Skład wersji elektronicznej na zlecenie Wydawnictwa Naukowego PWN: Michał
Latusek / konwersja.virtualo.pl
Książka powstała jako kompilacja tekstów własnych Autorki oraz zapisu
wielogodzinnych rozmów Ludwiki Zachariasiewicz z Alicją Wancerz-Gluzą, nagranych
w dwóch turach – w 1995 oraz 2011 roku.
ISBN 978-83-01-19225-9
Spis treści
Od KARTY
Jedynaczka
Wywiad
To już Polska
Na wolności
POSŁOWIE
Tajemnice Ludwiki Zachariasiewicz
Przypisy
W serii
OD KARTY
Tekst książki powstawał powoli, przez lata. W roku 1994 Ośrodek KARTA ogłosił
konkurs na zapisy dziennikowe i wspomnieniowe „Czas Peerelu”. Ludwika Zachariasiewicz
w odpowiedzi przysłała tekst Życie na nowo, opowiadający o okresie stalinowskim.
Wspomnienie zawierało tyle ciekawych aspektów, że redakcja Ośrodka KARTA zgłosiła się do
autorki zapisu w nadziei na pozyskanie obszerniejszej relacji. Kontakt ten zaowocował
spotkaniem i nagraniem długiej biograficznej opowieści. Wojenne i tużpowojenne dzieje
Ludwiki Zachariasiewicz okazały się niespodziewanie jeszcze ciekawsze niż jej życie w latach
50. Niejednoznaczne sytuacje, światło puszczone wprost na kulisy działań AK, NKWD, UB –
wszystko to domagało się publikacji. W 1995 roku na łamach Karty ukazał się więc fragment
wspomnień, będący zapisem nagranej opowieści ustnej. W 1999 roku, również w Karcie,
wydrukowany został tekst konkursowy z 1994 roku, czyli Życie na nowo, opowiadający
o realiach czasów stalinowskich. Po latach, przygotowując się do scalonej edycji książkowej
wspomnień, redakcja sięgnęła do akt osobowych IPN, do teczki Ludwiki Zachariasiewicz.
Moment ten okazał się przełomowy w pracy nad wspomnieniami.
„Różne rzeczy w życiu robiłam, nie ze wszystkich jestem dumna, ale jednego jestem
pewna: nikogo nigdy nie sypnęłam, mogę więc spać spokojnie” – mówiła w 2011 roku,
w rozmowie z redaktorką Karty, 90-letnia wówczas Ludwika Zachariasiewicz. „Pani Ludwiko, to
chyba jednak nie całkiem tak wyglądało. Sprawdziliśmy Pani akta w archiwum IPN. W teczce
znaleźliśmy zeznania podpisane przez Panią, pełne nazwisk, opisów zdarzeń…”. „To
niemożliwe! Muszą być sfałszowane! Ale żeby ubecy aż tyle energii poświęcali na fabrykowanie
lewych dokumentów? Aż nieprawdopodobne…”.
Po dwóch dniach pani Ludwika zadzwoniła do redakcji, rozedrgana, przyznając: „Tak,
teraz sobie przypominam, coś zeznawałam. Przez ostatnie dwa dni myślałam wyłącznie o tym
i stopniowo zaczęłam sobie uświadamiać, że przecież niemożliwe, żebym im nic nie powiedziała,
choć całkiem to potem wyparłam i przez dziesiątki lat naprawdę byłam przekonana, że nic
nigdy… Tak, teraz wiem, zeznawałam, ale kręciłam, podawałam albo fałszywe dane, albo
niepełne… Czy ktoś przeze mnie ucierpiał? Powiedzcie, proszę, czy z tych dokumentów wynika,
że komuś zrobiłam krzywdę?”. Sprawdziliśmy – nie wynika. Ale nie można tego wykluczyć.
W teczce nie ma procesowych dokumentów powiązanych, to znaczy, że na podstawie zeznań
Zachariasiewicz nie wszczęto dochodzenia przeciw komukolwiek. Tylko tyle i aż tyle.
Książka nie rozwija pytania pani Ludwiki, ani na nie nie odpowiada, jest bowiem
opowieścią o pewnych znamiennych, choć niecodziennych kolejach losu, a nie tekstem
rozliczeniowym. Wyjątkowa bezpośredniość i szczerość relacji pozwala na odkrycie przed
czytelnikami takich aspektów mechanizmów wojennych i totalitarnych, o których mówi się
rzadko lub nie wspomina się o nich wcale. Polecanie przez dowódców AK młodziutkim
dziewczynom, by pełniły dwuznaczne role przy wrogu w sytuacjach, w których to poradzić sobie
mogły tylko dzięki sprytowi i kokieterii, ale nie wiadomo jakim kosztem – nie sposób takich
decyzji oceniać, ale trzeba o nich wiedzieć, by nie ulegać pokusie postrzegania historii
w kategoriach czarno-białych.
Kiedy w 2010 roku Ośrodek KARTA publikował Egzekutora – wspomnienie człowieka,
który jako młody chłopak wykonywał egzekucje z ramienia AK – temat wywołał szeroką
dyskusję. Teraz o akowskich egzekutorach wiadomo o wiele więcej, o pełnieniu takiej funkcji
w strukturach organizacji zaczęli opowiadać inni, pojawiło się kilka artykułów, zagadnienie
zostało „oswojone” przez opinię publiczną i nie wzbudza już kontrowersji. A przecież zaistnienie
tego tematu mogło udać się tylko dzięki upublicznieniu czyjegoś wspomnienia. Opowieść
Ludwiki Zachariasiewicz spełnić może podobnie inicjujące zadanie. I znów – nie chodzi o ocenę,
ale o informację, że „tak było”.
Wspomnienie Ludwiki Zachariasiewicz spełnia jeszcze jedną ważną rolę. Pomaga
uzmysłowić, że „nie święci garnki lepią”, a aktorami doniosłych historycznych wydarzeń bywają
zwykli ludzie. Jest w tej opowieści wiele momentów, w których Autorka jawi się jako bohaterka.
Jeśli byśmy w jednym z tych momentów przerwali narrację, trafiłaby do panteonu chwały,
pozostając na zawsze heroiną. Są jednak też takie fragmenty, które odsłaniają jej ludzkie słabości
i wówczas z bohaterki staje się negatywną postacią lub przynajmniej nie-niezłomną. A potem
znów bywa bohaterką.
Doświadczenia wojny i stalinizmu są wspólne dla całych pokoleń, jednak wyjątkowość
historii Ludwiki Zachariasiewicz zastanawia. Szczególne zadanie, jakie wykonywała z rozkazu
AK – czy miało charakter unikatowy, czy też po prostu żadna z dziewczyn wysyłanych niemal
wprost w ramiona wroga jeszcze do tej pory o swoich losach nie opowiedziała? Przypadek,
brawura, a nawet egoizm jako siły sprawcze chwalebnych zachowań – czy to wyjątek, czy norma
w czasach zamętu? A jeśli norma, to czy tylko dlatego rzadko wydobywana, że nieczęsto
zdarzają się tak szczere, bezpośrednie zapisy jak Ludwiki Zachariasiewicz?
Nie wszystko w książce jest całkiem jasne, nie wszystko zostało dobrze zapamiętane.
Wspomnienie, jako forma przekazu, nie stanowi zapisu ściśle historiograficznego. Jest jednak
bardzo ważnym narzędziem pracy historyków, bo ukazującym – obok faktograficznego –
również psychologiczne tło wydarzeń, bez którego nie sposób zrozumieć dynamiki procesów
historycznych.
Aleksandra Janiszewska
Ludwika Zachariasiewicz, Warszawa, 1943. Fot. ze zbiorów rodzinnych
JEDYNACZKA
Zrodziła mnie wielka miłość. Tata był legionistą, w trakcie wojny bolszewickiej zawitał
z wojskiem do Mińska białoruskiego, gdzie mieszkała mama. Tam się poznali. Mama, w obliczu
protestów rodziny, wymknęła się z domu i uciekła z ojcem. Jakiś czas wędrowała za pułkiem.
Pobrali się w Warszawie za indultem biskupa, który wydał specjalne zezwolenie, że to wojna,
i że front rusza dalej, więc nie będzie zapowiedzi. Tam ich dopadła babcia, ale już nic nie mogła
zrobić, było za późno. Podobno i jechała, i szła pieszo, żeby tylko tą swoją jedynaczkę dopaść
i nie pozwolić na ślub, ale nie zdążyła. Urodziłam się już w Wilnie w 1922 roku.
UKOCHANA CÓRKA MAHARADŻY
Gdy po wojnie Piłsudski oświadczył, że wszyscy, którzy chcą zostać w wojsku, dostaną
stopień oficerski po zaliczeniu podchorążówki, ojciec skończył taką szkołę w Bydgoszczy. Kiedy
już został podporucznikiem, przeniesiono go do Stołpców, do Korpusu Ochrony Pogranicza. Tam
byłam wychowywana w duchu okropnego zagrożenia Wschodem, straszono mnie: „Bądź
grzeczna, bo jak nie, to przyjdą bolszewicy i cię zabiorą!”, nie baba jaga, ani kto inny, tylko oni.
Stołpce to był punkt graniczny, do którego przyjeżdżały pociągi ze strony sowieckiej i długo
stały na stacji. Mama mówiła wtedy: „Popatrz, w tym wagonie są bolszewicy” – i to było tak,
jakby mi pokazywała potwory w klatkach.
Potem ojciec został przeniesiony do Grudziądza. Mama chorowała na płuca, a była to
wtedy choroba bardzo ciężko uleczalna. Babcia wydawała duże pieniądze na sanatoria, gdzie
mama wiecznie przebywała. Umarła w 1931 roku, kiedy ja miałam dziewięć lat i wtedy, żeby się
mną opiekować, babcia sprowadziła się do nas na stałe. Niedługo później ojciec dostał
przeniesienie do Kartuz na komendanta Ośrodka Przysposobienia Wojskowego. Zaczął się
najpiękniejszy okres mojego życia. Raz, że zjechała babcia i prowadziła rządy swoją ręką, a że
miała dużo pieniędzy, to nie brakowało nam niczego. A dwa – że ojciec z ramienia wojska był
pierwszą osobą w powiecie. Zarabiał dobrze, miał jeszcze dodatek specjalny na tak zwany
fundusz reprezentacyjny. Przewijali się u nas różni goście, nieraz z zagranicy. A ja dorastałam
jak gdyby szybciej, bo stale byłam uczestniczką tych przyjęć. Żegnając się ze mną, niektórzy
panowie dla żartu całowali mnie w rękę, a ja traktowałam to jako normalną sprawę. Skoro mnie
całują, to znaczy, że tak ma być, nie peszyłam się. Towarzysko byłam bardzo obyta w tym czasie.
Trzy klasy gimnazjum skończyłam w Kartuzach, ale potem ojca z powrotem przenieśli do
Grudziądza. Nagle, w 1938 roku, ojciec został skoszarowany, bo mieli ruszyć na Zaolzie.[1] Ja to
strasznie przeżyłam! Tak płakałam, jakbym już się z nim rozstawała na całe życie. To było coś
niesamowitego, wpadłam w histerię! Odwiozłam go taksówką pod koszary, nie chciałam mu
pozwolić wysiąść. Świat mi się walił. Po kilku dniach skoszarowania ojciec jednak wrócił.
Akurat jego oddział nie poszedł na to Zaolzie. Szalałam z radości!
I dlatego potem, w 1939 roku, jak się rozstawałam z ojcem, już nie płakałam, bo mi się
zdawało, że znowu będzie tak samo, że ojciec wróci. To było 25 sierpnia. Data moich imienin,
ale tego dnia – o dziwo – nikt mi nie składał życzeń. Czułam, że coś jest nie tak, bo powinnam od
rana być noszona na rękach! Córeczka tatusia, wszyscy nazywali mnie „najukochańsza córka
Maharadży”, bo czego tylko zapragnęłam, dostawałam. Kiedyś nawet ojciec jechał aż do
Warszawy po to, by mi kupić rękawiczki, których nie było w Grudziądzu. Byłam tak
rozpieszczana, jak tylko sobie można to wyobrazić. Chyba byłam wtedy ładna, bo panowie
prawili mi komplementy, nawet takie, jakich raczej nie powinni smarkuli prawić. W końcu
miałam zupełnie przewrócone w głowie. A tym razem moje imieniny i – cisza. Spytałam więc
babci: „No, babciu, przecież tato mi zawsze o tej porze przynosił prezenty, miałam już kwiaty,
a tu nic!”. A babcia, spłakana, pakuje manatki… Widzę stosy albumów, różnych rzeczy
najbardziej niepotrzebnych, takich co to się bierze ze sobą w popłochu.
– My dzisiaj wyjeżdżamy – szlocha babcia – wszystkie rodziny wojskowe zostają
ewakuowane do Radomia!
Ojciec przyjechał z pułku przed południem i mówi:
– Lusieńko, teraz ty się musisz opiekować dziadkami, bo oni są starzy. Ty będziesz
musiała na wszystko uważać, o wszystko zadbać.
A ja sobie pomyślałam: „A, to jak z tym Zaolziem, nie ma się co przejmować”.
– Pamiętaj, żebyś nie płakała.
– Po co płakać, ja to już znam, za dwa dni będzie po wojnie!
I wyjechaliśmy do Radomia. Nasze bagaże, kufry, walizy, załadowane po brzegi,
wyekspediowane zostały koleją, ale już w ogóle nie dotarły do Radomia, bo widocznie były
przepełnienia na linii. Dziadek codziennie jeździł na stację pytać, ale za każdym razem wracał
z kwitkiem. Nas rozmieścili u różnych rodzin, którym wojsko płaciło za kwatery. W końcu
zaczęło się bombardowanie. Och, jak ja je przeżyłam! Strasznie się bałam. Ale wiedziałam, że
w Antoniówce pod Radomiem stała jednostka zapasowa, jakieś dwie czy trzy kompanie, których
komendantem był Gozdecki, znajomy ojca. Zaczęłam uporczywie namawiać dziadków: „Jedźmy,
uciekajmy z Radomia, bo nas tu zabiją. Jedźmy do Antoniówki, tam zaopiekuje się nami kapitan
Gozdecki!”. Wynajęliśmy dorożkę. W międzyczasie były naloty, ale dorożkarz okazał się dość
odważny, nie bał się i dojechaliśmy na miejsce. Co miał zrobić Gozdecki? Tam kwater dla rodzin
wojskowych nie przewidziano, myśmy się zjawili jako jedyni, ale nas przyjął.
Niestety już następnego dnia zaczęło się bombardowanie Antoniówki. Widocznie
dowiedzieli się, że tam stoi wojsko. Gozdecki zginął. Myśmy jednak zostali – uparłam się, że
będziemy trzymać się tej jednostki. A ponieważ już wcześniej wzięłam sprawy w swoje ręce,
dziadkowie podporządkowali mi się. Pogubili się w tym wszystkim. Poprzednio to oni
decydowali: co kupić, co zrobić, ale teraz stali się zupełnie bezradni, jak dwójka dzieci.
Jednostka z Antoniówki nie stawiała oporu – była zbyt nieliczna. Zarządzono ewakuację
na wschód, my uciekaliśmy razem z wojskiem. Kierowaliśmy się w stronę Lwowa, gdzie miał
być stawiany obóz. Dniami spaliśmy w lasach, a nocami jechaliśmy na podwodach
zarekwirowanych we wsi; aleśmy nie dojechali. Nadszedł 17 września. Widziałam jak rząd
polski uciekał do Rumunii, bo mijali nas samochodami. Tak torowali sobie drogę, że nawet
niektóre z naszych podwodów pospadały do rowów, a potem żołnierze musieli wyciągać te
ciężkie wozy z amunicją, lecz ten cały rządowy orszak przejechał bez uszczerbku. Myśmy wtedy
nie zdawali sobie sprawy, że to rząd ucieka, tylko po prostu duża kolumna samochodów, ale coś
w tym było nie tak…
Następnej nocy większość żołnierzy się zbuntowała. Zaczęli rzucać karabinami, krzyczeć,
że oni nie będą walczyć, oni chcą do domów. Podchorąży nie był w stanie tego opanować, więc
zarządził: „Kochani, niech każdy robi, co uważa”. Myśmy tam byli jedyną cywilną rodziną.
Babcia mówiła potem, że ci, co tak rzucali broń, to na pewno mieli komunistyczne poglądy
i dlatego dezerterowali. Ale czy tak było, trudno mi w tej chwili osądzać. W każdym razie
znaleźliśmy się w opłakanej sytuacji. Została przy nas garstka żołnierzy z Pomorza, którzy też
chcieli wrócić do swoich rodzin, no i ten podchorąży. Zaczęliśmy się cofać. W nocy dołączyła do
nas jeszcze kobieta z tak zwanej kolonii. Ci „koloniści”, osadnicy, dostawali tam w latach 30.
gospodarstwa przydzielane przez państwo, ale pochodzili z innych stron i teraz musieli uciekać
przed Ukraińcami. Ta kobieta płakała, opowiadała, że na jej oczach Ukraińcy obcięli jej siostrze
piersi, strzelali za nimi, ale ona się jakoś przedostała. Wtedy babcia, która otrząsnęła się już
z szoku i znów sprawowała rządy w naszej rodzinie, zdecydowała: „Musimy uciekać
z powrotem, bo jak nas tu złapią z jednostką wojskową, to też zabiją”.
Nie mieliśmy jak przedostać się na lewą stronę Bugu, bo most był zerwany. Babcia
uprosiła jednak jakiegoś wieśniaka, który przeprawił nas łódką. Wylądowaliśmy w Chełmie
Lubelskim. Kiedy tam dotarliśmy, nie było żadnej władzy jeszcze: wkroczyliśmy my i ta garstka
żołnierzy. Zakwaterowaliśmy się w szkole podstawowej. Wcześniej przez trzy dni nic nie
jedliśmy, więc kiedy tamtejszy kierownik szkoły przyniósł wreszcie coś do zjedzenia, to każdy
okruszek smakował jak ambrozja.
Kilka godzin po tej naszej „uczcie” już w mieście byli Sowieci. Zaaresztowali polskich
wojskowych, którzy z nami kwaterowali, tę garstkę, a nas potraktowali jako więźniów. Nie
wolno nam było ruszać się ze szkoły. Stała straż i pilnowali nas wszystkich. Babcia wspięła się
na stół i na krzesło do żyrandola, by tam schować jakieś dokumenty, żeby się nie dowiedzieli, że
ja jestem córką kapitana, bo bała się, że mogą być jakieś represje. Babcia stara, dziadek stary, ale
mnie wzięli od razu do takiej posługi, że musiałam sprzątać sale i myć podłogi. Ja tego nie
umiałam, więc jedna sowiecka dziewczyna na złość wylewała mi raz za razem wiadro z jakimiś
pomyjami. Zaraz potem wszedł tu jednak Wehrmacht.[2] Wszyscy odetchnęli: i kierownik
szkoły, i inni, bo „to dobrze, że już Niemcy”. Żyli w ciągłym strachu, tylko ja nie – nie zdawałam
sobie sprawy z powagi sytuacji. Dla mnie katorgą było tylko to, że zmywałam bez przerwy te
podłogi. Gdy już przyszli Niemcy, powiedzieli nam, cywilom, że jesteśmy wolni, możemy iść,
gdzie chcemy. My z dziadkami zostaliśmy w Chełmie Lubelskim. Tak się skończył etap
chaotycznej ucieczki, a zaczęło życie pod okupacją.
KONSPIRATORKA
Ciągle nie wiedziałam nic o ojcu, a ojciec nie wiedział nic o nas. Tymczasem zjawił się
znajomy ojca, Norbert Jauksz. Mieszaliśmy na parterze – przez okno zobaczyłam, jak idzie,
maszeruje dumnie obuty w błyszczące oficerki. Jakaż to była idiotyczna moda, że wszyscy
chłopcy z konspiracji tak bardzo rzucali się w oczy! Spojrzałam na te oficerki i pomyślałam – nie
wiem dlaczego, bo przecież jeszcze nigdzie nie należałam – że ten człowiek idzie po mnie. Może
dlatego opanował mnie taki strach, że babcia często powtarzała: „Nie chwal się, że jesteś córką
oficera, bo mogą cię za samo to aresztować”. W każdym razie na widok tych oficerek,
pomyślałam – „Gestapo” i wlazłam pod stół. Tak się schowałam, jaki wstyd!
Ludwika Zachariasiewicz, Czarna k. Tarnowa, 1941. Fot. ze zbiorów rodzinnych
Właśnie Jauksz wciągnął mnie do konspiracji. To była taka pożal się Boże konspiracja:
przepisywanie gazetek z nasłuchu radiowego i podawanie dalej, żeby jak najwięcej ludzi
wiedziało, że to chwilowe, że wszystko wróci do normy. W każdym razie Jauksz powiadomił
ojca, że nas odnalazł. Dostałam pierwszy list od niego, z oflagu w Murnau. Tam właściwie
przeżył tę wojnę najbezpieczniej jak mógł, bo gdyby był na wolności, na pewno chciałby być
w konspiracji, a to różnie mogłoby się skończyć.
Jeśli się miało czternaście lat lub więcej trzeba było gdzieś pracować. Dostałam wezwanie
do niemieckiego urzędu zatrudnienia. Przeraziliśmy się, że mogą mnie wywieźć na roboty do
Rzeszy, więc postanowiliśmy wyjechać, uciec. Pewien polski kolejarz, Cieniorek – nie wiem, czy
on należał do podziemia, czy nie – bardzo nam pomógł. Wywiózł nas do swojej rodziny, do
Borowej koło Czarnej w pobliżu Tarnowa. Kiedy odjeżdżałam, Jauksz oświadczył: „Tam, gdzie
dotrzesz, ktoś się do ciebie zgłosi. Pamiętaj, że jesteś już w organizacji i będziesz musiała dalej
ciągnąć pracę, którą ci tam wyznaczą”. I zastrzegł wtedy, abym nikomu nie mówiła o mojej
przynależności, ani babci, ani dziadkowi – nikomu.
Dotarliśmy na miejsce bez przeszkód. Przez dwa miesiące nie miałam żadnego
konspiracyjnego kontaktu, aż w końcu przyszedł jakiś mężczyzna, zapytał o mnie. Babcia się
wystraszyła, bo myślała, że to Niemcy, ale on powiedział, że jest kolegą ojca z wojska – co
zresztą nie było prawdą. To był doktor Berger, lekarz. Powiedział, że chcą mnie umieścić
w Urzędzie Gminy, bo potrzebują kogoś ze znajomością niemieckiego. Ja już się trochę
podciągnęłam w języku, więc mogłam tłumaczyć drobne pisemka, zaświadczenia. Po załatwieniu
tej pracy w gminie automatycznie dostałam mieszkanie, takie niby służbowe, u kolejarza. Po
jakimś czasie przyjechały do nas z rodziny ojca dwie kuzynki: Jadzia i Krzysia.
Wtedy tak naprawdę złożyłam przysięgę. Zaprowadził mnie do niej doktor Berger.
Mówił: „Jest pani córką oficera, różnie się będzie układało. Trzeba, żeby pani była
zaprzysiężona, bo być może czasami trzeba będzie, być może…”. Dzień wcześniej przeprowadził
ze mną rozmowę pewien starszy pan z Krakowa, jakiś ważny w konspiracji. Pytał, czy zdaję
sobie sprawę, czym jest konspiracja. Że mogę być w każdej chwili narażona na aresztowanie, a to
nie jest taka sprawa prosta, że Niemcy biją, katują, że nie można nikogo wydać, że to jest dla
Polski. I czy jestem gotowa. Człowiek taki młody i pełen zapału, to zawsze jest gotów, jest tak
szczeniacko głupi, że to wszystko mu wygląda na wspaniałą rzecz, na jakąś cudowną przygodę.
No i jeszcze dla Polski! Moja babcia była z rodziny powstańców, miałam wbitą do głowy całą tę
martyrologiczną tradycję – te jej opowiadania o powstańcach, to wszystko było ważne, rzutowało
na moje zachowanie. Dlatego chciałam być w konspiracji i świadomie, w pełni świadomie,
składałam przysięgę. Rzecz odbywała się na zakrystii, zaprzysiężenie odebrał ode mnie ten pan
z Krakowa, obecni byli doktor Berger i moje kuzynki. Ten pan jeszcze raz mnie zapytał, czy
zdaję sobie sprawę, że to jest przysięga, która wiąże na całe życie, i czy chcę – bo taki jest
zwyczaj – przysięgać na krzyż. Chciałam, bardzo chciałam! Powtarzałam słowa przysięgi, że
„świadoma… tak mi dopomóż Bóg”.
W Urzędzie Gminy najpierw byłam tłumaczką. Powoli uczyłam się ze słowników,
wypełniałam zaświadczenia, załatwiałam proste sprawy. I w pewnym momencie, gdzieś w 1941
roku, dostaliśmy zadanie wydawania całej ludności Kennkart. Razem z panem Tarnawskim (to
był granatowy policjant, ale też z konspiracji) prowadziliśmy wydział kadrowy w Urzędzie – na
podstawie metryk wypisywaliśmy kennkarty, woziliśmy je do podstemplowania do Powiatu,
odbieraliśmy za pokwitowaniem i potem rozdawaliśmy ludziom. To już była prawdziwa praca
konspiracyjna, bo dostawałam do obsłużenia dużo ludzi przerzuconych z innych terenów, którzy
byli „spaleni” i trzeba było wystawiać im lewe papiery. Tarnawski zawsze mnie uprzedzał, kiedy
ktoś taki się zjawi, żeby starać się obsłużyć go w kancelarii oddzielnie, ale wmieszać potem jego
papiery między inne. Takich osób było trzy–cztery w miesiącu. Oni odbierali te dokumenty
bezpośrednio u mnie (niekiedy woziłam je w teren i wydawałam u sołtysów), więc widziałam
ich, znałam ich twarze, nazwiska... Nie czułam jakiegoś specjalnego zagrożenia. Zapewne
musiało być też wśród nich sporo Żydów. W oczach wielu z nich widziałam strach. Dziś jednak
nie mogłabym powiedzieć, że bohatersko wydawałam fałszywe dokumenty Żydom, więc należy
mi się medal. Było mi wtedy wszystko jedno, kim są. Tarnawski decydował, ja wykonywałam
polecenia.
No i pewnego dnia wpadłam. Nie wiem, czy ktoś mnie wsypał, czy po prostu złapano
kogoś o znanym Niemcom nazwisku z naszą kennkartą na inne nazwisko. Do Urzędu Gminy
przyszła żandarmeria i Gestapo. Tarnawski uciekł, a mnie dał znać niejaki Janek Król: „Nie
pokazuj się w gminie, bo cię szukają!”. Natychmiast porwałam się do ucieczki. Próbowałam
ukryć się w chałupie nieopodal, ale w tym domu mieszkał żandarm, więc gospodyni nie mogła
mnie przechować. Podała mi adres w wiosce Ździary. „Lusia, uciekaj tam! A dalej zobaczymy,
co się będzie działo, to cie zawiadomimy.” W Ździarach nie mogłam się zatrzymać, bo tamci
ludzie bali się i wysłali mnie do Jastrząbki Starej, 20 kilometrów dalej. W tym strachu taki
odcinek pokonałam pieszo, nie myśląc nawet o transporcie. Tam zanocowałam w lesie.
Następnego dnia odnalazł mnie w lesie syn wójta, Bolesława Hetmana; chłopak miał na imię
Tadek. On był troszkę młodszy ode mnie, ale niewiele. Przyniósł jedzenie. Dożywiał mnie w ten
sposób kilka dni; nocowałam w lesie, ukrywając się. Mówił: „Jeszcze ciągle nie może się pani
nigdzie ruszać”. Miałam szczęście, bo chłopaka nikt nie obserwował, on tak umiał jakoś
przemycić się, że zawsze dawał radę przynieść jedzenie, a i ja jakoś nie bałam się siedzieć w tym
lesie.
Któregoś dnia przyszedł z nim inny chłopiec, dzieciak jeszcze, i przeprowadzili mnie do
wioski, ale z innego terenu, nie z naszej gminy. Tam była para nauczycieli, u nich byłam tylko
jeden dzień. Zabandażowali mnie – nie wiem, czy to było mądre, w każdym razie miałam
udawać, że bolą mnie zęby. Przetransportowali mnie do jakiejś stacji, kazali jechać do Krakowa
i przesiąść się na Warszawę. Dali mi pieniądze, ale byłam bez żadnych dokumentów. Spytali, czy
mam się gdzie zatrzymać w Warszawie. Podałam adres mojej koleżanki, Krysi Miętkowskiej, bo
z nią korespondowałam, a oni na to: „Nic się nie martw, parę dni będziesz u tych Miętkowskich,
ktoś się do ciebie zgłosi. Tam ci pomogą, tylko żebyś dotarła szczęśliwie na miejsce”. I tak się
stało.
Gestapo dziadków najpierw zaaresztowało, ale babcia twierdziła, że zawsze mieli ze mną
kłopoty, że nie wiedzą, ani co się ze mną działo, ani gdzie jestem, bo już od paru dni nie
bywałam w domu, że w ogóle często tu nie nocuję. Szczęśliwie inicjatywę podjął tam na miejscu
pewien Włoch, który miał tartak na terenie Czarnej. Nazywał się Carelli. Włosi współpracowali
wtedy z Niemcami, ale ten był bardzo przyzwoitym człowiekiem. Razem z panem
Sienkiewiczem, który znał mojego dziadka sprzed wojny, urządzili wystawne przyjęcie dla
Niemców – taki bankiet dla żołnierzy w chwili wolnej od polowania na mnie – i wytłumaczyli, że
dziadkowie są niewinni, że oni tylko stale mieli ze mną kłopoty. Szczodrze polewali wódki
i jakoś to w końcu rzecz przeforsowali. Dziadków wypuszczono. Dowiedziałam się o tym od
wójta Hetmana, nie martwiłam się więc o dziadków, a to wszystko razem... nawet mi się trochę
podobało. To było jak w powieści, jak w filmie, których zresztą nie tak wiele widziałam przed
wojną, ale postać Maty Hari znałam!
Nie bałam się wcale. Miałam poczucie ważności w silnej organizacji, że taka smarkula,
a tyle osób się wokół niej kręci. Najbardziej żal mi było... bucików. Miałam takie śliczne
pantofelki na obcasie, czółenka, z wielkim trudem kupione, wyżebrane, wymuszone wręcz na
babci, bo ja grosze zarabiałam w tej Gminie. Miałam je w dniu ucieczki chyba drugi raz na
nogach, a tu wiosna, roztopy, błoto, a ja w tych lasach, na polach!
W STOLICY
Wysiadając z pociągu na dworcu w Warszawie, właściwie czułam się szczęśliwa,
uważałam, że wszystko jest już za mną, że uciekłam. Wsiadłam do rikszy, zwyczajnie podałam
adres… byłam tak mało konspiracyjna! Trafiłam do domu Krysi Miętkowskiej, mojej koleżanki
z dzieciństwa, i powiedziałam, że się ukrywam. Nie przestraszyli się, przyjęli mnie bardzo
serdecznie. Ukrywali już u siebie Żydówkę. To był w ogóle taki „konspiracyjny” dom, pełen
młodych ludzi, którzy wiecznie się tam z czymś pojawiali. Wszyscy się znali, do mamy Krysi
mówili „mamo” i ona była dla nich mamą. Jak ktoś miał akurat kłopoty z noclegiem, to zawsze
mógł liczyć na siennik na podłodze – wszyscy spali pokotem.
Zostałam tam na jakiś czas. Ciężko odchorowywałam ten czas, kiedy ukrywałam się
w lesie, bo pora roku nie była sprzyjająca: zimna, wczesna wiosna. Dostałam wrzodów pod
pachami. W końcu, ale dopiero gdzieś po miesiącu, skontaktowali się ze mną ci „moi”. Rozjaśnili
mi włosy, bo przez te ciemne można by mnie wziąć za Żydówkę, uczesali, sfotografowali
i wyrobili mi nowe dokumenty – Magdalena Drzewiecka, kosmetyczka. Mówili: „Musisz być
zawsze zadbana i ładna, bo kosmetyczka musi być zadbana, bo jak nie, to jaka z niej
kosmetyczka”. Szybko musiałam też, ze względu na wzajemne bezpieczeństwo, wynieść się od
Miętkowskich i zerwać z nimi kontakty.
Skierowano mnie do Wojskowej Służby Kobiet. Przyprowadzono mnie do kawiarni na
spotkanie z panią „Marią”, osobą po czterdziestce, bardzo inteligentną, doświadczoną
w konspiracji. Nie polubiłyśmy się. Nie odpowiadała mi osobowościowo, ja jej chyba też nie.
Niemal od razu zapytała, czy wytrzymałabym bicie, a ja się zdenerwowałam i zapytałam ją, czy
ona to wie o sobie. No i już byłyśmy wobec siebie na „nie”. Od tej pory jednak ta pani „Maria”
wisiała nade mną jak upiór.
W dzieciństwie nigdy nie byłam karana. Wychuchana jedynaczka, nie wiedziałam, co to
znaczy być bitą, więc chyba dlatego się nie bałam. Szłam kiedyś z panią „Ewą”, przenoszącą
broń. Gdy przechodził koło nas patrol niemiecki, ja się w ogóle nie speszyłam (bo po prostu
nieświadoma niebezpieczeństwa) – i tak zyskałam opinię bardzo odważnej. Postanowiono
skierować mnie do kolportażu. Umieszczono mnie w punkcie kolportażowym na placu
Krasińskich – w sklepie trochę zabawkarskim, trochę pasmanteryjnym, a jednocześnie „klinice
lalek” (żeby „klienci” mogli częściej przychodzić); w piwnicy zorganizowano skład bibuły. Była
już wiosna 1943 – pamiętam, bo płonęło wtedy getto, a sklep był kilkadziesiąt metrów od muru.
Przychodziła do nas młoda kobieta z małą dziewczynką, stawała w oknie i patrzyła. To na pewno
była Żydówka, bo ona tak patrzyła, tak patrzyła… miała taką twarz… taki ból.
Pani „Maria” okazała się surowa. Nie pozwalała mi – na pewno słusznie! – nawiązywać
znajomości, wdawać się w rozmowy. A ja byłam młoda – ktoś przyszedł do mnie z sąsiedniego
sklepu, ja gdzieś pobiegłam. To ją denerwowało. Mnie zaś irytowało, że ona ciągle mnie strofuje.
Za to na przykład, że się źle ubieram – bo dziewczyny z konspiracji chodziły na płaskim obcasie,
a ja na wysokim. Że się maluję i zwracam na siebie uwagę. Że jak otwieram sklep, to się nawet
nie rozejrzę, czy ktoś nie obserwuje (a ja na to, że to dopiero zwracałoby uwagę, gdybym się
rozglądała, otwierając sklep). Choć zdarzyła się taka sytuacja, która rzeczywiście mogła panią
„Marię” zdenerwować. Zaczęła się strzelanina na ulicy. Ja z ciekawości wyjrzałam, żeby
sprawdzić, co się dzieje. Gdy Niemcy zobaczyli, że ktoś wyjrzał i zaraz wrócił, to wpadli za mną
do sklepu. Wtedy już mówiłam dobrze po niemiecku.
– Wyjrzałam. Strzelaliście, to wyjrzałam! – tłumaczę się.
Uśmiechnięta, wesoła. Usiadłam sobie na ladzie nonszalancko, zamiast przysiąść
normalnie na krzesełku i być przestraszona. Z głupoty chyba byłam taka! Bo przecież nie
z odwagi. I dalej ich kokietować! To ci Niemcy zaczęli się ze mną umawiać: „Czy mogę się
z nimi spotkać?”. A ja zalotnie:
– Z dwoma naraz to nie. Najwyżej najpierw z jednym, potem z drugim.
– Co jest w drugim pokoju? – pytają znacząco.
A tam było pełno bibuły do wyniesienia, papiery na tapczanie przykryte tylko kartonami.
– Ja czasami, jak mi się nie chce iść do domu, to tam śpię. Chcecie zobaczyć?
– Nein – śmieją się.
Tymczasem ja nie zdawałam sobie sprawy z tego, że bibuła jest na wierzchu. Pani
„Maria” potem na mnie z gębą naskoczyła: po co ja wychodziłam na ulicę, czy ja wiem, co się
mogło stać? No, mogło się stać. W dodatku nie zdążyłam nawet dać umówionego sygnału
alarmowego. Miałam za ladą specjalny pedał – kiedy ludzie na dole pracowali, drukowali, to
w razie niebezpieczeństwa miałam naciskać na pedał. Właściwie zupełnie o tym zapomniałam…
Najbardziej jednak przeszkadzały pani „Marii” moje spotkania z Józkiem „Żbikiem”. To
był mój pierwszy chłopak, właściwie nie chłopak – mężczyzna, o dziesięć lat ode mnie starszy.
Poznałam go u Miętkowskich i zakochałam się bez pamięci. Cały czas byliśmy razem. Już wtedy
nie zastosowałam się do wymagań konspiracji, bo nie wynajęłam sobie lokum, tylko mieszkałam
razem z nim u jego szwagra na zapleczu sklepu z obuwiem przy ulicy Skolimowskiej. Józek
przychodził czasem do mnie do pracy. Pani „Maria” to wychwytywała i parę razy wzięła go na
tak zwaną dyscyplinarkę. Ze mną także rozmawiało w kawiarni trzech poważnych panów –
powiedzieli, że zostanę usunięta z konspiracji, jeśli nie zastosuję się do poleceń. A ja się
zastosowałam… ale nie do wszystkich.
W punkcie na placu Krasińskich byłam pół roku. Usunęli mnie po tym incydencie
z Niemcami. Miałam rozmowę z panią „Ewą”, zwierzchniczką „Marii”. Była wyrozumiała i miła
– postanowiła połączyć nas z Józkiem, wyznaczając wspólne działania. Najpierw przenosiliśmy
prasę (na przykład z punktu od pani Mioduszewskiej na Ochocie), potem broń. Odbieraliśmy ją
w kawiarni (szczególnie w „Zachęcie” na Mokotowie) albo w zakonspirowanych mieszkaniach.
Kupowałam też broń od Niemców. To się wiedziało: gdzie i od kogo – od takich maruderów,
którzy szukali pieniędzy na wódkę. Ceny były mniej więcej ustalone; i myśmy je znali, i Niemcy.
Wchodziłam na przykład do toalety, zostawiałam pieniądze, potem on wchodził, zabierał
pieniądze i zostawiał broń. Było ryzyko, że może wziąć pieniądze i nie zostawić broni, ale... byli
uczciwi. Chowałam do torebki lub pod ubranie i wychodziłam.
Kiedyś z Józkiem szliśmy obok Cytadeli, było ślisko, ja się przewróciłam i wysypały mi
się pistolety z torby. Pozbierałam je spokojnie, zamiast wiać, gdy tymczasem ludzie na ulicy
uciekali na ten widok. Nie mieściło mi się w głowie: jak to, miałabym uciec i je zostawić? Nie
mogłabym porzucić opłaconej, potrzebnej broni. Zresztą, nie widziałam powodu − w pobliżu
akurat nie było Niemców. Józek, oczywiście, został ze mną. Co sobie myślał, to myślał – potem
robił mi wyrzuty: „No, jak mogłaś! Czy ty sobie zdajesz sprawę, co robisz?”. Ale kochał mnie,
a ja w ogóle byłam ryzykantka.
Raz w tygodniu jeździłam do dziadków do Wołomina. O tym w konspiracji wiedzieli, bo
przedtem musiałam uzyskać zgodę na przyjazd dziadków z Czarnej (po okresie sprawdzania, czy
nie są obserwowani). Dziadkowie orientowali się już wtedy, że jestem w konspiracji
i akceptowali to. W tym okresie utrzymywałam dziadków, ponieważ otrzymywałam regularnie
żołd konspiracyjny.
Kiedyś dziadek wyszedł po mnie na dworzec w Wołominie, a tymczasem Niemcy zrobili
z jakiegoś powodu obławę. Wysiadam z pociągu i widzę, że dziadek stoi pod murem z innymi,
a naprzeciw nich żandarmi z karabinami. Bez zastanowienia przeszłam koło Niemców, wzięłam
dziadka za rękę i wyciągnęłam spod tego muru; bledziutkiego, roztrzęsionego zaprowadziłam do
domu. Naprawdę nie rozumiem, dlaczego mnie wtedy nie zatrzymali, może ich zaskoczyłam
swoim zdecydowaniem? Na szczęście tej akcji nie robiło Gestapo. Ja nie byłam odważna,
tylko… impulsywna. Nie myślałam, co się zdarzy, widziałam tylko mojego dziadka pod murem.
Przewożąc broń, nieraz wsiadałam w tramwaju do wagonu tylko dla Niemców. I jeszcze mi
czasami jakiś Niemiec pomagał wnieść torbę: „O, ciężka!” – mówił. „No tak, ciężka” –
przytakiwałam po niemiecku z uśmiechem. Wychodziłam z założenia, że jak będzie jakaś
kontrola czy łapanka, to w wagonie Nur für Deutche nie będą sprawdzać.
„Ewa” wyznaczyła mi kiedyś spotkanie w kawiarni. Myślałam, że to znowu jakaś
reprymenda za kontakty z Józkiem (mimo wspólnej pracy, nie powinniśmy razem mieszkać), ale
„Ewa” zaprowadziła mnie do stolika, przy którym siedział starszy – jak mi się wtedy zdawało –
mężczyzna. Przedstawiła nas:
– To jest „Lusia”, to pułkownik „Adam” – i poszła.
– Dobrze mała – podjął „Adam” – to my sobie porozmawiamy... Czy chciałabyś
pracować bezpośrednio ze mną?
– Jasne! – tak się cieszyłam, że to nie reprymenda. – Oczywiście, że bym chciała, czemu
nie.
– Dobrze, zatem będziesz mnie umawiała na spotkania, przewoziła różne rzeczy.
I tak to się zaczęło. Pułkownik „Adam” – występował też niekiedy jako „Jabłoński”–
powiedział, że Józek ma już teraz sam radzić sobie z bronią, a ja powinnam całkowicie zająć się
nowymi sprawami.
Był już rok 1944. Z pułkownikiem „Adamem” spotykałam się w różnych lokalach, często
w „Narcyzie” przy Żurawiej, i odbierałam rozkazy. Może się wydawać, że to było nierozważne,
tak spotykać się wielokrotnie w jednym miejscu, ale prawda jest taka, że ja kompletnie nie
wyglądałam na konspiratorkę. Typowe było dla naszych dziewczyn z konspiracji, że chodziły na
płaskim obcasie, były statecznie ubrane, żadna w kapeluszu, broń Boże. A ja byłam
przeciwieństwem tego: i kapelusz, i manicure, te wszystkie rzeczy, i wysokie obcasy, raczej to
wyglądało na spotkania męsko-damskie. Wyjeżdżałam też w teren. Podróżowałam dwa razy do
Krakowa, by przekazać wiadomości w związku z planowaną akcją. Potem otrzymałam zadanie
specjalne.
W alei Szucha było kasyno. Wstęp dla wszystkich wolny. Jeśli ktoś miał bilet z kasyna –
Niemcy to honorowali, tak jak przepustkę na swobodne poruszanie się po godzinie policyjnej.
Podobno procent z obrotów tego przybytku szedł na uzbrojenie armii niemieckiej. Dostałam
polecenie od pułkownika „Adama”, żeby chodzić do kasyna i obserwować, kto z Polaków bywa
tam stale. Potem zjawiali się u takiego chłopcy z konspiracji i mówili: „Dajesz na armię
niemiecką, daj i na AK!”.
Moje zadanie nie było specjalnie trudne. Pani „Ewa” mówiła mi gdzie, w której kawiarni
spotkam się z jakim panem. Poznawałam danego mężczyzną i wiedziałam, że następnego dnia
pójdę z nim grać. Byłam taką „zasłoną dymną” dla tych panów, bo jak się przychodzi z kobietą,
to się inaczej wygląda, nie rzuca się tak w oczy. Bywałam tam też z Józkiem, widocznie on
również dostawał podobne polecenia. Właściwie ci krupierzy to mnie już znali i kłaniali mi się.
Oni mnie chyba brali za puszczalską, bo raz przychodziłam z tym, raz z tamtym. Chociaż
dowiedziałam się później, że wielu z nich również należało do konspiracji.
Dostawałam pieniądze – pułkownik kazał mi bywać u najlepszych fryzjerów,
u kosmetyczek, ubierać się w stylu niemieckich damulek i... grać w ruletkę. Kiedy
otrzymywałam pieniądze, zawsze pytałam, czy mam się rozliczyć. „To jest niepotrzebne,
przecież widzimy jak wyglądasz, do fryzjera musisz pójść, wszystko ma być pięknie!
A dziadkom też coś zawieź, zrób zakupy.” Miałam pliki pieniędzy w kieszeniach, bywało, że
grube pliki pięćsetek, „górali”. Nie mam pojęcia, skąd oni mieli takie pieniądze. Może były
fałszywe? Tyle ich dostawałam, że nie wiedziałam nieraz na co wydałam, w ogóle ich nie
liczyłam. Trochę to było demoralizujące. Kiedy rozjaśniłam włosy, zrobiłam się atrakcyjna,
rozkwitłam. Wokół tyle biedy, a ja z manicure, uczesana, dobrze ubrana, zadbana – to cieszy
każdą dziewczynę. Byłam wychowywana w tak zwanym dobrym domu, więc szeregu rzeczy mi
zabraniano; nawet nie każdą książkę mogłam przeczytać, nie na każdy film pójść. Teraz, kiedy
wskoczyłam w „wielki świat”, wszystko było dla mnie ciekawe, atrakcyjne. A ruletka mnie samą
wciągnęła bardzo.
„Adam” mówił:
– Obstawiaj jak najczęściej, żebyś nie wyglądała na taką, która przyszła coś wywęszyć.
Obstawiaj, graj!
– A jak przegram?
– No to przegrasz!
Cała ta sytuacja podobała mi się szalenie, więc znowu utraciłam lęk, bo czego tu się bać,
skoro to sama przyjemność? Eleganckie miejsce, wszyscy wykwintnie ubrani... Z moim Józkiem
czasem też chodziłam grać potajemnie, bo mnie ruletka okropnie wciągnęła, więc go
namawiałam: „Chodźmy, toż to takie szałowe pieniądze można zwinąć!”. Miałam zresztą
szczęście – siadałam, obstawiałam i wygrywałam. Potem, po wojnie, to mi tej ruletki strasznie
brakowało! To jest rzecz, od której się trudno uwolnić.
Tak to trwało kilka miesięcy. Tymczasem nadchodził już front.
WYWIAD
W lipcu 1944 zostałam wezwana do pułkownika „Adama”: „Szkoda cię do takiej byle
jakiej pracy. Nadajesz się do wywiadu” – oświadczył. A więc myślę: „Hmm, wywiad, Mata
Hari!”. O wywiadzie nie miałam pojęcia. Kojarzył mi się z czymś romantycznym, z przygodą.
Miałam 22 lata, raczej nie byłam szczególnie mądrą dziewczyną. Nie zdawałam sobie w ogóle
sprawy, co to oznacza. Trudno było sobie cokolwiek wyobrazić: to był lipiec, już się słyszało, że
zbliża się front, ale jeszcze nie było nic pewnego. „Przeniesiesz się do Wołomina, do dziadków”
– usłyszałam. Zgodziłam się, to znaczy wysłuchałam tych wszystkich instrukcji. Pułkownik
„Adam” bardzo mi imponował. Byłam nim zafascynowana. Wszystko, co mi „Adam” powiedział
– było święte. Zgodziłam się bez najmniejszego wahania, nie zdając sobie sprawy, w co
wchodzę.
NKWD
Po przejściu frontu miałam w Wołominie zgłosić się do NKWD jako „patriotka”, która
uważa za swój obowiązek współpracę z wojskiem sojuszniczym. Przygotowując mnie, „Adam”
przeprowadził coś w rodzaju przesłuchania, żeby sprawdzić, co i jak będę mówić. Miałam
ujawnić, że jestem z AK, znam wielu ludzi, do ostatniej chwili działałam w punkcie kolportażu.
Miałam „rozkonspirować” punkt na placu Krasińskich, którego tam już, oczywiście, nie będzie.
O sobie miałam mówić wszystko, bo skoro się legalizuję, to nie mogę się pogubić. „Adam”
tłumaczył, że będę mogła bolszewikom mówić o niektórych sprawach, jak właśnie o tym
kolportażu, że był, bo na pewno już go w międzyczasie przeniosą.
– Po co mówić, skoro przecież bolszewicy to… , to dlaczego im mówić?
– Coś będziesz musiała im mówić, ale my ci zawsze powiemy co. Będziemy z tobą
w łączności. Nic się nie bój, utrzymamy kontakt.
I to stanowcze „będziemy w kontakcie” utwierdziło mnie w przekonaniu, że mam się nie
bać. Różnie jednak potem bywało z tą łącznością.
Miałam po prostu wejść do NKWD. Pułkownik nie powiedział mi, jak to jest
niebezpieczne. Może wtedy wystraszyłabym się, a tak – z naiwności się nie bałam. Nie
powiedział, że Sowieci mogą mnie – tylko za to, że należę do AK – wywieźć na Sybir, albo od
razu rozstrzelać.
Wyjechałam na stałe do dziadków. Jeszcze przyjeżdżałam do Warszawy, mimo rozkazu,
że mam siedzieć w Wołominie i się nie ruszać, bo nie wiadomo, jak się front ruszy i czy nie
zostanę odcięta. Niedługo potem w Warszawie zaczęło się powstanie. Już nie spotkałam się
z Józkiem. Miał gdzieś wtedy inne zadanie. Nie wiedziałam, kiedy będzie powstanie, nie
czekałam na godzinę „W”, bo inaczej, mimo wszystko, pewnie zostałabym z Józkiem. Oni znali
to moje niezdyscyplinowanie, tę moją totalną beztroskę – i dlatego chyba mi nie powiedzieli.
Powstanie zastało mnie w Wołominie. Strasznie tęskniłam za Józkiem, rozpaczliwie.
Z Wołomina w pogodny dzień widać było dymy z Warszawy, a on tam był… Tak pragnęłam
umrzeć z tej rozpaczy, że gdyby mnie jakaś kulka trafiła niechcący, tobym przyjęła ją z radością.
Był taki moment, w którym Niemcy opróżniali Wołomin – wszyscy musieli spakować się
i wyjść z tobołkami. Postanowiłam, że przeczekamy w pustym miasteczku. Nie myślałam nawet
o swoim zadaniu, tylko po prostu bałam się, że jak znowu rozpoczniemy tułaczkę, to zginiemy.
Zostaliśmy więc w pustym Wołominie bez żadnego zabezpieczenia, bez jedzenia. To był ciężki
czas, bardzo trudny moment. Cisza i napięcie – ani Niemców, ani Polaków. Mimo wszystko
myśmy czekali na polskie wojsko, nie na Rosjan. Chociaż byłam poinstruowana przez
zwierzchników z AK, że nadejdą Rosjanie, to tak naprawdę nie chciałam w to uwierzyć. Byłam
pewna, że pierwsi wkroczą Polacy.
Front zbliżał się i cofał, po paru dniach ustalił się na dobre – chyba we wrześniu.
Pewnego dnia poszłam kopać ziemniaki na podmiejskie pole i wtedy się dowiedziałam, że
Sowieci są w miasteczku i zaczęli (tak, jak to zapowiedział mi pułkownik „Adam”) wzywać
przez megafony i afisze, aby wszyscy, którzy brali udział w jakiejkolwiek konspiracji, zgłaszali
się do nich; żeby składać broń i oficerom przekazywać wszelkie posiadane wiadomości.
Ogłaszali, że taka jest powinność prawych synów Polski, że należy tak zrobić dla dobra ojczyzny.
Teksty na afiszach napisane były po polsku, bez żadnych błędów.
Przyszłam do domu, umyłam ręce upiaszczone od zbierania ziemniaków i powiedziałam:
– Idę się ujawnić do NKWD.
Babcia na to:
– Poczekaj, przecież się nie pali, nic nie wiadomo...
– Nie, nie, muszę się zgłosić, to mój obowiązek.
Babcia była oburzona. Dziadek mniej, bo bardzo mnie kochał i zawsze starał się mnie
rozumieć, stawać po mojej stronie. W tych odezwach oczywiście nie padało słowo NKWD,
napisane było tylko, że wojska sowieckie, pomagając wojskom polskim, zajęły te tereny i proszą
wszystkich o zgłaszanie się do pomocy we wspólnym biciu wroga – Niemców. I tak właśnie
babci tłumaczyłam:
– No przecież z Niemcami walczyliśmy!
– Oj dziecko, ci tutaj to też wróg, poczekaj na polskie wojsko.
Ale ja poszłam. Zgłaszać się trzeba było w magistracie. Powiedziałam wartownikowi na
dole, że jestem z AK i przyszłam się ujawnić. Kazał mi poczekać, zniknął gdzieś i zaraz wrócił.
Wprowadził mnie wprost do pokoju, chociaż na korytarzu czekali jacyś ludzie. Rozmawiał ze
mną najpierw taki niby-Polak, Dunin-Pawłowski. Mówił po polsku, ale ze wschodnim akcentem.
Ubrany był w jakąś dziwną bluzę mundurową, koszulę i krawat. Zaczął mnie szczegółowo
wypytywać. Opowiadałam o początkach swojej konspiracji, o tym, że byłam w ZWZ, następnie
w AK, że przyjechałam do dziadków i nie zdążyłam już na powstanie. Potem spisałam swój
życiorys.
Za chwilę major Pietrow, Rosjanin (ale też mówił po polsku), wypytał mnie o wszystko
od początku, a potem przyszło ich już kilku – wprost zaroiło się wokół mnie. Mówili po polsku
i po rosyjsku. Pytali bardzo szczegółowo – o moją działalność w Czarnej, czy pamiętam, komu
dawałam fałszywe kennkarty (ja na szczęście rzeczywiście nie pamiętałam), jak to było
z młodzieżową organizacją w Chełmie Lubelskim, czy mam broń. Wyjaśniali, że są czołówką
rosyjską, a zaraz za nimi idzie wojsko polskie. Trwało to kilka godzin. Potem powiedzieli, że
wszystko spisali, żebym spokojnie wróciła do domu i przyszła jutro, bo będą chcieli moje
zeznanie uzupełnić.
Ujawniłam się pod prawdziwym nazwiskiem – Zachariasiewicz; powiedziałam im, że
dokumentów nie mam, bo zostały w Warszawie. Babci już wcześniej powiedziałam, że wracam
do własnego nazwiska. W Wołominie bardzo mało ludzi mnie znało, większość tylko z widzenia:
mogli mnie zauważyć, gdy przemykałam od dworca do pobliskiego domu dziadków – nikt
jednak nie znał mojego konspiracyjnego nazwiska Drzewiecka.
Następnego dnia pytali mnie jeszcze raz o wszystko od początku. Także o to, dlaczego
przyszłam.
– Jak to dlaczego? Przecież wzywacie wszystkich, którzy są w podziemiu, wszystkich
patriotów, do wspólnej walki z Niemcami. No to się zgłaszam.
– Uważasz, że wszyscy się powinni zgłaszać? A gdybyś spotkała jakiegoś akowca, który
nie wie, że trzeba tu przyjść, to powiedziałabyś mu?
Odpowiedziałam, że tak.
Te rozmowy nie wydawały mi się groźne, nie czułam żadnego niebezpieczeństwa.
Wyszłam wtedy z poczuciem ulgi, że oni są głupsi, niż myślałam. Spytali o adres i czy mogą
mnie odwiedzić, ale tak... towarzysko.
Niedługo potem nasz dom wprost zaroił się od Sowietów.
Babcia miała do mnie ogromne pretensje:
– Miałaś ujawnić się, żeby był święty spokój, co zamierzyłaś zrobić – zrobiłaś. Czego oni
tu szukają?
Przychodzili i mówili: „No tak, przyszliśmy do babuszki do dieduszki...”.
Babcia się potwornie złościła:
– A jakaż ja, do ciężkiej, jestem dla nich babuszka, co oni sobie wyobrażają! Jak mam
głupią wnuczkę, która się zgłosiła i uważa ich za przyjaciół, to ja jestem im babuszka?!
Próbowałam łagodzić:
– Babciu, no daj im spokój, dlaczego jesteś taka, no przecież nas oswobodzili...
– A głupia, idiotka jesteś...
Zasiadali, chcieli koniecznie, żeby dziadek z nimi pił, ale dziadek był niepijący:
„A pijcie sobie sami”.
Ci Sowieci byli dla mnie trochę egzotyczni. Pili strasznie dużo wódki, co mnie
przerażało, bo w moim domu alkoholu się w ogóle nie używało. Potrafili zastrzelić wieprza
i gorącą jeszcze słoniną tę wódkę zagryzać. Brzydko jedli, mieli brudne paznokcie. To wszystko
mnie bardzo raziło. Ja z nimi nigdy nie piłam.
W domu specjalnie o nic nie wypytywali, rozglądali się. W stosunku do mnie nie byli
zbyt nachalni ani chamowaci – może to była jakaś ich elita? Znałam trochę język rosyjski –
babcia pochodziła z Białorusi i często w domu używała języka białoruskiego, więc byłam z tą
mową osłuchana. Nie potrzebowałam tłumacza, żeby zrozumieć, o czym Rosjanie między sobą
rozmawiają. Jednak udawałam, że nic nie rozumiem.
Zaczęli mnie zapraszać do kasyna; chodziłam z nimi wszędzie.
Po paru dniach dwaj właściciele restauracji urządzili bankiet dla oficerów
„oswobodzicieli Wołomina”. Spotkałam tam wtedy osoby z konspiracji komunistycznej. Jedna
kobieta powiedziała do mnie:
– A myśmy panią mieli za akówkę albo jakąś agentkę niemiecką. Proszę, proszę, jak to
pozory mylą...
Na to Rosjanie zaczęli się śmiać: „Niet, niet, eto patriotka, eto nasza diewuszka”. I mnie...
nie zdekonspirowali, że jestem z AK i się przed nimi ujawniłam. Oni wtedy chyba uważali, że
mnie werbują lub nawet – że już zwerbowali. Pewnie chcieli mnie chronić, żeby akowcy się nie
dowiedzieli.
Pod koniec przyjęcia odśpiewano Wyklęty powstań ludu ziemi. Strasznie mnie
rozśmieszyło, gdy ci dwaj restauratorzy z brzuszkami też wstali i śpiewali.
Ludzie w mieście odsunęli się ode mnie. Żona kapitana Marcinkowskiego, znajomego
ojca jeszcze sprzed wojny, który był z nim teraz w obozie jenieckim, nie poznawała mnie na
ulicy. To było dla mnie okropnie przykre, ale oczywiście nikomu nic nie tłumaczyłam.
Rosjanie mieli iść na Warszawę i dlatego próbowali wyciągnąć ode mnie jak najwięcej
informacji. Często pytali, czy będę chciała z nimi pracować, czy jak Warszawa za parę dni będzie
wolna, to pojadę z nimi, pokażę ten mój punkt... Mówiłam, że oczywiście.
– Słuchaj, a będziesz wiedziała jeszcze o innych, a poznasz innych?
– No pewnie, że poznam, bo przecież tych ludzi tyle tam było, tych różnych akowców, że
poznam.
– A jak poznasz, to powiesz im, żeby się ujawnili, żeby dalej razem z nami walczyli
z Niemcami?
Wyjazd zaproponowali mi już po tygodniu. Co będę robiła w tym Wołominie;
w Warszawie pomogę im znaleźć akowców. Wtedy babcia się zbuntowała: „Jak pojedziesz
z nimi, to już nie masz po co wracać”.
Nie wiedziałam, co mam robić. Na własną rękę zdecydowałam, że pojadę. Już nie miałam
wyjścia. Ujawniłam się, nie mam żadnego kontaktu z pułkownikiem „Adamem” ani z nikim.
Warszawa się pali – to było widać z Wołomina, w powstaniu jest Józek, którego tak kocham.
Pomyślałam, że może go odnajdę.
Sowieci chyba mi uwierzyli. Zostałam wcielona do jednostki, która się nazywała
„choziajstwo (gospodarstwo) połkownika Szkurina”. To była kontrwywiadowcza jednostka
NKWD – kilkunastu żołnierzy i kilku oficerów. Szli, by aresztować i wywozić. Byłam razem
z nimi aż do maja. Najpierw staliśmy na Pradze, w różnych miejscach. Potem w Nieporęcie.
„Adam” mnie zapewniał, że będę stale w kontakcie, że będę dostawała instrukcje.
Tymczasem nie miałam z AK żadnej łączności. Czułam się oszukana, zostawiona sama sobie. To
nie było takie łatwe, bo ja przy tym wszystkim podobałam się mężczyznom, więc byłam
nieustannie narażona na różne propozycje z ich strony. Czułam się zagrożona, wystraszona
i w dodatku cały czas byłam zakochana w Józku. Najchętniej bym z tego wszystkiego wtedy
zrezygnowała, tylko nie miałam wyjścia, nie miałam wyboru.
Na Pradze kwaterowaliśmy u gospodarzy, którzy bardzo przyjaźnie przyjmowali Rosjan,
bo nie dla wszystkich było jasne, że to nie wojsko, które wyzwala, ale NKWD. Któregoś dnia
córka właścicielki mieszkania przekazała mi, że jakiś kuzyn chce się ze mną spotkać – prosi,
żebym przyszła pod wskazany adres. Domyśliłam się, że to kontakt i wybrałam się tam. Na
szczęście przysłali kogoś, kogo już znałam z kontaktów z „Adamem”, a nie kogoś obcego, bo
mogłabym się pogubić. Zaczęłam już sobie zdawać sprawę, że biorę udział w czymś, co nie jest
proste, a już na pewno nie bezpieczne. Tadeusz – łącznik – powiedział, co powinnam mu
przekazywać: gdzie Sowieci będą się przemieszczać, jakie mają plany, a najważniejsze – kogo
aresztują i gdzie tych ludzi wysyłają; jak tylko dotrę do jakichś nazwisk, to mam je spisywać lub
zapamiętywać. Oni będą ze mną w kontakcie. Poczułam się podbudowana, że mnie znaleźli i...
jakoś chroniona, że nade mną czuwają. No i najważniejsze – nie byłam sama. Przedtem
przemykało mi przez myśl, że może tam w powstaniu wszyscy zginęli, już nic nie ma, a ja się
pcham z tymi Rosjanami nie wiadomo po co.
W choziajstwie miałam zawsze oddzielną kwaterę, to znaczy swój pokój. Ubrana byłam
po cywilnemu, we własne rzeczy. Nie dostawałam od nich żadnych pieniędzy, tylko utrzymanie.
Przydzielili mi takiego jakby ordynansa. Maks miał 22−23 lata, wyglądał na Gruzina, był
bardzo małomówny. Ale to chyba nie był prosty żołnierz. Zawsze zadbany, ogolony, miał
zadbane ręce, czyste paznokcie.
Rano Maks przynosił mi i grzał wodę do mycia. Pytał, czy nie potrzebuję czaju,
sprawdzał, czy dostałam posiłek. Sowieci jeden domek przeznaczyli na coś w rodzaju kasyna
oficerskiego i tam też jedli; mnie przynoszono jedzenie do pokoju. Widocznie rozmawiali
o swoich sprawach, a nie mieli jeszcze do mnie pełnego zaufania. Maks starał się mi dogadzać,
kombinował dla mnie lepsze jedzenie, gdzieś tam chodził, przynosił mleko, raz namówił jakąś
gospodynię, żeby mi naleśników nasmażyła, a jednocześnie nieustannie mnie pilnował. Czułam
się wtedy trochę ich więźniem; zmieniało się to w miarę zdobywania ich zaufania.
Wysłali mnie kiedyś do wioski w kierunku Marek, gdzie podobno byli akowcy. Poszłam
z Maksem – on miał mnie niby tylko ubezpieczać, bo Niemcy są wszędzie i strzelają.
I rzeczywiście były pojedyncze strzały, a Maks relacjonował potem z zachwytem, jaka to ja
jestem odważna. Gdy zaczynali strzelać, on pędził pod mur, a ja spokojnie szłam dalej, bo nie
wyobrażałam sobie, że może mi się coś stać. Kazałam mu poczekać na skraju wioski, bo był
w mundurze – „żeby nikogo nie spłoszył”, a sama gdzieś tam połaziłam, wróciłam
i powiedziałam, że żadnych akowców nie ma, fałszywa pogłoska.
Na Bródnie nic szczególnego się nie działo. Ale front się przesunął i znaleźliśmy się
w Nieporęcie. Tam były trudne warunki. Cała miejscowość spalona, zrównana z ziemią;
mieszkaliśmy w ziemiankach, których ściany porośnięte były zbożem, tak że myszy harcowały
po kocach. Nie wiem, skąd się wzięły te ziemianki, ale chyba jeszcze Niemcy je zbudowali, bo
dookoła rozciągnięte zostały zasieki z drutu kolczastego.
Nie było gdzie się ruszyć, bo tylko te ziemianki i spalona wieś. Trochę sypiałam po
południu, często coś prałam, bo miałam bardzo mało rzeczy na zmianę. Nie posiadałam żadnych
polskich książek. Leżałam na łóżku, a Maks siedział w tej samej ziemiance i godzinami milczał
albo coś tam nucił. Nigdy się nie zwierzał, nie wyciągał mnie też na rozmowy. Przeszkadzał mi
tą swoją obecnością i milczącą opieką. Ale bałam się cokolwiek zrobić, żeby się go pozbyć.
Pułkownik Szkurin zagroził, że rozstrzela każdego, kto mnie tknie. Na pewno nie
z dobroci serca, ani tym bardziej z nadmiaru moralności. Myślał, że ma łączniczkę do akowców
– głupią, ale cenną, i nie chciał, żeby mnie skrzywdzili, bo mogłabym się wycofać.
W Nieporęcie rozpoczęły się przesłuchania Polaków. I aresztowania akowców. Stołówka
– większa ziemianka – w ciągu dnia zmieniała się w izbę przesłuchań. Czasami usiłowałam tam
wejść nieproszona, ale potrafili powiedzieć: teraz nie przeszkadzaj, nielzia!
Wtedy chyba już „oficjalnie” wiedziałam, że jestem w NKWD. Jeden kapitan mówił mi
na przykład, że robi listy osób do wysłania do obozu do Rembertowa. Oni już tak mi ufali, że
gdy nie mogli zdążyć ze spisywaniem osób przeznaczonych do transportu, to mnie o to prosili.
Mieli trudności z polskimi nazwiskami. Potem odtwarzałam te nazwiska, notowałam. To był
błąd – nie powinnam była zapisywać, ale bałam się, że nie będę w stanie zapamiętać.
W Nieporęcie widziałam ziemianki pilnowane przez żołnierzy z bronią. Widziałam
wyprowadzanych stamtąd mężczyzn rozebranych do bielizny – już samo to mnie szokowało –
widać było, że coś się złego z nimi dzieje.
Nie zdawałam sobie sprawy, że ich tam biją, dopóki nie usłyszałam straszliwych
krzyków. Nie wiedziałam, że mężczyźni mogą tak krzyczeć... Jednego wyprowadzało kiedyś
dwóch bojców – słaniał się, nie mógł iść, w postrzępionej bieliźnie, bez butów, a tu błoto, deszcz.
Bezpośrednio nie towarzyszyłam przesłuchaniom. Sowieci starali się trzymać mnie pod kloszem.
Wówczas nabrałam do nich wstrętu – zrozumiałam, że ich działanie jest obrzydliwie dwulicowe.
Na moje potrzeby udawali honorowych żołnierzy, wspierających polski rząd, oczyszczających
teren – że oni szukają szpiegów niemieckich, współpracowników Gestapo, a widziałam przecież,
że ci niby szpiedzy, to Polacy, akowcy...
Zetknęłam się z całą tą grozą i znów byłam pozostawiona sama sobie. Bardzo to
przeżywałam. Widywałam, jak się odbywają śledztwa, bo mnie czasem wołano i pytano, czy
znam któregoś z przesłuchiwanych akowców. Zawsze mówiłam, że nie, ale dwa razy w czasie
tych konfrontacji dostrzegłam pogardę w oczach zatrzymanych – poznali mnie. To byli chłopcy,
z którymi miałam sporadyczne kontakty w czasach, kiedy woziłam broń i rozkazy. To, że babcia
mnie potępiała, to nic, ale teraz... Przecież nie mogłam im o sobie powiedzieć, zdekonspirować
się!
Zimno, deszcz ze śniegiem. Stale marzłam. Maks przynosił drzewo do tiepłuszki, lecz
ciągle było niesamowicie zimno. I tak beznadziejnie. Nie miałam żadnego kontaktu... Pierwszy
raz zetknęłam się bezpośrednio z czymś tak strasznym. Oczywiście, wiedziałam, że to się
w ogóle wydarza – słyszałam, że biją na Gestapo, torturują, ale to działo się daleko i nie
docierało do mnie.
Załamałam się. Zachorowałam na silną anginę z owrzodzeniem gardła i dostałam się do
podwarszawskiego szpitala. Sowieckiego, oczywiście. Jechałam z wysoką gorączką, przykryta
jakimiś wojskowymi płaszczami. Niektórzy z obsługi dziwili się, skąd tu Polaczka, patrzyli na
mnie spode łba. Inni uważali, że jestem ich i bardzo się mną opiekowali. Niespodziewanie
przyszły mnie odwiedzić dwie panie. Powiedziały naczelnikowi szpitala, że słyszały, że podobno
leży tu Polka i chcą podać jedzenie. A więc „moi” musieli cały czas wiedzieć, co się ze mną
dzieje! Te panie mówiły, żebym się nie denerwowała i starała się szybko wrócić na miejsce.
Pytały, co zrobiłam z wiadomościami i nazwiskami. Przed pójściem do szpitala spaliłam notatki.
Przyjęły to z ulgą. Przekazałam im wszystko, co udało mi się zapamiętać. Powiedziały, żeby już
nigdy niczego nie notować. Dały mi kontakt do kosmetyczki na Pradze, przy Grochowskiej –
miała przyjmować ode mnie bardzo pilne informacje.
Potem pytały naczelnika, czy mogą znów mnie odwiedzić, ale to już tylko dla pozoru, bo
więcej się nie zjawiły.
POSTARAJ SIĘ BARDZIEJ
Ze szpitala wróciłam po jakichś dwóch tygodniach. Przyjechał po mnie samochodem
sam pułkownik Szkurin i zabrał na Pragę, ale już w inne miejsce. Przewieźli wszystkie moje
rzeczy – pewnie Maks je spakował. On sam gdzieś się „zgubił”, już się za mną nie włóczył jak
cień, chociaż gdy czasem spotkaliśmy się, pytał przyjaźnie, czy nie chcę czegoś lepszego do
zjedzenia.
Było mi tam bardzo ciężko, coraz ciężej, w miarę jak już posuwał się front. Wiedziałam
przecież od początku, że to nie są nasi sprzymierzeńcy, ale jak na przykład śmiali się, że „zrzuty
zostały zestrzelone i nie poszły w ręce Polaczków”, to czułam taką palącą nienawiść, że nie
mogłam jej znieść.
Nie byłam jedyną kobietą w tym oddziale. Były jakieś żony funkcjonariuszy, telefonistki;
ale nie poznałam ich bliżej.
Bardzo się mną zajmował major Pietrow. Zabierał ze sobą wszędzie. Jeździłam z nim –
samochodem, a nawet konną dorożką – pod sam front. Dobrze mówił po polsku. Wyciągał mnie
na zwierzenia o moim życiu: „Ależ opowiedz mi troszkę o sobie, ty jesteś Polka, ja jestem
Rosjanin, chciałbym wiedzieć, jak się u was w Polsce żyje”. Ja stale wracałam do
przedwojennych czasów, a on stale kierował na te konspiracyjne.
– W konspiracji znaliśmy najwyżej dwóch ludzi, to co ja ci mogę powiedzieć, tyle że na
punktach czasem kogoś widziałam.
– A przypomnisz sobie kogoś, jak zobaczysz?
– Na pewno sobie przypomnę.
Próbował się początkowo do mnie zbliżyć Dunin-Pawłowski, ale go jakoś tak
odepchnęłam. To był na pewno Polak, ale często chodził w ich mundurze. On był przy
przesłuchaniach. Rosjanie go nie lubili, szczególnie ci zwykli bojcy – tak się niechętnie o nim
wyrażali. Być może rozumieli, że on jest zdrajcą. Taki przydatny, ale się go nie szanuje. To się
przejawiało nawet w drobiazgach, jak na przykład przy posiłkach – jak nieśli mu jedzenie, to na
końcu, gdy było to oficerskie jedzenie, tuszonka, to dla niego nagle zabrakło albo coś takiego. Do
mnie się jednak nie odnosili niechętnie, może myśleli, że jestem po prostu naiwna.
Nie lubiłam Dunina i on mnie też nie lubił, odnosił się z rezerwą, jakby miał za złe, że oni
się tak szybko przede mną otworzyli, przyjęli do swego grona. Może bał się o swoje wpływy?
Tymczasem zjawił się kapitan Szachawcow, oficer śledczy. (Po latach, już za
Gorbaczowa, zobaczyłam go w telewizji – występował w obronie Stalina: że wszyscy teraz go
krytykują, a on miał dużo racji. Poznałam go, niewiele się zmienił mimo upływu lat.) Był bardzo
przystojny, kulturalny, grał na fortepianie, recytował poezję Puszkina. Na imię miał Iwan.
Podobał mi się i ja też mu się podobałam. Spotykaliśmy się często. W tym natłoku wydarzeń
zacierał mi się obraz Józka… Major Pietrow bardzo nas pilnował – żebyśmy nigdy nie byli sami.
Zapewne nie chodziło o mnie, tylko żeby Szachawcow się z czymś nie wygadał. A i tak kiedyś
przypadkiem mieszkaliśmy razem na jednej kwaterze. Rozmawialiśmy wtedy o wielu sprawach.
Podawał mi nazwiska osób podejrzanych, które należy obserwować. Pomagałam mu tłumaczyć
doniesienia konfidentów. Zaczęłam mówić łamanym rosyjskim, on się cieszył, że żyję ich
problemami.
W tym czasie już mnie tak nie pilnowali. Kiedy miałam coś pilnego do przekazania
swoim (a w przypadku ważniejszych osób powinnam natychmiast informować o aresztowaniu),
chodziłam do tej wskazanej kosmetyczki.
Rosjanie się nawet trochę ze mnie śmiali: ot, Polaczka-pani, do kosmetyczki chodzi
nawet włosy myć, a ich dziewczyny to na kwaterach myją. Odpowiadałam, że wojna nie będzie
trwać wiecznie i chcę ładnie wyglądać, a o włosy muszę dbać, bo rozjaśnione.
Od Szachawcowa znałam wiele nazwisk, kogo będą przewozić i gdzie. Rzadko jednak
mogłam się dowiedzieć, co zeznają aresztowani. Ale czasem udawało się i to. Pietrow miał do
mnie zaufanie, a był bardzo impulsywny. Wpadał wzburzony, że nie może nic z „kanalii”
wyciągnąć: „Można go nawet zabić, a on i tak nic nie powie”. Albo odwrotnie: „Ot, taki wielki
bohater, a coś tam powiedział”.
Czasami stykałam się z biciem, ze skatowanym człowiekiem. Zdenerwowanie musiało się
odbijać na mojej twarzy, nie umiałam go ukryć. Sytuacja ciągle mnie przerastała.
Raz czułam, że jestem prowokowana. Wiedziałam, że mają aresztować na
przedmieściach Pragi grupę dziewcząt z jakiejś organizacji. Jakoś dużo na ten temat przy mnie
rozmawiali, pytali, co będę w tym czasie robiła, że może do kosmetyczki pójdę. Ja na to – że nie,
jeszcze nie mam potrzeby. W końcu wyszłam na spacer.
Następnego dnia wzięli mnie ze sobą.
– Przejedź się z nami, zobaczysz, czy one są naprawdę z AK, czy tylko ktoś doniósł.
Już wtedy nie ukrywali przede mną, że aresztują akowców.
– Widzisz, oni nadal są w podziemiu. Ty jesteś patriotka, ale niektórzy to takie kanalie –
przeciwko nam, przeciwko własnemu rządowi, któremu pomagamy stanąć na nogi.
Aresztowali te dziewczyny i posadzili mnie z nimi z tyłu samochodu. Wsiadł z nami tylko
jeden bojec. Dziewczyny były wystraszone, rozmawiały, ale niczego nie uzgadniały – były chyba
„niewinne”. Ja nie odzywałam się do nich ani słowem – bo gdyby się dowiedziały, że jestem
Polką, toby mi nawymyślały albo spytały, czy też zostałam aresztowana.
Potem wypytali mnie:
– Nic ci nie mówiły?
– A co mi miały mówić, jak ja ich wcale nie znam.
Myśmy na Pradze często zmieniali kwatery. Być może oni nie chcieli dekonspirować
mnie jako Polki współpracującej z nimi. Bo dlaczego by mieli zmieniać kwaterę? Zresztą nie całe
choziajstwo się przenosiło, niekiedy zaledwie kilka osób, a czasem nawet tylko ja
z Szachawcowem byłam przenoszona na inną kwaterę.
Kiedyś pułkownik Szkurin znalazł karteczkę, na której Szachawcow napisał jakieś miłe
© Ludwika Zachariasiewicz © Ośrodek KARTA, 2017 © for this edition by Wydawnictwo Naukowe PWN, 2017 Ośrodek KARTA ul. Narbutta 29, 02-536 Warszawa tel. 22 848 07 12, faks 22 646 65 11 ok@karta.org.pl www.karta.org.pl Wydawnictwo Naukowe PWN SA ul. Gottlieba Daimlera 2, 02-460 Warszawa tel. 22 69 54 321; faks 22 69 54 288 infolinia 801 33 33 88 pwn@pwn.com.pl www.pwn.pl eBook został przygotowany na podstawie wydania papierowego z 2017r., (wyd.I) Warszawa 2017 Koordynator serii: Aleksandra Janiszewska Opracowanie i redakcja: Aleksandra Janiszewska Posłowie: dr hab. Janusz Marszalec Koordynator działań wydawniczych: Dąbrówka Mirońska Korekta: Maria Krawczyk Projekt okładki do serii: Paweł Panczakiewicz/PANCZAKIEWICZ ART.DESIGN Fotografia na okładce: Ludwika Zachariasiewicz, Łuck, 1938. Fot. archiwum rodzinne Produkcja: Iwona Mariola Keppel
Skład wersji elektronicznej na zlecenie Wydawnictwa Naukowego PWN: Michał Latusek / konwersja.virtualo.pl Książka powstała jako kompilacja tekstów własnych Autorki oraz zapisu wielogodzinnych rozmów Ludwiki Zachariasiewicz z Alicją Wancerz-Gluzą, nagranych w dwóch turach – w 1995 oraz 2011 roku. ISBN 978-83-01-19225-9
Spis treści Od KARTY Jedynaczka Wywiad To już Polska Na wolności POSŁOWIE Tajemnice Ludwiki Zachariasiewicz Przypisy W serii
OD KARTY Tekst książki powstawał powoli, przez lata. W roku 1994 Ośrodek KARTA ogłosił konkurs na zapisy dziennikowe i wspomnieniowe „Czas Peerelu”. Ludwika Zachariasiewicz w odpowiedzi przysłała tekst Życie na nowo, opowiadający o okresie stalinowskim. Wspomnienie zawierało tyle ciekawych aspektów, że redakcja Ośrodka KARTA zgłosiła się do autorki zapisu w nadziei na pozyskanie obszerniejszej relacji. Kontakt ten zaowocował spotkaniem i nagraniem długiej biograficznej opowieści. Wojenne i tużpowojenne dzieje Ludwiki Zachariasiewicz okazały się niespodziewanie jeszcze ciekawsze niż jej życie w latach 50. Niejednoznaczne sytuacje, światło puszczone wprost na kulisy działań AK, NKWD, UB – wszystko to domagało się publikacji. W 1995 roku na łamach Karty ukazał się więc fragment wspomnień, będący zapisem nagranej opowieści ustnej. W 1999 roku, również w Karcie, wydrukowany został tekst konkursowy z 1994 roku, czyli Życie na nowo, opowiadający o realiach czasów stalinowskich. Po latach, przygotowując się do scalonej edycji książkowej wspomnień, redakcja sięgnęła do akt osobowych IPN, do teczki Ludwiki Zachariasiewicz. Moment ten okazał się przełomowy w pracy nad wspomnieniami. „Różne rzeczy w życiu robiłam, nie ze wszystkich jestem dumna, ale jednego jestem pewna: nikogo nigdy nie sypnęłam, mogę więc spać spokojnie” – mówiła w 2011 roku, w rozmowie z redaktorką Karty, 90-letnia wówczas Ludwika Zachariasiewicz. „Pani Ludwiko, to chyba jednak nie całkiem tak wyglądało. Sprawdziliśmy Pani akta w archiwum IPN. W teczce znaleźliśmy zeznania podpisane przez Panią, pełne nazwisk, opisów zdarzeń…”. „To niemożliwe! Muszą być sfałszowane! Ale żeby ubecy aż tyle energii poświęcali na fabrykowanie lewych dokumentów? Aż nieprawdopodobne…”. Po dwóch dniach pani Ludwika zadzwoniła do redakcji, rozedrgana, przyznając: „Tak, teraz sobie przypominam, coś zeznawałam. Przez ostatnie dwa dni myślałam wyłącznie o tym i stopniowo zaczęłam sobie uświadamiać, że przecież niemożliwe, żebym im nic nie powiedziała, choć całkiem to potem wyparłam i przez dziesiątki lat naprawdę byłam przekonana, że nic nigdy… Tak, teraz wiem, zeznawałam, ale kręciłam, podawałam albo fałszywe dane, albo niepełne… Czy ktoś przeze mnie ucierpiał? Powiedzcie, proszę, czy z tych dokumentów wynika, że komuś zrobiłam krzywdę?”. Sprawdziliśmy – nie wynika. Ale nie można tego wykluczyć. W teczce nie ma procesowych dokumentów powiązanych, to znaczy, że na podstawie zeznań Zachariasiewicz nie wszczęto dochodzenia przeciw komukolwiek. Tylko tyle i aż tyle. Książka nie rozwija pytania pani Ludwiki, ani na nie nie odpowiada, jest bowiem opowieścią o pewnych znamiennych, choć niecodziennych kolejach losu, a nie tekstem rozliczeniowym. Wyjątkowa bezpośredniość i szczerość relacji pozwala na odkrycie przed czytelnikami takich aspektów mechanizmów wojennych i totalitarnych, o których mówi się rzadko lub nie wspomina się o nich wcale. Polecanie przez dowódców AK młodziutkim dziewczynom, by pełniły dwuznaczne role przy wrogu w sytuacjach, w których to poradzić sobie mogły tylko dzięki sprytowi i kokieterii, ale nie wiadomo jakim kosztem – nie sposób takich decyzji oceniać, ale trzeba o nich wiedzieć, by nie ulegać pokusie postrzegania historii w kategoriach czarno-białych. Kiedy w 2010 roku Ośrodek KARTA publikował Egzekutora – wspomnienie człowieka, który jako młody chłopak wykonywał egzekucje z ramienia AK – temat wywołał szeroką dyskusję. Teraz o akowskich egzekutorach wiadomo o wiele więcej, o pełnieniu takiej funkcji w strukturach organizacji zaczęli opowiadać inni, pojawiło się kilka artykułów, zagadnienie
zostało „oswojone” przez opinię publiczną i nie wzbudza już kontrowersji. A przecież zaistnienie tego tematu mogło udać się tylko dzięki upublicznieniu czyjegoś wspomnienia. Opowieść Ludwiki Zachariasiewicz spełnić może podobnie inicjujące zadanie. I znów – nie chodzi o ocenę, ale o informację, że „tak było”. Wspomnienie Ludwiki Zachariasiewicz spełnia jeszcze jedną ważną rolę. Pomaga uzmysłowić, że „nie święci garnki lepią”, a aktorami doniosłych historycznych wydarzeń bywają zwykli ludzie. Jest w tej opowieści wiele momentów, w których Autorka jawi się jako bohaterka. Jeśli byśmy w jednym z tych momentów przerwali narrację, trafiłaby do panteonu chwały, pozostając na zawsze heroiną. Są jednak też takie fragmenty, które odsłaniają jej ludzkie słabości i wówczas z bohaterki staje się negatywną postacią lub przynajmniej nie-niezłomną. A potem znów bywa bohaterką. Doświadczenia wojny i stalinizmu są wspólne dla całych pokoleń, jednak wyjątkowość historii Ludwiki Zachariasiewicz zastanawia. Szczególne zadanie, jakie wykonywała z rozkazu AK – czy miało charakter unikatowy, czy też po prostu żadna z dziewczyn wysyłanych niemal wprost w ramiona wroga jeszcze do tej pory o swoich losach nie opowiedziała? Przypadek, brawura, a nawet egoizm jako siły sprawcze chwalebnych zachowań – czy to wyjątek, czy norma w czasach zamętu? A jeśli norma, to czy tylko dlatego rzadko wydobywana, że nieczęsto zdarzają się tak szczere, bezpośrednie zapisy jak Ludwiki Zachariasiewicz? Nie wszystko w książce jest całkiem jasne, nie wszystko zostało dobrze zapamiętane. Wspomnienie, jako forma przekazu, nie stanowi zapisu ściśle historiograficznego. Jest jednak bardzo ważnym narzędziem pracy historyków, bo ukazującym – obok faktograficznego – również psychologiczne tło wydarzeń, bez którego nie sposób zrozumieć dynamiki procesów historycznych. Aleksandra Janiszewska
Ludwika Zachariasiewicz, Warszawa, 1943. Fot. ze zbiorów rodzinnych JEDYNACZKA Zrodziła mnie wielka miłość. Tata był legionistą, w trakcie wojny bolszewickiej zawitał z wojskiem do Mińska białoruskiego, gdzie mieszkała mama. Tam się poznali. Mama, w obliczu protestów rodziny, wymknęła się z domu i uciekła z ojcem. Jakiś czas wędrowała za pułkiem.
Pobrali się w Warszawie za indultem biskupa, który wydał specjalne zezwolenie, że to wojna, i że front rusza dalej, więc nie będzie zapowiedzi. Tam ich dopadła babcia, ale już nic nie mogła zrobić, było za późno. Podobno i jechała, i szła pieszo, żeby tylko tą swoją jedynaczkę dopaść i nie pozwolić na ślub, ale nie zdążyła. Urodziłam się już w Wilnie w 1922 roku. UKOCHANA CÓRKA MAHARADŻY Gdy po wojnie Piłsudski oświadczył, że wszyscy, którzy chcą zostać w wojsku, dostaną stopień oficerski po zaliczeniu podchorążówki, ojciec skończył taką szkołę w Bydgoszczy. Kiedy już został podporucznikiem, przeniesiono go do Stołpców, do Korpusu Ochrony Pogranicza. Tam byłam wychowywana w duchu okropnego zagrożenia Wschodem, straszono mnie: „Bądź grzeczna, bo jak nie, to przyjdą bolszewicy i cię zabiorą!”, nie baba jaga, ani kto inny, tylko oni. Stołpce to był punkt graniczny, do którego przyjeżdżały pociągi ze strony sowieckiej i długo stały na stacji. Mama mówiła wtedy: „Popatrz, w tym wagonie są bolszewicy” – i to było tak, jakby mi pokazywała potwory w klatkach. Potem ojciec został przeniesiony do Grudziądza. Mama chorowała na płuca, a była to wtedy choroba bardzo ciężko uleczalna. Babcia wydawała duże pieniądze na sanatoria, gdzie mama wiecznie przebywała. Umarła w 1931 roku, kiedy ja miałam dziewięć lat i wtedy, żeby się mną opiekować, babcia sprowadziła się do nas na stałe. Niedługo później ojciec dostał przeniesienie do Kartuz na komendanta Ośrodka Przysposobienia Wojskowego. Zaczął się najpiękniejszy okres mojego życia. Raz, że zjechała babcia i prowadziła rządy swoją ręką, a że miała dużo pieniędzy, to nie brakowało nam niczego. A dwa – że ojciec z ramienia wojska był pierwszą osobą w powiecie. Zarabiał dobrze, miał jeszcze dodatek specjalny na tak zwany fundusz reprezentacyjny. Przewijali się u nas różni goście, nieraz z zagranicy. A ja dorastałam jak gdyby szybciej, bo stale byłam uczestniczką tych przyjęć. Żegnając się ze mną, niektórzy panowie dla żartu całowali mnie w rękę, a ja traktowałam to jako normalną sprawę. Skoro mnie całują, to znaczy, że tak ma być, nie peszyłam się. Towarzysko byłam bardzo obyta w tym czasie. Trzy klasy gimnazjum skończyłam w Kartuzach, ale potem ojca z powrotem przenieśli do Grudziądza. Nagle, w 1938 roku, ojciec został skoszarowany, bo mieli ruszyć na Zaolzie.[1] Ja to strasznie przeżyłam! Tak płakałam, jakbym już się z nim rozstawała na całe życie. To było coś niesamowitego, wpadłam w histerię! Odwiozłam go taksówką pod koszary, nie chciałam mu pozwolić wysiąść. Świat mi się walił. Po kilku dniach skoszarowania ojciec jednak wrócił. Akurat jego oddział nie poszedł na to Zaolzie. Szalałam z radości! I dlatego potem, w 1939 roku, jak się rozstawałam z ojcem, już nie płakałam, bo mi się zdawało, że znowu będzie tak samo, że ojciec wróci. To było 25 sierpnia. Data moich imienin, ale tego dnia – o dziwo – nikt mi nie składał życzeń. Czułam, że coś jest nie tak, bo powinnam od rana być noszona na rękach! Córeczka tatusia, wszyscy nazywali mnie „najukochańsza córka Maharadży”, bo czego tylko zapragnęłam, dostawałam. Kiedyś nawet ojciec jechał aż do Warszawy po to, by mi kupić rękawiczki, których nie było w Grudziądzu. Byłam tak rozpieszczana, jak tylko sobie można to wyobrazić. Chyba byłam wtedy ładna, bo panowie prawili mi komplementy, nawet takie, jakich raczej nie powinni smarkuli prawić. W końcu miałam zupełnie przewrócone w głowie. A tym razem moje imieniny i – cisza. Spytałam więc babci: „No, babciu, przecież tato mi zawsze o tej porze przynosił prezenty, miałam już kwiaty, a tu nic!”. A babcia, spłakana, pakuje manatki… Widzę stosy albumów, różnych rzeczy najbardziej niepotrzebnych, takich co to się bierze ze sobą w popłochu. – My dzisiaj wyjeżdżamy – szlocha babcia – wszystkie rodziny wojskowe zostają ewakuowane do Radomia!
Ojciec przyjechał z pułku przed południem i mówi: – Lusieńko, teraz ty się musisz opiekować dziadkami, bo oni są starzy. Ty będziesz musiała na wszystko uważać, o wszystko zadbać. A ja sobie pomyślałam: „A, to jak z tym Zaolziem, nie ma się co przejmować”. – Pamiętaj, żebyś nie płakała. – Po co płakać, ja to już znam, za dwa dni będzie po wojnie! I wyjechaliśmy do Radomia. Nasze bagaże, kufry, walizy, załadowane po brzegi, wyekspediowane zostały koleją, ale już w ogóle nie dotarły do Radomia, bo widocznie były przepełnienia na linii. Dziadek codziennie jeździł na stację pytać, ale za każdym razem wracał z kwitkiem. Nas rozmieścili u różnych rodzin, którym wojsko płaciło za kwatery. W końcu zaczęło się bombardowanie. Och, jak ja je przeżyłam! Strasznie się bałam. Ale wiedziałam, że w Antoniówce pod Radomiem stała jednostka zapasowa, jakieś dwie czy trzy kompanie, których komendantem był Gozdecki, znajomy ojca. Zaczęłam uporczywie namawiać dziadków: „Jedźmy, uciekajmy z Radomia, bo nas tu zabiją. Jedźmy do Antoniówki, tam zaopiekuje się nami kapitan Gozdecki!”. Wynajęliśmy dorożkę. W międzyczasie były naloty, ale dorożkarz okazał się dość odważny, nie bał się i dojechaliśmy na miejsce. Co miał zrobić Gozdecki? Tam kwater dla rodzin wojskowych nie przewidziano, myśmy się zjawili jako jedyni, ale nas przyjął. Niestety już następnego dnia zaczęło się bombardowanie Antoniówki. Widocznie dowiedzieli się, że tam stoi wojsko. Gozdecki zginął. Myśmy jednak zostali – uparłam się, że będziemy trzymać się tej jednostki. A ponieważ już wcześniej wzięłam sprawy w swoje ręce, dziadkowie podporządkowali mi się. Pogubili się w tym wszystkim. Poprzednio to oni decydowali: co kupić, co zrobić, ale teraz stali się zupełnie bezradni, jak dwójka dzieci. Jednostka z Antoniówki nie stawiała oporu – była zbyt nieliczna. Zarządzono ewakuację na wschód, my uciekaliśmy razem z wojskiem. Kierowaliśmy się w stronę Lwowa, gdzie miał być stawiany obóz. Dniami spaliśmy w lasach, a nocami jechaliśmy na podwodach zarekwirowanych we wsi; aleśmy nie dojechali. Nadszedł 17 września. Widziałam jak rząd polski uciekał do Rumunii, bo mijali nas samochodami. Tak torowali sobie drogę, że nawet niektóre z naszych podwodów pospadały do rowów, a potem żołnierze musieli wyciągać te ciężkie wozy z amunicją, lecz ten cały rządowy orszak przejechał bez uszczerbku. Myśmy wtedy nie zdawali sobie sprawy, że to rząd ucieka, tylko po prostu duża kolumna samochodów, ale coś w tym było nie tak… Następnej nocy większość żołnierzy się zbuntowała. Zaczęli rzucać karabinami, krzyczeć, że oni nie będą walczyć, oni chcą do domów. Podchorąży nie był w stanie tego opanować, więc zarządził: „Kochani, niech każdy robi, co uważa”. Myśmy tam byli jedyną cywilną rodziną. Babcia mówiła potem, że ci, co tak rzucali broń, to na pewno mieli komunistyczne poglądy i dlatego dezerterowali. Ale czy tak było, trudno mi w tej chwili osądzać. W każdym razie znaleźliśmy się w opłakanej sytuacji. Została przy nas garstka żołnierzy z Pomorza, którzy też chcieli wrócić do swoich rodzin, no i ten podchorąży. Zaczęliśmy się cofać. W nocy dołączyła do nas jeszcze kobieta z tak zwanej kolonii. Ci „koloniści”, osadnicy, dostawali tam w latach 30. gospodarstwa przydzielane przez państwo, ale pochodzili z innych stron i teraz musieli uciekać przed Ukraińcami. Ta kobieta płakała, opowiadała, że na jej oczach Ukraińcy obcięli jej siostrze piersi, strzelali za nimi, ale ona się jakoś przedostała. Wtedy babcia, która otrząsnęła się już z szoku i znów sprawowała rządy w naszej rodzinie, zdecydowała: „Musimy uciekać z powrotem, bo jak nas tu złapią z jednostką wojskową, to też zabiją”. Nie mieliśmy jak przedostać się na lewą stronę Bugu, bo most był zerwany. Babcia uprosiła jednak jakiegoś wieśniaka, który przeprawił nas łódką. Wylądowaliśmy w Chełmie Lubelskim. Kiedy tam dotarliśmy, nie było żadnej władzy jeszcze: wkroczyliśmy my i ta garstka
żołnierzy. Zakwaterowaliśmy się w szkole podstawowej. Wcześniej przez trzy dni nic nie jedliśmy, więc kiedy tamtejszy kierownik szkoły przyniósł wreszcie coś do zjedzenia, to każdy okruszek smakował jak ambrozja. Kilka godzin po tej naszej „uczcie” już w mieście byli Sowieci. Zaaresztowali polskich wojskowych, którzy z nami kwaterowali, tę garstkę, a nas potraktowali jako więźniów. Nie wolno nam było ruszać się ze szkoły. Stała straż i pilnowali nas wszystkich. Babcia wspięła się na stół i na krzesło do żyrandola, by tam schować jakieś dokumenty, żeby się nie dowiedzieli, że ja jestem córką kapitana, bo bała się, że mogą być jakieś represje. Babcia stara, dziadek stary, ale mnie wzięli od razu do takiej posługi, że musiałam sprzątać sale i myć podłogi. Ja tego nie umiałam, więc jedna sowiecka dziewczyna na złość wylewała mi raz za razem wiadro z jakimiś pomyjami. Zaraz potem wszedł tu jednak Wehrmacht.[2] Wszyscy odetchnęli: i kierownik szkoły, i inni, bo „to dobrze, że już Niemcy”. Żyli w ciągłym strachu, tylko ja nie – nie zdawałam sobie sprawy z powagi sytuacji. Dla mnie katorgą było tylko to, że zmywałam bez przerwy te podłogi. Gdy już przyszli Niemcy, powiedzieli nam, cywilom, że jesteśmy wolni, możemy iść, gdzie chcemy. My z dziadkami zostaliśmy w Chełmie Lubelskim. Tak się skończył etap chaotycznej ucieczki, a zaczęło życie pod okupacją. KONSPIRATORKA Ciągle nie wiedziałam nic o ojcu, a ojciec nie wiedział nic o nas. Tymczasem zjawił się znajomy ojca, Norbert Jauksz. Mieszaliśmy na parterze – przez okno zobaczyłam, jak idzie, maszeruje dumnie obuty w błyszczące oficerki. Jakaż to była idiotyczna moda, że wszyscy chłopcy z konspiracji tak bardzo rzucali się w oczy! Spojrzałam na te oficerki i pomyślałam – nie wiem dlaczego, bo przecież jeszcze nigdzie nie należałam – że ten człowiek idzie po mnie. Może dlatego opanował mnie taki strach, że babcia często powtarzała: „Nie chwal się, że jesteś córką oficera, bo mogą cię za samo to aresztować”. W każdym razie na widok tych oficerek, pomyślałam – „Gestapo” i wlazłam pod stół. Tak się schowałam, jaki wstyd!
Ludwika Zachariasiewicz, Czarna k. Tarnowa, 1941. Fot. ze zbiorów rodzinnych Właśnie Jauksz wciągnął mnie do konspiracji. To była taka pożal się Boże konspiracja: przepisywanie gazetek z nasłuchu radiowego i podawanie dalej, żeby jak najwięcej ludzi wiedziało, że to chwilowe, że wszystko wróci do normy. W każdym razie Jauksz powiadomił ojca, że nas odnalazł. Dostałam pierwszy list od niego, z oflagu w Murnau. Tam właściwie przeżył tę wojnę najbezpieczniej jak mógł, bo gdyby był na wolności, na pewno chciałby być w konspiracji, a to różnie mogłoby się skończyć. Jeśli się miało czternaście lat lub więcej trzeba było gdzieś pracować. Dostałam wezwanie
do niemieckiego urzędu zatrudnienia. Przeraziliśmy się, że mogą mnie wywieźć na roboty do Rzeszy, więc postanowiliśmy wyjechać, uciec. Pewien polski kolejarz, Cieniorek – nie wiem, czy on należał do podziemia, czy nie – bardzo nam pomógł. Wywiózł nas do swojej rodziny, do Borowej koło Czarnej w pobliżu Tarnowa. Kiedy odjeżdżałam, Jauksz oświadczył: „Tam, gdzie dotrzesz, ktoś się do ciebie zgłosi. Pamiętaj, że jesteś już w organizacji i będziesz musiała dalej ciągnąć pracę, którą ci tam wyznaczą”. I zastrzegł wtedy, abym nikomu nie mówiła o mojej przynależności, ani babci, ani dziadkowi – nikomu. Dotarliśmy na miejsce bez przeszkód. Przez dwa miesiące nie miałam żadnego konspiracyjnego kontaktu, aż w końcu przyszedł jakiś mężczyzna, zapytał o mnie. Babcia się wystraszyła, bo myślała, że to Niemcy, ale on powiedział, że jest kolegą ojca z wojska – co zresztą nie było prawdą. To był doktor Berger, lekarz. Powiedział, że chcą mnie umieścić w Urzędzie Gminy, bo potrzebują kogoś ze znajomością niemieckiego. Ja już się trochę podciągnęłam w języku, więc mogłam tłumaczyć drobne pisemka, zaświadczenia. Po załatwieniu tej pracy w gminie automatycznie dostałam mieszkanie, takie niby służbowe, u kolejarza. Po jakimś czasie przyjechały do nas z rodziny ojca dwie kuzynki: Jadzia i Krzysia. Wtedy tak naprawdę złożyłam przysięgę. Zaprowadził mnie do niej doktor Berger. Mówił: „Jest pani córką oficera, różnie się będzie układało. Trzeba, żeby pani była zaprzysiężona, bo być może czasami trzeba będzie, być może…”. Dzień wcześniej przeprowadził ze mną rozmowę pewien starszy pan z Krakowa, jakiś ważny w konspiracji. Pytał, czy zdaję sobie sprawę, czym jest konspiracja. Że mogę być w każdej chwili narażona na aresztowanie, a to nie jest taka sprawa prosta, że Niemcy biją, katują, że nie można nikogo wydać, że to jest dla Polski. I czy jestem gotowa. Człowiek taki młody i pełen zapału, to zawsze jest gotów, jest tak szczeniacko głupi, że to wszystko mu wygląda na wspaniałą rzecz, na jakąś cudowną przygodę. No i jeszcze dla Polski! Moja babcia była z rodziny powstańców, miałam wbitą do głowy całą tę martyrologiczną tradycję – te jej opowiadania o powstańcach, to wszystko było ważne, rzutowało na moje zachowanie. Dlatego chciałam być w konspiracji i świadomie, w pełni świadomie, składałam przysięgę. Rzecz odbywała się na zakrystii, zaprzysiężenie odebrał ode mnie ten pan z Krakowa, obecni byli doktor Berger i moje kuzynki. Ten pan jeszcze raz mnie zapytał, czy zdaję sobie sprawę, że to jest przysięga, która wiąże na całe życie, i czy chcę – bo taki jest zwyczaj – przysięgać na krzyż. Chciałam, bardzo chciałam! Powtarzałam słowa przysięgi, że „świadoma… tak mi dopomóż Bóg”. W Urzędzie Gminy najpierw byłam tłumaczką. Powoli uczyłam się ze słowników, wypełniałam zaświadczenia, załatwiałam proste sprawy. I w pewnym momencie, gdzieś w 1941 roku, dostaliśmy zadanie wydawania całej ludności Kennkart. Razem z panem Tarnawskim (to był granatowy policjant, ale też z konspiracji) prowadziliśmy wydział kadrowy w Urzędzie – na podstawie metryk wypisywaliśmy kennkarty, woziliśmy je do podstemplowania do Powiatu, odbieraliśmy za pokwitowaniem i potem rozdawaliśmy ludziom. To już była prawdziwa praca konspiracyjna, bo dostawałam do obsłużenia dużo ludzi przerzuconych z innych terenów, którzy byli „spaleni” i trzeba było wystawiać im lewe papiery. Tarnawski zawsze mnie uprzedzał, kiedy ktoś taki się zjawi, żeby starać się obsłużyć go w kancelarii oddzielnie, ale wmieszać potem jego papiery między inne. Takich osób było trzy–cztery w miesiącu. Oni odbierali te dokumenty bezpośrednio u mnie (niekiedy woziłam je w teren i wydawałam u sołtysów), więc widziałam ich, znałam ich twarze, nazwiska... Nie czułam jakiegoś specjalnego zagrożenia. Zapewne musiało być też wśród nich sporo Żydów. W oczach wielu z nich widziałam strach. Dziś jednak nie mogłabym powiedzieć, że bohatersko wydawałam fałszywe dokumenty Żydom, więc należy mi się medal. Było mi wtedy wszystko jedno, kim są. Tarnawski decydował, ja wykonywałam polecenia.
No i pewnego dnia wpadłam. Nie wiem, czy ktoś mnie wsypał, czy po prostu złapano kogoś o znanym Niemcom nazwisku z naszą kennkartą na inne nazwisko. Do Urzędu Gminy przyszła żandarmeria i Gestapo. Tarnawski uciekł, a mnie dał znać niejaki Janek Król: „Nie pokazuj się w gminie, bo cię szukają!”. Natychmiast porwałam się do ucieczki. Próbowałam ukryć się w chałupie nieopodal, ale w tym domu mieszkał żandarm, więc gospodyni nie mogła mnie przechować. Podała mi adres w wiosce Ździary. „Lusia, uciekaj tam! A dalej zobaczymy, co się będzie działo, to cie zawiadomimy.” W Ździarach nie mogłam się zatrzymać, bo tamci ludzie bali się i wysłali mnie do Jastrząbki Starej, 20 kilometrów dalej. W tym strachu taki odcinek pokonałam pieszo, nie myśląc nawet o transporcie. Tam zanocowałam w lesie. Następnego dnia odnalazł mnie w lesie syn wójta, Bolesława Hetmana; chłopak miał na imię Tadek. On był troszkę młodszy ode mnie, ale niewiele. Przyniósł jedzenie. Dożywiał mnie w ten sposób kilka dni; nocowałam w lesie, ukrywając się. Mówił: „Jeszcze ciągle nie może się pani nigdzie ruszać”. Miałam szczęście, bo chłopaka nikt nie obserwował, on tak umiał jakoś przemycić się, że zawsze dawał radę przynieść jedzenie, a i ja jakoś nie bałam się siedzieć w tym lesie. Któregoś dnia przyszedł z nim inny chłopiec, dzieciak jeszcze, i przeprowadzili mnie do wioski, ale z innego terenu, nie z naszej gminy. Tam była para nauczycieli, u nich byłam tylko jeden dzień. Zabandażowali mnie – nie wiem, czy to było mądre, w każdym razie miałam udawać, że bolą mnie zęby. Przetransportowali mnie do jakiejś stacji, kazali jechać do Krakowa i przesiąść się na Warszawę. Dali mi pieniądze, ale byłam bez żadnych dokumentów. Spytali, czy mam się gdzie zatrzymać w Warszawie. Podałam adres mojej koleżanki, Krysi Miętkowskiej, bo z nią korespondowałam, a oni na to: „Nic się nie martw, parę dni będziesz u tych Miętkowskich, ktoś się do ciebie zgłosi. Tam ci pomogą, tylko żebyś dotarła szczęśliwie na miejsce”. I tak się stało. Gestapo dziadków najpierw zaaresztowało, ale babcia twierdziła, że zawsze mieli ze mną kłopoty, że nie wiedzą, ani co się ze mną działo, ani gdzie jestem, bo już od paru dni nie bywałam w domu, że w ogóle często tu nie nocuję. Szczęśliwie inicjatywę podjął tam na miejscu pewien Włoch, który miał tartak na terenie Czarnej. Nazywał się Carelli. Włosi współpracowali wtedy z Niemcami, ale ten był bardzo przyzwoitym człowiekiem. Razem z panem Sienkiewiczem, który znał mojego dziadka sprzed wojny, urządzili wystawne przyjęcie dla Niemców – taki bankiet dla żołnierzy w chwili wolnej od polowania na mnie – i wytłumaczyli, że dziadkowie są niewinni, że oni tylko stale mieli ze mną kłopoty. Szczodrze polewali wódki i jakoś to w końcu rzecz przeforsowali. Dziadków wypuszczono. Dowiedziałam się o tym od wójta Hetmana, nie martwiłam się więc o dziadków, a to wszystko razem... nawet mi się trochę podobało. To było jak w powieści, jak w filmie, których zresztą nie tak wiele widziałam przed wojną, ale postać Maty Hari znałam! Nie bałam się wcale. Miałam poczucie ważności w silnej organizacji, że taka smarkula, a tyle osób się wokół niej kręci. Najbardziej żal mi było... bucików. Miałam takie śliczne pantofelki na obcasie, czółenka, z wielkim trudem kupione, wyżebrane, wymuszone wręcz na babci, bo ja grosze zarabiałam w tej Gminie. Miałam je w dniu ucieczki chyba drugi raz na nogach, a tu wiosna, roztopy, błoto, a ja w tych lasach, na polach! W STOLICY Wysiadając z pociągu na dworcu w Warszawie, właściwie czułam się szczęśliwa, uważałam, że wszystko jest już za mną, że uciekłam. Wsiadłam do rikszy, zwyczajnie podałam adres… byłam tak mało konspiracyjna! Trafiłam do domu Krysi Miętkowskiej, mojej koleżanki
z dzieciństwa, i powiedziałam, że się ukrywam. Nie przestraszyli się, przyjęli mnie bardzo serdecznie. Ukrywali już u siebie Żydówkę. To był w ogóle taki „konspiracyjny” dom, pełen młodych ludzi, którzy wiecznie się tam z czymś pojawiali. Wszyscy się znali, do mamy Krysi mówili „mamo” i ona była dla nich mamą. Jak ktoś miał akurat kłopoty z noclegiem, to zawsze mógł liczyć na siennik na podłodze – wszyscy spali pokotem. Zostałam tam na jakiś czas. Ciężko odchorowywałam ten czas, kiedy ukrywałam się w lesie, bo pora roku nie była sprzyjająca: zimna, wczesna wiosna. Dostałam wrzodów pod pachami. W końcu, ale dopiero gdzieś po miesiącu, skontaktowali się ze mną ci „moi”. Rozjaśnili mi włosy, bo przez te ciemne można by mnie wziąć za Żydówkę, uczesali, sfotografowali i wyrobili mi nowe dokumenty – Magdalena Drzewiecka, kosmetyczka. Mówili: „Musisz być zawsze zadbana i ładna, bo kosmetyczka musi być zadbana, bo jak nie, to jaka z niej kosmetyczka”. Szybko musiałam też, ze względu na wzajemne bezpieczeństwo, wynieść się od Miętkowskich i zerwać z nimi kontakty. Skierowano mnie do Wojskowej Służby Kobiet. Przyprowadzono mnie do kawiarni na spotkanie z panią „Marią”, osobą po czterdziestce, bardzo inteligentną, doświadczoną w konspiracji. Nie polubiłyśmy się. Nie odpowiadała mi osobowościowo, ja jej chyba też nie. Niemal od razu zapytała, czy wytrzymałabym bicie, a ja się zdenerwowałam i zapytałam ją, czy ona to wie o sobie. No i już byłyśmy wobec siebie na „nie”. Od tej pory jednak ta pani „Maria” wisiała nade mną jak upiór. W dzieciństwie nigdy nie byłam karana. Wychuchana jedynaczka, nie wiedziałam, co to znaczy być bitą, więc chyba dlatego się nie bałam. Szłam kiedyś z panią „Ewą”, przenoszącą broń. Gdy przechodził koło nas patrol niemiecki, ja się w ogóle nie speszyłam (bo po prostu nieświadoma niebezpieczeństwa) – i tak zyskałam opinię bardzo odważnej. Postanowiono skierować mnie do kolportażu. Umieszczono mnie w punkcie kolportażowym na placu Krasińskich – w sklepie trochę zabawkarskim, trochę pasmanteryjnym, a jednocześnie „klinice lalek” (żeby „klienci” mogli częściej przychodzić); w piwnicy zorganizowano skład bibuły. Była już wiosna 1943 – pamiętam, bo płonęło wtedy getto, a sklep był kilkadziesiąt metrów od muru. Przychodziła do nas młoda kobieta z małą dziewczynką, stawała w oknie i patrzyła. To na pewno była Żydówka, bo ona tak patrzyła, tak patrzyła… miała taką twarz… taki ból. Pani „Maria” okazała się surowa. Nie pozwalała mi – na pewno słusznie! – nawiązywać znajomości, wdawać się w rozmowy. A ja byłam młoda – ktoś przyszedł do mnie z sąsiedniego sklepu, ja gdzieś pobiegłam. To ją denerwowało. Mnie zaś irytowało, że ona ciągle mnie strofuje. Za to na przykład, że się źle ubieram – bo dziewczyny z konspiracji chodziły na płaskim obcasie, a ja na wysokim. Że się maluję i zwracam na siebie uwagę. Że jak otwieram sklep, to się nawet nie rozejrzę, czy ktoś nie obserwuje (a ja na to, że to dopiero zwracałoby uwagę, gdybym się rozglądała, otwierając sklep). Choć zdarzyła się taka sytuacja, która rzeczywiście mogła panią „Marię” zdenerwować. Zaczęła się strzelanina na ulicy. Ja z ciekawości wyjrzałam, żeby sprawdzić, co się dzieje. Gdy Niemcy zobaczyli, że ktoś wyjrzał i zaraz wrócił, to wpadli za mną do sklepu. Wtedy już mówiłam dobrze po niemiecku. – Wyjrzałam. Strzelaliście, to wyjrzałam! – tłumaczę się. Uśmiechnięta, wesoła. Usiadłam sobie na ladzie nonszalancko, zamiast przysiąść normalnie na krzesełku i być przestraszona. Z głupoty chyba byłam taka! Bo przecież nie z odwagi. I dalej ich kokietować! To ci Niemcy zaczęli się ze mną umawiać: „Czy mogę się z nimi spotkać?”. A ja zalotnie: – Z dwoma naraz to nie. Najwyżej najpierw z jednym, potem z drugim. – Co jest w drugim pokoju? – pytają znacząco. A tam było pełno bibuły do wyniesienia, papiery na tapczanie przykryte tylko kartonami.
– Ja czasami, jak mi się nie chce iść do domu, to tam śpię. Chcecie zobaczyć? – Nein – śmieją się. Tymczasem ja nie zdawałam sobie sprawy z tego, że bibuła jest na wierzchu. Pani „Maria” potem na mnie z gębą naskoczyła: po co ja wychodziłam na ulicę, czy ja wiem, co się mogło stać? No, mogło się stać. W dodatku nie zdążyłam nawet dać umówionego sygnału alarmowego. Miałam za ladą specjalny pedał – kiedy ludzie na dole pracowali, drukowali, to w razie niebezpieczeństwa miałam naciskać na pedał. Właściwie zupełnie o tym zapomniałam… Najbardziej jednak przeszkadzały pani „Marii” moje spotkania z Józkiem „Żbikiem”. To był mój pierwszy chłopak, właściwie nie chłopak – mężczyzna, o dziesięć lat ode mnie starszy. Poznałam go u Miętkowskich i zakochałam się bez pamięci. Cały czas byliśmy razem. Już wtedy nie zastosowałam się do wymagań konspiracji, bo nie wynajęłam sobie lokum, tylko mieszkałam razem z nim u jego szwagra na zapleczu sklepu z obuwiem przy ulicy Skolimowskiej. Józek przychodził czasem do mnie do pracy. Pani „Maria” to wychwytywała i parę razy wzięła go na tak zwaną dyscyplinarkę. Ze mną także rozmawiało w kawiarni trzech poważnych panów – powiedzieli, że zostanę usunięta z konspiracji, jeśli nie zastosuję się do poleceń. A ja się zastosowałam… ale nie do wszystkich. W punkcie na placu Krasińskich byłam pół roku. Usunęli mnie po tym incydencie z Niemcami. Miałam rozmowę z panią „Ewą”, zwierzchniczką „Marii”. Była wyrozumiała i miła – postanowiła połączyć nas z Józkiem, wyznaczając wspólne działania. Najpierw przenosiliśmy prasę (na przykład z punktu od pani Mioduszewskiej na Ochocie), potem broń. Odbieraliśmy ją w kawiarni (szczególnie w „Zachęcie” na Mokotowie) albo w zakonspirowanych mieszkaniach. Kupowałam też broń od Niemców. To się wiedziało: gdzie i od kogo – od takich maruderów, którzy szukali pieniędzy na wódkę. Ceny były mniej więcej ustalone; i myśmy je znali, i Niemcy. Wchodziłam na przykład do toalety, zostawiałam pieniądze, potem on wchodził, zabierał pieniądze i zostawiał broń. Było ryzyko, że może wziąć pieniądze i nie zostawić broni, ale... byli uczciwi. Chowałam do torebki lub pod ubranie i wychodziłam. Kiedyś z Józkiem szliśmy obok Cytadeli, było ślisko, ja się przewróciłam i wysypały mi się pistolety z torby. Pozbierałam je spokojnie, zamiast wiać, gdy tymczasem ludzie na ulicy uciekali na ten widok. Nie mieściło mi się w głowie: jak to, miałabym uciec i je zostawić? Nie mogłabym porzucić opłaconej, potrzebnej broni. Zresztą, nie widziałam powodu − w pobliżu akurat nie było Niemców. Józek, oczywiście, został ze mną. Co sobie myślał, to myślał – potem robił mi wyrzuty: „No, jak mogłaś! Czy ty sobie zdajesz sprawę, co robisz?”. Ale kochał mnie, a ja w ogóle byłam ryzykantka. Raz w tygodniu jeździłam do dziadków do Wołomina. O tym w konspiracji wiedzieli, bo przedtem musiałam uzyskać zgodę na przyjazd dziadków z Czarnej (po okresie sprawdzania, czy nie są obserwowani). Dziadkowie orientowali się już wtedy, że jestem w konspiracji i akceptowali to. W tym okresie utrzymywałam dziadków, ponieważ otrzymywałam regularnie żołd konspiracyjny. Kiedyś dziadek wyszedł po mnie na dworzec w Wołominie, a tymczasem Niemcy zrobili z jakiegoś powodu obławę. Wysiadam z pociągu i widzę, że dziadek stoi pod murem z innymi, a naprzeciw nich żandarmi z karabinami. Bez zastanowienia przeszłam koło Niemców, wzięłam dziadka za rękę i wyciągnęłam spod tego muru; bledziutkiego, roztrzęsionego zaprowadziłam do domu. Naprawdę nie rozumiem, dlaczego mnie wtedy nie zatrzymali, może ich zaskoczyłam swoim zdecydowaniem? Na szczęście tej akcji nie robiło Gestapo. Ja nie byłam odważna, tylko… impulsywna. Nie myślałam, co się zdarzy, widziałam tylko mojego dziadka pod murem. Przewożąc broń, nieraz wsiadałam w tramwaju do wagonu tylko dla Niemców. I jeszcze mi czasami jakiś Niemiec pomagał wnieść torbę: „O, ciężka!” – mówił. „No tak, ciężka” –
przytakiwałam po niemiecku z uśmiechem. Wychodziłam z założenia, że jak będzie jakaś kontrola czy łapanka, to w wagonie Nur für Deutche nie będą sprawdzać. „Ewa” wyznaczyła mi kiedyś spotkanie w kawiarni. Myślałam, że to znowu jakaś reprymenda za kontakty z Józkiem (mimo wspólnej pracy, nie powinniśmy razem mieszkać), ale „Ewa” zaprowadziła mnie do stolika, przy którym siedział starszy – jak mi się wtedy zdawało – mężczyzna. Przedstawiła nas: – To jest „Lusia”, to pułkownik „Adam” – i poszła. – Dobrze mała – podjął „Adam” – to my sobie porozmawiamy... Czy chciałabyś pracować bezpośrednio ze mną? – Jasne! – tak się cieszyłam, że to nie reprymenda. – Oczywiście, że bym chciała, czemu nie. – Dobrze, zatem będziesz mnie umawiała na spotkania, przewoziła różne rzeczy. I tak to się zaczęło. Pułkownik „Adam” – występował też niekiedy jako „Jabłoński”– powiedział, że Józek ma już teraz sam radzić sobie z bronią, a ja powinnam całkowicie zająć się nowymi sprawami. Był już rok 1944. Z pułkownikiem „Adamem” spotykałam się w różnych lokalach, często w „Narcyzie” przy Żurawiej, i odbierałam rozkazy. Może się wydawać, że to było nierozważne, tak spotykać się wielokrotnie w jednym miejscu, ale prawda jest taka, że ja kompletnie nie wyglądałam na konspiratorkę. Typowe było dla naszych dziewczyn z konspiracji, że chodziły na płaskim obcasie, były statecznie ubrane, żadna w kapeluszu, broń Boże. A ja byłam przeciwieństwem tego: i kapelusz, i manicure, te wszystkie rzeczy, i wysokie obcasy, raczej to wyglądało na spotkania męsko-damskie. Wyjeżdżałam też w teren. Podróżowałam dwa razy do Krakowa, by przekazać wiadomości w związku z planowaną akcją. Potem otrzymałam zadanie specjalne. W alei Szucha było kasyno. Wstęp dla wszystkich wolny. Jeśli ktoś miał bilet z kasyna – Niemcy to honorowali, tak jak przepustkę na swobodne poruszanie się po godzinie policyjnej. Podobno procent z obrotów tego przybytku szedł na uzbrojenie armii niemieckiej. Dostałam polecenie od pułkownika „Adama”, żeby chodzić do kasyna i obserwować, kto z Polaków bywa tam stale. Potem zjawiali się u takiego chłopcy z konspiracji i mówili: „Dajesz na armię niemiecką, daj i na AK!”. Moje zadanie nie było specjalnie trudne. Pani „Ewa” mówiła mi gdzie, w której kawiarni spotkam się z jakim panem. Poznawałam danego mężczyzną i wiedziałam, że następnego dnia pójdę z nim grać. Byłam taką „zasłoną dymną” dla tych panów, bo jak się przychodzi z kobietą, to się inaczej wygląda, nie rzuca się tak w oczy. Bywałam tam też z Józkiem, widocznie on również dostawał podobne polecenia. Właściwie ci krupierzy to mnie już znali i kłaniali mi się. Oni mnie chyba brali za puszczalską, bo raz przychodziłam z tym, raz z tamtym. Chociaż dowiedziałam się później, że wielu z nich również należało do konspiracji. Dostawałam pieniądze – pułkownik kazał mi bywać u najlepszych fryzjerów, u kosmetyczek, ubierać się w stylu niemieckich damulek i... grać w ruletkę. Kiedy otrzymywałam pieniądze, zawsze pytałam, czy mam się rozliczyć. „To jest niepotrzebne, przecież widzimy jak wyglądasz, do fryzjera musisz pójść, wszystko ma być pięknie! A dziadkom też coś zawieź, zrób zakupy.” Miałam pliki pieniędzy w kieszeniach, bywało, że grube pliki pięćsetek, „górali”. Nie mam pojęcia, skąd oni mieli takie pieniądze. Może były fałszywe? Tyle ich dostawałam, że nie wiedziałam nieraz na co wydałam, w ogóle ich nie liczyłam. Trochę to było demoralizujące. Kiedy rozjaśniłam włosy, zrobiłam się atrakcyjna, rozkwitłam. Wokół tyle biedy, a ja z manicure, uczesana, dobrze ubrana, zadbana – to cieszy każdą dziewczynę. Byłam wychowywana w tak zwanym dobrym domu, więc szeregu rzeczy mi
zabraniano; nawet nie każdą książkę mogłam przeczytać, nie na każdy film pójść. Teraz, kiedy wskoczyłam w „wielki świat”, wszystko było dla mnie ciekawe, atrakcyjne. A ruletka mnie samą wciągnęła bardzo. „Adam” mówił: – Obstawiaj jak najczęściej, żebyś nie wyglądała na taką, która przyszła coś wywęszyć. Obstawiaj, graj! – A jak przegram? – No to przegrasz! Cała ta sytuacja podobała mi się szalenie, więc znowu utraciłam lęk, bo czego tu się bać, skoro to sama przyjemność? Eleganckie miejsce, wszyscy wykwintnie ubrani... Z moim Józkiem czasem też chodziłam grać potajemnie, bo mnie ruletka okropnie wciągnęła, więc go namawiałam: „Chodźmy, toż to takie szałowe pieniądze można zwinąć!”. Miałam zresztą szczęście – siadałam, obstawiałam i wygrywałam. Potem, po wojnie, to mi tej ruletki strasznie brakowało! To jest rzecz, od której się trudno uwolnić. Tak to trwało kilka miesięcy. Tymczasem nadchodził już front.
WYWIAD W lipcu 1944 zostałam wezwana do pułkownika „Adama”: „Szkoda cię do takiej byle jakiej pracy. Nadajesz się do wywiadu” – oświadczył. A więc myślę: „Hmm, wywiad, Mata Hari!”. O wywiadzie nie miałam pojęcia. Kojarzył mi się z czymś romantycznym, z przygodą. Miałam 22 lata, raczej nie byłam szczególnie mądrą dziewczyną. Nie zdawałam sobie w ogóle sprawy, co to oznacza. Trudno było sobie cokolwiek wyobrazić: to był lipiec, już się słyszało, że zbliża się front, ale jeszcze nie było nic pewnego. „Przeniesiesz się do Wołomina, do dziadków” – usłyszałam. Zgodziłam się, to znaczy wysłuchałam tych wszystkich instrukcji. Pułkownik „Adam” bardzo mi imponował. Byłam nim zafascynowana. Wszystko, co mi „Adam” powiedział – było święte. Zgodziłam się bez najmniejszego wahania, nie zdając sobie sprawy, w co wchodzę. NKWD Po przejściu frontu miałam w Wołominie zgłosić się do NKWD jako „patriotka”, która uważa za swój obowiązek współpracę z wojskiem sojuszniczym. Przygotowując mnie, „Adam” przeprowadził coś w rodzaju przesłuchania, żeby sprawdzić, co i jak będę mówić. Miałam ujawnić, że jestem z AK, znam wielu ludzi, do ostatniej chwili działałam w punkcie kolportażu. Miałam „rozkonspirować” punkt na placu Krasińskich, którego tam już, oczywiście, nie będzie. O sobie miałam mówić wszystko, bo skoro się legalizuję, to nie mogę się pogubić. „Adam” tłumaczył, że będę mogła bolszewikom mówić o niektórych sprawach, jak właśnie o tym kolportażu, że był, bo na pewno już go w międzyczasie przeniosą. – Po co mówić, skoro przecież bolszewicy to… , to dlaczego im mówić? – Coś będziesz musiała im mówić, ale my ci zawsze powiemy co. Będziemy z tobą w łączności. Nic się nie bój, utrzymamy kontakt. I to stanowcze „będziemy w kontakcie” utwierdziło mnie w przekonaniu, że mam się nie bać. Różnie jednak potem bywało z tą łącznością. Miałam po prostu wejść do NKWD. Pułkownik nie powiedział mi, jak to jest niebezpieczne. Może wtedy wystraszyłabym się, a tak – z naiwności się nie bałam. Nie powiedział, że Sowieci mogą mnie – tylko za to, że należę do AK – wywieźć na Sybir, albo od razu rozstrzelać. Wyjechałam na stałe do dziadków. Jeszcze przyjeżdżałam do Warszawy, mimo rozkazu, że mam siedzieć w Wołominie i się nie ruszać, bo nie wiadomo, jak się front ruszy i czy nie zostanę odcięta. Niedługo potem w Warszawie zaczęło się powstanie. Już nie spotkałam się z Józkiem. Miał gdzieś wtedy inne zadanie. Nie wiedziałam, kiedy będzie powstanie, nie czekałam na godzinę „W”, bo inaczej, mimo wszystko, pewnie zostałabym z Józkiem. Oni znali to moje niezdyscyplinowanie, tę moją totalną beztroskę – i dlatego chyba mi nie powiedzieli. Powstanie zastało mnie w Wołominie. Strasznie tęskniłam za Józkiem, rozpaczliwie. Z Wołomina w pogodny dzień widać było dymy z Warszawy, a on tam był… Tak pragnęłam umrzeć z tej rozpaczy, że gdyby mnie jakaś kulka trafiła niechcący, tobym przyjęła ją z radością. Był taki moment, w którym Niemcy opróżniali Wołomin – wszyscy musieli spakować się i wyjść z tobołkami. Postanowiłam, że przeczekamy w pustym miasteczku. Nie myślałam nawet o swoim zadaniu, tylko po prostu bałam się, że jak znowu rozpoczniemy tułaczkę, to zginiemy. Zostaliśmy więc w pustym Wołominie bez żadnego zabezpieczenia, bez jedzenia. To był ciężki
czas, bardzo trudny moment. Cisza i napięcie – ani Niemców, ani Polaków. Mimo wszystko myśmy czekali na polskie wojsko, nie na Rosjan. Chociaż byłam poinstruowana przez zwierzchników z AK, że nadejdą Rosjanie, to tak naprawdę nie chciałam w to uwierzyć. Byłam pewna, że pierwsi wkroczą Polacy. Front zbliżał się i cofał, po paru dniach ustalił się na dobre – chyba we wrześniu. Pewnego dnia poszłam kopać ziemniaki na podmiejskie pole i wtedy się dowiedziałam, że Sowieci są w miasteczku i zaczęli (tak, jak to zapowiedział mi pułkownik „Adam”) wzywać przez megafony i afisze, aby wszyscy, którzy brali udział w jakiejkolwiek konspiracji, zgłaszali się do nich; żeby składać broń i oficerom przekazywać wszelkie posiadane wiadomości. Ogłaszali, że taka jest powinność prawych synów Polski, że należy tak zrobić dla dobra ojczyzny. Teksty na afiszach napisane były po polsku, bez żadnych błędów. Przyszłam do domu, umyłam ręce upiaszczone od zbierania ziemniaków i powiedziałam: – Idę się ujawnić do NKWD. Babcia na to: – Poczekaj, przecież się nie pali, nic nie wiadomo... – Nie, nie, muszę się zgłosić, to mój obowiązek. Babcia była oburzona. Dziadek mniej, bo bardzo mnie kochał i zawsze starał się mnie rozumieć, stawać po mojej stronie. W tych odezwach oczywiście nie padało słowo NKWD, napisane było tylko, że wojska sowieckie, pomagając wojskom polskim, zajęły te tereny i proszą wszystkich o zgłaszanie się do pomocy we wspólnym biciu wroga – Niemców. I tak właśnie babci tłumaczyłam: – No przecież z Niemcami walczyliśmy! – Oj dziecko, ci tutaj to też wróg, poczekaj na polskie wojsko. Ale ja poszłam. Zgłaszać się trzeba było w magistracie. Powiedziałam wartownikowi na dole, że jestem z AK i przyszłam się ujawnić. Kazał mi poczekać, zniknął gdzieś i zaraz wrócił. Wprowadził mnie wprost do pokoju, chociaż na korytarzu czekali jacyś ludzie. Rozmawiał ze mną najpierw taki niby-Polak, Dunin-Pawłowski. Mówił po polsku, ale ze wschodnim akcentem. Ubrany był w jakąś dziwną bluzę mundurową, koszulę i krawat. Zaczął mnie szczegółowo wypytywać. Opowiadałam o początkach swojej konspiracji, o tym, że byłam w ZWZ, następnie w AK, że przyjechałam do dziadków i nie zdążyłam już na powstanie. Potem spisałam swój życiorys. Za chwilę major Pietrow, Rosjanin (ale też mówił po polsku), wypytał mnie o wszystko od początku, a potem przyszło ich już kilku – wprost zaroiło się wokół mnie. Mówili po polsku i po rosyjsku. Pytali bardzo szczegółowo – o moją działalność w Czarnej, czy pamiętam, komu dawałam fałszywe kennkarty (ja na szczęście rzeczywiście nie pamiętałam), jak to było z młodzieżową organizacją w Chełmie Lubelskim, czy mam broń. Wyjaśniali, że są czołówką rosyjską, a zaraz za nimi idzie wojsko polskie. Trwało to kilka godzin. Potem powiedzieli, że wszystko spisali, żebym spokojnie wróciła do domu i przyszła jutro, bo będą chcieli moje zeznanie uzupełnić. Ujawniłam się pod prawdziwym nazwiskiem – Zachariasiewicz; powiedziałam im, że dokumentów nie mam, bo zostały w Warszawie. Babci już wcześniej powiedziałam, że wracam do własnego nazwiska. W Wołominie bardzo mało ludzi mnie znało, większość tylko z widzenia: mogli mnie zauważyć, gdy przemykałam od dworca do pobliskiego domu dziadków – nikt jednak nie znał mojego konspiracyjnego nazwiska Drzewiecka. Następnego dnia pytali mnie jeszcze raz o wszystko od początku. Także o to, dlaczego przyszłam. – Jak to dlaczego? Przecież wzywacie wszystkich, którzy są w podziemiu, wszystkich
patriotów, do wspólnej walki z Niemcami. No to się zgłaszam. – Uważasz, że wszyscy się powinni zgłaszać? A gdybyś spotkała jakiegoś akowca, który nie wie, że trzeba tu przyjść, to powiedziałabyś mu? Odpowiedziałam, że tak. Te rozmowy nie wydawały mi się groźne, nie czułam żadnego niebezpieczeństwa. Wyszłam wtedy z poczuciem ulgi, że oni są głupsi, niż myślałam. Spytali o adres i czy mogą mnie odwiedzić, ale tak... towarzysko. Niedługo potem nasz dom wprost zaroił się od Sowietów. Babcia miała do mnie ogromne pretensje: – Miałaś ujawnić się, żeby był święty spokój, co zamierzyłaś zrobić – zrobiłaś. Czego oni tu szukają? Przychodzili i mówili: „No tak, przyszliśmy do babuszki do dieduszki...”. Babcia się potwornie złościła: – A jakaż ja, do ciężkiej, jestem dla nich babuszka, co oni sobie wyobrażają! Jak mam głupią wnuczkę, która się zgłosiła i uważa ich za przyjaciół, to ja jestem im babuszka?! Próbowałam łagodzić: – Babciu, no daj im spokój, dlaczego jesteś taka, no przecież nas oswobodzili... – A głupia, idiotka jesteś... Zasiadali, chcieli koniecznie, żeby dziadek z nimi pił, ale dziadek był niepijący: „A pijcie sobie sami”. Ci Sowieci byli dla mnie trochę egzotyczni. Pili strasznie dużo wódki, co mnie przerażało, bo w moim domu alkoholu się w ogóle nie używało. Potrafili zastrzelić wieprza i gorącą jeszcze słoniną tę wódkę zagryzać. Brzydko jedli, mieli brudne paznokcie. To wszystko mnie bardzo raziło. Ja z nimi nigdy nie piłam. W domu specjalnie o nic nie wypytywali, rozglądali się. W stosunku do mnie nie byli zbyt nachalni ani chamowaci – może to była jakaś ich elita? Znałam trochę język rosyjski – babcia pochodziła z Białorusi i często w domu używała języka białoruskiego, więc byłam z tą mową osłuchana. Nie potrzebowałam tłumacza, żeby zrozumieć, o czym Rosjanie między sobą rozmawiają. Jednak udawałam, że nic nie rozumiem. Zaczęli mnie zapraszać do kasyna; chodziłam z nimi wszędzie. Po paru dniach dwaj właściciele restauracji urządzili bankiet dla oficerów „oswobodzicieli Wołomina”. Spotkałam tam wtedy osoby z konspiracji komunistycznej. Jedna kobieta powiedziała do mnie: – A myśmy panią mieli za akówkę albo jakąś agentkę niemiecką. Proszę, proszę, jak to pozory mylą... Na to Rosjanie zaczęli się śmiać: „Niet, niet, eto patriotka, eto nasza diewuszka”. I mnie... nie zdekonspirowali, że jestem z AK i się przed nimi ujawniłam. Oni wtedy chyba uważali, że mnie werbują lub nawet – że już zwerbowali. Pewnie chcieli mnie chronić, żeby akowcy się nie dowiedzieli. Pod koniec przyjęcia odśpiewano Wyklęty powstań ludu ziemi. Strasznie mnie rozśmieszyło, gdy ci dwaj restauratorzy z brzuszkami też wstali i śpiewali. Ludzie w mieście odsunęli się ode mnie. Żona kapitana Marcinkowskiego, znajomego ojca jeszcze sprzed wojny, który był z nim teraz w obozie jenieckim, nie poznawała mnie na ulicy. To było dla mnie okropnie przykre, ale oczywiście nikomu nic nie tłumaczyłam. Rosjanie mieli iść na Warszawę i dlatego próbowali wyciągnąć ode mnie jak najwięcej informacji. Często pytali, czy będę chciała z nimi pracować, czy jak Warszawa za parę dni będzie wolna, to pojadę z nimi, pokażę ten mój punkt... Mówiłam, że oczywiście.
– Słuchaj, a będziesz wiedziała jeszcze o innych, a poznasz innych? – No pewnie, że poznam, bo przecież tych ludzi tyle tam było, tych różnych akowców, że poznam. – A jak poznasz, to powiesz im, żeby się ujawnili, żeby dalej razem z nami walczyli z Niemcami? Wyjazd zaproponowali mi już po tygodniu. Co będę robiła w tym Wołominie; w Warszawie pomogę im znaleźć akowców. Wtedy babcia się zbuntowała: „Jak pojedziesz z nimi, to już nie masz po co wracać”. Nie wiedziałam, co mam robić. Na własną rękę zdecydowałam, że pojadę. Już nie miałam wyjścia. Ujawniłam się, nie mam żadnego kontaktu z pułkownikiem „Adamem” ani z nikim. Warszawa się pali – to było widać z Wołomina, w powstaniu jest Józek, którego tak kocham. Pomyślałam, że może go odnajdę. Sowieci chyba mi uwierzyli. Zostałam wcielona do jednostki, która się nazywała „choziajstwo (gospodarstwo) połkownika Szkurina”. To była kontrwywiadowcza jednostka NKWD – kilkunastu żołnierzy i kilku oficerów. Szli, by aresztować i wywozić. Byłam razem z nimi aż do maja. Najpierw staliśmy na Pradze, w różnych miejscach. Potem w Nieporęcie. „Adam” mnie zapewniał, że będę stale w kontakcie, że będę dostawała instrukcje. Tymczasem nie miałam z AK żadnej łączności. Czułam się oszukana, zostawiona sama sobie. To nie było takie łatwe, bo ja przy tym wszystkim podobałam się mężczyznom, więc byłam nieustannie narażona na różne propozycje z ich strony. Czułam się zagrożona, wystraszona i w dodatku cały czas byłam zakochana w Józku. Najchętniej bym z tego wszystkiego wtedy zrezygnowała, tylko nie miałam wyjścia, nie miałam wyboru. Na Pradze kwaterowaliśmy u gospodarzy, którzy bardzo przyjaźnie przyjmowali Rosjan, bo nie dla wszystkich było jasne, że to nie wojsko, które wyzwala, ale NKWD. Któregoś dnia córka właścicielki mieszkania przekazała mi, że jakiś kuzyn chce się ze mną spotkać – prosi, żebym przyszła pod wskazany adres. Domyśliłam się, że to kontakt i wybrałam się tam. Na szczęście przysłali kogoś, kogo już znałam z kontaktów z „Adamem”, a nie kogoś obcego, bo mogłabym się pogubić. Zaczęłam już sobie zdawać sprawę, że biorę udział w czymś, co nie jest proste, a już na pewno nie bezpieczne. Tadeusz – łącznik – powiedział, co powinnam mu przekazywać: gdzie Sowieci będą się przemieszczać, jakie mają plany, a najważniejsze – kogo aresztują i gdzie tych ludzi wysyłają; jak tylko dotrę do jakichś nazwisk, to mam je spisywać lub zapamiętywać. Oni będą ze mną w kontakcie. Poczułam się podbudowana, że mnie znaleźli i... jakoś chroniona, że nade mną czuwają. No i najważniejsze – nie byłam sama. Przedtem przemykało mi przez myśl, że może tam w powstaniu wszyscy zginęli, już nic nie ma, a ja się pcham z tymi Rosjanami nie wiadomo po co. W choziajstwie miałam zawsze oddzielną kwaterę, to znaczy swój pokój. Ubrana byłam po cywilnemu, we własne rzeczy. Nie dostawałam od nich żadnych pieniędzy, tylko utrzymanie. Przydzielili mi takiego jakby ordynansa. Maks miał 22−23 lata, wyglądał na Gruzina, był bardzo małomówny. Ale to chyba nie był prosty żołnierz. Zawsze zadbany, ogolony, miał zadbane ręce, czyste paznokcie. Rano Maks przynosił mi i grzał wodę do mycia. Pytał, czy nie potrzebuję czaju, sprawdzał, czy dostałam posiłek. Sowieci jeden domek przeznaczyli na coś w rodzaju kasyna oficerskiego i tam też jedli; mnie przynoszono jedzenie do pokoju. Widocznie rozmawiali o swoich sprawach, a nie mieli jeszcze do mnie pełnego zaufania. Maks starał się mi dogadzać, kombinował dla mnie lepsze jedzenie, gdzieś tam chodził, przynosił mleko, raz namówił jakąś gospodynię, żeby mi naleśników nasmażyła, a jednocześnie nieustannie mnie pilnował. Czułam się wtedy trochę ich więźniem; zmieniało się to w miarę zdobywania ich zaufania.
Wysłali mnie kiedyś do wioski w kierunku Marek, gdzie podobno byli akowcy. Poszłam z Maksem – on miał mnie niby tylko ubezpieczać, bo Niemcy są wszędzie i strzelają. I rzeczywiście były pojedyncze strzały, a Maks relacjonował potem z zachwytem, jaka to ja jestem odważna. Gdy zaczynali strzelać, on pędził pod mur, a ja spokojnie szłam dalej, bo nie wyobrażałam sobie, że może mi się coś stać. Kazałam mu poczekać na skraju wioski, bo był w mundurze – „żeby nikogo nie spłoszył”, a sama gdzieś tam połaziłam, wróciłam i powiedziałam, że żadnych akowców nie ma, fałszywa pogłoska. Na Bródnie nic szczególnego się nie działo. Ale front się przesunął i znaleźliśmy się w Nieporęcie. Tam były trudne warunki. Cała miejscowość spalona, zrównana z ziemią; mieszkaliśmy w ziemiankach, których ściany porośnięte były zbożem, tak że myszy harcowały po kocach. Nie wiem, skąd się wzięły te ziemianki, ale chyba jeszcze Niemcy je zbudowali, bo dookoła rozciągnięte zostały zasieki z drutu kolczastego. Nie było gdzie się ruszyć, bo tylko te ziemianki i spalona wieś. Trochę sypiałam po południu, często coś prałam, bo miałam bardzo mało rzeczy na zmianę. Nie posiadałam żadnych polskich książek. Leżałam na łóżku, a Maks siedział w tej samej ziemiance i godzinami milczał albo coś tam nucił. Nigdy się nie zwierzał, nie wyciągał mnie też na rozmowy. Przeszkadzał mi tą swoją obecnością i milczącą opieką. Ale bałam się cokolwiek zrobić, żeby się go pozbyć. Pułkownik Szkurin zagroził, że rozstrzela każdego, kto mnie tknie. Na pewno nie z dobroci serca, ani tym bardziej z nadmiaru moralności. Myślał, że ma łączniczkę do akowców – głupią, ale cenną, i nie chciał, żeby mnie skrzywdzili, bo mogłabym się wycofać. W Nieporęcie rozpoczęły się przesłuchania Polaków. I aresztowania akowców. Stołówka – większa ziemianka – w ciągu dnia zmieniała się w izbę przesłuchań. Czasami usiłowałam tam wejść nieproszona, ale potrafili powiedzieć: teraz nie przeszkadzaj, nielzia! Wtedy chyba już „oficjalnie” wiedziałam, że jestem w NKWD. Jeden kapitan mówił mi na przykład, że robi listy osób do wysłania do obozu do Rembertowa. Oni już tak mi ufali, że gdy nie mogli zdążyć ze spisywaniem osób przeznaczonych do transportu, to mnie o to prosili. Mieli trudności z polskimi nazwiskami. Potem odtwarzałam te nazwiska, notowałam. To był błąd – nie powinnam była zapisywać, ale bałam się, że nie będę w stanie zapamiętać. W Nieporęcie widziałam ziemianki pilnowane przez żołnierzy z bronią. Widziałam wyprowadzanych stamtąd mężczyzn rozebranych do bielizny – już samo to mnie szokowało – widać było, że coś się złego z nimi dzieje. Nie zdawałam sobie sprawy, że ich tam biją, dopóki nie usłyszałam straszliwych krzyków. Nie wiedziałam, że mężczyźni mogą tak krzyczeć... Jednego wyprowadzało kiedyś dwóch bojców – słaniał się, nie mógł iść, w postrzępionej bieliźnie, bez butów, a tu błoto, deszcz. Bezpośrednio nie towarzyszyłam przesłuchaniom. Sowieci starali się trzymać mnie pod kloszem. Wówczas nabrałam do nich wstrętu – zrozumiałam, że ich działanie jest obrzydliwie dwulicowe. Na moje potrzeby udawali honorowych żołnierzy, wspierających polski rząd, oczyszczających teren – że oni szukają szpiegów niemieckich, współpracowników Gestapo, a widziałam przecież, że ci niby szpiedzy, to Polacy, akowcy... Zetknęłam się z całą tą grozą i znów byłam pozostawiona sama sobie. Bardzo to przeżywałam. Widywałam, jak się odbywają śledztwa, bo mnie czasem wołano i pytano, czy znam któregoś z przesłuchiwanych akowców. Zawsze mówiłam, że nie, ale dwa razy w czasie tych konfrontacji dostrzegłam pogardę w oczach zatrzymanych – poznali mnie. To byli chłopcy, z którymi miałam sporadyczne kontakty w czasach, kiedy woziłam broń i rozkazy. To, że babcia mnie potępiała, to nic, ale teraz... Przecież nie mogłam im o sobie powiedzieć, zdekonspirować się! Zimno, deszcz ze śniegiem. Stale marzłam. Maks przynosił drzewo do tiepłuszki, lecz
ciągle było niesamowicie zimno. I tak beznadziejnie. Nie miałam żadnego kontaktu... Pierwszy raz zetknęłam się bezpośrednio z czymś tak strasznym. Oczywiście, wiedziałam, że to się w ogóle wydarza – słyszałam, że biją na Gestapo, torturują, ale to działo się daleko i nie docierało do mnie. Załamałam się. Zachorowałam na silną anginę z owrzodzeniem gardła i dostałam się do podwarszawskiego szpitala. Sowieckiego, oczywiście. Jechałam z wysoką gorączką, przykryta jakimiś wojskowymi płaszczami. Niektórzy z obsługi dziwili się, skąd tu Polaczka, patrzyli na mnie spode łba. Inni uważali, że jestem ich i bardzo się mną opiekowali. Niespodziewanie przyszły mnie odwiedzić dwie panie. Powiedziały naczelnikowi szpitala, że słyszały, że podobno leży tu Polka i chcą podać jedzenie. A więc „moi” musieli cały czas wiedzieć, co się ze mną dzieje! Te panie mówiły, żebym się nie denerwowała i starała się szybko wrócić na miejsce. Pytały, co zrobiłam z wiadomościami i nazwiskami. Przed pójściem do szpitala spaliłam notatki. Przyjęły to z ulgą. Przekazałam im wszystko, co udało mi się zapamiętać. Powiedziały, żeby już nigdy niczego nie notować. Dały mi kontakt do kosmetyczki na Pradze, przy Grochowskiej – miała przyjmować ode mnie bardzo pilne informacje. Potem pytały naczelnika, czy mogą znów mnie odwiedzić, ale to już tylko dla pozoru, bo więcej się nie zjawiły. POSTARAJ SIĘ BARDZIEJ Ze szpitala wróciłam po jakichś dwóch tygodniach. Przyjechał po mnie samochodem sam pułkownik Szkurin i zabrał na Pragę, ale już w inne miejsce. Przewieźli wszystkie moje rzeczy – pewnie Maks je spakował. On sam gdzieś się „zgubił”, już się za mną nie włóczył jak cień, chociaż gdy czasem spotkaliśmy się, pytał przyjaźnie, czy nie chcę czegoś lepszego do zjedzenia. Było mi tam bardzo ciężko, coraz ciężej, w miarę jak już posuwał się front. Wiedziałam przecież od początku, że to nie są nasi sprzymierzeńcy, ale jak na przykład śmiali się, że „zrzuty zostały zestrzelone i nie poszły w ręce Polaczków”, to czułam taką palącą nienawiść, że nie mogłam jej znieść. Nie byłam jedyną kobietą w tym oddziale. Były jakieś żony funkcjonariuszy, telefonistki; ale nie poznałam ich bliżej. Bardzo się mną zajmował major Pietrow. Zabierał ze sobą wszędzie. Jeździłam z nim – samochodem, a nawet konną dorożką – pod sam front. Dobrze mówił po polsku. Wyciągał mnie na zwierzenia o moim życiu: „Ależ opowiedz mi troszkę o sobie, ty jesteś Polka, ja jestem Rosjanin, chciałbym wiedzieć, jak się u was w Polsce żyje”. Ja stale wracałam do przedwojennych czasów, a on stale kierował na te konspiracyjne. – W konspiracji znaliśmy najwyżej dwóch ludzi, to co ja ci mogę powiedzieć, tyle że na punktach czasem kogoś widziałam. – A przypomnisz sobie kogoś, jak zobaczysz? – Na pewno sobie przypomnę. Próbował się początkowo do mnie zbliżyć Dunin-Pawłowski, ale go jakoś tak odepchnęłam. To był na pewno Polak, ale często chodził w ich mundurze. On był przy przesłuchaniach. Rosjanie go nie lubili, szczególnie ci zwykli bojcy – tak się niechętnie o nim wyrażali. Być może rozumieli, że on jest zdrajcą. Taki przydatny, ale się go nie szanuje. To się przejawiało nawet w drobiazgach, jak na przykład przy posiłkach – jak nieśli mu jedzenie, to na końcu, gdy było to oficerskie jedzenie, tuszonka, to dla niego nagle zabrakło albo coś takiego. Do mnie się jednak nie odnosili niechętnie, może myśleli, że jestem po prostu naiwna.
Nie lubiłam Dunina i on mnie też nie lubił, odnosił się z rezerwą, jakby miał za złe, że oni się tak szybko przede mną otworzyli, przyjęli do swego grona. Może bał się o swoje wpływy? Tymczasem zjawił się kapitan Szachawcow, oficer śledczy. (Po latach, już za Gorbaczowa, zobaczyłam go w telewizji – występował w obronie Stalina: że wszyscy teraz go krytykują, a on miał dużo racji. Poznałam go, niewiele się zmienił mimo upływu lat.) Był bardzo przystojny, kulturalny, grał na fortepianie, recytował poezję Puszkina. Na imię miał Iwan. Podobał mi się i ja też mu się podobałam. Spotykaliśmy się często. W tym natłoku wydarzeń zacierał mi się obraz Józka… Major Pietrow bardzo nas pilnował – żebyśmy nigdy nie byli sami. Zapewne nie chodziło o mnie, tylko żeby Szachawcow się z czymś nie wygadał. A i tak kiedyś przypadkiem mieszkaliśmy razem na jednej kwaterze. Rozmawialiśmy wtedy o wielu sprawach. Podawał mi nazwiska osób podejrzanych, które należy obserwować. Pomagałam mu tłumaczyć doniesienia konfidentów. Zaczęłam mówić łamanym rosyjskim, on się cieszył, że żyję ich problemami. W tym czasie już mnie tak nie pilnowali. Kiedy miałam coś pilnego do przekazania swoim (a w przypadku ważniejszych osób powinnam natychmiast informować o aresztowaniu), chodziłam do tej wskazanej kosmetyczki. Rosjanie się nawet trochę ze mnie śmiali: ot, Polaczka-pani, do kosmetyczki chodzi nawet włosy myć, a ich dziewczyny to na kwaterach myją. Odpowiadałam, że wojna nie będzie trwać wiecznie i chcę ładnie wyglądać, a o włosy muszę dbać, bo rozjaśnione. Od Szachawcowa znałam wiele nazwisk, kogo będą przewozić i gdzie. Rzadko jednak mogłam się dowiedzieć, co zeznają aresztowani. Ale czasem udawało się i to. Pietrow miał do mnie zaufanie, a był bardzo impulsywny. Wpadał wzburzony, że nie może nic z „kanalii” wyciągnąć: „Można go nawet zabić, a on i tak nic nie powie”. Albo odwrotnie: „Ot, taki wielki bohater, a coś tam powiedział”. Czasami stykałam się z biciem, ze skatowanym człowiekiem. Zdenerwowanie musiało się odbijać na mojej twarzy, nie umiałam go ukryć. Sytuacja ciągle mnie przerastała. Raz czułam, że jestem prowokowana. Wiedziałam, że mają aresztować na przedmieściach Pragi grupę dziewcząt z jakiejś organizacji. Jakoś dużo na ten temat przy mnie rozmawiali, pytali, co będę w tym czasie robiła, że może do kosmetyczki pójdę. Ja na to – że nie, jeszcze nie mam potrzeby. W końcu wyszłam na spacer. Następnego dnia wzięli mnie ze sobą. – Przejedź się z nami, zobaczysz, czy one są naprawdę z AK, czy tylko ktoś doniósł. Już wtedy nie ukrywali przede mną, że aresztują akowców. – Widzisz, oni nadal są w podziemiu. Ty jesteś patriotka, ale niektórzy to takie kanalie – przeciwko nam, przeciwko własnemu rządowi, któremu pomagamy stanąć na nogi. Aresztowali te dziewczyny i posadzili mnie z nimi z tyłu samochodu. Wsiadł z nami tylko jeden bojec. Dziewczyny były wystraszone, rozmawiały, ale niczego nie uzgadniały – były chyba „niewinne”. Ja nie odzywałam się do nich ani słowem – bo gdyby się dowiedziały, że jestem Polką, toby mi nawymyślały albo spytały, czy też zostałam aresztowana. Potem wypytali mnie: – Nic ci nie mówiły? – A co mi miały mówić, jak ja ich wcale nie znam. Myśmy na Pradze często zmieniali kwatery. Być może oni nie chcieli dekonspirować mnie jako Polki współpracującej z nimi. Bo dlaczego by mieli zmieniać kwaterę? Zresztą nie całe choziajstwo się przenosiło, niekiedy zaledwie kilka osób, a czasem nawet tylko ja z Szachawcowem byłam przenoszona na inną kwaterę. Kiedyś pułkownik Szkurin znalazł karteczkę, na której Szachawcow napisał jakieś miłe