i oskarżenia wygłosili mowy końcowe, sędzia pouczył przysięgłych, zwięźle podsumowując
nieliczne ważne dowody oraz udzielając porady w kwestii zawiłości prawa. Następnie ich
odprawił, żeby uzgodnili werdykt. Zostali umieszczeni w osobnym pokoju o nudnym wystroju
złożonym ze znajomych ciemnych paneli i siedzisk z zielonymi skórzanymi obiciami. Dwunastu
sędziów przysięgłych przez cztery i pół godziny siedziało wokół dużego drewnianego stołu,
debatując nad wyrokiem.
Samantha, która wiele tygodni wcześniej zdecydowała, jak zagłosuje, była zaskoczona
tym, jak podzieleni są pozostali. W życiu by nie dopuściła, żeby opinia publiczna wywarła
wpływ na jej decyzję. Z drugiej strony cieszyła się, że swoim głosem nie powiększy chaosu
zagrażającego jej sklepowi, źródłu utrzymania i osobistemu szczęściu. Przysięgli powtarzali bez
końca te same argumenty, a później ktoś przypomniał zeznania tego detektywa. Odpowiedziano
mu z rozdrażnieniem, po raz enty, że zeznania Wolfa nie zostały dopuszczone, więc nie należy
ich brać pod uwagę.
Co jakiś czas Stanley wzywał do głosowania, po czym przez woźnego przekazywali
sędziemu kartkę, że w dalszym ciągu nie ustalili jednomyślnego werdyktu. Z każdym
głosowaniem kolejna osoba ulegała presji rosnącej większości, aż na dziesięć minut przed
siedemnastą osiągnęli większość dziesięć do dwóch. Stanley z ociąganiem podał kartkę
woźnemu, który wrócił dziesięć minut później, żeby zaprowadzić ich ponownie na salę.
Kiedy Samantha wracała na swoje miejsce obok ławy oskarżonych, miała wrażenie, że
wszyscy ją obserwują. Na galerii panowała cisza, a ona czuła się dziwnie zakłopotana po każdym
stuknięciu wysokich obcasów, które rozchodziło się echem po sali. Na szczęście zaraz po nich
rozległo się to okropne skrzypienie i zgrzytanie, gdy dwunastu przysięgłych zaczęło zajmować
miejsca, a przy nim ów stukot wydawał się teraz nieznaczny.
Miała wrażenie, że ludzie próbują rozszyfrować wyraz jej twarzy, zbyt niecierpliwi, aby
zaczekać jeszcze minutę na ogłoszenie oficjalnego werdyktu. Odczuwała satysfakcję, bo zwykle
„uczeni” ludzie obecni na sali, paradujący dumnie w swoich perukach i togach, traktowali ją
i innych przysięgłych z protekcjonalną uprzejmością. Teraz oni wszyscy znaleźli się na łasce
przysięgłych. Samantha z trudem powstrzymała uśmiech. Czuła się jak dziecko znające sekret,
który powinno zachować w tajemnicy przed innymi.
– Oskarżony, proszę wstać! – krzyknął urzędnik sądowy, przerywając ciszę.
Naguib Khalid stanął niepewnie w ławie oskarżonych.
– Proszę o powstanie przewodniczącego ławy przysięgłych.
Na końcu rzędu Samanthy podniósł się przewodniczący Stanley.
– Czy wydaliście zgodny werdykt?
– Nie – odpowiedział Stanley chrapliwym, ledwie słyszalnym głosem.
Samantha wzniosła oczy do sufitu, kiedy trzykrotnie zakaszlał, żeby oczyścić gardło.
– Nie! – tym razem niemal wykrzyczał.
– Czy wydaliście werdykt, na który zgodziła się wymagana większość?
– Wydaliśmy. – Stanley skrzywił się, wypowiadając te słowa. – Przepraszam… tak.
Urzędnik spojrzał na sędziego, który skinął głową na znak, że przyjmuje wynik
głosowania większości.
– Czy wy, sędziowie przysięgli, uznajecie oskarżonego, Naguiba Khalida za winnego czy
niewinnego dwudziestu siedmiu zabójstw?
Samantha przyłapała się na tym, że wstrzymała oddech, chociaż już znała odpowiedź.
Kilka krzeseł skrzypnęło jednocześnie, gdy niecierpliwe uszy pochyliły się bliżej w oczekiwaniu
odpowiedzi…
– Niewinny.
Samantha spojrzała na Khalida, pragnąc zobaczyć jego reakcję. Dygotał z ulgi, chowając
twarz w dłoniach.
Później rozległy się pierwsze okrzyki przerażenia.
Zanim ochrona zdążyła kiwnąć palcem, Wolf pokonał krótką odległość dzielącą go od
ławy oskarżonych i wyciągnął Khalida za włosy ponad szklaną barierą. Khalid runął ciężko na
podłogę i wydał stłumiony okrzyk, gdy zaczął się bezwzględny atak. Żebra trzasnęły pod butem
Wolfa, który zdarł sobie skórę z pięści pod wpływem siły uderzenia.
Gdzieś włączył się alarm.
Wolf oberwał w twarz i poczuł krew, padając do tyłu na ławę przysięgłych, zwalając
z nóg kobietę, która stała najbliżej niego. W ciągu kilku sekund, których potrzebował, żeby się
podnieść, kilku funkcjonariuszy wypełniło przestrzeń pomiędzy nim a poturbowanym ciałem
spoczywającym pod ławą oskarżonych.
Wolf ruszył do ataku na chwiejnych nogach, ale mocne dłonie przytrzymały jego słabnące
ciało, rzuciły go na kolana, a później na podłogę. Westchnął ciężko, czując woń potu i pasty do
podłogi. Patrzył, jak pałka jednego z rannych funkcjonariuszy toczy się głucho po drewnianej
podłodze obok Khalida.
Mężczyzna wyglądał na martwego, ale Wolf musiał mieć pewność.
Czując ostatni przypływ adrenaliny, wierzgnął nogami i zaczął pełznąć w kierunku
Khalida, który leżał bez życia, pokryty ciemnobrunatnymi plamami w miejscu, gdzie krew
wsiąkła w materiał taniego granatowego garnituru. Wolf sięgnął po ciężką broń, oplatając
palcami zimny metal. Podniósł ją nad głowę, kiedy potężne uderzenie powaliło go na plecy.
Zdezorientowany mógł tylko patrzyć, jak ochroniarz wykonuje kolejny zamach, miażdżąc mu
nadgarstek kolejnym gwałtownym uderzeniem.
Choć od ogłoszenia werdyktu „niewinny” minęło zaledwie dwadzieścia sekund, na brzęk
metalu o drewno Wolf zrozumiał, że wszystko jest skończone. Modlił się jedynie o to, żeby to, co
zrobił, okazało się wystarczające.
Ludzie krzyczeli i biegli do drzwi, ale nadciągający policjanci wpychali ich do środka.
Oszołomiona Samantha usiadła na podłodze, wpatrując się w przestrzeń mimo wydarzeń, które
rozgrywały się w odległości zaledwie kilku metrów od niej. W końcu ktoś ujął ją za ramię,
postawił na nogi i wyprowadził z sali. Coś do niej krzyczał, ale nie rozumiała słów. Ledwie
zarejestrowała stłumiony dźwięk alarmu. Poślizgnęła się na podłodze i poczuła uderzenie kolana
w bok głowy. Nie czuła bólu, ale osunęła się na czarno-biały sycylijski marmur, przypatrując się
w zdumieniu ozdobnej kopule rozpiętej dwadzieścia metrów ponad nią, posągom, witrażom
i malowidłom na ścianach.
Wybawca podniósł ją ponownie, kiedy tłum się przetoczył, i odprowadził do
nieużywanego głównego wejścia, a później pobiegł do sali rozpraw. Potężne drewniane drzwi
i czarne kraty stały szeroko otwarte, a zachmurzone niebo zapraszało ją na zewnątrz. Samantha,
już sama, wyszła na ulicę chwiejnym krokiem.
Zdjęcie nie mogłoby być doskonalsze, nawet gdyby do niego pozowała: piękna, umazana
krwią przysięgła, cała w bieli, stojąca w udręczeniu pod kamiennymi rzeźbami
przedstawiającymi Odwagę, Prawdę i złowieszczego Zapisującego Anioła odzianego w ciężką
szatę, niczym Śmierć, gotowego zdać Niebu relację o nieprzebranej ilości grzechów na ziemi.
Odwróciła się plecami do gromady drapieżnych reporterów i oślepiającego światła fleszy.
W błysku tysięcy lamp dostrzegła słowa wyryte na kamieniu w górze, spoczywającym na
czterech kamiennych kolumnach, jakby wspierały ich metaforyczny sens:
Ratować będzie dzieci ubogich, a zetrze ciemiężyciela5
.
Kiedy czytała te słowa, ogarnęło ją poczucie, że w jakiś sposób zawiodła. Bo czy mogła
powiedzieć, że była tak niezachwianie pewna niewinności Khalida, jak ten detektyw był pewien
jego winy? W końcu, gdy jej wzrok spoczął na zakapturzonym aniele, wiedziała, że sporządził
listę.
Że właśnie została osądzona.
Cztery lata później…
Rozdział 1
Sobota, 28 czerwca 2014 roku
3.50
Wolf po omacku szukał komórki, która z każdym drgnięciem odsuwała się od niego na
laminowanej podłodze. Powoli z mroku zaczęły się wyłaniać nieznane kształty jego nowego
mieszkania. Mokre od potu prześcieradło przylgnęło do skóry, kiedy zwlókł się z materaca po
dzwoniące utrapienie.
– Wolf. – Odebrał, czując ulgę, że przynajmniej przedstawił się jak należy, jednocześnie
macając ścianę w poszukiwaniu włącznika światła.
– Mówi Simmons.
Odnalazł włącznik i ciężko westchnął, kiedy słabe żółte światło przypomniało mu, gdzie
się znajduje. Kusiło go, by ponownie je wyłączyć. Maleńka sypialnia składała się z czterech
ścian, zniszczonego podwójnego materaca rzuconego na podłogę i jednej gołej żarówki.
W ciasnej klitce panował zaduch dzięki właścicielowi, który nie dopadł jeszcze poprzedniego
najemcy, żeby odebrać klucz do okna. W Londynie zwykle nie stanowiłoby to większego
problemu, ale Wolfowi udało się zgrać przeprowadzkę z niespotykaną w Anglii falą upałów,
która trwała od prawie dwóch tygodni.
– Nie udawaj, że się cieszysz – warknął Simmons.
– Która godzina? – ziewnął Wolf.
– Za dziesięć czwarta.
– Czy w ten weekend nie mam wolnego?
– Już nie. Potrzebuję cię na miejscu popełnienia przestępstwa.
– Obok swojego biurka? – spytał Wolf pół żartem, pół serio, bo od lat nie widział szefa
w terenie.
– Bardzo śmieszne. Tym razem mnie wypuścili.
– Czyżby było aż tak źle?
Na chwilę zapadła cisza, a później Simmons odpowiedział:
– Nie jest najlepiej. Masz długopis?
Wolf zaczął szperać w pudłach stojących w drzwiach. Znalazł długopis, żeby zanotować
na grzbiecie dłoni.
– Dobra, mów.
Kątem oka spostrzegł błyskające światło odbijające się w kuchennej szafce.
– Mieszkanie numer sto osiem… – zaczął Simmons.
Kiedy Wolf wszedł do swojego skromnie wyposażonego aneksu kuchennego, oślepiły go
migające niebieskie światła wpadające do środka przez małe okno.
– …Trinity Towers…
– Hibbard Road, Kentish Town? – przerwał mu Wolf, spoglądając w dół na kilkanaście
radiowozów oraz gromadę reporterów i mieszkańców ewakuowanych z bloku po drugiej stronie
ulicy.
– Skąd wiesz, u licha?
– Przecież jestem detektywem.
– Skoro tak, możesz być także głównym podejrzanym. Zejdź na dół.
– Już schodzę, muszę tylko… – Wolf umilkł, gdy zdał sobie sprawę, że Simmons się
rozłączył.
Między błyskami koguta zauważył jednostajne, pomarańczowe światło na panelu pralki
i przypomniał sobie, że przed pójściem spać włożył do środka robocze ubranie. Spojrzał na
kilkanaście identycznych kartonowych pudeł stojących przy ścianach.
– Jasny szlag!
Pięć minut później przepychał się przez tłum gapiów zebranych pod jego domem.
Podszedł do funkcjonariusza i mignął legitymacją, spodziewając się, że ten przepuści go za taśmę
policyjną. Tymczasem młody posterunkowy wyrwał mu z ręki dokument i uważnie
przestudiował, spoglądając sceptycznie na rosłą postać ubraną w spodenki kąpielowe i wyblakłą
koszulkę z trasy koncertowej Keep the Faith Bon Jovi z 1993 roku.
– Layton-Fawkes? – spytał z powątpiewaniem w głosie.
Wolf skrzywił się na dźwięk swojego pretensjonalnego nazwiska.
– Tak, sierżant Fawkes.
– Jak ten Fawkes… z masakry na sali sądowej?
– Tak, William… Czy mógłbym? – Wolf wskazał budynek mieszkalny.
Młody mężczyzna oddał Wolfowi legitymację i podniósł taśmę, żeby sierżant mógł pod
nią przejść.
– Czy mam pana zaprowadzić? – spytał.
Wolf spojrzał na swoje spodenki w kwiaty, gołe kolana i wyjściowe buty.
– Wiesz co? Myślę, że sam sobie poradzę.
Posterunkowy wyszczerzył zęby w uśmiechu.
– Czwarte piętro – powiedział Wolfowi. – Proszę na siebie uważać, jeśli zamierza pan
wejść tam sam. To paskudna okolica.
Wolf westchnął ciężko, minął korytarz zalatujący środkiem dezynfekującym i wsiadł do
windy. Brakowało przycisków drugiego i piątego piętra, a na tych, które pozostały, zastygł jakiś
brunatny płyn. Użył całej swojej policyjnej wiedzy, aby stwierdzić, czy jest to kupa, rdza lub
zaschnięta coca-cola, a następnie wcisnął guzik, używając dolnej części T-shirtu z twarzą
Richiego Sambory.
Widział setki podobnych wind: gładkich metalowych pudeł instalowanych przez
samorządy w całym kraju. Żadnych wykładzin, luster, wszelkie wyposażenie szczelnie
zabudowane. Wywodzący się z najuboższych warstw społeczeństwa mieszkańcy nie mogli tu nic
zepsuć ani sobie ukraść, więc nie pozostało im nic innego, jak tylko malować sprayem na
ścianach nieprzyzwoite napisy i rysunki. Zanim drzwi otwarły się na czwartym piętrze, Wolf
zdążył przeczytać, że Johnny Ratcliff to gej i że tu był.
W cichym korytarzu kręciło się kilkunastu ludzi. Większość sprawiała wrażenie lekko
wstrząśniętych i spoglądała z naganą na ubiór Wolfa, z wyjątkiem niechlujnego mężczyzny
noszącego plakietkę technika kryminalistycznego, który z uznaniem skinął głową i podniósł
kciuki do przechodzącego sierżanta. Bardzo słaby, ale znajomy zapach uległ nasileniu, kiedy
Wolf zbliżył się do otwartych drzwi na końcu korytarza. Nieomylna woń śmierci. Ludzie, którzy
mają z nią do czynienia, szybko wychwytują charakterystyczne połączenie stęchłego powietrza,
kału, moczu i rozkładającego się ciała.
Wolf cofnął się o krok, gdy zza drzwi doleciał tupot kroków. Młoda kobieta wybiegła na
korytarz, upadła na kolana i zwymiotowała przed jego nogami. Wolf czekał uprzejmie, by
poprosić, żeby łaskawie zechciała się odwrócić, kiedy rozległy się kolejne kroki. Wolf
instynktownie jeszcze się cofnął, zanim sierżant Emily Baxter wybiegła na korytarz, ślizgając się
na posadzce.
– Wolf! Wiedziałam, że czaisz się gdzieś w pobliżu! – ryknęła w ciszy wypełniającej
korytarz. – Prawda, że jest tu super?
Spojrzała na kobietę wymiotującą na podłogę.
– Byłabyś uprzejma rzygać gdzie indziej?
Tamta potulnie usunęła się z drogi. Baxter ujęła Wolfa pod ramię i podekscytowana
wprowadziła do mieszkania. Niemal dziesięć lat młodsza, była prawie tak wysoka jak on. Jej
ciemnokasztanowe włosy nabrały czarnej barwy w mroku nijakiego korytarza, a zwykle ciemny
makijaż spowodował, że ładne oczy wydawały się nienaturalnie duże. Ubrana w obcisłą bluzkę
i eleganckie spodnie, zlustrowała go od góry do dołu z figlarnym uśmiechem.
– Nikt mnie nie uprzedził, że dziś dzień bez krawata.
Wolf nie chwycił przynęty, wiedząc, że Emily szybko straci zainteresowanie, jeśli on
zachowa milczenie.
– Chambers będzie wściekły, kiedy usłyszy, co go ominęło – ciągnęła rozpromieniona.
– Osobiście też bym wolał rejs po Morzu Karaibskim od zwłok – odparł znudzony Wolf.
Baxter wytrzeszczyła oczy ze zdumienia:
– Simmons ci nie powiedział?
– Czego?
Przeprowadziła go przez zatłoczone mieszkanie oświetlone słabymi snopami kilkunastu
latarek umieszczonych w strategicznych punktach. Chociaż zapach nie był przytłaczający, nasilał
się z każdą chwilą. Wolf odgadł, że jego źródło jest blisko, po liczbie bzyczących much, które
krążyły niespokojnie nad jego głową.
Nieumeblowane mieszkanie miało wysoki sufit i było znacznie większe od klitki Wolfa,
choć nie sprawiało wrażenia przyjemniejszego. W pożółkłych ścianach widniały otwory, przez
które na gołą podłogę wylewały się stare przewody i zakurzona izolacja. Łazienka i kuchnia
wyglądały tak, jakby nie odnawiano ich od lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku.
– Czego mi nie powiedział? – powtórzył Wolf.
– To ta jedyna, Wolf – odparła Baxter, ignorując pytanie. – Jedyna taka sprawa
w karierze.
Wolf był nieco rozkojarzony, bo obliczał w myślach powierzchnię drugiej sypialni
i zastanawiał się, czy nie przepłacił za swoją nędzną klitkę po drugiej stronie ulicy. Kiedy skręcili
do zatłoczonego pokoju, odruchowo zlustrował podłogę między różnymi sprzętami i gąszczem
nóg w poszukiwaniu ciała.
– Baxter!
Sierżant zatrzymała się i spojrzała na niego ze zniecierpliwieniem.
– Czego Simmons mi nie powiedział?!
Grupka ludzi za jej plecami odsunęła się na bok, odsłaniając duże okno sięgające od
podłogi do sufitu i dominujące w pokoju. Zanim zdążyła odpowiedzieć, Wolf cofnął się
chwiejnie z oczami utkwionymi w jakiś punkt ponad nimi – jedyne źródło światła, które nie
zostało dostarczone przez policję – punktowy reflektor oświetlający mroczną scenę…
Jego oczom ukazało się nagie ciało wykrzywione w nienaturalnej pozie, unoszące się
trzydzieści centymetrów nad nierównym parkietem. Ciało było zwrócone plecami do wnętrza,
jakby wyglądało przez olbrzymie okno. Na miejscu utrzymywały je setki prawie niewidocznych
linek przymocowanych do dwóch przemysłowych metalowych haków.
Wolf potrzebował chwili, aby dostrzec najbardziej niepokojący element surrealistycznej
sceny, którą miał przed oczami: czarną nogę przyczepioną do białego tułowia. Nie rozumiejąc
tego, co widzi, wszedł głębiej do środka. Kiedy się zbliżył, ujrzał grube szwy łączące niepasujące
do siebie części ciała i skórę prześwitującą przez szpary w materiale: jedna czarna męska noga,
jedna biała; męska ręka z tej i opalona kobieca dłoń z tamtej strony; splątane kruczoczarne włosy
opadające na blady, smukły, piegowaty kobiecy tors.
Baxter dołączyła do niego ponownie, wyraźnie rada z grymasu odrazy malującego się na
jego twarzy.
– Nie powiedział ci… że mamy jedne zwłoki i sześć ofiar – szepnęła mu radośnie do
ucha.
Wolf opuścił wzrok na podłogę. Stał w cieniu rzucanym przez groteskowe ciało. W tej
uproszczonej postaci proporcje wydawały się jeszcze bardziej irytujące, bo szpary światła
zniekształcały połączenia członków z korpusem.
– Co, u licha, robi tu prasa?! – Wolf usłyszał szefa wrzeszczącego wszem wobec, ale
nikomu z osobna. – Na Boga, ten wydział ma więcej przecieków niż Titanic. Jeśli przyłapię
kogoś na rozmowie z reporterami, zawieszę drania!
Wolf uśmiechnął się do siebie, bo wiedział, że Simmons tylko odgrywa rolę typowego
szefa. Znali się od ponad dziesięciu lat. Do incydentu z Khalidem Wolf uważał go za przyjaciela.
Z pozoru brawurowy, Simmons był inteligentnym, troskliwym i kompetentnym policjantem.
– Fawkes! – Simmons ruszył ku nim. Zawsze się starał nie zwracać do podwładnych ich
przezwiskami. Simmons był niemal trzydzieści centymetrów niższy od Wolfa, miał na karku
pięćdziesiąt kilka lat i wyhodował sobie dyrektorski brzuszek. – Dlaczego nikt mi nie powiedział,
że dzisiaj dzień bez krawata?!
Wolf usłyszał, jak Baxter chichocze. Postanowił przyjąć tę samą taktykę, którą
zastosował wobec niej, i zignorował przytyk. Po chwili niewygodnego milczenia Simmons
zwrócił się do Baxter:
– Gdzie jest Adams? – spytał.
– Kto?
– Adams, twój nowy protegowany.
– Edmunds?
– Racja, Edmunds.
– Skąd mam wiedzieć?
– Edmunds! – ryknął Simmons do ludzi krzątających się w pokoju.
– Często z nim pracujesz? – spytał Wolf, ujawniając zazdrość tonem głosu, co wywołało
uśmiech Baxter.
– Robię za opiekunkę – wyszeptała. – Przenieśli go z wydziału przestępstw
gospodarczych, widział niewiele zwłok. Może nawet później się popłakał.
Młody mężczyzna, który przepychał się w ich stronę, miał zaledwie dwadzieścia pięć lat,
był chudy jak patyk i prezentował się nienagannie, jeśli pominąć potargane rudoblond włosy.
Trzymał w pogotowiu notatnik i uśmiechał się z zapałem do szefa.
– Czy technicy coś mają? – spytał Simmons.
Edmunds przewrócił kilka kartek w notesie.
– Helen powiedziała, że jej zespół nie znalazł w mieszkaniu ani kropli krwi. Potwierdzili,
że sześć części ciała pochodzi od sześciu różnych ofiar. Zostały niedbale amputowane,
najpewniej za pomocą piły do metalu.
– Czy Helen wspomniała o czymś, czego jeszcze nie wiemy? – prychnął Simmons.
– Ależ tak, oczywiście. Z powodu braku krwi i obkurczenia naczyń krwionośnych
w rejonie ran amputacyjnych…
Simmons przewrócił oczami i spojrzał na zegarek.
– …możemy być pewni, że poszczególne części oddzielono od ciał po śmierci ofiar –
zakończył Edmunds wyraźnie rad z siebie.
– Odwaliłeś kawał doskonałej policyjnej roboty, Edmunds – stwierdził sarkastycznie
Simmons, a później wrzasnął: – Czy ktoś mógłby wycofać ogłoszenia na kartonach mleka? Te
z ciałem mężczyzny bez głowy? Dzięki!
Uśmiech Edmundsa przygasł. Wolf podchwycił spojrzenie Simmonsa i uśmiechnął się
znacząco. Obaj byli w swoim czasie ofiarami podobnie upokarzających żartów. Typowy element
policyjnego szkolenia.
– Chciałem powiedzieć, że ci, do których należały ręce i nogi, też nie żyją. Będą wiedzieć
więcej, kiedy ciało zostanie przewiezione do laboratorium – wymamrotał nieśmiało Edmunds.
Wolf spostrzegł odbicie ciała w ciemnych oknach. Zdał sobie sprawę, że nie widział go
z przodu, więc okrążył pokój, aby się lepiej przyjrzeć.
– A co ty masz, Baxter? – zapytał Simmons.
– Niewiele. Prawie niewidoczne uszkodzenie dziurki od klucza, więc mógł otworzyć
drzwi wytrychem. Nasi ludzie wypytują sąsiadów przed domem, ale jak dotąd nikt niczego nie
widział ani nie słyszał. Elektryka w mieszkaniu działa, usunięto tylko wszystkie żarówki
z wyjątkiem jednej, nad ofiarą… ofiarami, jakby chodziło o przedstawienie lub coś w tym
rodzaju.
– A ty, Fawkes? Masz jakieś pomysły? Fawkes?!
Wolf spoglądał w górę, przypatrując się ciemnej twarzy.
– Wybacz, czyżbym cię znudził?
– Nie. Przepraszam. Mimo upału to coś dopiero zaczęło cuchnąć, więc albo zabójca
pozbawił życia wszystkie sześć ofiar ostatniej nocy, co wydaje się mało prawdopodobne, albo
przechowywał ciała w chłodni.
– Racja. Niech ktoś sprawdzi ostatnie zgłoszenia włamań do chłodni, w supermarketach
i restauracjach, wszędzie gdzie mają pomieszczenia chłodnicze przemysłowej wielkości – polecił
Simmons.
– I zapytajcie, czy któryś z sąsiadów słyszał wiercenie – dodał Wolf.
– Wiercenie to dość powszechny dźwięk – wybełkotał Edmunds i natychmiast tego
pożałował, kiedy spojrzały na niego trzy pary gniewnych oczu.
– Jeśli jest to dzieło zabójcy – podjął Wolf – na pewno nie zaryzykowałby, że oderwie się
od sufitu i zamieni w stertę kończyn, zanim dotrzemy na miejsce. Te haki musiały zostać
wkręcone w belki nośne. Któryś z sąsiadów powinien słyszeć wiercenie.
Simmons skinął głową.
– Baxter, przypilnuj, żeby ktoś to sprawdził.
– Mógłbym zająć panu chwilę, szefie? – spytał Wolf, kiedy Baxter i Edmunds odeszli. Po
tych słowach naciągnął jednorazowe rękawiczki i uniósł garść splątanych czarnych włosów,
odsłaniając twarz makabrycznej postaci. Twarz mężczyzny. Oczy były otwarte, a mina
zdumiewająco spokojna, zważywszy na gwałtowne okoliczności śmierci. – Czy kogoś panu
przypomina?
Simmons obszedł ciało, aby stanąć obok Wolfa, przy oknie, przez które wpadało chłodne
powietrze. Przykucnął, żeby przyjrzeć się dokładniej ciemnej twarzy. Po chwili się wzdrygnął.
– To Khalid – powiedział Wolf.
– Niemożliwe.
– Czyżby?
Simmons spojrzał ponownie na pozbawioną życia twarz. Jego sceptyczna mina stopniowo
przekształciła się w wyraz głębokiego zaniepokojenia.
– Baxter! – krzyknął. – Chcę, żebyś pojechała z Adamsem…
– Edmundsem.
– …do więzienia Belmarsh. Powiedzcie dyrektorowi, żeby zaprowadził was do Naguiba
Khalida.
– Do Khalida? – spytała zaszokowana Baxter, odruchowo spoglądając na Wolfa.
– Tak, Khalida. Zadzwoń do mnie, gdy tylko ujrzysz go żywego! Ruszaj!
Wolf spojrzał na swój dom po drugiej stronie ulicy. Wiele okien było ciemnych, ale
w niektórych dostrzegł ludzi z komórkami, filmujących zbiegowisko w dole. Pewnie liczyli na to,
że zarejestrują coś upiornego, aby rano zabawić przyjaciół. Najwyraźniej nie dostrzegli słabo
oświetlonego miejsca zbrodni, bo w przeciwnym razie zajęliby miejsca w pierwszym rzędzie.
W przeciwieństwie do nich Wolf mógł zajrzeć do własnego mieszkania, kilka okien
wyżej, bo w pośpiechu zostawił włączone światła. Dostrzegł stojące u dołu stosu pudło, na
którym nagryzmolił w poprzek „Spodnie i koszule”.
– Aha!
Simmons wrócił do Wolfa i potarł zmęczone oczy. Stali w milczeniu po obu stronach
zawieszonego na linkach ciała, obserwując pierwsze oznaki poranku na ciemnym niebie. Mimo
panującego hałasu słyszeli spokojne dźwięki ptaków na dworze.
– Pewnie to najbardziej niepokojąca rzecz, jaką w życiu widziałeś? – zażartował ze
znużeniem Simmons.
– Druga, ale niewiele gorsza od pierwszej – odparł Wolf, nie odrywając oczu od
poszerzającej się plamy głębokiego błękitnego nieba.
– Druga? Nie jestem pewien, czy chcę wiedzieć, jaka była pierwsza. – Simmons spojrzał
niechętnie na wiszącą w powietrzu postać zszytą z części różnych ciał.
Wolf delikatnie trącił wyciągnięte prawe ramię. Dłoń wyglądała na bladą w porównaniu
z resztą opalonej skóry i idealnie polakierowanymi fioletowymi paznokciami. Dziesiątki
jedwabistych nici podtrzymywały wyciągniętą rękę, a kilkanaście pozostałych – wyciągnięty
palec wskazujący.
Wolf sprawdził, czy nikt nie podsłuchuje ich rozmowy, a następnie pochylił się i szepnął
Simmonsowi do ucha:
– Ten palec wskazuje moje okno.
Rozdział 2
Sobota, 28 czerwca 2014 roku
4.32
Baxter zostawiła Edmundsa czekającego na rozklekotaną windę. Wypadła drzwiami
pożarowymi na ponurą klatkę schodową z nieprzerwaną procesją zziębniętych i poirytowanych
ludzi, którym wreszcie pozwolono wrócić do swoich mieszkań. W połowie drogi na dół schowała
policyjną legitymację, bo odkryła, że zamiast pomagać, dokument utrudnia przebijanie się pod
prąd. Po kilku godzinach nocna atrakcja spowszedniała, a niewyspanym mieszkańcom pozostała
jedynie niechęć do policji.
Kiedy w końcu dotarła do holu, Edmunds czekał na nią cierpliwie przy drzwiach.
Przemaszerowała obok, udając, że go nie widzi, i wyszła na lodowaty poranek. Słońce jeszcze
nie wzeszło na dobre, ale pogodne niebo zapowiadało kontynuację fali upałów. Zaklęła na widok
tłumu gapiów i reporterów zebranych wokół policyjnej taśmy, bo odcięli jej dostęp do czarnego
audi A1.
– Ani słowa! – warknęła do Edmundsa, który jak zawsze dobrodusznie zignorował
niepotrzebny rozkaz.
Podeszli do kordonu w zaporowym ogniu pytań i błysków fleszy, zanurkowali pod taśmą
i zaczęli się przepychać przez ciżbę. Baxter zgrzytnęła zębami, słysząc, jak Edmunds co rusz
przeprasza kogoś za jej plecami. Już miała się odwrócić i posłać mu wściekłe spojrzenie, kiedy
wpadła na przysadzistego mężczyznę. Kamera telewizyjna, którą trzymał, spadła na chodnik
z boleśnie kosztownym trzaskiem.
– Cholera! Przepraszam. – Machinalnie wyciągnęła z kieszeni wizytówkę policji
metropolitalnej. Wręczyła ich już w życiu setki, by natychmiast zapomnieć o chaosie
i zniszczeniu, które powodowała.
Olbrzym w dalszym ciągu klęczał na ziemi, pochylony nad rozsypanymi szczątkami
sprzętu jak nad ukochaną. Nagle jakaś kobieca dłoń wyrwała wizytówkę z palców Baxter.
Sierżant gniewnie podniosła głowę i ujrzała nieprzyjazną twarz. Mimo wczesnej pory tamta
miała nienaganny telewizyjny makijaż, maskujący ślady zmęczenia i podkrążone oczy. Do tego
długie kręcone rude włosy oraz elegancką spódniczkę i top. Kobiety stały chwilę w pełnym
napięcia milczeniu, a Edmunds obserwował je w podziwie. Jego mentorka wyglądała, jakby
czuła się nieswojo. Nie sądził, że ją kiedyś zobaczy w takim stanie.
Ruda zerknęła przelotnie na Edmundsa.
– Widzę, że w końcu znalazłaś kogoś w swoim wieku – rzuciła do Baxter, która spojrzała
z niesmakiem na Edmundsa, jakby wyrządził jej krzywdę samym faktem swego istnienia. – Czy
już próbowała z tobą swoich niecnych sztuczek? – spytała ze współczuciem nieznajoma.
Edmunds skamieniał, zastanawiając się, czy nie nadszedł najgorszy moment jego życia.
– Nie? – podjęła, spoglądając na zegarek. – No cóż, ma jeszcze czas.
– Żenię się… – wymamrotał Edmunds, nie wiedząc do końca, dlaczego wypowiedział te
słowa.
– Idziemy! – prychnęła na niego Baxter, zanim odzyskała swoją charakterystyczną
obojętną postawę. – Cześć, Andrea!
– Cześć, Emily – odparła tamta.
Baxter odwróciła się na pięcie, przestąpiła rozwaloną kamerę i ruszyła, ciągnąc za sobą
Edmundsa. Trzykrotnie sprawdził, czy zapiął pas, kiedy Baxter przekręciła kluczyk i wycofała na
pełnym gazie, podskakując na dwóch krawężnikach, zanim przyspieszyła, zostawiając za sobą
niebieskie światła migające we wstecznym lusterku.
Baxter nie odezwała się słowem od czasu, gdy opuścili miejsce zbrodni, a Edmunds
powstrzymywał się przed zamknięciem oczu, gdy pędzili opustoszałymi ulicami stolicy. Ogrzane
powietrze wpływało łagodnie do luksusowego wnętrza audi, które Baxter zaśmieciła płytami CD,
kosmetykami do makijażu i pustymi opakowaniami po żywności. Kiedy przejechali most
Waterloo, słońce wzeszło nad miastem, a na tle złocistego nieba ukazały się ciemne kontury
katedry Świętego Pawła.
Edmunds w końcu się poddał i zamknął ciężkie powieki, boleśnie uderzając głową
o szybę po stronie pasażera. Natychmiast się wyprostował, wściekły, że ponownie okazał słabość
w obecności przełożonej.
– A więc to był on? – wymamrotał, rozpaczliwie pragnąc nawiązać rozmowę, żeby
pokonać senność.
– Kto?
– Fawkes. Ten William Fawkes.
Szczerze powiedziawszy, Edmunds kilka razy przelotnie widział Wolfa. Zauważył, w jaki
sposób koledzy traktują doświadczonego detektywa, świadomi niechcianej aury celebryty, która
go otaczała.
– Tak, ten William Fawkes – zadrwiła pod nosem Baxter.
– Słyszałem wiele opowieści o tym, co się stało… – urwał, czekając na sygnał, że
powinien zmienić temat. – Byłaś członkiem jego zespołu, prawda?
Baxter kierowała w milczeniu, jakby Edmunds o nic nie spytał. Zrobiło mu się głupio. Jak
mógł oczekiwać, że zechce pogadać z podwładnym o tak ważnej sprawie. Już miał wyciągnąć
telefon, żeby się czymś zająć, gdy udzieliła nieoczekiwanej odpowiedzi:
– Tak, byłam.
– Czy naprawdę zrobił to wszystko, o co go oskarżono? – Edmunds wiedział, że stąpa po
grząskim gruncie, ale zaciekawienie wzięło górę nad obawą przed sprowokowaniem gniewu
Baxter. – Podrzucanie dowodów, napaść na więźnia…
– Część.
Edmunds mimowolnie cmoknął z dezaprobatą, prowokując towarzyszkę.
– Nie waż się go osądzać! Nie masz zielonego pojęcia o tej pracy! – prychnęła. – Wolf
wiedział, że Khalid to Kremacyjny Zabójca. Po prostu wiedział. I wiedział, że facet ponownie to
zrobi.
– Musiały istnieć jakieś legalne dowody…
Baxter roześmiała się z goryczą.
– Poczekaj kilka lat. Zobaczysz, jak szumowiny co rusz wykręcają się z kłopotów. –
Przerwała, bo poczuła, że się nakręca. – Nic nie jest czarno-białe. Postępowanie Wolfa było
niewłaściwe, ale uczynił to w rozpaczy, kierowany właściwymi pobudkami.
– Nawet wtedy, gdy zaatakował człowieka w pełnej ludzi sali sądowej? – spytał
wyzywająco Edmunds.
– Zwłaszcza wtedy – odparła Baxter. Była zbyt rozkojarzona, aby zwrócić uwagę na jego
ton. – Facet pękł pod presją. Pewnego dnia każdego to spotka… każdy kiedyś pęknie. Módl się,
żeby mieć wtedy ludzi, którzy staną u twojego boku. Bo Wolf nie miał nikogo, nawet mnie…
Edmunds zamilkł, słysząc żal pobrzmiewający w jej głosie.
– Mieli go zdegradować. Pragnęli krwi. Chcieli, żeby „skompromitowany detektyw” stał
się przestrogą dla innych. Zgadnij, kogo później złapali nad spalonym ciałem uczennicy
w chłodny lutowy ranek? Ta dziewczyna żyłaby dziś, gdyby posłuchali Wolfa.
– Jezu – jęknął Edmunds. – Myślisz, że to on… ta głowa?
– Naguib Khalid jest zabójcą dzieci. Nawet przestępcy mają zasady. Dla jego
bezpieczeństwa umieścili go w izolatce, w zakładzie karnym o zaostrzonym rygorze. Z nikim się
nie widuje, nie wspominając o tym, żeby ktoś mógł stamtąd wyjść z jego głową. To śmieszne.
Po kategorycznym zaprzeczeniu Baxter ponownie zapadła pełna napięcia cisza. Świadom,
że była to najbardziej owocna rozmowa, jaką odbyli w ciągu trzech i pół miesiąca wspólnej
służby, Edmunds powrócił do wcześniejszego, niezakończonego tematu.
– To niesamowite, że Fawkes… przepraszam Wolf… w ogóle wrócił.
– Nigdy nie lekceważ siły opinii publicznej oraz gotowości przedstawicieli władzy, by się
ugiąć pod jej naporem – powiedziała z pogardą Baxter.
– Mówisz to takim tonem, jakbyś uważała, że nie powinien wracać.
Baxter nie udzieliła odpowiedzi.
– To kiepska reklama dla policji, prawda? – ciągnął Edmunds. – Że uszło mu to płazem.
– Płazem? – żachnęła się Baxter, nie dowierzając własnym uszom.
– No wiesz, nie poszedł siedzieć.
– Byłoby lepiej, gdyby go wsadzili. Prawnicy, ratowanie twarzy, przymusowe leczenie
szpitalne. Łatwiej posprzątać taki bałagan. Powiedzieli, że stres wywołany śledztwem wyzwolił
reakcję „zupełnie niezgodną z jego charakterem”…
– Ile razy człowiek musi zrobić coś niezgodnego z charakterem, zanim dotrze do ludzi, że
wcale go nie ma? – przerwał jej Edmunds.
Baxter zignorowała uwagę.
– Podobno potrzebował leczenia. Jego prawnik ujął to jako ukryte aspołeczne… nie,
antyspołeczne zaburzenie osobowości.
– Nie wierzysz, że cierpiał na tę chorobę?
– Nie, a przynajmniej nie wtedy. Z drugiej strony jeśli dużo ludzi powtarza ci, że
zwariowałeś, i faszeruje cię lekami, w końcu chcąc nie chcąc sam zaczynasz się zastanawiać –
westchnęła Baxter. – Wracając do twojego pytania: rok w Szpitalu Świętej Anny, degradacja,
zniszczona reputacja i papiery rozwodowe w skrzynce na listy. Wolfowi z pewnością nie uszło to
płazem.
– Rzuciła Wolfa, gdy oczyścili go z zarzutów?
– Co mam powiedzieć? To dziwka!
– Znasz ją?
– Tę rudowłosą reporterkę, którą spotkaliśmy na miejscu zbrodni?
– To była ona?
– Andrea. Uroiła sobie różne idiotyczne rzeczy na nasz temat.
– Że ze sobą sypialiście?
– A cóż by innego?
– Ale wy… nie tego?
Edmunds wstrzymał oddech. Wiedział, że przekroczył cienką, niewidoczną linię
i rozmowa jest skończona. Baxter zignorowała wścibskie pytanie, a silnik ryknął, gdy
przyspieszyli na wysadzanej drzewami drodze szybkiego ruchu prowadzącej do więzienia.
– Jak to nie żyje?! – Baxter krzyczała do dyrektora więzienia, Daviesa.
Stała, podczas gdy Edmunds i dyrektor siedzieli przy dużym biurku, które zdominowało
nijaki gabinet. Davies skrzywił się, sącząc gorącą jak ukrop kawę.
– Pani sierżant, informowanie policji o takich zdarzeniach należy do obowiązków
lokalnych władz. Zwykle nie…
– Przecież… – próbowała wejść mu w słowo Baxter, ale dyrektor kontynuował
stanowczym tonem:
– Więzień Khalid zachorował w swojej jednoosobowej celi i został umieszczony w izbie
chorych. Później przewieziono go do Szpitala Królowej Elżbiety.
– Co mu było?
Dyrektor założył okulary do czytania i otworzył teczkę leżącą na biurku.
– W raporcie napisano „problemy z oddychaniem i mdłości”. Około dwudziestej
przewieźliśmy go na oddział intensywnej opieki medycznej wspomnianej placówki, ponieważ
„nie reagował na bodźce i spadała mu saturacja pomimo zastosowania tlenoterapii”, jeśli coś
wam to mówi.
Dyrektor spojrzał na Baxter i Edmundsa, a następnie znacząco skinął głową. W chwili
gdy przesunął wzrok na kartki raportu, oboje wzruszyli ramionami.
– Lokalna policja całą dobę pilnowała drzwi jego sali, ale w praktyce oznaczało to
najwyżej dwadzieścia jeden godzin, bo nie żył około dwudziestej trzeciej. – Dyrektor zamknął
teczkę z raportem i zdjął okulary. – Obawiam się, że nie mogę wam powiedzieć nic więcej.
Będziecie musieli porozmawiać z władzami szpitala, żeby poznać szczegóły. A teraz, jeśli nie
macie innych pytań…
Wypił kolejny łyk gorącej kawy, a później odsunął kubek, żeby się już nie parzyć. Baxter
i Edmunds wstali do wyjścia. Edmunds uśmiechnął się i podał rękę dyrektorowi.
– Dziękujemy za cenny czas, który nam pan poświęcił… – zaczął.
– Na obecną chwilę to wszystko – prychnęła Baxter, wychodząc z pokoju.
Edmunds niezgrabnie cofnął dłoń i ruszył za nią, pozwalając, aby drzwi się zamknęły.
W ostatniej chwili Baxter wróciła do gabinetu, żeby zadać jeszcze jedno pytanie.
– Cholera, prawie o tym zapomniałam. Czy jest pan pewien, że Khalid miał głowę, gdy
opuszczał więzienie?
Dyrektor spojrzał na nią ze zdumieniem.
– Tak.
Salę konferencyjną wydziału zabójstw i ciężkich przestępstw wypełniały dźwięki utworu
Good Vibrations zespołu Beach Boys. Wolf lubił pracować przy muzyce, a ponieważ godzina
była wczesna, przeszkadzał niewielu ludziom.
Miał na sobie białą pogniecioną koszulę, ciemnogranatowe sportowe spodnie i swoje
jedyne buty. Eleganckie oksfordy firmy Loake były nietypowym, ekstrawaganckim nabytkiem,
a jednocześnie najbardziej rozsądnym zakupem, jakiego w życiu dokonał. Nie pamiętał, jakie
buty nosił wcześniej, bo choć utykał pod koniec dziewiętnastogodzinnej zmiany, po kilku
godzinach snu ponownie wsuwał w nie stopy.
Nastawił głośniej, nie dostrzegając, że na stole obok niego świeci komórka. Był sam
w pomieszczeniu, które z łatwością pomieściłoby trzydzieści osób, a tak rzadko go używano, że
nadal pachniało nową wykładziną, choć od zmiany wystroju minął ponad rok. Matowa szyba
biegła wzdłuż całej ściany, zasłaniając główną salę wydziału.
Podniósł z biurka kolejną fotografię, zanucił melodię, fałszując, i tanecznym krokiem
podszedł do dużej tablicy w przedniej części pomieszczenia. Kiedy umieścił na niej ostatnie
zdjęcie, cofnął się i spojrzał z podziwem na swoje dzieło: powiększone fotografie
przedstawiające różne części ciała zachodziły na siebie, tworząc dwie ogromne, przerażające
figury – jedną widzianą z przodu, drugą z tyłu. Zerknął ponownie na woskową twarz w nadziei,
że miał rację i będzie mógł spać nieco spokojniej, skoro Khalid nie żyje. Niestety Baxter nadal
nie zadzwoniła, aby potwierdzić jego podejrzenia.
– Dzień dobry. – Za jego plecami rozległ się znajomy głos ze szkockim akcentem.
Wolf instynktownie przestał tańczyć i ściszył radio, gdy do pokoju wszedł sierżant Shaw,
najstarszy funkcjonariusz ich wydziału. Shaw był cichym, a jednocześnie onieśmielającym
mężczyzną, wokół którego unosił się uporczywy zapach papierosowego dymu. Miał pięćdziesiąt
dziewięć lat, ogorzałą twarz i nos, który został kilkakrotnie złamany, ale nigdy właściwie
nastawiony.
Tak jak Baxter odziedziczyła Edmundsa, od czasu przywrócenia Wolfa do służby
głównym obowiązkiem Shawa stało się jego niańczenie. Mieli niepisaną umowę, że Finlay,
właściwie już na emeryturze, pozwoli młodszemu koledze prowadzić większość spraw, pod
warunkiem że Wolf będzie mu co tydzień dostarczać raport do podpisu.
– Masz dwie lewe nogi, młodzieńcze – wychrypiał Finlay.
– Przecież wiesz, że jestem bardziej piosenkarzem niż tancerzem – odrzekł skromnie
Wolf.
– Fakt, ale nie o to mi chodziło… – Finlay podszedł do ściany i stuknął palcem w zdjęcie,
które Wolf przed chwilą umieścił na tablicy. – Tylko o to: masz dwie lewe nogi.
– Co? – Wolf przejrzał plik fotografii z miejsca zbrodni i odnalazł właściwe. – Słuchaj,
czasami celowo popełniam błędy, abyś miał poczucie, że cię potrzebuję.
Finlay się uśmiechnął.
– Oczywiście.
Wolf zamienił zdjęcia i mężczyźni spojrzeli na makabryczny kolaż.
– W latach siedemdziesiątych pracowałem nad podobną sprawą, Charlesa Tenysona –
rzekł w końcu Finlay.
Wolf się wzdrygnął.
– Facet podrzucał nam fragmenty ciał: tu nogę, tam rękę. Początkowo sądziliśmy, że
działa w sposób przypadkowy, ale tak nie było. Każda część miała jakąś charakterystyczną
cechę. Chciał, żebyśmy widzieli, kogo zabił.
Wolf przystąpił do tablicy, aby wskazać szczegóły na zdjęciach.
– Na lewej dłoni jest obrączka, a na prawej blizna pooperacyjna. Niewiele tego.
– Będzie więcej – odrzekł rzeczowo Finlay. – Człowiek, który nie zostawia kropli krwi na
miejscu zbrodni, nie zapomina o obrączce.
Wolf nagrodził kolegę za cenne uwagi głośnym ziewnięciem w twarz.
– Chcesz kawy? I tak muszę zapalić – powiedział Finlay. – Z mlekiem i dwiema
łyżeczkami cukru?
– Jeszcze się nie nauczyłeś?! – spytał Wolf, kiedy tamten ruszył do drzwi. – Bardzo
gorące, podwójne macchiato z syropem karmelowym bez cukru.
– Z mlekiem i dwiema łyżeczkami cukru! – odkrzyknął Finlay, wychodząc z sali
konferencyjnej i omal nie wpadając na komendant Vanitę, która znalazła się na jego drodze.
Wolf rozpoznał drobną Hinduskę, bo regularnie pojawiała się w telewizji. Brała również
udział w jednej z niezliczonych rozmów i ewaluacji, którym musiał się poddać, aby przywrócili
go do służby. O ile pamiętał, babka była temu przeciwna.
Powinien był zauważyć, że nadchodzi, bo zawsze wyglądała tak, jakby wyskoczyła
z kreskówki – tego ranka miała na sobie jaskrawą, fioletową garsonkę, do której, nie wiedzieć
czemu, włożyła krzykliwe pomarańczowe spodnie.
Zbyt późno cofnął się za tablicę, więc stanęła w drzwiach, żeby zamienić z nim słówko.
– Dzień dobry, sierżancie.
– Dobry.
– Wygląda u was jak w kwiaciarni – zauważyła.
Zakłopotany Wolf rzucił okiem na odrażające kolaże, które zdominowały ścianę za jego
plecami. Kiedy spojrzał za siebie, zrozumiał, że Vanita wskazuje główne pomieszczenie
z tuzinami bukietów stojących na biurkach i szafkach z aktami.
– Ach, to! Dostajemy je od tygodnia. Myślę, że to za sprawę Muniza. Wygląda, że
wszyscy członkowie lokalnej społeczności przesyłają nam kwiaty – wyjaśnił.
– Choć raz dla odmiany miło zostać docenionym – powiedziała Vanita. – Szukam
twojego szefa. Nie ma go w gabinecie.
Komórka Wolfa zadzwoniła na stole. Spojrzał na nazwisko i nie odebrał.
– Czym mogę pani służyć? – spytał bez entuzjazmu.
Vanita uśmiechnęła się słabo.
– Obawiam się, że niczym. Prasa rozrywa nas na strzępy. Komendant okręgowy chce, aby
się tym zająć.
– Sądziłem, że to pani zadanie – zauważył Wolf.
– Ja dzisiaj do nich nie wychodzę – roześmiała się.
Oboje spostrzegli Simmonsa wracającego do swojego gabinetu.
– Gówno spływa w dół, Fawkes… sam wiesz, jak jest.
– Przecież widzisz, że mam pełne ręce roboty! Chcę, żebyś tam poszedł i pogadał
z sępami! – powiedział Simmons z prawie wiarygodną szczerością.
Dwie minuty po wyjściu Vanity Wolf został wezwany do małego gabinetu głównego
inspektora. Pomieszczenie miało powierzchnię około czterech metrów kwadratowych. W skład
wyposażenia wchodziły biurko, maleńki telewizor, zardzewiała szafka na dokumenty, dwa
krzesła obrotowe i plastikowy stołek (na wypadek gdyby maleńką klitkę nawiedziły tłumy). Wolf
uznał to za marną zachętę dla pracowników – ślepa uliczka u szczytu służbowej kariery.
– Ja?! – spytał z niedowierzaniem Wolf.
– Tak, ty. Media za tobą szaleją. W końcu jesteś słynnym Williamem Fawkesem!
Wolf westchnął:
– Nie mogę przekazać tego komuś na niższym szczeblu?
– Widziałem sprzątaczkę w męskiej ubikacji, ale myślę, że byłoby lepiej, abyś sam się
tym zajął.
– Faktycznie – mruknął Wolf.
Telefon na biurku zadzwonił. Wolf zaczął się podnosić, bo Simmons go odebrał, ale
zamarł, gdy szef dał mu znak ręką.
– Tak, Fawkes jest u mnie. Przełączę na głośnik.
Ryk silnika zagłuszał Edmundsa. Wolf pożałował go mimowolnie, bo wiedział, że Baxter
jest okropnym kierowcą.
– Jedziemy do Szpitala Królowej Elżbiety. Tydzień temu przenieśli Khalida na oddział
intensywnej opieki medycznej.
– Żywego?! – warknął z irytacją Simmons.
– Tak, żywego – przytaknął Edmunds.
– A teraz żyje?!
– Nie! Teraz nie!
– Co z głową?! – krzyknął sfrustrowany Simmons.
– Damy panu znać!
– Fantastycznie. – Simmons zakończył rozmowę i pokręcił głową. Spojrzał na Wolfa. –
Reporterzy czekają na zewnątrz. Powiedz im, że mamy sześć ofiar. I tak już o tym wiedzą.
Poinformuj, że jesteśmy w trakcie identyfikacji zwłok, ale przed upublicznieniem nazwisk
skontaktujemy się z rodzinami. Nie wspominaj o tym, że połączył ze sobą fragmenty różnych
ciał. I ani słowa o swoim mieszkaniu.
Wolf ironicznie zasalutował i wyszedł. Zamykając drzwi, spostrzegł Finlaya zbliżającego
się z dwoma kubkami kawy na wynos.
– W samą porę! – krzyknął przez salę, która wypełniła się ludźmi, bo niebawem
rozpoczynała się dzienna zmiana. Łatwo było zapomnieć (głośne sprawy przysłaniały ten fakt
ludziom biorącym udział w śledztwie), że reszta świata funkcjonuje zupełnie normalnie: jedni
ludzie zabijają drugich, a gwałciciele i złodzieje spacerują na wolności.
Kiedy Finlay przechodził obok biurka, na którym stało pięć ogromnych bukietów, zebrało
mu się na kichanie. Wolf spostrzegł, że oczy mu łzawią, a chwilę później kichnął gwałtownie
i upuścił oba kubki na brudną wykładzinę dywanową. Detektyw Fawkes był wyraźnie przybity.
– Pieprzone kwiaty! – ryknął Finlay, choć żona zakazała mu przeklinania, gdy został
dziadkiem. – Przyniosę ci następną.
Wolf chciał powiedzieć, żeby się nie kłopotał, kiedy z windy wyłonił się goniec
z kolejnym imponującym bukietem. Finlay spojrzał tak, jakby miał ochotę go uderzyć.
– Wszystko w porządku? Przyniosłem kwiaty dla panny Emily Baxter – oznajmił
niechlujny młody człowiek.
– Cudownie – odburknął Finlay.
– To piąta lub szósta wiązanka dla panny Baxter. Musi z niej być niezła laska, co? –
spytał prostacko, zaskakując Wolfa niestosownym pytaniem.
– Cóż… Baxter jest faktycznie bardzo… – wydukał Wolf.
– Nie myślimy w ten sposób o innych detektywach – przerwał mu Finlay, widząc, że
kolega ma kłopoty z udzieleniem odpowiedzi.
– To zależy od…
– Oczywiście, że jest… – odrzekł cicho Finlay, tonem już mniej spokojnym. – Ale…
– Myślę, że każdy jest wyjątkowy i piękny na swój sposób – zakończył filozoficznie
Wolf.
Przytaknęli sobie po zręcznym oddaleniu niewygodnego pytania.
– On nigdy by… – zapewnił doręczyciela Finlay.
– Ależ skąd, przenigdy – skinął głową Wolf.
Mężczyzna spojrzał na nich w osłupieniu.
– W porządku.
– Wolf, telefon! – zawołała jakaś policjantka z drugiego końca sali, dostarczając Wolfowi
pretekstu, by opuścić Finlaya i gońca. W podniesionej dłoni trzymała słuchawkę. – Twoja żona
na linii! Mówi, że to ważne!
– Jesteśmy rozwiedzeni! – przypomniał jej Wolf.
– Tak czy siak, dzwoni.
Wolf sięgnął po słuchawkę, kiedy Simmons wyszedł z gabinetu i ujrzał, że Fawkes nadal
jest na sali.
– Jazda na dół, Fawkes!
Wolf spojrzał z rozdrażnieniem na słuchawkę.
– Oddzwonię do niej – powiedział funkcjonariuszce i wszedł do oczekującej windy,
modląc się, żeby była żona nie znajdowała się w tłumie reporterów, przed którymi miał za chwilę
stanąć.
Rozdział 3
Sobota, 28 czerwca 2014 roku
6.09
Baxter i Edmunds musieli czekać ponad dziesięć minut w recepcji Szpitala Królowej
Elżbiety. Liche żaluzje zagradzały wejście do bufetu i kiosku WH Smith, a Baxter burczało
w brzuchu, gdy spoglądała na piętrzące się paczki chipsów. W końcu do lady przydreptał
makabrycznie otyły ochroniarz, a niemiła pani w recepcji skinęła w ich stronę.
– Ej, wy! – krzyknęła do nich ostrym głosem, jakby wydawała komendę psu. – Jack was
zaprowadzi!
Ochroniarz musiał mieć żal do całego świata, bo boleśnie wolno i niechętnie zaprowadził
ich do wind.
– Śpieszymy się – warknęła zniecierpliwiona Baxter, ale jej słowa jeszcze bardziej go
spowolniły.
Kiedy w podziemiu opuścili kabinę, ich konwojent przemówił pierwszy raz:
– „Prawdziwi” policjanci nam nie ufają. Nie obarczają prostych ochroniarzy tak
skomplikowanym zadaniem jak pilnowanie drzwi. Przejęli ten obowiązek od nas. Dużo im to
dało.
– Czy pilnowano ciała po umieszczeniu go w kostnicy? – spytał uprzejmie Edmunds,
pragnąc udobruchać rozeźlonego ochroniarza. Wyciągnął notatnik i przyszykował się do
zapisania odpowiedzi, kiedy szli klaustrofobicznym korytarzem.
– Mogę się tylko domyślać – zaczął mężczyzna z przesadnym namaszczeniem – że gdy
umarł, policja uznała go za mniejsze zagrożenie. Jednak jak powiedziałem, to tylko moje
domysły.
Uśmiechnął się, wyraźnie rad z własnej mądrości. Edmunds rzucił okiem na Baxter,
sądząc, że skinie głową lub wyśmieje go za zadawanie głupich pytań, ale tym razem, o dziwo,
stanęła w jego obronie.
– Kolega próbował ustalić, czy kostnica jest dobrze zabezpieczona.
Stanęli przed nieoznakowanymi dwuskrzydłowymi drzwiami. Arogancki ochroniarz
stuknął grubym paluchem w małą naklejkę z napisem „Zakaz wstępu” widniejącą na szybie.
– A jak myślisz, złociutka?
Baxter przepchnęła się obok gbura i otworzyła, przepuszczając Edmundsa.
– Dzięki, byłeś niezwykle… – zatrzasnęła ochroniarzowi drzwi przed nosem. – Co za
palant!
W przeciwieństwie do gburowatego ochroniarza kierownik kostnicy okazał się miłym
i sprawnym człowiekiem. Miał pięćdziesiąt kilka lat, łagodny głos i starannie przystrzyżoną
siwiejącą brodę pasującą do fryzury. W ciągu kilku minut odnalazł wydruki i pliki związane
z Naguibem Khalidem.
– Nie było mnie przy sekcji, ale z raportu wynika, że przyczyną zgonu była
tetrodotoksyna. Znaleziono jej ślady we krwi.
– Tetoksy… co?
– Tetrodotoksyna – poprawił ją kierownik kostnicy bez cienia protekcjonalizmu.
– No właśnie. Co to za substancja? I jak została podana?
– To neurotoksyna występująca w naturze.
Baxter i Edmunds spojrzeli na niego nierozumiejącym wzrokiem.
– Trucizna. Przypuszczalnie spożył ją w jedzeniu. Większość ofiar tetradotoksyny to
amatorzy japońskiej ryby fugu, uważanej przez niektórych za przysmak. Osobiście wolę ferrero
rocher.
Baxter znowu boleśnie zaburczało w brzuchu.
– Mam powiedzieć inspektorowi, że Kremacyjnego Zabójcę zabiła jakaś… ryba?! –
żachnęła się Baxter.
– Wszyscy na coś umrzemy. – Kierownik kostnicy wzruszył przepraszająco ramionami. –
Oczywiście są inne źródła tetrodotoksyny… niektóre rozgwiazdy, ślimaki… jeśli dobrze
pamiętam, ropucha…
Niestety nie zdołał przekonać Baxter.
– Czy chcielibyście zobaczyć ciało? – spytał po chwili.
– Proszę – skinęła głową Baxter.
Edmunds nie słyszał, aby wcześniej używała tego słowa.
– Mogę spytać o powód?
Podeszli do dużej ściany chłodni z drzwiczkami wykonanymi ze szczotkowanej stali.
– Musimy sprawdzić, czy ma głowę – wyjaśnił Edmunds, który w dalszym ciągu
zapisywał coś w notesie.
Kierownik spojrzał na Baxter. Spodziewał się uśmiechu lub przeprosin za czarny humor
kolegi, ale policjantka przytaknęła z powagą. Nieco zaniepokojony odnalazł odpowiednią
szufladę w dolnym rzędzie i delikatnie ją wysunął. Cała trójka wstrzymała oddech, gdy ich
oczom ukazał się owiany złą sławą seryjny zabójca.
Najpierw ujrzeli ciemne stopy oraz nogi pokryte starymi bliznami i oparzeniami. Później
ręce i krocze. Baxter spojrzała z odrazą na dwa zniekształcone palce lewej dłoni, wspominając
noc, kiedy umazany krwią Wolf wyszedł z celi policyjnego aresztu. Przesłuchiwana nazajutrz
przez przełożonych, wyparła się wszelkiej wiedzy.
Kiedy skrzynia wysunęła się dalej, dostrzegli liczne blizny pozostawione przez operacje
przeprowadzone po napaści Wolfa. W końcu metalowa rynna otworzyła się na całą długość
i ujrzeli własne, zniekształcone odbicie tam, gdzie powinna znajdować się głowa.
– Cholera!
Wolf kręcił się przed głównym wejściem gmachu New Scotland Yardu, zerkając
nerwowo na duży tłum, który zebrał się w cieniu wysokiego szklanego budynku zajmującego
niemal hektar w samym sercu dzielnicy Westminster. Kończono montowanie prowizorycznego
podium wzniesionego oczywiście w najkorzystniejszym medialnie punkcie, ze słynnym
obracającym się znakiem w tle.
Kiedyś usłyszał, że odbijające obraz litery obracającego się znaku mają symbolizować
nieustanną czujność policji metropolitalnej. To samo można było powiedzieć o reszcie
ogromnego gmachu, który w pogodne dni niemal znikał z oczu, bo pokryte lustrzaną substancją
okna przybierały kształt wiktoriańskiego hotelu z czerwonej cegły stojącego po drugiej stronie
ulicy oraz wyłaniającej się zza niego wieży zegarowej przy Broadway 55.
Kiedy komórka Wolfa zaczęła dzwonić w kieszeni, sklął samego siebie za to, że nie
wyłączył cholerstwa. Na szczęście zobaczył, że to Simmons, i niezwłocznie odebrał.
– Słucham, szefie?
– Baxter przed chwilą potwierdziła, że to Khalid.
– Wiedziałem. Jak?
– Ryba.
– Co?
– Trucizna. Połknął ją.
– Nie zasłużył na taki luksus! – prychnął Wolf.
– Udam, że tego nie słyszałem.
Jakiś facet w robociarskich spodniach kiwnął na Wolfa.
– Chyba czekają na mnie.
– Powodzenia.
– Dzięki.
– Postaraj się nie narobić bałaganu.
– Dobrze, szefie.
Wolf się rozłączył i sprawdził swoje odbicie, upewniając się, że ma zapięty rozporek i nie
wygląda na bardziej wyczerpanego i sponiewieranego niż zwykle. Następnie pewnym krokiem
ruszył w kierunku podium, aby jak najszybciej załatwić sprawę. Niestety jego pewność siebie
osłabła, gdy tylko zgiełk się nasilił, a Wolf ujrzał czarne obiektywy telewizyjnych kamer
śledzące każdy jego krok niczym armaty szykujące się do strzału. Na chwilę znalazł się
ponownie przed budynkiem Głównego Sądu Karnego Old Bailey, nieskutecznie próbując
zasłonić twarz, gdy pakowali go do policyjnej furgonetki przy akompaniamencie irytujących
szyderstw niezadowolonych reporterów i gwałtownego walenia o burty pojazdu, które nigdy nie
przestało go prześladować.
Wszedł z niepokojem na podium i zaczął wygłaszać swoje krótkie, przećwiczone
oświadczenie:
– Jestem sierżant William Fawkes z…
– Co?! Głośniej! – przerwały mu głosy z tłumu.
Jeden z techników, którzy zmontowali maleńką scenę, podbiegł i włączył mikrofon przy
akompaniamencie głośnych trzasków. Wolf zignorował złośliwy rechot morza ludzkich twarzy.
– Dziękuję. Jak powiedziałem, jestem sierżant William Fawkes z policji metropolitalnej.
Z zespołu dochodzeniowego badającego sprawę wielokrotnego zabójstwa. – Do tej pory dobrze
mi idzie, pomyślał. Publiczność zaczęła zasypywać go pytaniami, ale Wolf je zignorował
i ciągnął: – Mogę potwierdzić, że fragmenty ciał sześciu ofiar zostały znalezione w mieszkaniu
w Kentish Town, we wczesnych godzinach…
Wolf popełnił fatalny błąd, podnosząc wzrok znad notatek. Spojrzał na tłum
i momentalnie spostrzegł charakterystyczne rude włosy Andrei. Pomyślał, że wygląda na
zrozpaczoną, co jeszcze bardziej wytrąciło go z równowagi. Zrzucił kartki z notatkami na ziemię
i przykucnął, aby je zebrać, świadomy, że jedna zawiera listę rzeczy, którymi nie powinien się
podzielić. W końcu odnalazł obciążający świstek i ponownie stanął przy mikrofonie.
– …dzisiaj, we wczesnych godzinach porannych. – Poczuł, że zaschło mu w gardle.
Poczerwieniał jak burak, co zdarzało mu się zawsze, gdy był zakłopotany, więc szybko
przeczytał ostatnią kwestię: – Jesteśmy w trakcie identyfikacji ofiar. Ich nazwiska podamy, gdy
już skontaktujemy się z rodzinami. Ponieważ śledztwo jest w toku, nie mogę ujawnić więcej
szczegółów. Dziękuję.
Przerwał, czekając na brawa, ale zdał sobie sprawę, że byłoby to wysoce niestosowne,
a poza tym nie zasłużył na owacje. Zszedł na dół, cofając się przed głosami wykrzykującymi jego
imię.
– Will! Will!
Odwrócił się i ujrzał, że Andrea biegnie za nim. Zdołała ominąć pierwszego
Jeśli jesteś diabłem, kimże ja jestem?
Prolog Poniedziałek, 24 maja 2010 roku Samantha Boyd schyliła się i przeszła pod chybotliwą barierką policyjną. Rzuciła okiem na posąg Iustitii stojący na szczycie kopuły owianego złą sławą londyńskiego Old Bailey. Widziała teraz w bogini nie symbol siły i prawości, lecz jej prawdziwe oblicze – rozczarowaną i zrozpaczoną kobietę gotową rzucić się w dół na chodnik. Stosownie do tego obecna na wszystkich jej wizerunkach opaska na oczach tu została pominięta; ślepa, czyli bezstronna sprawiedliwość była bowiem naiwnym wyobrażeniem, szczególnie gdy w grę wchodziły takie kwestie jak rasizm i skorumpowana policja. Okoliczne ulice i stacje metra zostały ponownie zamknięte ze względu na setki reporterów, którzy opanowali ruchliwe centrum Londynu, zamieniając je w absurdalne koczowisko przedstawicieli klasy średniej. Po chodnikach walały się puste opakowania po wałówce z Marksa & Spencera czy Pret A Manger. Reporterzy zwijali eleganckie śpiwory wśród warkotu golarek elektrycznych. Kiepskie żelazko turystyczne jednego z mężczyzn nie zdołało ukryć faktu, że spał w swojej jedynej koszuli i krawacie. Samantha czuła się skrępowana, lawirując wśród tego tłumu. Spóźniona, spociła się podczas szybkiego, sześciominutowego marszu z Chancery Lane. Upięła jasne, platynowe włosy, nieskutecznie próbując zmienić swój wygląd. Już pierwszego dnia procesu reporterzy zidentyfikowali wszystkie osoby, które brały w nim udział. Teraz, po czterdziestu sześciu dniach, Samantha została opisana we wszystkich czołowych gazetach świata. Musiała nawet wzywać policję, gdy pewien natrętny reporter śledził ją aż do domu w Kensington i nie chciał się odczepić. Żeby już nie ściągać na siebie niechcianej uwagi, chodziła ze spuszczona głową. Przez skrzyżowanie z Newgate Street wiły się dwie kolejki, co było skutkiem niewystarczającej liczby przenośnych toalet oraz doraźnych stanowisk Starbucksa. Pochwycona w potok ludzi krążących pomiędzy tymi przybytkami, wyrwała się w stronę policjantów pilnujących spokojniejszego, bocznego wejścia do gmachu sądu. Kiedy niechcący weszła w kadr jednego z kilkunastu powstających materiałów, jakaś mała kobietka warknęła na nią wściekle po japońsku. – Na szczęście to już ostatni dzień – pocieszyła się, uciekając przed niezrozumiałym potokiem wyzwisk. Jeszcze tylko osiem godzin i jej życie wróci do normy. Kiedy nieznajomy funkcjonariusz pilnujący drzwi sprawdził jej dokumenty, przeszła do wykonania teraz już dobrze znanych, rutynowych czynności: wyjęła przedmioty osobiste, wyjaśniła, że nie może zdjąć zaręczynowego pierścionka, gdy pisnął wykrywacz metalu, i zmartwiła się śladami potu podczas obszukania, a później ruszyła w kierunku nijakich korytarzy, aby dołączyć do pozostałych jedenastu przysięgłych na łyk letniej kawy rozpuszczalnej. Z powodu ogromnego zainteresowania światowych mediów i incydentu pod domem Samanthy podjęto bezprecedensową decyzję umieszczenia członków ławy przysięgłych w odosobnieniu, co wywołało oburzenie opinii publicznej, bo z pieniędzy podatników trzeba było zapłacić rachunki sięgające dziesiątków tysięcy funtów. Po niemal dwóch miesiącach tematy ich porannych rozmów ograniczały się do bólu pleców spowodowanego hotelowym łóżkiem, ubogiego menu podczas kolacji i tego, za czym najbardziej tęsknili: żon, dzieci i serialu
Lost. Kiedy w końcu przyszedł po nich woźny sądowy, ujawnili napięcie skrywane pod banalnymi rozmowami. Przewodniczący, starszy jegomość nazwiskiem Stanley – którego wybrali chyba tylko dlatego, że był osobliwie podobny do Gandalfa – wstał powoli i wyprowadził ich z pomieszczenia. Sala numer jeden, Court One, zapewne jedna z najsłynniejszych sal sądowych na świecie, była zarezerwowana dla najpoważniejszych procesów karnych. To tutaj tacy makabryczni celebryci jak Crippen1 , Sutcliffe2 i Dennis Nilsen3 zasiedli na ławie oskarżonych, by odpowiedzieć za swoje mroczne czyny. Sztuczne światło wpadało do środka przez znajdujące się w górze duże okno o matowej szybie, spływając na ciemną boazerię i obicia z zielonej skóry. Siadając na swoim miejscu w pierwszym rzędzie ławy przysięgłych, najbliżej ławy oskarżonych, Samantha wiedziała, że biała sukienka, jeden z jej własnych projektów, jest chyba ciut za krótka. Położyła na kolanach plik dokumentów przygotowanych dla sędziów ku rozczarowaniu lubieżnego staruszka, który pierwszego dnia omal nie stratował kolegi, spiesząc zająć miejsce obok niej. W przeciwieństwie do sal sądowych z amerykańskich filmów, gdzie elegancko ubrany oskarżony zajmuje miejsce przy stole w towarzystwie adwokatów, podsądni w Old Bailey musieli sami się zmierzyć z onieśmielającą salą. Małe, choć rzucające się w oczy szklane panele wieńczące znajdującą się na podwyższeniu ławę oskarżonych podkreślały, że umieszczeni w środku osobnicy są uważani za poważne zagrożenie dla obecnych. Winni, o ile nie dowiodą swojej niewinności. Za ławą oskarżonych, na lewo od Samanthy, znajdowała się ława sędziowska. Za umieszczonym pośrodku krzesłem wisiał miecz ze złoconą rękojeścią, z królewskiego herbu. To jedyne miejsce pozostało puste podczas procesu. Na środku sali pracowali urzędnik sądowy, obrońcy oraz oskarżyciele, a wysoka galeria dla publiczności, sięgająca przeciwległej ściany, była pełna podekscytowanych widzów o zaczerwienionych oczach, koczujących na ulicy, aby zapewnić sobie wejściówkę na ostatnie posiedzenie tego niezwykłego procesu. Z tyłu, w zapomnianych ławach poniżej galerii, przycupnęła zbieranina ludzi niejasno związanych z procesem: biegli, których strony mogły powołać na świadków, ale najpewniej tego nie uczynią; różnej maści urzędnicy sądowi i, rzecz oczywista, policjant, który dokonał aresztowania, a teraz znajdował się w centrum wszystkich sporów, detektyw o przydomku „Wolf4 ” – William Oliver Layton-Fawkes. Wolf uczestniczył w każdej rozprawie czterdziestu sześciu dni procesu. Spędził niezliczone godziny na swoim skromnym miejscu przy wyjściu, obserwując ławę oskarżonych z chłodną miną. Krzepkiej budowy ciała, o ogorzałej twarzy i niebieskich oczach, sądząc z wyglądu, niedawno przekroczył czterdziestkę. Zdaniem Samanthy mógłby być całkiem atrakcyjny, gdyby nie wyglądał tak, jakby nie spał od miesięcy i musiał dźwigać na swoich barkach brzemię całego świata – choć po prawdzie tak właśnie było. „Kremacyjny Zabójca”, jak ochrzciła go prasa, okazał się najbardziej pracowitym seryjnym mordercą w dziejach Londynu. Dwadzieścia siedem ofiar w ciągu dwudziestu siedmiu dni, za każdym razem nieletnia prostytutka w wieku od czternastu do szesnastu lat. Pewnie dlatego niedoinformowane masy obserwowały proces z jeszcze większą uwagą, poznając brutalną rzeczywistość angielskich ulic. Gdy znajdowano ofiary, większość jeszcze się tliła, silnie odurzona i spalona żywcem. Piekielny ogień zatarł wszystkie ślady. Kiedy zabójstwa nagle ustały, śledczy zaczęli krążyć po omacku, nie mając żadnych podejrzanych. Policja znalazła się w ogniu ostrej krytyki, zarzucano jej niepodejmowanie skutecznych działań, gdy ginęły kolejne niewinne młode dziewczęta. Osiemnaście dni po ostatnim zabójstwie Wolf dokonał wreszcie
aresztowania. Mężczyzną zasiadającym na ławie oskarżonych był Naguib Khalid, brytyjski sunnita pakistańskiego pochodzenia, pracujący jako londyński taksówkarz. Mieszkał sam i był już notowany za drobne podpalenia. Kiedy przedstawiono w sądzie ślady DNA znalezione na tylnej kanapie jego taksówki, łączące go z trzema ofiarami, i wysłuchano zeznań obciążających Wolfa, sprawa wydawała się prosta. Niestety później wszystko zaczęło się sypać. Obrona dostarczyła alibi zaprzeczające raportom z obserwacji sporządzonym przez detektywa i jego zespół. Pojawiły się również oskarżenia o napaść i próbę zastraszenia, kiedy Khalid przebywał w areszcie. Sprzeczne dowody kryminalistyczne sugerowały, że DNA ze zwęglonych szczątków nie można uznać za wiarygodny dowód. W końcu, ku uciesze obrony, przed obliczem sądu stanął szef wydziału wewnętrznego policji metropolitalnej z listem skierowanym do Wysokiego Sądu. Pismo nadesłane przez anonimowego kolegę Wolfa, kilka dni przed ostatnim zabójstwem, kwestionowało sposób prowadzenia śledztwa i stan jego umysłu. Sugerowało, że Wolf uległ „obsesji” i „desperacji”, a na koniec zalecało jego natychmiastowe odsunięcie od sprawy. Największa sensacja na świecie stała się nagle jeszcze większa. Policja została oskarżona o wykorzystanie Khalida w charakterze kozła ofiarnego, aby ukryć własne uchybienia. Komendant okręgowy policji oraz jego zastępca kierujący specjalistycznym wydziałem kryminalnym zostali zmuszeni do złożenia rezygnacji z powodu jawnego naruszenia standardów, do którego doszło w podlegającym im wydziale, a w tabloidach pojawiło się mnóstwo skandalicznych doniesień o skompromitowanym detektywie. Pisano o rzekomych problemach Wolfa z alkoholem oraz skłonności do przemocy, która miała doprowadzić do rozpadu jego małżeństwa. Podczas jednej z rozpraw zadowolona z siebie adwokatka Khalida został upomniana za sugestię, że Wolf i jej klient zamienili się miejscami. Naguib Khalid ze zdumieniem obserwował cyrkowe widowisko rozgrywające się na jego oczach, nie okazując ani śladu satysfakcji ze swojej przemiany z demona zła w ofiarę. Ostatni dzień procesu upłynął zgodnie z oczekiwaniami. Kiedy przedstawiciele obrony i oskarżenia wygłosili mowy końcowe, sędzia pouczył przysięgłych, zwięźle podsumowując nieliczne ważne dowody oraz udzielając porady w kwestii zawiłości prawa. Następnie ich odprawił, żeby uzgodnili werdykt. Zostali umieszczeni w osobnym pokoju o nudnym wystroju złożonym ze znajomych ciemnych paneli i siedzisk z zielonymi skórzanymi obiciami. Dwunastu sędziów przysięgłych przez cztery i pół godziny siedziało wokół dużego drewnianego stołu, debatując nad wyrokiem. Samantha, która wiele tygodni wcześniej zdecydowała, jak zagłosuje, była zaskoczona tym, jak podzieleni są pozostali. W życiu by nie dopuściła, żeby opinia publiczna wywarła wpływ na jej decyzję. Z drugiej strony cieszyła się, że swoim głosem nie powiększy chaosu zagrażającego jej sklepowi, źródłu utrzymania i osobistemu szczęściu. Przysięgli powtarzali bez końca te same argumenty, a później ktoś przypomniał zeznania tego detektywa. Odpowiedziano mu z rozdrażnieniem, po raz enty, że zeznania Wolfa nie zostały dopuszczone, więc nie należy ich brać pod uwagę. Co jakiś czas Stanley wzywał do głosowania, po czym przez woźnego przekazywali sędziemu kartkę, że w dalszym ciągu nie ustalili jednomyślnego werdyktu. Z każdym głosowaniem kolejna osoba ulegała presji rosnącej większości, aż na dziesięć minut przed siedemnastą osiągnęli większość dziesięć do dwóch. Stanley z ociąganiem podał kartkę woźnemu, który wrócił dziesięć minut później, żeby zaprowadzić ich ponownie na salę. Kiedy Samantha wracała na swoje miejsce obok ławy oskarżonych, miała wrażenie, że wszyscy ją obserwują. Na galerii panowała cisza, a ona czuła się dziwnie zakłopotana po każdym
stuknięciu wysokich obcasów, które rozchodziło się echem po sali. Na szczęście zaraz po nich rozległo się to okropne skrzypienie i zgrzytanie, gdy dwunastu przysięgłych zaczęło zajmować miejsca, a przy nim ów stukot wydawał się teraz nieznaczny. Miała wrażenie, że ludzie próbują rozszyfrować wyraz jej twarzy, zbyt niecierpliwi, aby zaczekać jeszcze minutę na ogłoszenie oficjalnego werdyktu. Odczuwała satysfakcję, bo zwykle „uczeni” ludzie obecni na sali, paradujący dumnie w swoich perukach i togach, traktowali ją i innych przysięgłych z protekcjonalną uprzejmością. Teraz oni wszyscy znaleźli się na łasce przysięgłych. Samantha z trudem powstrzymała uśmiech. Czuła się jak dziecko znające sekret, który powinno zachować w tajemnicy przed innymi. – Oskarżony, proszę wstać! – krzyknął urzędnik sądowy, przerywając ciszę. Naguib Khalid stanął niepewnie w ławie oskarżonych. – Proszę o powstanie przewodniczącego ławy przysięgłych. Na końcu rzędu Samanthy podniósł się przewodniczący Stanley. – Czy wydaliście zgodny werdykt? – Nie – odpowiedział Stanley chrapliwym, ledwie słyszalnym głosem. Samantha wzniosła oczy do sufitu, kiedy trzykrotnie zakaszlał, żeby oczyścić gardło. – Nie! – tym razem niemal wykrzyczał. – Czy wydaliście werdykt, na który zgodziła się wymagana większość? – Wydaliśmy. – Stanley skrzywił się, wypowiadając te słowa. – Przepraszam… tak. Urzędnik spojrzał na sędziego, który skinął głową na znak, że przyjmuje wynik głosowania większości. – Czy wy, sędziowie przysięgli, uznajecie oskarżonego, Naguiba Khalida za winnego czy niewinnego dwudziestu siedmiu zabójstw? Samantha przyłapała się na tym, że wstrzymała oddech, chociaż już znała odpowiedź. Kilka krzeseł skrzypnęło jednocześnie, gdy niecierpliwe uszy pochyliły się bliżej w oczekiwaniu odpowiedzi… – Niewinny. Samantha spojrzała na Khalida, pragnąc zobaczyć jego reakcję. Dygotał z ulgi, chowając twarz w dłoniach. Później rozległy się pierwsze okrzyki przerażenia. Zanim ochrona zdążyła kiwnąć palcem, Wolf pokonał krótką odległość dzielącą go od ławy oskarżonych i wyciągnął Khalida za włosy ponad szklaną barierą. Khalid runął ciężko na podłogę i wydał stłumiony okrzyk, gdy zaczął się bezwzględny atak. Żebra trzasnęły pod butem Wolfa, który zdarł sobie skórę z pięści pod wpływem siły uderzenia. Gdzieś włączył się alarm. Wolf oberwał w twarz i poczuł krew, padając do tyłu na ławę przysięgłych, zwalając z nóg kobietę, która stała najbliżej niego. W ciągu kilku sekund, których potrzebował, żeby się podnieść, kilku funkcjonariuszy wypełniło przestrzeń pomiędzy nim a poturbowanym ciałem spoczywającym pod ławą oskarżonych. Wolf ruszył do ataku na chwiejnych nogach, ale mocne dłonie przytrzymały jego słabnące ciało, rzuciły go na kolana, a później na podłogę. Westchnął ciężko, czując woń potu i pasty do podłogi. Patrzył, jak pałka jednego z rannych funkcjonariuszy toczy się głucho po drewnianej podłodze obok Khalida. Mężczyzna wyglądał na martwego, ale Wolf musiał mieć pewność. Czując ostatni przypływ adrenaliny, wierzgnął nogami i zaczął pełznąć w kierunku Khalida, który leżał bez życia, pokryty ciemnobrunatnymi plamami w miejscu, gdzie krew wsiąkła w materiał taniego granatowego garnituru. Wolf sięgnął po ciężką broń, oplatając
palcami zimny metal. Podniósł ją nad głowę, kiedy potężne uderzenie powaliło go na plecy. Zdezorientowany mógł tylko patrzyć, jak ochroniarz wykonuje kolejny zamach, miażdżąc mu nadgarstek kolejnym gwałtownym uderzeniem. Choć od ogłoszenia werdyktu „niewinny” minęło zaledwie dwadzieścia sekund, na brzęk metalu o drewno Wolf zrozumiał, że wszystko jest skończone. Modlił się jedynie o to, żeby to, co zrobił, okazało się wystarczające. Ludzie krzyczeli i biegli do drzwi, ale nadciągający policjanci wpychali ich do środka. Oszołomiona Samantha usiadła na podłodze, wpatrując się w przestrzeń mimo wydarzeń, które rozgrywały się w odległości zaledwie kilku metrów od niej. W końcu ktoś ujął ją za ramię, postawił na nogi i wyprowadził z sali. Coś do niej krzyczał, ale nie rozumiała słów. Ledwie zarejestrowała stłumiony dźwięk alarmu. Poślizgnęła się na podłodze i poczuła uderzenie kolana w bok głowy. Nie czuła bólu, ale osunęła się na czarno-biały sycylijski marmur, przypatrując się w zdumieniu ozdobnej kopule rozpiętej dwadzieścia metrów ponad nią, posągom, witrażom i malowidłom na ścianach. Wybawca podniósł ją ponownie, kiedy tłum się przetoczył, i odprowadził do nieużywanego głównego wejścia, a później pobiegł do sali rozpraw. Potężne drewniane drzwi i czarne kraty stały szeroko otwarte, a zachmurzone niebo zapraszało ją na zewnątrz. Samantha, już sama, wyszła na ulicę chwiejnym krokiem. Zdjęcie nie mogłoby być doskonalsze, nawet gdyby do niego pozowała: piękna, umazana krwią przysięgła, cała w bieli, stojąca w udręczeniu pod kamiennymi rzeźbami przedstawiającymi Odwagę, Prawdę i złowieszczego Zapisującego Anioła odzianego w ciężką szatę, niczym Śmierć, gotowego zdać Niebu relację o nieprzebranej ilości grzechów na ziemi. Odwróciła się plecami do gromady drapieżnych reporterów i oślepiającego światła fleszy. W błysku tysięcy lamp dostrzegła słowa wyryte na kamieniu w górze, spoczywającym na czterech kamiennych kolumnach, jakby wspierały ich metaforyczny sens: Ratować będzie dzieci ubogich, a zetrze ciemiężyciela5 . Kiedy czytała te słowa, ogarnęło ją poczucie, że w jakiś sposób zawiodła. Bo czy mogła powiedzieć, że była tak niezachwianie pewna niewinności Khalida, jak ten detektyw był pewien jego winy? W końcu, gdy jej wzrok spoczął na zakapturzonym aniele, wiedziała, że sporządził listę. Że właśnie została osądzona.
Cztery lata później…
Rozdział 1 Sobota, 28 czerwca 2014 roku 3.50 Wolf po omacku szukał komórki, która z każdym drgnięciem odsuwała się od niego na laminowanej podłodze. Powoli z mroku zaczęły się wyłaniać nieznane kształty jego nowego mieszkania. Mokre od potu prześcieradło przylgnęło do skóry, kiedy zwlókł się z materaca po dzwoniące utrapienie. – Wolf. – Odebrał, czując ulgę, że przynajmniej przedstawił się jak należy, jednocześnie macając ścianę w poszukiwaniu włącznika światła. – Mówi Simmons. Odnalazł włącznik i ciężko westchnął, kiedy słabe żółte światło przypomniało mu, gdzie się znajduje. Kusiło go, by ponownie je wyłączyć. Maleńka sypialnia składała się z czterech ścian, zniszczonego podwójnego materaca rzuconego na podłogę i jednej gołej żarówki. W ciasnej klitce panował zaduch dzięki właścicielowi, który nie dopadł jeszcze poprzedniego najemcy, żeby odebrać klucz do okna. W Londynie zwykle nie stanowiłoby to większego problemu, ale Wolfowi udało się zgrać przeprowadzkę z niespotykaną w Anglii falą upałów, która trwała od prawie dwóch tygodni. – Nie udawaj, że się cieszysz – warknął Simmons. – Która godzina? – ziewnął Wolf. – Za dziesięć czwarta. – Czy w ten weekend nie mam wolnego? – Już nie. Potrzebuję cię na miejscu popełnienia przestępstwa. – Obok swojego biurka? – spytał Wolf pół żartem, pół serio, bo od lat nie widział szefa w terenie. – Bardzo śmieszne. Tym razem mnie wypuścili. – Czyżby było aż tak źle? Na chwilę zapadła cisza, a później Simmons odpowiedział: – Nie jest najlepiej. Masz długopis? Wolf zaczął szperać w pudłach stojących w drzwiach. Znalazł długopis, żeby zanotować na grzbiecie dłoni. – Dobra, mów. Kątem oka spostrzegł błyskające światło odbijające się w kuchennej szafce. – Mieszkanie numer sto osiem… – zaczął Simmons. Kiedy Wolf wszedł do swojego skromnie wyposażonego aneksu kuchennego, oślepiły go migające niebieskie światła wpadające do środka przez małe okno. – …Trinity Towers… – Hibbard Road, Kentish Town? – przerwał mu Wolf, spoglądając w dół na kilkanaście radiowozów oraz gromadę reporterów i mieszkańców ewakuowanych z bloku po drugiej stronie ulicy. – Skąd wiesz, u licha?
– Przecież jestem detektywem. – Skoro tak, możesz być także głównym podejrzanym. Zejdź na dół. – Już schodzę, muszę tylko… – Wolf umilkł, gdy zdał sobie sprawę, że Simmons się rozłączył. Między błyskami koguta zauważył jednostajne, pomarańczowe światło na panelu pralki i przypomniał sobie, że przed pójściem spać włożył do środka robocze ubranie. Spojrzał na kilkanaście identycznych kartonowych pudeł stojących przy ścianach. – Jasny szlag! Pięć minut później przepychał się przez tłum gapiów zebranych pod jego domem. Podszedł do funkcjonariusza i mignął legitymacją, spodziewając się, że ten przepuści go za taśmę policyjną. Tymczasem młody posterunkowy wyrwał mu z ręki dokument i uważnie przestudiował, spoglądając sceptycznie na rosłą postać ubraną w spodenki kąpielowe i wyblakłą koszulkę z trasy koncertowej Keep the Faith Bon Jovi z 1993 roku. – Layton-Fawkes? – spytał z powątpiewaniem w głosie. Wolf skrzywił się na dźwięk swojego pretensjonalnego nazwiska. – Tak, sierżant Fawkes. – Jak ten Fawkes… z masakry na sali sądowej? – Tak, William… Czy mógłbym? – Wolf wskazał budynek mieszkalny. Młody mężczyzna oddał Wolfowi legitymację i podniósł taśmę, żeby sierżant mógł pod nią przejść. – Czy mam pana zaprowadzić? – spytał. Wolf spojrzał na swoje spodenki w kwiaty, gołe kolana i wyjściowe buty. – Wiesz co? Myślę, że sam sobie poradzę. Posterunkowy wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Czwarte piętro – powiedział Wolfowi. – Proszę na siebie uważać, jeśli zamierza pan wejść tam sam. To paskudna okolica. Wolf westchnął ciężko, minął korytarz zalatujący środkiem dezynfekującym i wsiadł do windy. Brakowało przycisków drugiego i piątego piętra, a na tych, które pozostały, zastygł jakiś brunatny płyn. Użył całej swojej policyjnej wiedzy, aby stwierdzić, czy jest to kupa, rdza lub zaschnięta coca-cola, a następnie wcisnął guzik, używając dolnej części T-shirtu z twarzą Richiego Sambory. Widział setki podobnych wind: gładkich metalowych pudeł instalowanych przez samorządy w całym kraju. Żadnych wykładzin, luster, wszelkie wyposażenie szczelnie zabudowane. Wywodzący się z najuboższych warstw społeczeństwa mieszkańcy nie mogli tu nic zepsuć ani sobie ukraść, więc nie pozostało im nic innego, jak tylko malować sprayem na ścianach nieprzyzwoite napisy i rysunki. Zanim drzwi otwarły się na czwartym piętrze, Wolf zdążył przeczytać, że Johnny Ratcliff to gej i że tu był. W cichym korytarzu kręciło się kilkunastu ludzi. Większość sprawiała wrażenie lekko wstrząśniętych i spoglądała z naganą na ubiór Wolfa, z wyjątkiem niechlujnego mężczyzny noszącego plakietkę technika kryminalistycznego, który z uznaniem skinął głową i podniósł kciuki do przechodzącego sierżanta. Bardzo słaby, ale znajomy zapach uległ nasileniu, kiedy Wolf zbliżył się do otwartych drzwi na końcu korytarza. Nieomylna woń śmierci. Ludzie, którzy mają z nią do czynienia, szybko wychwytują charakterystyczne połączenie stęchłego powietrza, kału, moczu i rozkładającego się ciała. Wolf cofnął się o krok, gdy zza drzwi doleciał tupot kroków. Młoda kobieta wybiegła na korytarz, upadła na kolana i zwymiotowała przed jego nogami. Wolf czekał uprzejmie, by poprosić, żeby łaskawie zechciała się odwrócić, kiedy rozległy się kolejne kroki. Wolf
instynktownie jeszcze się cofnął, zanim sierżant Emily Baxter wybiegła na korytarz, ślizgając się na posadzce. – Wolf! Wiedziałam, że czaisz się gdzieś w pobliżu! – ryknęła w ciszy wypełniającej korytarz. – Prawda, że jest tu super? Spojrzała na kobietę wymiotującą na podłogę. – Byłabyś uprzejma rzygać gdzie indziej? Tamta potulnie usunęła się z drogi. Baxter ujęła Wolfa pod ramię i podekscytowana wprowadziła do mieszkania. Niemal dziesięć lat młodsza, była prawie tak wysoka jak on. Jej ciemnokasztanowe włosy nabrały czarnej barwy w mroku nijakiego korytarza, a zwykle ciemny makijaż spowodował, że ładne oczy wydawały się nienaturalnie duże. Ubrana w obcisłą bluzkę i eleganckie spodnie, zlustrowała go od góry do dołu z figlarnym uśmiechem. – Nikt mnie nie uprzedził, że dziś dzień bez krawata. Wolf nie chwycił przynęty, wiedząc, że Emily szybko straci zainteresowanie, jeśli on zachowa milczenie. – Chambers będzie wściekły, kiedy usłyszy, co go ominęło – ciągnęła rozpromieniona. – Osobiście też bym wolał rejs po Morzu Karaibskim od zwłok – odparł znudzony Wolf. Baxter wytrzeszczyła oczy ze zdumienia: – Simmons ci nie powiedział? – Czego? Przeprowadziła go przez zatłoczone mieszkanie oświetlone słabymi snopami kilkunastu latarek umieszczonych w strategicznych punktach. Chociaż zapach nie był przytłaczający, nasilał się z każdą chwilą. Wolf odgadł, że jego źródło jest blisko, po liczbie bzyczących much, które krążyły niespokojnie nad jego głową. Nieumeblowane mieszkanie miało wysoki sufit i było znacznie większe od klitki Wolfa, choć nie sprawiało wrażenia przyjemniejszego. W pożółkłych ścianach widniały otwory, przez które na gołą podłogę wylewały się stare przewody i zakurzona izolacja. Łazienka i kuchnia wyglądały tak, jakby nie odnawiano ich od lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku. – Czego mi nie powiedział? – powtórzył Wolf. – To ta jedyna, Wolf – odparła Baxter, ignorując pytanie. – Jedyna taka sprawa w karierze. Wolf był nieco rozkojarzony, bo obliczał w myślach powierzchnię drugiej sypialni i zastanawiał się, czy nie przepłacił za swoją nędzną klitkę po drugiej stronie ulicy. Kiedy skręcili do zatłoczonego pokoju, odruchowo zlustrował podłogę między różnymi sprzętami i gąszczem nóg w poszukiwaniu ciała. – Baxter! Sierżant zatrzymała się i spojrzała na niego ze zniecierpliwieniem. – Czego Simmons mi nie powiedział?! Grupka ludzi za jej plecami odsunęła się na bok, odsłaniając duże okno sięgające od podłogi do sufitu i dominujące w pokoju. Zanim zdążyła odpowiedzieć, Wolf cofnął się chwiejnie z oczami utkwionymi w jakiś punkt ponad nimi – jedyne źródło światła, które nie zostało dostarczone przez policję – punktowy reflektor oświetlający mroczną scenę… Jego oczom ukazało się nagie ciało wykrzywione w nienaturalnej pozie, unoszące się trzydzieści centymetrów nad nierównym parkietem. Ciało było zwrócone plecami do wnętrza, jakby wyglądało przez olbrzymie okno. Na miejscu utrzymywały je setki prawie niewidocznych linek przymocowanych do dwóch przemysłowych metalowych haków. Wolf potrzebował chwili, aby dostrzec najbardziej niepokojący element surrealistycznej sceny, którą miał przed oczami: czarną nogę przyczepioną do białego tułowia. Nie rozumiejąc
tego, co widzi, wszedł głębiej do środka. Kiedy się zbliżył, ujrzał grube szwy łączące niepasujące do siebie części ciała i skórę prześwitującą przez szpary w materiale: jedna czarna męska noga, jedna biała; męska ręka z tej i opalona kobieca dłoń z tamtej strony; splątane kruczoczarne włosy opadające na blady, smukły, piegowaty kobiecy tors. Baxter dołączyła do niego ponownie, wyraźnie rada z grymasu odrazy malującego się na jego twarzy. – Nie powiedział ci… że mamy jedne zwłoki i sześć ofiar – szepnęła mu radośnie do ucha. Wolf opuścił wzrok na podłogę. Stał w cieniu rzucanym przez groteskowe ciało. W tej uproszczonej postaci proporcje wydawały się jeszcze bardziej irytujące, bo szpary światła zniekształcały połączenia członków z korpusem. – Co, u licha, robi tu prasa?! – Wolf usłyszał szefa wrzeszczącego wszem wobec, ale nikomu z osobna. – Na Boga, ten wydział ma więcej przecieków niż Titanic. Jeśli przyłapię kogoś na rozmowie z reporterami, zawieszę drania! Wolf uśmiechnął się do siebie, bo wiedział, że Simmons tylko odgrywa rolę typowego szefa. Znali się od ponad dziesięciu lat. Do incydentu z Khalidem Wolf uważał go za przyjaciela. Z pozoru brawurowy, Simmons był inteligentnym, troskliwym i kompetentnym policjantem. – Fawkes! – Simmons ruszył ku nim. Zawsze się starał nie zwracać do podwładnych ich przezwiskami. Simmons był niemal trzydzieści centymetrów niższy od Wolfa, miał na karku pięćdziesiąt kilka lat i wyhodował sobie dyrektorski brzuszek. – Dlaczego nikt mi nie powiedział, że dzisiaj dzień bez krawata?! Wolf usłyszał, jak Baxter chichocze. Postanowił przyjąć tę samą taktykę, którą zastosował wobec niej, i zignorował przytyk. Po chwili niewygodnego milczenia Simmons zwrócił się do Baxter: – Gdzie jest Adams? – spytał. – Kto? – Adams, twój nowy protegowany. – Edmunds? – Racja, Edmunds. – Skąd mam wiedzieć? – Edmunds! – ryknął Simmons do ludzi krzątających się w pokoju. – Często z nim pracujesz? – spytał Wolf, ujawniając zazdrość tonem głosu, co wywołało uśmiech Baxter. – Robię za opiekunkę – wyszeptała. – Przenieśli go z wydziału przestępstw gospodarczych, widział niewiele zwłok. Może nawet później się popłakał. Młody mężczyzna, który przepychał się w ich stronę, miał zaledwie dwadzieścia pięć lat, był chudy jak patyk i prezentował się nienagannie, jeśli pominąć potargane rudoblond włosy. Trzymał w pogotowiu notatnik i uśmiechał się z zapałem do szefa. – Czy technicy coś mają? – spytał Simmons. Edmunds przewrócił kilka kartek w notesie. – Helen powiedziała, że jej zespół nie znalazł w mieszkaniu ani kropli krwi. Potwierdzili, że sześć części ciała pochodzi od sześciu różnych ofiar. Zostały niedbale amputowane, najpewniej za pomocą piły do metalu. – Czy Helen wspomniała o czymś, czego jeszcze nie wiemy? – prychnął Simmons. – Ależ tak, oczywiście. Z powodu braku krwi i obkurczenia naczyń krwionośnych w rejonie ran amputacyjnych… Simmons przewrócił oczami i spojrzał na zegarek.
– …możemy być pewni, że poszczególne części oddzielono od ciał po śmierci ofiar – zakończył Edmunds wyraźnie rad z siebie. – Odwaliłeś kawał doskonałej policyjnej roboty, Edmunds – stwierdził sarkastycznie Simmons, a później wrzasnął: – Czy ktoś mógłby wycofać ogłoszenia na kartonach mleka? Te z ciałem mężczyzny bez głowy? Dzięki! Uśmiech Edmundsa przygasł. Wolf podchwycił spojrzenie Simmonsa i uśmiechnął się znacząco. Obaj byli w swoim czasie ofiarami podobnie upokarzających żartów. Typowy element policyjnego szkolenia. – Chciałem powiedzieć, że ci, do których należały ręce i nogi, też nie żyją. Będą wiedzieć więcej, kiedy ciało zostanie przewiezione do laboratorium – wymamrotał nieśmiało Edmunds. Wolf spostrzegł odbicie ciała w ciemnych oknach. Zdał sobie sprawę, że nie widział go z przodu, więc okrążył pokój, aby się lepiej przyjrzeć. – A co ty masz, Baxter? – zapytał Simmons. – Niewiele. Prawie niewidoczne uszkodzenie dziurki od klucza, więc mógł otworzyć drzwi wytrychem. Nasi ludzie wypytują sąsiadów przed domem, ale jak dotąd nikt niczego nie widział ani nie słyszał. Elektryka w mieszkaniu działa, usunięto tylko wszystkie żarówki z wyjątkiem jednej, nad ofiarą… ofiarami, jakby chodziło o przedstawienie lub coś w tym rodzaju. – A ty, Fawkes? Masz jakieś pomysły? Fawkes?! Wolf spoglądał w górę, przypatrując się ciemnej twarzy. – Wybacz, czyżbym cię znudził? – Nie. Przepraszam. Mimo upału to coś dopiero zaczęło cuchnąć, więc albo zabójca pozbawił życia wszystkie sześć ofiar ostatniej nocy, co wydaje się mało prawdopodobne, albo przechowywał ciała w chłodni. – Racja. Niech ktoś sprawdzi ostatnie zgłoszenia włamań do chłodni, w supermarketach i restauracjach, wszędzie gdzie mają pomieszczenia chłodnicze przemysłowej wielkości – polecił Simmons. – I zapytajcie, czy któryś z sąsiadów słyszał wiercenie – dodał Wolf. – Wiercenie to dość powszechny dźwięk – wybełkotał Edmunds i natychmiast tego pożałował, kiedy spojrzały na niego trzy pary gniewnych oczu. – Jeśli jest to dzieło zabójcy – podjął Wolf – na pewno nie zaryzykowałby, że oderwie się od sufitu i zamieni w stertę kończyn, zanim dotrzemy na miejsce. Te haki musiały zostać wkręcone w belki nośne. Któryś z sąsiadów powinien słyszeć wiercenie. Simmons skinął głową. – Baxter, przypilnuj, żeby ktoś to sprawdził. – Mógłbym zająć panu chwilę, szefie? – spytał Wolf, kiedy Baxter i Edmunds odeszli. Po tych słowach naciągnął jednorazowe rękawiczki i uniósł garść splątanych czarnych włosów, odsłaniając twarz makabrycznej postaci. Twarz mężczyzny. Oczy były otwarte, a mina zdumiewająco spokojna, zważywszy na gwałtowne okoliczności śmierci. – Czy kogoś panu przypomina? Simmons obszedł ciało, aby stanąć obok Wolfa, przy oknie, przez które wpadało chłodne powietrze. Przykucnął, żeby przyjrzeć się dokładniej ciemnej twarzy. Po chwili się wzdrygnął. – To Khalid – powiedział Wolf. – Niemożliwe. – Czyżby? Simmons spojrzał ponownie na pozbawioną życia twarz. Jego sceptyczna mina stopniowo przekształciła się w wyraz głębokiego zaniepokojenia.
– Baxter! – krzyknął. – Chcę, żebyś pojechała z Adamsem… – Edmundsem. – …do więzienia Belmarsh. Powiedzcie dyrektorowi, żeby zaprowadził was do Naguiba Khalida. – Do Khalida? – spytała zaszokowana Baxter, odruchowo spoglądając na Wolfa. – Tak, Khalida. Zadzwoń do mnie, gdy tylko ujrzysz go żywego! Ruszaj! Wolf spojrzał na swój dom po drugiej stronie ulicy. Wiele okien było ciemnych, ale w niektórych dostrzegł ludzi z komórkami, filmujących zbiegowisko w dole. Pewnie liczyli na to, że zarejestrują coś upiornego, aby rano zabawić przyjaciół. Najwyraźniej nie dostrzegli słabo oświetlonego miejsca zbrodni, bo w przeciwnym razie zajęliby miejsca w pierwszym rzędzie. W przeciwieństwie do nich Wolf mógł zajrzeć do własnego mieszkania, kilka okien wyżej, bo w pośpiechu zostawił włączone światła. Dostrzegł stojące u dołu stosu pudło, na którym nagryzmolił w poprzek „Spodnie i koszule”. – Aha! Simmons wrócił do Wolfa i potarł zmęczone oczy. Stali w milczeniu po obu stronach zawieszonego na linkach ciała, obserwując pierwsze oznaki poranku na ciemnym niebie. Mimo panującego hałasu słyszeli spokojne dźwięki ptaków na dworze. – Pewnie to najbardziej niepokojąca rzecz, jaką w życiu widziałeś? – zażartował ze znużeniem Simmons. – Druga, ale niewiele gorsza od pierwszej – odparł Wolf, nie odrywając oczu od poszerzającej się plamy głębokiego błękitnego nieba. – Druga? Nie jestem pewien, czy chcę wiedzieć, jaka była pierwsza. – Simmons spojrzał niechętnie na wiszącą w powietrzu postać zszytą z części różnych ciał. Wolf delikatnie trącił wyciągnięte prawe ramię. Dłoń wyglądała na bladą w porównaniu z resztą opalonej skóry i idealnie polakierowanymi fioletowymi paznokciami. Dziesiątki jedwabistych nici podtrzymywały wyciągniętą rękę, a kilkanaście pozostałych – wyciągnięty palec wskazujący. Wolf sprawdził, czy nikt nie podsłuchuje ich rozmowy, a następnie pochylił się i szepnął Simmonsowi do ucha: – Ten palec wskazuje moje okno.
Rozdział 2 Sobota, 28 czerwca 2014 roku 4.32 Baxter zostawiła Edmundsa czekającego na rozklekotaną windę. Wypadła drzwiami pożarowymi na ponurą klatkę schodową z nieprzerwaną procesją zziębniętych i poirytowanych ludzi, którym wreszcie pozwolono wrócić do swoich mieszkań. W połowie drogi na dół schowała policyjną legitymację, bo odkryła, że zamiast pomagać, dokument utrudnia przebijanie się pod prąd. Po kilku godzinach nocna atrakcja spowszedniała, a niewyspanym mieszkańcom pozostała jedynie niechęć do policji. Kiedy w końcu dotarła do holu, Edmunds czekał na nią cierpliwie przy drzwiach. Przemaszerowała obok, udając, że go nie widzi, i wyszła na lodowaty poranek. Słońce jeszcze nie wzeszło na dobre, ale pogodne niebo zapowiadało kontynuację fali upałów. Zaklęła na widok tłumu gapiów i reporterów zebranych wokół policyjnej taśmy, bo odcięli jej dostęp do czarnego audi A1. – Ani słowa! – warknęła do Edmundsa, który jak zawsze dobrodusznie zignorował niepotrzebny rozkaz. Podeszli do kordonu w zaporowym ogniu pytań i błysków fleszy, zanurkowali pod taśmą i zaczęli się przepychać przez ciżbę. Baxter zgrzytnęła zębami, słysząc, jak Edmunds co rusz przeprasza kogoś za jej plecami. Już miała się odwrócić i posłać mu wściekłe spojrzenie, kiedy wpadła na przysadzistego mężczyznę. Kamera telewizyjna, którą trzymał, spadła na chodnik z boleśnie kosztownym trzaskiem. – Cholera! Przepraszam. – Machinalnie wyciągnęła z kieszeni wizytówkę policji metropolitalnej. Wręczyła ich już w życiu setki, by natychmiast zapomnieć o chaosie i zniszczeniu, które powodowała. Olbrzym w dalszym ciągu klęczał na ziemi, pochylony nad rozsypanymi szczątkami sprzętu jak nad ukochaną. Nagle jakaś kobieca dłoń wyrwała wizytówkę z palców Baxter. Sierżant gniewnie podniosła głowę i ujrzała nieprzyjazną twarz. Mimo wczesnej pory tamta miała nienaganny telewizyjny makijaż, maskujący ślady zmęczenia i podkrążone oczy. Do tego długie kręcone rude włosy oraz elegancką spódniczkę i top. Kobiety stały chwilę w pełnym napięcia milczeniu, a Edmunds obserwował je w podziwie. Jego mentorka wyglądała, jakby czuła się nieswojo. Nie sądził, że ją kiedyś zobaczy w takim stanie. Ruda zerknęła przelotnie na Edmundsa. – Widzę, że w końcu znalazłaś kogoś w swoim wieku – rzuciła do Baxter, która spojrzała z niesmakiem na Edmundsa, jakby wyrządził jej krzywdę samym faktem swego istnienia. – Czy już próbowała z tobą swoich niecnych sztuczek? – spytała ze współczuciem nieznajoma. Edmunds skamieniał, zastanawiając się, czy nie nadszedł najgorszy moment jego życia. – Nie? – podjęła, spoglądając na zegarek. – No cóż, ma jeszcze czas. – Żenię się… – wymamrotał Edmunds, nie wiedząc do końca, dlaczego wypowiedział te słowa. – Idziemy! – prychnęła na niego Baxter, zanim odzyskała swoją charakterystyczną
obojętną postawę. – Cześć, Andrea! – Cześć, Emily – odparła tamta. Baxter odwróciła się na pięcie, przestąpiła rozwaloną kamerę i ruszyła, ciągnąc za sobą Edmundsa. Trzykrotnie sprawdził, czy zapiął pas, kiedy Baxter przekręciła kluczyk i wycofała na pełnym gazie, podskakując na dwóch krawężnikach, zanim przyspieszyła, zostawiając za sobą niebieskie światła migające we wstecznym lusterku. Baxter nie odezwała się słowem od czasu, gdy opuścili miejsce zbrodni, a Edmunds powstrzymywał się przed zamknięciem oczu, gdy pędzili opustoszałymi ulicami stolicy. Ogrzane powietrze wpływało łagodnie do luksusowego wnętrza audi, które Baxter zaśmieciła płytami CD, kosmetykami do makijażu i pustymi opakowaniami po żywności. Kiedy przejechali most Waterloo, słońce wzeszło nad miastem, a na tle złocistego nieba ukazały się ciemne kontury katedry Świętego Pawła. Edmunds w końcu się poddał i zamknął ciężkie powieki, boleśnie uderzając głową o szybę po stronie pasażera. Natychmiast się wyprostował, wściekły, że ponownie okazał słabość w obecności przełożonej. – A więc to był on? – wymamrotał, rozpaczliwie pragnąc nawiązać rozmowę, żeby pokonać senność. – Kto? – Fawkes. Ten William Fawkes. Szczerze powiedziawszy, Edmunds kilka razy przelotnie widział Wolfa. Zauważył, w jaki sposób koledzy traktują doświadczonego detektywa, świadomi niechcianej aury celebryty, która go otaczała. – Tak, ten William Fawkes – zadrwiła pod nosem Baxter. – Słyszałem wiele opowieści o tym, co się stało… – urwał, czekając na sygnał, że powinien zmienić temat. – Byłaś członkiem jego zespołu, prawda? Baxter kierowała w milczeniu, jakby Edmunds o nic nie spytał. Zrobiło mu się głupio. Jak mógł oczekiwać, że zechce pogadać z podwładnym o tak ważnej sprawie. Już miał wyciągnąć telefon, żeby się czymś zająć, gdy udzieliła nieoczekiwanej odpowiedzi: – Tak, byłam. – Czy naprawdę zrobił to wszystko, o co go oskarżono? – Edmunds wiedział, że stąpa po grząskim gruncie, ale zaciekawienie wzięło górę nad obawą przed sprowokowaniem gniewu Baxter. – Podrzucanie dowodów, napaść na więźnia… – Część. Edmunds mimowolnie cmoknął z dezaprobatą, prowokując towarzyszkę. – Nie waż się go osądzać! Nie masz zielonego pojęcia o tej pracy! – prychnęła. – Wolf wiedział, że Khalid to Kremacyjny Zabójca. Po prostu wiedział. I wiedział, że facet ponownie to zrobi. – Musiały istnieć jakieś legalne dowody… Baxter roześmiała się z goryczą. – Poczekaj kilka lat. Zobaczysz, jak szumowiny co rusz wykręcają się z kłopotów. – Przerwała, bo poczuła, że się nakręca. – Nic nie jest czarno-białe. Postępowanie Wolfa było niewłaściwe, ale uczynił to w rozpaczy, kierowany właściwymi pobudkami. – Nawet wtedy, gdy zaatakował człowieka w pełnej ludzi sali sądowej? – spytał wyzywająco Edmunds. – Zwłaszcza wtedy – odparła Baxter. Była zbyt rozkojarzona, aby zwrócić uwagę na jego ton. – Facet pękł pod presją. Pewnego dnia każdego to spotka… każdy kiedyś pęknie. Módl się, żeby mieć wtedy ludzi, którzy staną u twojego boku. Bo Wolf nie miał nikogo, nawet mnie…
Edmunds zamilkł, słysząc żal pobrzmiewający w jej głosie. – Mieli go zdegradować. Pragnęli krwi. Chcieli, żeby „skompromitowany detektyw” stał się przestrogą dla innych. Zgadnij, kogo później złapali nad spalonym ciałem uczennicy w chłodny lutowy ranek? Ta dziewczyna żyłaby dziś, gdyby posłuchali Wolfa. – Jezu – jęknął Edmunds. – Myślisz, że to on… ta głowa? – Naguib Khalid jest zabójcą dzieci. Nawet przestępcy mają zasady. Dla jego bezpieczeństwa umieścili go w izolatce, w zakładzie karnym o zaostrzonym rygorze. Z nikim się nie widuje, nie wspominając o tym, żeby ktoś mógł stamtąd wyjść z jego głową. To śmieszne. Po kategorycznym zaprzeczeniu Baxter ponownie zapadła pełna napięcia cisza. Świadom, że była to najbardziej owocna rozmowa, jaką odbyli w ciągu trzech i pół miesiąca wspólnej służby, Edmunds powrócił do wcześniejszego, niezakończonego tematu. – To niesamowite, że Fawkes… przepraszam Wolf… w ogóle wrócił. – Nigdy nie lekceważ siły opinii publicznej oraz gotowości przedstawicieli władzy, by się ugiąć pod jej naporem – powiedziała z pogardą Baxter. – Mówisz to takim tonem, jakbyś uważała, że nie powinien wracać. Baxter nie udzieliła odpowiedzi. – To kiepska reklama dla policji, prawda? – ciągnął Edmunds. – Że uszło mu to płazem. – Płazem? – żachnęła się Baxter, nie dowierzając własnym uszom. – No wiesz, nie poszedł siedzieć. – Byłoby lepiej, gdyby go wsadzili. Prawnicy, ratowanie twarzy, przymusowe leczenie szpitalne. Łatwiej posprzątać taki bałagan. Powiedzieli, że stres wywołany śledztwem wyzwolił reakcję „zupełnie niezgodną z jego charakterem”… – Ile razy człowiek musi zrobić coś niezgodnego z charakterem, zanim dotrze do ludzi, że wcale go nie ma? – przerwał jej Edmunds. Baxter zignorowała uwagę. – Podobno potrzebował leczenia. Jego prawnik ujął to jako ukryte aspołeczne… nie, antyspołeczne zaburzenie osobowości. – Nie wierzysz, że cierpiał na tę chorobę? – Nie, a przynajmniej nie wtedy. Z drugiej strony jeśli dużo ludzi powtarza ci, że zwariowałeś, i faszeruje cię lekami, w końcu chcąc nie chcąc sam zaczynasz się zastanawiać – westchnęła Baxter. – Wracając do twojego pytania: rok w Szpitalu Świętej Anny, degradacja, zniszczona reputacja i papiery rozwodowe w skrzynce na listy. Wolfowi z pewnością nie uszło to płazem. – Rzuciła Wolfa, gdy oczyścili go z zarzutów? – Co mam powiedzieć? To dziwka! – Znasz ją? – Tę rudowłosą reporterkę, którą spotkaliśmy na miejscu zbrodni? – To była ona? – Andrea. Uroiła sobie różne idiotyczne rzeczy na nasz temat. – Że ze sobą sypialiście? – A cóż by innego? – Ale wy… nie tego? Edmunds wstrzymał oddech. Wiedział, że przekroczył cienką, niewidoczną linię i rozmowa jest skończona. Baxter zignorowała wścibskie pytanie, a silnik ryknął, gdy przyspieszyli na wysadzanej drzewami drodze szybkiego ruchu prowadzącej do więzienia. – Jak to nie żyje?! – Baxter krzyczała do dyrektora więzienia, Daviesa. Stała, podczas gdy Edmunds i dyrektor siedzieli przy dużym biurku, które zdominowało
nijaki gabinet. Davies skrzywił się, sącząc gorącą jak ukrop kawę. – Pani sierżant, informowanie policji o takich zdarzeniach należy do obowiązków lokalnych władz. Zwykle nie… – Przecież… – próbowała wejść mu w słowo Baxter, ale dyrektor kontynuował stanowczym tonem: – Więzień Khalid zachorował w swojej jednoosobowej celi i został umieszczony w izbie chorych. Później przewieziono go do Szpitala Królowej Elżbiety. – Co mu było? Dyrektor założył okulary do czytania i otworzył teczkę leżącą na biurku. – W raporcie napisano „problemy z oddychaniem i mdłości”. Około dwudziestej przewieźliśmy go na oddział intensywnej opieki medycznej wspomnianej placówki, ponieważ „nie reagował na bodźce i spadała mu saturacja pomimo zastosowania tlenoterapii”, jeśli coś wam to mówi. Dyrektor spojrzał na Baxter i Edmundsa, a następnie znacząco skinął głową. W chwili gdy przesunął wzrok na kartki raportu, oboje wzruszyli ramionami. – Lokalna policja całą dobę pilnowała drzwi jego sali, ale w praktyce oznaczało to najwyżej dwadzieścia jeden godzin, bo nie żył około dwudziestej trzeciej. – Dyrektor zamknął teczkę z raportem i zdjął okulary. – Obawiam się, że nie mogę wam powiedzieć nic więcej. Będziecie musieli porozmawiać z władzami szpitala, żeby poznać szczegóły. A teraz, jeśli nie macie innych pytań… Wypił kolejny łyk gorącej kawy, a później odsunął kubek, żeby się już nie parzyć. Baxter i Edmunds wstali do wyjścia. Edmunds uśmiechnął się i podał rękę dyrektorowi. – Dziękujemy za cenny czas, który nam pan poświęcił… – zaczął. – Na obecną chwilę to wszystko – prychnęła Baxter, wychodząc z pokoju. Edmunds niezgrabnie cofnął dłoń i ruszył za nią, pozwalając, aby drzwi się zamknęły. W ostatniej chwili Baxter wróciła do gabinetu, żeby zadać jeszcze jedno pytanie. – Cholera, prawie o tym zapomniałam. Czy jest pan pewien, że Khalid miał głowę, gdy opuszczał więzienie? Dyrektor spojrzał na nią ze zdumieniem. – Tak. Salę konferencyjną wydziału zabójstw i ciężkich przestępstw wypełniały dźwięki utworu Good Vibrations zespołu Beach Boys. Wolf lubił pracować przy muzyce, a ponieważ godzina była wczesna, przeszkadzał niewielu ludziom. Miał na sobie białą pogniecioną koszulę, ciemnogranatowe sportowe spodnie i swoje jedyne buty. Eleganckie oksfordy firmy Loake były nietypowym, ekstrawaganckim nabytkiem, a jednocześnie najbardziej rozsądnym zakupem, jakiego w życiu dokonał. Nie pamiętał, jakie buty nosił wcześniej, bo choć utykał pod koniec dziewiętnastogodzinnej zmiany, po kilku godzinach snu ponownie wsuwał w nie stopy. Nastawił głośniej, nie dostrzegając, że na stole obok niego świeci komórka. Był sam w pomieszczeniu, które z łatwością pomieściłoby trzydzieści osób, a tak rzadko go używano, że nadal pachniało nową wykładziną, choć od zmiany wystroju minął ponad rok. Matowa szyba biegła wzdłuż całej ściany, zasłaniając główną salę wydziału. Podniósł z biurka kolejną fotografię, zanucił melodię, fałszując, i tanecznym krokiem podszedł do dużej tablicy w przedniej części pomieszczenia. Kiedy umieścił na niej ostatnie zdjęcie, cofnął się i spojrzał z podziwem na swoje dzieło: powiększone fotografie przedstawiające różne części ciała zachodziły na siebie, tworząc dwie ogromne, przerażające figury – jedną widzianą z przodu, drugą z tyłu. Zerknął ponownie na woskową twarz w nadziei,
że miał rację i będzie mógł spać nieco spokojniej, skoro Khalid nie żyje. Niestety Baxter nadal nie zadzwoniła, aby potwierdzić jego podejrzenia. – Dzień dobry. – Za jego plecami rozległ się znajomy głos ze szkockim akcentem. Wolf instynktownie przestał tańczyć i ściszył radio, gdy do pokoju wszedł sierżant Shaw, najstarszy funkcjonariusz ich wydziału. Shaw był cichym, a jednocześnie onieśmielającym mężczyzną, wokół którego unosił się uporczywy zapach papierosowego dymu. Miał pięćdziesiąt dziewięć lat, ogorzałą twarz i nos, który został kilkakrotnie złamany, ale nigdy właściwie nastawiony. Tak jak Baxter odziedziczyła Edmundsa, od czasu przywrócenia Wolfa do służby głównym obowiązkiem Shawa stało się jego niańczenie. Mieli niepisaną umowę, że Finlay, właściwie już na emeryturze, pozwoli młodszemu koledze prowadzić większość spraw, pod warunkiem że Wolf będzie mu co tydzień dostarczać raport do podpisu. – Masz dwie lewe nogi, młodzieńcze – wychrypiał Finlay. – Przecież wiesz, że jestem bardziej piosenkarzem niż tancerzem – odrzekł skromnie Wolf. – Fakt, ale nie o to mi chodziło… – Finlay podszedł do ściany i stuknął palcem w zdjęcie, które Wolf przed chwilą umieścił na tablicy. – Tylko o to: masz dwie lewe nogi. – Co? – Wolf przejrzał plik fotografii z miejsca zbrodni i odnalazł właściwe. – Słuchaj, czasami celowo popełniam błędy, abyś miał poczucie, że cię potrzebuję. Finlay się uśmiechnął. – Oczywiście. Wolf zamienił zdjęcia i mężczyźni spojrzeli na makabryczny kolaż. – W latach siedemdziesiątych pracowałem nad podobną sprawą, Charlesa Tenysona – rzekł w końcu Finlay. Wolf się wzdrygnął. – Facet podrzucał nam fragmenty ciał: tu nogę, tam rękę. Początkowo sądziliśmy, że działa w sposób przypadkowy, ale tak nie było. Każda część miała jakąś charakterystyczną cechę. Chciał, żebyśmy widzieli, kogo zabił. Wolf przystąpił do tablicy, aby wskazać szczegóły na zdjęciach. – Na lewej dłoni jest obrączka, a na prawej blizna pooperacyjna. Niewiele tego. – Będzie więcej – odrzekł rzeczowo Finlay. – Człowiek, który nie zostawia kropli krwi na miejscu zbrodni, nie zapomina o obrączce. Wolf nagrodził kolegę za cenne uwagi głośnym ziewnięciem w twarz. – Chcesz kawy? I tak muszę zapalić – powiedział Finlay. – Z mlekiem i dwiema łyżeczkami cukru? – Jeszcze się nie nauczyłeś?! – spytał Wolf, kiedy tamten ruszył do drzwi. – Bardzo gorące, podwójne macchiato z syropem karmelowym bez cukru. – Z mlekiem i dwiema łyżeczkami cukru! – odkrzyknął Finlay, wychodząc z sali konferencyjnej i omal nie wpadając na komendant Vanitę, która znalazła się na jego drodze. Wolf rozpoznał drobną Hinduskę, bo regularnie pojawiała się w telewizji. Brała również udział w jednej z niezliczonych rozmów i ewaluacji, którym musiał się poddać, aby przywrócili go do służby. O ile pamiętał, babka była temu przeciwna. Powinien był zauważyć, że nadchodzi, bo zawsze wyglądała tak, jakby wyskoczyła z kreskówki – tego ranka miała na sobie jaskrawą, fioletową garsonkę, do której, nie wiedzieć czemu, włożyła krzykliwe pomarańczowe spodnie. Zbyt późno cofnął się za tablicę, więc stanęła w drzwiach, żeby zamienić z nim słówko. – Dzień dobry, sierżancie.
– Dobry. – Wygląda u was jak w kwiaciarni – zauważyła. Zakłopotany Wolf rzucił okiem na odrażające kolaże, które zdominowały ścianę za jego plecami. Kiedy spojrzał za siebie, zrozumiał, że Vanita wskazuje główne pomieszczenie z tuzinami bukietów stojących na biurkach i szafkach z aktami. – Ach, to! Dostajemy je od tygodnia. Myślę, że to za sprawę Muniza. Wygląda, że wszyscy członkowie lokalnej społeczności przesyłają nam kwiaty – wyjaśnił. – Choć raz dla odmiany miło zostać docenionym – powiedziała Vanita. – Szukam twojego szefa. Nie ma go w gabinecie. Komórka Wolfa zadzwoniła na stole. Spojrzał na nazwisko i nie odebrał. – Czym mogę pani służyć? – spytał bez entuzjazmu. Vanita uśmiechnęła się słabo. – Obawiam się, że niczym. Prasa rozrywa nas na strzępy. Komendant okręgowy chce, aby się tym zająć. – Sądziłem, że to pani zadanie – zauważył Wolf. – Ja dzisiaj do nich nie wychodzę – roześmiała się. Oboje spostrzegli Simmonsa wracającego do swojego gabinetu. – Gówno spływa w dół, Fawkes… sam wiesz, jak jest. – Przecież widzisz, że mam pełne ręce roboty! Chcę, żebyś tam poszedł i pogadał z sępami! – powiedział Simmons z prawie wiarygodną szczerością. Dwie minuty po wyjściu Vanity Wolf został wezwany do małego gabinetu głównego inspektora. Pomieszczenie miało powierzchnię około czterech metrów kwadratowych. W skład wyposażenia wchodziły biurko, maleńki telewizor, zardzewiała szafka na dokumenty, dwa krzesła obrotowe i plastikowy stołek (na wypadek gdyby maleńką klitkę nawiedziły tłumy). Wolf uznał to za marną zachętę dla pracowników – ślepa uliczka u szczytu służbowej kariery. – Ja?! – spytał z niedowierzaniem Wolf. – Tak, ty. Media za tobą szaleją. W końcu jesteś słynnym Williamem Fawkesem! Wolf westchnął: – Nie mogę przekazać tego komuś na niższym szczeblu? – Widziałem sprzątaczkę w męskiej ubikacji, ale myślę, że byłoby lepiej, abyś sam się tym zajął. – Faktycznie – mruknął Wolf. Telefon na biurku zadzwonił. Wolf zaczął się podnosić, bo Simmons go odebrał, ale zamarł, gdy szef dał mu znak ręką. – Tak, Fawkes jest u mnie. Przełączę na głośnik. Ryk silnika zagłuszał Edmundsa. Wolf pożałował go mimowolnie, bo wiedział, że Baxter jest okropnym kierowcą. – Jedziemy do Szpitala Królowej Elżbiety. Tydzień temu przenieśli Khalida na oddział intensywnej opieki medycznej. – Żywego?! – warknął z irytacją Simmons. – Tak, żywego – przytaknął Edmunds. – A teraz żyje?! – Nie! Teraz nie! – Co z głową?! – krzyknął sfrustrowany Simmons. – Damy panu znać! – Fantastycznie. – Simmons zakończył rozmowę i pokręcił głową. Spojrzał na Wolfa. – Reporterzy czekają na zewnątrz. Powiedz im, że mamy sześć ofiar. I tak już o tym wiedzą.
Poinformuj, że jesteśmy w trakcie identyfikacji zwłok, ale przed upublicznieniem nazwisk skontaktujemy się z rodzinami. Nie wspominaj o tym, że połączył ze sobą fragmenty różnych ciał. I ani słowa o swoim mieszkaniu. Wolf ironicznie zasalutował i wyszedł. Zamykając drzwi, spostrzegł Finlaya zbliżającego się z dwoma kubkami kawy na wynos. – W samą porę! – krzyknął przez salę, która wypełniła się ludźmi, bo niebawem rozpoczynała się dzienna zmiana. Łatwo było zapomnieć (głośne sprawy przysłaniały ten fakt ludziom biorącym udział w śledztwie), że reszta świata funkcjonuje zupełnie normalnie: jedni ludzie zabijają drugich, a gwałciciele i złodzieje spacerują na wolności. Kiedy Finlay przechodził obok biurka, na którym stało pięć ogromnych bukietów, zebrało mu się na kichanie. Wolf spostrzegł, że oczy mu łzawią, a chwilę później kichnął gwałtownie i upuścił oba kubki na brudną wykładzinę dywanową. Detektyw Fawkes był wyraźnie przybity. – Pieprzone kwiaty! – ryknął Finlay, choć żona zakazała mu przeklinania, gdy został dziadkiem. – Przyniosę ci następną. Wolf chciał powiedzieć, żeby się nie kłopotał, kiedy z windy wyłonił się goniec z kolejnym imponującym bukietem. Finlay spojrzał tak, jakby miał ochotę go uderzyć. – Wszystko w porządku? Przyniosłem kwiaty dla panny Emily Baxter – oznajmił niechlujny młody człowiek. – Cudownie – odburknął Finlay. – To piąta lub szósta wiązanka dla panny Baxter. Musi z niej być niezła laska, co? – spytał prostacko, zaskakując Wolfa niestosownym pytaniem. – Cóż… Baxter jest faktycznie bardzo… – wydukał Wolf. – Nie myślimy w ten sposób o innych detektywach – przerwał mu Finlay, widząc, że kolega ma kłopoty z udzieleniem odpowiedzi. – To zależy od… – Oczywiście, że jest… – odrzekł cicho Finlay, tonem już mniej spokojnym. – Ale… – Myślę, że każdy jest wyjątkowy i piękny na swój sposób – zakończył filozoficznie Wolf. Przytaknęli sobie po zręcznym oddaleniu niewygodnego pytania. – On nigdy by… – zapewnił doręczyciela Finlay. – Ależ skąd, przenigdy – skinął głową Wolf. Mężczyzna spojrzał na nich w osłupieniu. – W porządku. – Wolf, telefon! – zawołała jakaś policjantka z drugiego końca sali, dostarczając Wolfowi pretekstu, by opuścić Finlaya i gońca. W podniesionej dłoni trzymała słuchawkę. – Twoja żona na linii! Mówi, że to ważne! – Jesteśmy rozwiedzeni! – przypomniał jej Wolf. – Tak czy siak, dzwoni. Wolf sięgnął po słuchawkę, kiedy Simmons wyszedł z gabinetu i ujrzał, że Fawkes nadal jest na sali. – Jazda na dół, Fawkes! Wolf spojrzał z rozdrażnieniem na słuchawkę. – Oddzwonię do niej – powiedział funkcjonariuszce i wszedł do oczekującej windy, modląc się, żeby była żona nie znajdowała się w tłumie reporterów, przed którymi miał za chwilę stanąć.
Rozdział 3 Sobota, 28 czerwca 2014 roku 6.09 Baxter i Edmunds musieli czekać ponad dziesięć minut w recepcji Szpitala Królowej Elżbiety. Liche żaluzje zagradzały wejście do bufetu i kiosku WH Smith, a Baxter burczało w brzuchu, gdy spoglądała na piętrzące się paczki chipsów. W końcu do lady przydreptał makabrycznie otyły ochroniarz, a niemiła pani w recepcji skinęła w ich stronę. – Ej, wy! – krzyknęła do nich ostrym głosem, jakby wydawała komendę psu. – Jack was zaprowadzi! Ochroniarz musiał mieć żal do całego świata, bo boleśnie wolno i niechętnie zaprowadził ich do wind. – Śpieszymy się – warknęła zniecierpliwiona Baxter, ale jej słowa jeszcze bardziej go spowolniły. Kiedy w podziemiu opuścili kabinę, ich konwojent przemówił pierwszy raz: – „Prawdziwi” policjanci nam nie ufają. Nie obarczają prostych ochroniarzy tak skomplikowanym zadaniem jak pilnowanie drzwi. Przejęli ten obowiązek od nas. Dużo im to dało. – Czy pilnowano ciała po umieszczeniu go w kostnicy? – spytał uprzejmie Edmunds, pragnąc udobruchać rozeźlonego ochroniarza. Wyciągnął notatnik i przyszykował się do zapisania odpowiedzi, kiedy szli klaustrofobicznym korytarzem. – Mogę się tylko domyślać – zaczął mężczyzna z przesadnym namaszczeniem – że gdy umarł, policja uznała go za mniejsze zagrożenie. Jednak jak powiedziałem, to tylko moje domysły. Uśmiechnął się, wyraźnie rad z własnej mądrości. Edmunds rzucił okiem na Baxter, sądząc, że skinie głową lub wyśmieje go za zadawanie głupich pytań, ale tym razem, o dziwo, stanęła w jego obronie. – Kolega próbował ustalić, czy kostnica jest dobrze zabezpieczona. Stanęli przed nieoznakowanymi dwuskrzydłowymi drzwiami. Arogancki ochroniarz stuknął grubym paluchem w małą naklejkę z napisem „Zakaz wstępu” widniejącą na szybie. – A jak myślisz, złociutka? Baxter przepchnęła się obok gbura i otworzyła, przepuszczając Edmundsa. – Dzięki, byłeś niezwykle… – zatrzasnęła ochroniarzowi drzwi przed nosem. – Co za palant! W przeciwieństwie do gburowatego ochroniarza kierownik kostnicy okazał się miłym i sprawnym człowiekiem. Miał pięćdziesiąt kilka lat, łagodny głos i starannie przystrzyżoną siwiejącą brodę pasującą do fryzury. W ciągu kilku minut odnalazł wydruki i pliki związane z Naguibem Khalidem. – Nie było mnie przy sekcji, ale z raportu wynika, że przyczyną zgonu była tetrodotoksyna. Znaleziono jej ślady we krwi. – Tetoksy… co?
– Tetrodotoksyna – poprawił ją kierownik kostnicy bez cienia protekcjonalizmu. – No właśnie. Co to za substancja? I jak została podana? – To neurotoksyna występująca w naturze. Baxter i Edmunds spojrzeli na niego nierozumiejącym wzrokiem. – Trucizna. Przypuszczalnie spożył ją w jedzeniu. Większość ofiar tetradotoksyny to amatorzy japońskiej ryby fugu, uważanej przez niektórych za przysmak. Osobiście wolę ferrero rocher. Baxter znowu boleśnie zaburczało w brzuchu. – Mam powiedzieć inspektorowi, że Kremacyjnego Zabójcę zabiła jakaś… ryba?! – żachnęła się Baxter. – Wszyscy na coś umrzemy. – Kierownik kostnicy wzruszył przepraszająco ramionami. – Oczywiście są inne źródła tetrodotoksyny… niektóre rozgwiazdy, ślimaki… jeśli dobrze pamiętam, ropucha… Niestety nie zdołał przekonać Baxter. – Czy chcielibyście zobaczyć ciało? – spytał po chwili. – Proszę – skinęła głową Baxter. Edmunds nie słyszał, aby wcześniej używała tego słowa. – Mogę spytać o powód? Podeszli do dużej ściany chłodni z drzwiczkami wykonanymi ze szczotkowanej stali. – Musimy sprawdzić, czy ma głowę – wyjaśnił Edmunds, który w dalszym ciągu zapisywał coś w notesie. Kierownik spojrzał na Baxter. Spodziewał się uśmiechu lub przeprosin za czarny humor kolegi, ale policjantka przytaknęła z powagą. Nieco zaniepokojony odnalazł odpowiednią szufladę w dolnym rzędzie i delikatnie ją wysunął. Cała trójka wstrzymała oddech, gdy ich oczom ukazał się owiany złą sławą seryjny zabójca. Najpierw ujrzeli ciemne stopy oraz nogi pokryte starymi bliznami i oparzeniami. Później ręce i krocze. Baxter spojrzała z odrazą na dwa zniekształcone palce lewej dłoni, wspominając noc, kiedy umazany krwią Wolf wyszedł z celi policyjnego aresztu. Przesłuchiwana nazajutrz przez przełożonych, wyparła się wszelkiej wiedzy. Kiedy skrzynia wysunęła się dalej, dostrzegli liczne blizny pozostawione przez operacje przeprowadzone po napaści Wolfa. W końcu metalowa rynna otworzyła się na całą długość i ujrzeli własne, zniekształcone odbicie tam, gdzie powinna znajdować się głowa. – Cholera! Wolf kręcił się przed głównym wejściem gmachu New Scotland Yardu, zerkając nerwowo na duży tłum, który zebrał się w cieniu wysokiego szklanego budynku zajmującego niemal hektar w samym sercu dzielnicy Westminster. Kończono montowanie prowizorycznego podium wzniesionego oczywiście w najkorzystniejszym medialnie punkcie, ze słynnym obracającym się znakiem w tle. Kiedyś usłyszał, że odbijające obraz litery obracającego się znaku mają symbolizować nieustanną czujność policji metropolitalnej. To samo można było powiedzieć o reszcie ogromnego gmachu, który w pogodne dni niemal znikał z oczu, bo pokryte lustrzaną substancją okna przybierały kształt wiktoriańskiego hotelu z czerwonej cegły stojącego po drugiej stronie ulicy oraz wyłaniającej się zza niego wieży zegarowej przy Broadway 55. Kiedy komórka Wolfa zaczęła dzwonić w kieszeni, sklął samego siebie za to, że nie wyłączył cholerstwa. Na szczęście zobaczył, że to Simmons, i niezwłocznie odebrał. – Słucham, szefie? – Baxter przed chwilą potwierdziła, że to Khalid.
– Wiedziałem. Jak? – Ryba. – Co? – Trucizna. Połknął ją. – Nie zasłużył na taki luksus! – prychnął Wolf. – Udam, że tego nie słyszałem. Jakiś facet w robociarskich spodniach kiwnął na Wolfa. – Chyba czekają na mnie. – Powodzenia. – Dzięki. – Postaraj się nie narobić bałaganu. – Dobrze, szefie. Wolf się rozłączył i sprawdził swoje odbicie, upewniając się, że ma zapięty rozporek i nie wygląda na bardziej wyczerpanego i sponiewieranego niż zwykle. Następnie pewnym krokiem ruszył w kierunku podium, aby jak najszybciej załatwić sprawę. Niestety jego pewność siebie osłabła, gdy tylko zgiełk się nasilił, a Wolf ujrzał czarne obiektywy telewizyjnych kamer śledzące każdy jego krok niczym armaty szykujące się do strzału. Na chwilę znalazł się ponownie przed budynkiem Głównego Sądu Karnego Old Bailey, nieskutecznie próbując zasłonić twarz, gdy pakowali go do policyjnej furgonetki przy akompaniamencie irytujących szyderstw niezadowolonych reporterów i gwałtownego walenia o burty pojazdu, które nigdy nie przestało go prześladować. Wszedł z niepokojem na podium i zaczął wygłaszać swoje krótkie, przećwiczone oświadczenie: – Jestem sierżant William Fawkes z… – Co?! Głośniej! – przerwały mu głosy z tłumu. Jeden z techników, którzy zmontowali maleńką scenę, podbiegł i włączył mikrofon przy akompaniamencie głośnych trzasków. Wolf zignorował złośliwy rechot morza ludzkich twarzy. – Dziękuję. Jak powiedziałem, jestem sierżant William Fawkes z policji metropolitalnej. Z zespołu dochodzeniowego badającego sprawę wielokrotnego zabójstwa. – Do tej pory dobrze mi idzie, pomyślał. Publiczność zaczęła zasypywać go pytaniami, ale Wolf je zignorował i ciągnął: – Mogę potwierdzić, że fragmenty ciał sześciu ofiar zostały znalezione w mieszkaniu w Kentish Town, we wczesnych godzinach… Wolf popełnił fatalny błąd, podnosząc wzrok znad notatek. Spojrzał na tłum i momentalnie spostrzegł charakterystyczne rude włosy Andrei. Pomyślał, że wygląda na zrozpaczoną, co jeszcze bardziej wytrąciło go z równowagi. Zrzucił kartki z notatkami na ziemię i przykucnął, aby je zebrać, świadomy, że jedna zawiera listę rzeczy, którymi nie powinien się podzielić. W końcu odnalazł obciążający świstek i ponownie stanął przy mikrofonie. – …dzisiaj, we wczesnych godzinach porannych. – Poczuł, że zaschło mu w gardle. Poczerwieniał jak burak, co zdarzało mu się zawsze, gdy był zakłopotany, więc szybko przeczytał ostatnią kwestię: – Jesteśmy w trakcie identyfikacji ofiar. Ich nazwiska podamy, gdy już skontaktujemy się z rodzinami. Ponieważ śledztwo jest w toku, nie mogę ujawnić więcej szczegółów. Dziękuję. Przerwał, czekając na brawa, ale zdał sobie sprawę, że byłoby to wysoce niestosowne, a poza tym nie zasłużył na owacje. Zszedł na dół, cofając się przed głosami wykrzykującymi jego imię. – Will! Will! Odwrócił się i ujrzał, że Andrea biegnie za nim. Zdołała ominąć pierwszego