Piątek
1
Nie powinienem otwierać tych drzwi, pomyślał wtedy kontroler. Byłoby lepiej, aby nigdy nie
zostały otwarte.
– Co robimy?
Kontroler jeszcze raz spojrzał na zegarek. Dziesiąta trzydzieści. Najwyższy czas. Trzeba otworzyć.
Wpisał kod do elektronicznego zamku i przekręcił klucz. Wskazał gestem, aby to ochroniarz wszedł
pierwszy. Kontroler za nim. Zapalił światło w sali operacyjnej.
– Halo – powiedział.
Odchrząknął i krzyknął głośniej:
– Halo!
W sali nie było nikogo. Wyglądała, jakby tego dnia nikt nie przyszedł do pracy.
– Na dół – zwrócił się do sprawdzającego łazienkę ochroniarza. Znowu odchrząknął, bo tamten nie
usłyszał. – Do pomieszczenia socjalnego.
Zeszli po schodach. Pokój z szafkami pracowniczymi był pusty. Toaleta też. W małym aneksie
kuchennym, oddzielonym od reszty pomieszczenia kotarą, kontroler dotknął ręką czajnika
elektrycznego. Zimny.
– Nie przyszli do roboty? – zapytał ochroniarz, którego koledzy nazywali Wesołkiem. – Zmówili
się?
Kontroler nie odpowiedział. Pracował już wiele lat w banku, ale o takiej sytuacji nie słyszał. Żeby
cała załoga naraz? Bez uprzedzenia? Jest wprawdzie gorzej, niż było. Premie zamrożone.
Wynagrodzenia obcięte. Redukcje. Tylko zarząd dostaje niezmiennie milionowe bonusy za niezłomną
walkę z kryzysem. Ale żeby tak wszyscy razem? Bez słowa?
– Sprawdzamy sejf? – W głosie ochroniarza dało się wyczuć nutkę nadziei.
Kontroler rozglądał się po niewielkim, pustym pomieszczeniu socjalnym dla pracowników. Dwa
krzesła, stolik, czajnik i blaszane szafki na ubrania. Bez okien. Piwnica. Pokój jakich widział
dziesiątki, ale zarazem inny. Zupełnie inny. Przeszedł go dreszcz. Na pewno nie z chłodu, bo rozpiął
kołnierz koszuli i poluzował krawat.
– Sprawdzamy ten sejf? – dopytywał się wyraźnie podekscytowany sytuacją ochroniarz.
– Nie ma kluczy.
– Proszę?
– Nie ma kluczy – wychrypiał kontroler.
– Co? Nie ma pan kluczy od sejfu? – Popatrzył na starszego mężczyznę z krzywym, kpiącym
uśmieszkiem na ustach. – No to pięknie żeśmy się wybrali na kontrolę. Pięknie.
– Nie ma kluczy. W szafkach. – Kontroler wskazał na metalowe szafki pracownicze. – Nie ma
kluczy. Przebrali się, zamknęli szafki i zabrali klucze.
– No to gdzie poszli? Na cappuccino?– Uśmieszek nie znikał z twarzy Wesołka. – Sprawdźmy
wreszcie ten sejf.
– Tak. Sprawdźmy.
Ochroniarz ruszył na górę, kontroler za nim. Zatrzymał się jednak po kilku krokach. Zawrócił.
Kucnął i popatrzył na podłogę, gdzie tuż przy szafce na terakocie powstała mała plama. Spadła
następna kropla. Kontroler pochylił się jeszcze niżej.
– Ej. – Zamierzał krzyknąć głośniej, ale znowu musiał odchrząknąć. Wstał. – Ej!
– No? – Ochroniarz wrócił niepocieszony.
– Potrafisz otworzyć taką szafkę?
– Nie wolno. – Skarcił wzrokiem kontrolera. – Prawo pracy zakazuje. Nie wolno zaglądać
do szafek pracowniczych.
– Wiem. Ale potrafisz? Zapasowe klucze są w centrali. Otwórz.
– Nie wolno. – Ochroniarz przez chwilę upajał się władzą, ale w końcu podał kontrolerowi mały
kluczyk. – Sam pan otwórz. Pasuje do każdej szafki.
Kontroler wsunął klucz do zamka. Przekręcił i otworzył. W środku, obok wiszącego na wieszaku
granatowego kostiumu przykucnęła młoda kobieta. Głowa opadła jej na kolana. Splotła palce i złożyła
dłonie tuż pod brodą. Na jasnych włosach zakrzepła już krew.
Cofnął się nieporadnie, jakby nogi zamieniły się nagle w kawałki drewna. Spojrzał na ochroniarza.
Grymas na twarzy tamtego był tym kretyńskim uśmieszkiem, z powodu którego nazywano go
Wesołkiem.
Kontroler niepewnie wyciągnął rękę. Wyjął kluczyk z zamka szafki. Otworzył następną. Potem
trzecią i czwartą. Gęste jak klej, tężejące już rubinowe strużki krwi wylewały się powoli na kremową
terakotę.
Ochroniarz stał oparty o ścianę, przekrzywiając twarz, na której zastygł grymas, gdy kontroler
kciukiem wybierał numer w telefonie. Drugą ręką szukał, czy nie został mu ostatni papieros,
chociażby ten złamany, który powinien być w jednej z wewnętrznych kieszeni służbowego uniformu.
2
Kilka dni wcześniej Tomasz Burski spotkał się ze swoim starym kolegą. Zatelefonował do Karola
Pomianowskiego zaraz po przyjeździe do Lublina. Tak jak się umawialiśmy, podkreślił Burski
na wstępie. Rzadko zdarzało mu się dotrzymywać słowa w kwestiach spotkań ze starymi, dawno
niewidzianymi znajomymi. Do zobaczenia. Zdzwonimy się. Koniecznie i na pewno. Na tym zwykle
kończyło się odnawianie starych znajomości.
Tym razem jednak Tomasz Burski dotrzymał słowa.
Mężczyźni spotkali się w kawiarni Paryska przy ulicy Chopina, niedaleko sądu, dokąd sędzia
Pomianowski dojeżdżał z Puław dwa razy w tygodniu, w dni rozpraw.
Niemal się nie zmienił, zauważył z zazdrością Burski. Przytył tylko nieznacznie. Ten sam ciepły,
miły wyraz twarzy. Włosy nadal gęste, wdzięcznie przyprószone szronem. Przestał palić. Ja też,
powiedział Burski, czując, jak do ich stolika dociera przyjemny zapach nikotyny. Pod oknem dwie
młode kobiety energicznie dyskutowały nad pokalami z piwem, kreśląc figury z dymu trzymanymi
w dłoniach cienkimi papierosami.
– Gratuluję książki. Podpisz mi, proszę. – Pomianowski położył na stoliku książkę o dzielnym
policjancie walczącym z niegodziwcami.
Burski myślał nad dedykacją dłużej niż było konieczne i starannie ją wypisał. Zamaszysty podpis,
mający podkreślać pewność siebie, zwieńczył autograf.
Zerknął, czy dwóch smakoszek vogue’ów nie zaciekawiło, co robi. Długowłose kobiety nie
przejawiały jednak zainteresowania panami w średnim wieku.
– Jesteś pierwszym emerytem z naszego rocznika – stwierdził Karol.
– Dawniej byłby to powód do niezłej popijawy.
– Rzadko piję.
– Ja też.
– Chciałbym ci opowiedzieć o pewnej sprawie. Jeżeli będziesz miał czas i ochotę, to może się nią
zainteresujesz. Byłbym ciekaw twojej opinii. Od piętnastu lat sądzę i nigdy jeszcze nie miałem tylu
wątpliwości, jak przy tej sprawie. Zwłaszcza że popełniono trochę błędów.
– Chętnie posłucham.
Pomianowski opowiedział w skrócie historię nazywaną LSM. Potem dał Burskiemu kserokopie
akt. Zmrużył oczy.
– Rozumiesz?
– Jasne. – Skinął głową kolega. – Zjem po użyciu.
Schował teczkę do reklamówki.
– Emeryci nie noszą aktówek – wyjaśnił Burski. W tym czasie tamte dwie wyszły z kawiarni, nie
oglądając się nawet na nich, gdy odprowadzali je wzrokiem.
– Zgrabne bestie. Zauważyłeś, że teraz dziewczyny są ładniejsze niż dawniej?
– I jest ich więcej – dodał Pomianowski. – Są wszędzie.
– Przegapiliśmy coś?
– Też się czasem nad tym zastanawiam.
Kiedy wyszli z kawiarni, Karol Pomianowski potruchtał do sądu na Krakowskim Przedmieściu,
a Tomasz Burski poszedł okrężną drogą przez Ogród Saski. Właśnie kwitły tulipany i zapachniało już
bzem. Kolorowe bratki połyskiwały na klombach. Czeremcha odurzała zapachem. Przyszła wiosna.
Największa kłamczucha wśród pór roku, pomyślał Burski.
*
Nie wylał nikomu kawy na garnitur. Nie wygarnął, co myśli o przełożonym. Nawet nie
przeniesiono go do archiwum albo do zbrojowni. Burski po prostu uznał, że wystarczy. I odszedł. To
znaczy uciekł.
Zakomunikował, że ma za sobą już szesnaście lat służby. Rok więcej niż jest niezbędne, aby nabyć
prawo do emerytury, i chciałby odejść na wspomnianą emeryturę. Trzeba przyznać, że nikt go nie
zatrzymywał. Nie było głosów: „Nie rób nam tego”, „Jak sobie bez ciebie poradzimy?”. Pozwolili mu.
Dostał dyplom z podziękowaniami. Mosiężnej tablicy o treści: „Tu żył i pracował wybitny policjant,
który zakończył sukcesem najbardziej spektakularne śledztwo w historii bielskiej policji” jednak nie
zawieszono na ścianie.
Jak to mam w zwyczaju, uciekłem, podsumował Burski.
Sprzedał mieszkanie w Bielsku-Białej i kupił apartament w górach. Na granicy Kościeliska
i Zakopanego. Dwa pokoje, kuchnia. Duży balkon z widokiem na góry, gdzie ustawił zestaw
ratanowych mebli. Przez pierwszy rok nie było źle. Spacerował górskimi szlakami, kupił cyfrową
lustrzankę. Fotografował. Zbaczał ze szlaków, aby w parku narodowym nazbierać grzybów. Napisał
książkę i znalazł na nią wydawcę.
Syn czasem odpowiadał na maile Burskiego z Australii. Wyjechał tam, gdy w Irlandii zaczął się
kryzys. Ojciec nie widział go od trzech lat. Na grobie żony też dawno nie był. Powiesiła się, zanim
odszedł z policji.
Żył w górach całkiem higienicznie. Przestał palić. Żadnych mocnych alkoholi. Najwyżej kilka
lampek wina wieczorem. Jak to twórca, dla pobudzenia wyobraźni. Odwiedzał lekarza i zjadał
zalecane pigułki od nadciśnienia, cholesterolu, trójglicerydów i diabli wiedzą od czego jeszcze. Poznał
kobietę, rozwódkę. Wyglądało na to, że ma wobec niego poważne zamiary. Wkrótce powiedział jej, że
musi wyjechać. Lekarz zdradził mu, że góry to nie miejsce do życia dla nadciśnieniowca. Czasem
słucham się lekarzy, wyjaśnił. Nie zaproponował jej, aby pojechała z nim do Lublina.
Uciekłem. Jak zawsze. Muszę przyznać, że to w życiu wychodzi mi najlepiej, myślał Tomasz
Burski.
Nieźle zarobił na sprzedaży apartamentu, bo stał się jego właścicielem na kilka lat przed szczytem
bańki spekulacyjnej, a sprzedał w dobrym momencie. Kupił za gotówkę nowe auto, wziął kredyt
we frankach szwajcarskich, co wydawało mu się wtedy niebywałą okazją, i wprowadził się
do kamienicy w centrum Lublina. Wybrał zbyt duże mieszkanie w pobliżu ulicy 3 Maja. Z okien miał
widok na plac Litewski, gdzie w oddali stał pik pomnika Unii Lubelskiej, a znacznie bliżej niewielki
orzeł na cokole, symbol Konstytucji 3 maja. Z powodu upływu blisko trzydziestu lat nie był pewien,
czy brama w kamienicy, gdzie zamieszkał, jest tą samą brama, do której wskazał mu drogę życzliwy
przechodzień, gdy wiele lat temu, pewnego zimowego wieczoru uciekał przed zomowcami. Wyglądała
podobnie. To mogła być ta sama brama.
Spotkany wtedy życzliwy przechodzień okazał się ormowcem. Grupka milicjantów z długimi
„blondynkami” czekała już w bramie na szukających kryjówki studentów. Z bramy takiej jak ta
zabrano go wtedy do aresztu na Północną, gdzie trochę oberwał i przesiedział na dołku święta Bożego
Narodzenia.
Niedługo po tym jak Burski kupił drogie mieszkanie w sentymentalnym miejscu, splajtował bank
Lehman Brothers. Zbankrutowała Islandia, a na Łotwie, Litwie i w Estonii dochód narodowy spadł
nagle o dwadzieścia procent. On, podobnie jak Islandia i Estonia, nie bardzo rozumiejąc, co się stało,
obudził się nagle z długiem hipotecznym większym o jedną trzecią. Sprzedał samochód, bo kurs
franka tak podskoczył, że wolał pozbyć się auta niż mieszkania.
Na szczęście książka, którą napisał, odniosła sukces. Recenzentom spodobała się
bezpretensjonalna historia o policjantach z krwi i kości, napisana ze znajomością rzeczy i bez
zbędnego zadęcia. Wydawca twierdził, że sprzedaje się dobrze, i co kwartał robił przelewy na konta
Burskiego, chociaż autor nie mógł doprosić się zestawienia ile egzemplarzy sprzedano. Trzy
zagraniczne wydawnictwa kupiły już prawa do wydania książki.
To w skrócie ja: Tomasz Burski, czterdziestosiedmioletni emeryt, pomyślał mężczyzna. Stoję
teraz w oknie i patrzę na sześciokątną fontannę w oddali. Uruchomiono ją pierwszy raz w tym roku.
Nareszcie nadeszły ciepłe, wiosenne dni.
Przeczytał akta, które dał mu sędzia Pomianowski. Sprawa niejednoznaczna, uznał. Ciekawa.
Proces poszlakowy. W pierwszej instancji wydano wyrok skazujący, ale apelacja cofnęła sprawę
do ponownego rozpatrzenia. Karol został wyznaczony na przewodniczącego składu orzekającego. Ma
prawo do wątpliwości, lecz poradzi sobie. To mądry chłopak.
Dlaczego pyta o moją opinię?
To on orzeka, decyduje, rozstrzyga. Stanowi prawo. Z nas trzech, którzy trzymaliśmy się razem
na studiach, właśnie Karol był najlepszy. Jest najlepszy nadal. Tylko że zostało nas dwóch.
Powinienem pojechać na cmentarz, przypomniał sobie Burski.
Wybierał się tam, od kiedy wrócił. Obiecał to sobie.
Rozklejam się jak stara baba, zreflektował się. Dosyć. Rusz się, chłopie. Jedź na to osiedle LSM.
Obejrzyj miejsce zdarzenia. Zajmij się czymś, zamiast gapić na bryzgającą wodę z fontanny.
Pomyślał, że zabierze ze sobą kilka kartek z akt i pojedzie na osiedle LSM.
Wezmę protokoły sporządzone przez policjantów, którzy weszli pierwsi do mieszkania, uznał.
Wyjął je z teczki. Z przyzwyczajenia zerknął, kto je podpisał. Jako pierwszy był tam dzielnicowy.
Potem jeszcze dwóch. Nie, dwoje funkcjonariuszy. Burski zamarł.
Nazwisko znane mu doskonale i imię, którego nie można pomylić z żadnym innym. Patrzył długo
na te litery, aż rozpłynęły mu się przed oczami.
Dobiegły go słowa spikera z radia. W lokalnych wiadomościach mówiono o makabrycznym
morderstwie w osiedlowym oddziale banku. Tomasz Burski ponownie usłyszał to samo nazwisko.
Czyżby dlatego Karol chciał, abym zajął się tą sprawą? – zadał sobie pytanie. Karol potrafił być
niesłychanie taktowny. Teraz delikatnie zwraca mi uwagę na pewną młodą osobę, której rola
w śledztwie nazwanym LSM była zauważalna.
*
Szedł i rozglądał się, przypominając sobie czasy, kiedy studiował w Lublinie. Przeszedł kilkaset
metrów wzdłuż Krakowskiego Przedmieścia, reprezentacyjnej ulicy Lublina. Mijał kamienice
o popielatych fasadach. Zwolnił przed gmachem dawnego Towarzystwa Kredytowego Ziemskiego,
dziewiętnastowieczną budowlą uchodzącą wówczas za najpiękniejszy budynek w Lublinie. Grupę
rzeźb na zwieńczeniu budowli z centralną postacią bogini Cerery symbolizującej płodność
pozostawiono mimo zmiany przeznaczenia budynku. Obecnie w dawnym gmachu towarzystwa
ziemskiego mieścił się sąd okręgowy, miejsce pracy Karola Pomianowskiego.
Burski dotarł do przystanku trolejbusów na ulicy Lipowej, przed wejściem do Ogrodu Saskiego.
Obok przystanku, w budynku przypominającym mały pałacyk o czterech strzelistych wieżach, nadal
serwowano pizzę. Dziewiętnastowieczny budynek był pierwotnie domkiem odźwiernego, pilnującego
bramy do zamykanego na noc Ogrodu Saskiego. W czasach komuny funkcjonowała w nim jedna
z dwóch pizzerii w Lublinie, o nazwie Piccolo. Zawsze trzeba było odczekać w kolejce do lady, zanim
udało się kupić pizzę na grubym cieście, przypominającym raczej lubelski cebularz niż włoską pizzę.
Najczęściej dostępnymi rodzajami były pizza z masą jajeczną lub z kapustą kiszoną. Wersje
z resztkami kurczaka albo z pieczarkami zdarzały się rzadko. Nie mówiąc już o kiełbasie. Ta z kapustą
kiszoną była naprawdę dobra.
Przychodzili tutaj we trzech, Bury z Karolem Pomianowskim i z Suchym. Zapraszali dziewczyny.
Wtedy, już w czasach kiedy studiowali, otworzono w jednej z pobliskich piwnic pierwszy prywatny
fast food w Lublinie. Był to początek lat osiemdziesiątych. Bar nosił nazwę U Ewy i jednoosobowy
personel (zapewne wspomniana Ewa) serwował tam zapiekanki z pieczarkami, żółtym serem
i keczupem. Pyszności. Kolejka zaczynała się już na chodniku, aby po schodach zejść do lokalu
w piwnicy.
Po takim jedzeniu student marzył o piwie. W tamtych czasach bywała w lubelskich sklepach
jedynie niepasteryzowana Perła w małych butelkach. Ambrozja. Żeby ją kupić, musiałeś mieć własne
butelki na wymianę. Butelki były formą lokaty kapitału. Dobrą. Jak fundusz rynku pieniężnego.
Zapewniały stały, stabilny wzrost wartości i płynność, bo w każdej chwili byli chętni, aby je odkupić
bez spreadu, maklerów i brokerów.
Dawniej świat był prostszy i wydawał się mieć przed sobą przyszłość, pomyślał Burski.
Wsiadł do trójkolorowego trolejbusu, cichym niczym UFO pojazdem dojechał na ulicę Zana
i wysiadł obok Leclerca. Stamtąd ruszył piechotą wzdłuż ulicy Bohaterów Monte Cassino, gdzie po
lewej stronie stały obok siebie płaskie, dziesięciopiętrowe pudełka z miniaturowymi balkonikami,
wybudowane technologią wielkiej płyty w czasach Gierka dla ludności napływającej z wiosek
do rozwijającego przemysł miasta. Wtedy, kiedy Lublin rozrastał się, pochłaniając pod blokowiska
kolejne senne, kryte strzechami wioski, a mieszkańców szybko przybywało. Wieżowiec, którego
Burski szukał, stał przy Bohaterów Monte Cassino w pobliżu skrzyżowania z ulicą Armii Krajowej.
To tutaj, w mieszkaniu na drugim piętrze, ponad rok temu miało miejsce podwójne morderstwo
nazywane sprawą LSM. Burski stanął po drugiej stronie ulicy, na skarpie przy budynkach pawilonów.
Wtedy, w marcu widoczność była jeszcze lepsza. Na drzewach nie było liści. Ktoś, kto obserwował
wejście do klatki schodowej wieżowca, zapewne też wybrał to miejsce. W pobliżu jest wprawdzie plac
zabaw, lecz zimą na pewno był pusty. Dobre miejsce. Przy ślepej ścianie sklepu z wiatrakiem
klimatyzatora wiszącym nad głową. Rozpytywanie osób pracujących w okolicy nie naprowadziło
policji na żaden ślad. Naprawdę dobre miejsce.
Obserwował właśnie stąd. Sprawca (lub sprawcy) widział, kiedy młodsza z kobiet wracała
do domu. Ruszył szybkim, pewnym krokiem. Jak zwykły przechodzień. Nie zwrócił niczyjej uwagi.
Wejście do klatki schodowej to drobiazg. Zresztą znał ofiary lub przynajmniej jedną z nich. Został
wpuszczony do mieszkania. Otworzyła mu młodsza, córka. Chwilę potem siedziała przy komputerze,
przeglądając strony Wierszownika. Dobry znajomy? Ktoś z rodziny? Ktoś, przed kim się nie
krępowała. A może znajomy matki, którego wpuściła, ale ignorowała, zajmując się swoimi sprawami,
aż matka wstanie z łóżka?
Uderzył ją w głowę tępokrawędzistym narzędziem, gdy siedziała przed komputerem. Plamy
rozbryzgowe wskazują jednoznacznie na taki przebieg zdarzenia. Spadła z krzesła. Uderzył jeszcze
kilkakrotnie w jej głowę. Potem, martwą już, podniósł z dywanu i położył na łóżku (po co? jakiś
fetysz?). Mówiąc precyzyjnie, ułożył denatkę na łóżku, poprawił się Burski. Tak, ułożył.
Następnie sprawca poszedł do pokoju matki. Kobieta spała po nocnej zmianie w PepsiCo
na Bursakach, gdzie była sprzątaczką. Miała na sobie tylko bieliznę. Zatłukł ją tym samym
narzędziem. Nawet się nie obudziła. Wygląda na to, że ułożenie jej ciała też poprawił. Kto śpi w takiej
pozycji jak ta kobieta na zdjęciu?
Podczas śledztwa nikt, nawet profilerka z Warszawy, nie zajął się analizą ułożenia zwłok. Nie
zwrócili uwagi. Pominęli pracę, którą wykonał morderca. Zignorowali go. To błąd, pomyślał Burski.
Myślę, że to poważne niedopatrzenie.
Karol wspominał wyraźnie o popełnionych błędach. Oto jeden z nich. Nikt nie zwrócił uwagi na to,
co sprawca chciał powiedzieć. No i te zadeptane ślady, gdy policjanci wpuścili do środka sąsiadów
w celu identyfikacji zwłok, zanim przyjechała ekipa techniczna. Szkoda gadać. Patrol mundurowych
schrzanił robotę.
A pies?
Niepokojąca zagadka.
Z pokoju matki sprawca poszedł do kuchni, gdzie za zamkniętymi drzwiami ujadał pies. Mały
pudel. Morderca zatłukł psa tą samą pałką, którą wcześniej zabił dwie kobiety, a potem położył obok
martwego zwierzęcia kość. Miał ją ze sobą czy znalazł w kuchni? Przyniósł kość specjalnie dla psa?
Mógł oczywiście przynieść kość, ponieważ wiedział, że pies wściekle jazgocze na gości. Małe,
zaczepno-obronne psy tak mają. On zaczepia, ty go bronisz. Zamierzał dać psu kość, aby się uciszył
i nie hałasował, gdy on zajmie się kobietami? Ale nie zrobił tego. Chociaż mógł. Był znajomym. Mam
kostkę dla Czarusia, dam pieskowi. Jasne, że daj.
Dał psu kość, dopiero gdy go zatłukł. W tym celu przyniósł kość? To była część rytuału?
Zabił dwoje ludzi, a martwego psa obdarował kością?
Starannie ułożył zamordowane kobiety, jakby wkładał je do trumien. Psa po zabiciu nie tknął, ale
położył obok niego dar. O co chodzi? Co autor chciał nam przez to powiedzieć?
Nie dziwię się Karolowi, że ma wątpliwości, pomyślał Burski. Wybiorę się na rozprawę.
Zaciekawiło mnie to.
W śledztwie popełniono błędy, jak wspomniał sędzia Pomianowski. Błędy popełnia się z trzech
powodów. Najczęściej, po pierwsze, z braku umiejętności lub, po drugie, z niewystarczającego
zaangażowania w pracę. Ta sprawa była głośna, spektakularna. Trudno przypuszczać, aby została
zlekceważona. Prowadzili ją najlepsi gliniarze, najlepiej jak potrafili. Nasuwa się pytanie, czy w tej
sytuacji nie mamy do czynienia z trzecim powodem popełniania błędów?
Tomasz Burski nie zatelefonował do kolegi i nie pochwalił się przemyśleniami ani nazwiskiem
policjantki odkrytym w aktach, o którym Pomianowski mu nie wspomniał.
Nie lubię wychodzić na głupka przed kumplami, usprawiedliwił się Burski.
3
Telefon od podinspektora Gardziszewskiego, szefa wydziału w komendzie miejskiej, zastał
komisarza Pawła Mularczyka w trakcie czytania akt dotyczących malwersacji przy dotacjach
unijnych. Pod teczką z dokumentami opisującymi proceder wystawiania lewych faktur, które
potwierdzały postęp prac nad nieistniejącą oczyszczalnią ścieków, Mularczyk trzymał rozłożony
projekt domu, znacznie bardziej go absorbujący niż dotacje unijne dla sprytnych oszustów. Była
godzina jedenasta dwadzieścia.
– Czymkolwiek byś się zajmował, to już nieważne – oznajmił władczym tonem Gardziszewski.
– Młody, to znaczy Pawlicki jest w oddziale banku PTK na ulicy Polanka. Pojedziesz tam natychmiast
i przejmiesz sprawę. Paskudną sprawę. Weź jeszcze do pomocy panią podkomisarz.
Paweł Mularczyk był mężczyzną zbliżającym się do czterdziestki, szczupłym, o pociągłej twarzy
przeciętej kępką żółknących od papierosowego dymu wąsów. Komisarz Mularczyk nie był
zachwycony.
– Wiosnę? – skrzywił się.
– Nie mam nikogo więcej – odpowiedział Gardziszewski. – Może za kilka dni, w przyszłym
tygodniu, jeżeli nadal będziesz potrzebował pomocy.
– Potrzebuję ludzi do roboty, a nie do pomocy, szefie. Poradzę sobie.
Idąc na parking przed gmachem na ulicy Północnej, Mularczyk zatelefonował do Vesny Suszko,
jedynej kobiety w wydziale. Pół godziny później na ulicę Polanka przyjechała drobna, krótko obcięta
blondynka o kręconych włosach. Jak zawsze w dżinsowych spodniach i kurtce, z dużą, zwłaszcza
wobec filigranowej postury policjantki, skórzaną torbą. Drobna budowa sprawiała, że nie wyglądała
na swoje trzydzieści lat, a raczej jak studentka pierwszego roku. Być może dlatego nie stosowała
specjalnie makijażu, malowała tylko kreski podkreślające jej brązowe oczy. Podkomisarz Vesna
Suszko mogłaby uchodzić za atrakcyjną kobietę, gdyby zwracała uwagę na takie rzeczy jak vita
derma, pilingi czy wspomniany makijaż. Gdyby rzadziej musiała palce oklejać plastrem,
a posiniaczone ręce chować w długie rękawy kurtki.
Mularczyk czekał na nią, rozmawiając z technikami. Mały parking przed placówką banku
otoczono policyjną taśmą. Jedna karetka pogotowia już odjeżdżała. Dwie następne czekały na wjazd.
W żadnej z nich nie uruchomiono sygnalizacji alarmowej. Na pośpiech jest już za późno, pomyślała
podkomisarz Suszko. Zaparkowała swoje suzuki na chodniku i Mularczyk wsiadł do jej samochodu.
– Napad na bank – powiedział. – Mniej więcej przed trzema, czterema godzinami. Są ofiary. Ja
zajmę się miejscem zdarzenia. Ty i Jarek Pawlicki posłuchacie sąsiadów. Kioski, sklepy, handlarze…
– Rozumiem. Ile ofiar?
– Cztery. Wszyscy pracownicy. Jatka.
– Jak zginęli?
– Od strzałów i od noża. Mężczyźni zastrzeleni, kobietom poderżnięto gardła. Proszę, to lista
ofiar. Odwołaj plany weekendowe, bo weekend mamy już, kurwa, z głowy.
*
Ulica Polanka przecinała blokowisko wybudowane w latach siedemdziesiątych. Topole, które
wtedy nasadzono, wyrosły na tyle, że mieszkańcy sąsiadujących bloków nie zaglądali już sobie
w okna. Na skwerze, obok placu zabaw z zardzewiałą rakietą-zjeżdżalnią i żałośnie piszczącą
karuzelą, wybudowano parterowe pawilony handlowe. Kilkanaście betonowych pudełek połączonych
jednym dachem. Obok pawilonów, tuż przy ulicy stał kiosk z prasą i papierosami. Po drugiej stronie,
na parterze bloku w seledynowe pasy, ulokował się oddział banku PTK SA. Minęło południe i zrobiło
się naprawdę ciepło jak na tę porę roku. Słoneczny piątek zapowiadał ładny weekend.
Podkomisarz Vesna Suszko najpierw odwiedziła kiosk z prasą i papierosami.
– Przyjeżdżają codziennie rano, ale o różnych godzinach. Korki. W każdym razie zawsze przed
dziewiątą, zanim bank zostanie otwarty. Co proszę? Aha, proszę sobie wziąć z lady. Dwa złote.
– Ostatnie słowa kioskarka skierowała do mężczyzny zaglądającego w okienko. Zgarnęła monetę
do szuflady. Vesna siedziała w ciasnym kiosku obok sprzedawczyni.
Kilkoro gapiów zgromadziło się w pobliżu kiosku. Niektórzy udawali, że interesuje ich kolorowa
wystawa prasy. Inni po prostu stali, śledząc uważnie, co dzieje się po drugiej stronie ulicy,
za policyjną taśmą.
– Pancerny furgon zatrzymuje się przed bankiem. Dwóch takich dużych, szerokich, w hełmach
na głowach, staje w rozkroku na ulicy. Noszą ciemne okulary i trzymają w rękach karabiny. Boję się
ich, bo jakby co… Gdyby wybuchła jakaś strzelanina, to ja w tym kiosku z tektury… Kto by
pomyślał? Jak zwierzęta zaszlachtować tyle ludzi? – Kioskarka poprawiła okrągłe okulary. – To
będzie już koniec świata – stwierdziła z przekonaniem. – Prawdę we „Fakcie” piszą.
– O której godzinie przyjechał dzisiaj furgon z pieniędzmi?
– Dzisiaj byli wcześnie. Zaraz po ósmej. Tak. Dopiero jak odjechali, to Malinowski psa
wyprowadził. Zawsze to robi dwadzieścia po ósmej. Wraca o dziewiątej.
Vesna zanotowała adres wspomnianego Malinowskiego.
– Dwóch stało na ulicy, a trzeci, też w kamizelce ochronnej i w hełmie, poszedł z walizkami
do banku. Oni mają takie duże pancerne walizki.
– Sam otworzył drzwi czy ktoś go wpuścił?
– Pan Marek? – Kioskarka zsunęła okulary na nos i zerknęła ponad szkłami w stronę wejścia
do banku, mrużąc oczy. – Tak, pan Marek otworzył.
– Widziała pani ochroniarza Marka Zawoję?
– Skoro tam był, to pewnie on otworzył.
Policjantka pochyliła głowę, aby poniżej rządku papierosów zerknąć na zewnątrz. Kiosk stał po
drugiej stronie ulicy, dobre pięćdziesiąt metrów od wejścia do banku. Z takiej odległości wszyscy
ochroniarze w mundurach wyglądają tak samo, pomyślała.
– Widziała pani, jak pan Marek Zawoja otwierał drzwi do banku?
Po chwili namysłu kioskarka potwierdziła raz jeszcze. Tak.
– Jak długo trwało dostarczanie pieniędzy do banku?
– Moment, proszę pani. Minutę? Szybko odjechali.
– Bank znowu zamknięto?
– Tak. Bo było przed czasem.
– Czy przez cały czas widziała pani stąd, z kiosku, wejście do banku?
– Przecież to naprzeciwko.
– Przed bankiem jest parking. W tej chwili właśnie odjechały karetki, a parking został przez
policję zamknięty. Rano, pomiędzy godziną ósmą a dziesiątą trzydzieści nie było żadnych
samochodów na parkingu?
– No, jakieś tam auta były… Ja tam się na autach nie znam.
– Jaką ma pani wadę wzroku?
– Słucham?
– Okulary służą pani do czytania?
– A co innego można w kiosku robić? – kobieta obruszyła się. – Oczywiście, że do czytania.
Vesna zmieniła temat:
– Czy widziała pani jakieś podejrzane osoby w pobliżu banku?
– Podejrzane, to znaczy jakie?
– Kogoś kto obserwował okolicę, spacerował bez celu. Kogoś zbyt długo i bez potrzeby siedzącego
w samochodzie?
– Bo ja wiem… Raczej nie. Nikt taki nie rzucił mi się w oczy. Nie widziałam nikogo obcego, kto
by się dziwnie zachowywał.
Na potwierdzenie swoich słów zsunęła okulary na czubek nosa i ponad szkłami, mocno mrużąc
oczy, popatrzyła na drugą stronę ulicy, w kierunku banku.
– A czy widziała pani innych pracowników banku? – podkomisarz Suszko zadała kolejne pytanie,
świadoma już, że zeznania tego świadka są niewiele warte.
– Pan Leszek, kierownik, po gazetę wstąpił. Jak zawsze. Codziennie kupuje „Kurier”.
– O której godzinie?
– Zazwyczaj przychodzi do pracy po wpół do ósmej. Zależy, czy autobus nie ma spóźnienia.
– Zauważyła pani może coś dziwnego w jego zachowaniu?
– Co dziwnego?
– Nie wiem. To pani go widziała. Nie zachowywał się inaczej niż zwykle?
– Czy ja wiem? Może i tak. Zamyślony był bardziej? Może przeczuwał coś? Czasem podobno
ludzie przeczuwają swoją śmierć. Czytałam we „Fakcie”, że…
– Fajranty. – Ktoś nachylił się do okienka kiosku. – I zapałki.
– Osiem złotych. – Kioskarka podała papierosy z zapałkami.
– Kierownik, pan Leszek odebrał gazetę i poszedł do banku?
– A gdzie miałby pójść? Do banku. Potem jeszcze widziałam panią Izę, tę blondynkę. Machnęła
do mnie ręką i ukłoniła się. Ze wsi dziewczyna była, ale całkiem do rzeczy. Studiowała. Narzeczonego
z miasta miała. Przychodził po nią, jak kończyła pracę, bo oni w tym Carexie wcześniej zaczynali, ale
i wcześniej kończyli pracę. A teraz to w ogóle stoją całymi dniami.
– Jak nazywa się ten narzeczony?
– Rafał, nazwiska nie znam. Pracuje niedaleko, w Carexie. Ale nie wiem, czy teraz jest
na zakładzie, czy gdzie, bo oni strajkują.
– Kogo jeszcze zauważyła pani rano w pobliżu banku? – zapytała policjantka, równocześnie
pochylając się, aby widzieć wejście do banku. Słuchała słów kioskarki, nagrywała zeznanie
na dyktafonie i zastanawiała się, czy wzrok jej nie myli. Czy ten mężczyzna w bojówkach, z torbą
fotograficzną na ramieniu to facet, za którym nie przepadała, ale nieraz spotykała go w miejscach,
gdzie tacy jak on nie powinni być mile widziani? Paparazzo.
Fotograf zamienił kilka słów z mundurowym policjantem przy drzwiach. Po chwili ktoś
z wewnątrz lokalu banku pozwolił mu wejść.
Kto wpuścił hienę?
– Widziałam różnych przechodniów – odpowiedziała po namyśle kioskarka. – Tylko
przechodniów.
*
Nieopodal kiosku, na chodniku, sprzedawca truskawek ustawił pokaźny stos łubianek. Obok,
dziewczyna w bluzce odsłaniającej pępek i tatuaż na plecach oferowała kwiaty
z wiader. W pawilonach większość lokali sklepowych była zamknięta. Hipermarket uruchomiony
kilkaset metrów dalej spacyfikował małe sklepy. Okna wielu z nich zabito płytami wiórowymi, które
wkrótce zostały ozdobione niewyszukanymi sentencjami o wyższości Motoru Lublin nad innymi
klubami piłkarskimi oraz akronimami CHWDP. W zaułkach śmierdziało moczem. Pozostawione nocą
aluminiowe puszki po piwie już zabrali zbieracze, zostało tylko szkło z potłuczonych butelek.
W narożnym sklepie, skąd widać było lokal banku, mieściła się Galeria Taniego Ciucha, otwarta
od dziesiątej, ale tego dnia z powodu dostawy nowego towaru z Holandii właścicielka była w sklepie
już o ósmej.
– Ciężarówka z towarem zaparkowała przed sklepem i zasłoniła widok z okna – wyjaśniła
trzydziestoletnia sprzedawczyni w obcisłym sweterku, pod którym zaznaczały się fałdki tłuszczu,
i w krótkiej spódniczce odsłaniającej zbyt grube uda. – Kiedy dostawca odjechał, około dziewiątej,
od razu przyszli znajomi, którzy wiedzieli, że będę miała dostawę. Rozpakowywali towar razem
ze mną i wybierali coś dla siebie. Byłam zajęta. Nie zwracałam uwagi na to, co się działo po drugiej
stronie ulicy.
Vesna zanotowała, kto ze znajomych sklepikarki odwiedził ją rano. Było to w sumie siedem osób,
sześć kobiet i jeden mężczyzna. Policjantkę zaciekawił ten mężczyzna. Zadała jeszcze kilka pytań
w rodzaju: Jak często odwiedza sklep z używaną odzieżą? Czym się zajmuje? Od jak dawna się znają?
Sprzedawczyni poczęstowała policjantkę czekoladkami Merci, które od niego dostała. Zawsze
przyjeżdża z czekoladkami lub z kawą, dodała. Piotruś. Ma na imię Piotr. Kulturalny, elegancki facet.
*
Wilczur zaczął szczekać, gdy tylko podkomisarz Suszko nacisnęła dzwonek. Właściciel uciszył go
krótką, stanowczą komendą i otworzył drzwi.
– Vesna Suszko, lubelska kryminalna. – Policjantka pokazała odznakę. – Pan Malinowski?
Prowadzimy śledztwo w sprawie morderstw w banku na ulicy Polanka. Czy mogłabym z panem
porozmawiać?
– Oczywiście. Czekałem na was. Zapraszam.
Józef Malinowski był siedemdziesięcioletnim emerytem. Niewysokim, siwym i wyraźnie
zaokrąglonym. Wyglądał na dobrotliwego dziadzia, który wieczorami kołysze na kolanach wnuki.
– Proszę usiąść tutaj. Kawy? Herbaty? Skoro nie, to przystąpmy od razu do czynności. – Ton jego
głosu zakłócał obraz dobrodusznego staruszka.
Vesna posłusznie usiadła na wskazanym krześle. Obok niej na ścianie wisiała oprawiona
w drewnianą ramkę stara, czarno-biała fotografia przedstawiająca kilku młodych mężczyzn
w mundurach polowych i beretach, które mogły mieć błękitny kolor. Były także trzy dyplomy
z dużymi, urzędowymi pieczęciami.
– O której wyszedł pan dzisiaj na spacer z psem? – zapytała, kiedy gospodarz również usiadł,
przyjrzawszy się z zaciekawieniem dyktafonowi.
– Oczywiście jak zawsze o ósmej dwadzieścia. O ósmej piętnaście Ares już czeka pod drzwiami
ze smyczą w zębach.
– Którędy pan szedł?
Emeryt opisał drogę, jaką każdego dnia z rana prowadza psa. Wzdłuż ulicy Polanka, obok banku,
ale po drugiej stronie, tam gdzie stoi kiosk i pawilony handlowe, aż na zadrzewiony skwerek, gdzie
Ares zostaje na piętnaście minut spuszczony ze smyczy, oczywiście w kagańcu, i z powrotem tą samą
drogą do domu. Oczywiście.
– Interesują mnie ludzie, których pan widział, spacerując w pobliżu banku.
– Widziałem kilkoro przechodniów. Młodego Kowalskiego, studenta z bloku numer sześć.
Emerytki z sąsiedztwa, które szły na dziewiątą do hipermarketu, aby zobaczyć, jakie dzisiaj będą
promocje. Kierownika banku. Kasjerkę, tę czarną. Ochroniarza. Podejrzanych widziałem dwóch.
– Potrafi ich pan opisać?
– Oczywiście. Pierwszy to trzydziestokilkuletni mężczyzna, niechlujnie ubrany i nieogolony. To
nie był żul z mojego osiedla. Zauważyłem, że przystanął obok lumpeksu i rozglądał się. Wzrost: metr
siedemdziesiąt pięć. Włosy średniej długości, kręcone. Twarzy z bliska nie widziałem. Temu
drugiemu przyjrzałem się lepiej, bo szedł z naprzeciwka i nie spieszył się. Był w garniturze, ale bez
krawata, koszulę rozpiął pod szyją. Nie golił się z rana, a z brązowej skórzanej teczki wystawał mu
koniuszek krawata. Kto nosi krawat w teczce? Prawda? Dziwne.
– Dziwne. – Vesna skinęła głową i jeszcze raz zerknęła na fotografię oprawioną w ramkę. Zdjęcie
było małe i z trudem udało jej się zauważyć, że na beretach mężczyzn nie było żadnych dystynkcji,
tylko cztery litery, a w środku pomiędzy nimi coś, co miało być orłem, ale przypominało raczej
kurczaka rozjechanego przez walec drogowy.
W tym czasie Malinowski opowiadał dalej:
– Podejrzany miał około czterdziestu lat. Blondyn, krótko ścięty. Oczy niebieskie lub szare… Nie
spieszył się, jak wspomniałem, i sprawiał wrażenie bardzo zadowolonego z życia. Dziwne, prawda?
– Dziwi pana, że był zadowolony z życia?
– A z czego tu się cieszyć?
Przez pokój cicho niczym zjawa przeszła starsza kobieta. Skinęła głową Vesnie i wyjęła coś
z meblościanki.
– Żona – wyjaśnił Malinowski.
– Miło mi.
Kobieta jeszcze raz skinęła głową policjantce i wyszła cicho, jakby nie stąpała po podłodze.
– Obu podejrzanych widziałem, wracając ze skweru, czyli była to godzina ósma czterdzieści pięć,
może ósma pięćdziesiąt.
– Bardzo mi pan pomógł. Dziękuję.
– Staram się. Zawsze się starałem dobrze wykonywać swoją pracę. To oczywiste. Taką mam
dewizę.
– Wspaniale.
– Nie wszyscy tak uważają.
– Ja w każdym razie jestem wdzięczna za pomoc. A czy mogłabym zadać kilka pytań pana
małżonce?
– Po co? Żona nie wychodzi rano z domu. Ma inne zajęcia. Niczego nie widziała.
– Dziękuję za pomoc i poświęcony czas – powiedziała Vesna, wstając z krzesła.
Jeszcze raz omiotła wzrokiem pokój dzienny. Solidne meble, wykonany ołówkiem portret
gospodarza, wiatrówka wisząca na ścianie. Dywan, na którym nawet pod lupą nie znalazłaby
najmniejszego paprocha. Na półkach stały różne bibeloty uskładane przez wiele lat. Wśród nich
szklana błękitna ryba i kilkanaście kryształowych flakonów. Tylko zdjęć wnuków, które dobrotliwy
dziadzio miałby kołysać na kolanie, nigdzie nie zauważyła.
*
Przez sześć godzin Vesna Suszko i podkomisarz Jarosław Pawlicki rozmawiali z osobami
pracującymi w pobliżu. Odwiedzali mieszkańców bloku vis-à-vis banku. Przepytali przechodniów,
jakich udało się zidentyfikować. Z ponad trzydziestu zeznań wyłaniał się obraz poranka podobnego
jak dzień czy tydzień wcześniej. Niewielki ruch pieszych o tej porze na ulicy Polanka wskazywał, że
w pobliżu banku mogło pojawić się w tym czasie w sumie około pięćdziesięciu ludzi.
Rano furgon przywiózł pieniądze. Wniesiono je i pancerny pojazd odjechał. Pracownicy zjawiali
się w banku przed dziewiątą. Ochroniarz, Marek Zawoja, był już od ósmej. Trzydzieści, może
czterdzieści minut później przyjechał kierownik placówki, Lech Kurpik. Potem widziano idące
do pracy młode kasjerki, Izę i Lenę. Nikt nie usłyszał wystrzałów ani innych podejrzanych odgłosów.
O wpół do dziesiątej dziewczyna sprzedająca konwalie i bez zauważyła mężczyznę pod drzwiami
banku. Zachowywał się dziwnie. Zaglądał do okien. Stukał i pukał w drzwi. Ostentacyjnie rozkładał
ręce, przestępując z nogi na nogę przed napisem z godzinami otwarcia banku. Wreszcie odszedł.
Widziano także samochody z potencjalnymi klientami, które odjechały spod zamkniętych drzwi,
i jeszcze dwoje młodych ludzi. Oni przynieśli dokumenty kredytowe. Gdy nikt nie otwierał, chłopak
odszukał w papierach numer do centrali banku i zatelefonował.
Kwadrans później, o dziesiątej trzydzieści, zjawił się kontroler z centrali banku w towarzystwie
pracownika ochrony.
Ludzie pracujący w sąsiedztwie dokładnie opisali osoby, które nie mogły dostać się
do zamkniętego lokalu banku przez prawie dwie godziny. Nikt nie zauważył kto, poza pracownikami
filii banku PTK SA, wszedł do środka.
*
Po godzinie osiemnastej Mularczyk, Suszko i Pawlicki wrócili do komendy policji przy ulicy
Północnej. Usiedli za biurkami i rozłożyli notatki.
– Opowiadaj – polecił Mularczyk, na co Vesna zaczęła zdawać swoją relację, a on notował coś
od czasu do czasu.
– Jak znajdziemy tych podejrzanych, o których mówił Malinowski? – zapytał potem, spoglądając
na Pawlickiego.
– Tego faceta, który wyglądał na zadowolonego z życia, chyba szybko znajdziemy. Jedna
z mieszkanek bloku widziała podobnego mężczyznę wychodzącego z mieszkania obok. Ta mieszkanka
nie ma dobrego zdania o swojej sąsiadce, u której nocował podejrzany. Jutro będę wiedział kto to.
– A ten żul?
– Można zrobić portret pamięciowy i popytać innych żuli – powiedziała Vesna.
– Ten Malinowski złożył ci wyjątkowo szczegółowe zeznania. – Pokiwał głową Mularczyk. – Zrób
portret i niech dzielnicowi popytają informatorów. Może prawdziwi bandyci potrzebowali do czegoś
tego żula. Co to za jeden, ten Malinowski?
– Był w wojsku albo raczej w jakiejś organizacji paramilitarnej, bo mundur, w którym widziałam
go na fotografii, wyglądał jakoś… niewojskowo.
– A nie mogłaś go po prostu zapytać?
– Nie złożyło się. Zostało mi jeszcze trochę świadków na jutro – dodała szybko Vesna. – Muszę
ustalić właścicieli samochodów, które parkowały w pobliżu. Spróbować odnaleźć tych, którzy chcieli
się dostać do banku, i tak dalej.
– Moment. – Mularczyk uniósł palec wskazujący. – Zamówiłem pizzę z salami. Lubicie?
– Lubię.
– Ja też.
– I colę.
– Okay.
– Chciałem zamówić z tuńczykiem, ale nie każdy lubi.
– Z salami będzie okay – potwierdził Pawlicki, bo Vesna szukała czegoś w torbie. – Ja na przykład
nie przepadam za tuńczykiem.
– Sprzedawczyni kwiatów widziała na parkingu pod bankiem dwóch chłopaków, skejtowców
– dodała Vesna. – Warto będzie ich znaleźć. Może coś zauważyli.
– A samochody na parkingu?
– Dowiedziałem się, że przez dłuższy czas parkowały cztery wozy. – Pawlicki zerknął do swoich
notatek. – Trzy osobowe i bus. Właścicieli tych osobowych ustaliłem, to mieszkańcy sąsiednich
bloków, którzy tam parkują na noc z braku miejsc pod oknem mieszkania. Nie dowiedziałem się
niczego o busie. Biały fiat ducato. Parkował od około ósmej trzydzieści do dziewiątej piętnaście.
Trzeba znaleźć ten samochód. Świadkowie widzieli kilka samochodów parkujących na krótko, ale
żaden z nich nie wydał się nikomu podejrzany. Kilku zwróciło jedynie uwagę na duży, czarny wóz,
który podjechał około dziewiątej. Parkował bardzo krótko. Minutę, może dwie.
– Jaka marka?
– Może jakaś mało znana, skoro nikt nie rozpoznał?
– Maybach albo Jaguar zdaniem gościa, które sprzedaje owoce nieopodal – wtrąciła Vesna.
– Poprosimy w mediach, aby osoby, które były w pobliżu, skontaktowały się z nami.
– A ty, szefie, co ustaliłeś na miejscu zdarzenia? – zapytał Pawlicki.
– Niewiele. Drzwi wejściowe otwarto i zamknięto oryginalnym kluczem. Nie ma śladów
włamania. Sprawcę lub sprawców mógł wpuścić ochroniarz, a wychodząc, zamknęli za sobą drzwi.
Klucz od sejfu zabrano kierownikowi. To jego kluczy nie znaleźliśmy. Sprawcy wzięli je ze sobą. Nie
zauważyliśmy żadnych śladów walki. Sterroryzowani pracownicy nie stawiali oporu. Alarmu nie
włączono. Nasi technicy zebrali mnóstwo odcisków palców, co jest oczywiste w takim miejscu. Ciała
są w medycynie sądowej. Wyniki sekcji będą nie szybciej jak we wtorek, ale raczej w środę. Narzędzi
zbrodni nie znaleziono. – Mularczyk przerwał i nerwowym ruchem spojrzał na zegarek. Pokręcił
głową.
– Na pierwszej zmianie w banku było czworo pracowników. – Komisarz zerknął na listę.
– Kierownik, Lech Kurpik, dwie kasjerki Lena Nowak i Izabela Misztal, ochroniarz Marek Zawoja.
Jarek zajmie się jutro rodzinami ofiar. Może pracownicy zauważyli niedawno coś podejrzanego
i podzielili się swoimi spostrzeżeniami z rodziną? Pytasz też o ich znajomych. Zbierasz dane
i słuchasz tych znajomych. Ty, Vesna, w dalszym ciągu pracujesz na ulicy Polanka. Reszta świadków,
skejtowcy, bus z parkingu. Hipoteza robocza jest taka, że zrobił to ktoś, kto w tym banku już bywał,
aby wiedzieć, ilu jest pracowników, poznać rozkład pomieszczeń, zauważyć, gdzie jest sejf. Szukamy
dwóch, może trzech ludzi… Moment. – Mularczyk wyjął komórkę i wybrał numer. – Przed godziną
zamawiałem pizzę. Do Komendy Miejskiej Policji. Dostawca nie może trafić? Wysłać po niego
radiowóz? Doskonale wiem, panienko, że jest piątek… Ile?... To chyba żart… W porządku.
Zaczekamy. – Mularczyk odłożył komórkę na biurko i gładko wrócił do przerwanego wątku. – Jest
mało realne, aby jeden człowiek wybrał się, żeby zabić czworo ludzi. Było ich co najmniej dwóch albo
więcej. Nie rozumiem jednak, dlaczego od razu nie znaleźliśmy żadnych widocznych śladów. Kilku
ludzi powinno zostawić sporo śladów. Ktoś powinien ich zauważyć. Raczej nie byli niewidzialni. Nie
ma podkopu ani dziury w ścianie. Sprawcy weszli przez drzwi, to absolutnie pewne. A potem zabili
czworo ludzi. – Mularczyk pokręcił głową i rozłożył ręce. – Dlaczego? Dwie ofiary mają poderżnięte
gardła, a dwie rany postrzałowe. Popatrzcie na zdjęcia. – Odwrócił monitor komputera.
Vesna i Pawlicki podeszli i oglądali przez chwilę fotografie zabitych pracowników banku, których
ciała wciśnięto do blaszanych szafek.
– Panienka powiedziała, że mamy zaczekać jeszcze czterdzieści pięć minut – odezwał się
Mularczyk. – Ponieważ jest piątek. Dużo zamówień. Oni ciężko pracują, cholera, a ja nic nie jadłem
od wczoraj. Głodny jestem jak pies.
– Bo jesteś psem – powiedział Pawlicki.
Mularczyk prychnął, ale uśmiechnął się.
– Na dodatek traktują mnie jak psa. Masz rację, Jarek. Jestem psem z całym dobrodziejstwem
inwentarza.
– Nie zostawili w banku żadnych napisów, znaków, czegoś w tym rodzaju? – zapytała Vesna.
– Nie.
– Jaki przebieg mogło mieć zdarzenie?
– Może sprawcy powiedzieli pracownikom, że zamkną ich w pomieszczeniu socjalnym?
– odpowiedział pytaniem Mularczyk. – Grozili bronią. Sprowadzili ich na dół. Tam po kolei
wszystkich zamordowali. Dwoje strzałem w głowę i dwoje, podcinając gardła nożem. Trupy wcisnęli
do szafek pracowniczych, po czym zamknęli szafki.
– Jeden strzelał, a drugi zabijał nożem? – głośno myślała policjantka. – Trudno to wytłumaczyć.
Dlaczego tak?
– Potem jeszcze pomieszczenie socjalne sprzątnięto – dodał Mularczyk. – Mop, którym wytarto
podłogę i płytki na ścianie, odstawili na miejsce, do łazienki. Został umyty.
– Zabitych świadków włożono do szafek i sprzątnięto po jatce? – upewnił się Pawlicki.
– Tak.
– No to mamy problem.
– Na to wygląda.
– A może mordowano pracowników systematycznie? – zapytała Vesna. – Nie było egzekucji. Nie
zabito wszystkich naraz. Tylko po kolei, tak jak przychodzili do pracy. Chowano trupa do szafki,
wycierano mopem podłogę i czekano na następnego pracownika?
Mularczyk pokiwał głową:
– Tak też mogło to wyglądać.
– Ale dlaczego zamordowano pracowników różnym metodami? – dociekała Vesna. – Mężczyzn
strzałem w głowę, a kobiety, podrzynając im gardła?
– Sugerujesz podtekst seksistowski? – odezwał się Pawlicki.
– Nie wykluczam. Ale mógł to być także efekt rywalizacji w grupie lub celowy podział zadań. Jak
pieczęć krwi. Albo…
– Albo co? – dopytywał się Mularczyk, gdy zamilkła. – Albo strzały były po prostu zbyt głośne
– stwierdził. – I wtedy cała mądra psychologia nadaje się do kosza.
– To też możliwe. – Vesna skinęła głową. – Tyle że zauważyliby to po pierwszym strzale, nie
uważasz? A strzelano dwa razy.
– Pieprzenie – odparł. Poruszył się nerwowo w fotelu. – Przepraszam. Nie to chciałem powiedzieć.
Myślę, że oni po prostu zabijali świadków. Nie filozofowali o podziale zadań w grupie.
– Jedno drugiemu nie przeszkadza – odpowiedziała Vesna.
– Może i masz rację.
– Przygotuję w domu dokładne zestawienie na podstawie zeznań świadków – powiedziała
policjantka. – Kto widział kogo i o jakiej porze. Uzupełnię je o informacje od tych świadków, których
widziano, ale nie udało nam się dzisiaj z nimi skontaktować. Potem porównam wszystkie zeznania.
Powinien powstać w miarę czytelny obraz co, minuta po minucie, działo się na ulicy Polanka.
– Bardzo dobrze.
– Zauważyłeś coś ciekawego na nagraniu z monitoringu?
– Dowiedziałem się, że to zbyt mały oddział, aby zakładać pełny monitoring – wyjaśnił
Mularczyk. – W takim punkcie jest zazwyczaj około stu tysięcy złotych. Tylko tyle. To mniej
pieniędzy niż spotyka się w kasach sklepów. Jedyna kamera jest umieszczona nad sejfem. Podeszło
do niego dwóch ludzi w czapkach z długimi daszkami. Żaden oczywiście nie podniósł wzroku
na kamerę. Doskonale wiedzieli, gdzie ona jest. Otworzyli sejf kluczem. Przełożyli zawartość do torby
podróżnej i odeszli.
– Twoim zdaniem w napadzie brało udział dwóch czy więcej sprawców?
– Sto tysięcy to niewiele kasy. Myślę, że dwóch. Może trzeci na zewnątrz, w samochodzie.
Samochód mógł czekać w innym miejscu, nie pod bankiem. Chcesz coś powiedzieć, Vesna?
– Sprawcy nie zostawili podpisu. Taki wielokrotny mord wyzwala dużo emocji. U zwyrodnialców
są to bardzo pozytywne emocje. Wielkie podniecenie i radość. Szczęście, jakie daje bycie oprawcą.
Wtedy pojawia się chęć zamanifestowania swojego radosnego upojenia. Kiedy działa się razem,
istnieje potrzeba podkreślania wspólnoty. Jakiś napis na ścianie, najlepiej krwią ofiar. Znak. Podpis.
Świadectwo, że to my jesteśmy demiurgami. My tutaj rządzimy. Brak podpisu jest zastanawiający.
– Poproszę psychologa o portret sprawców. Powiedzcie mi, co myślicie o tej sprawie? Pierwsze
wrażenie jest ważne.
– To zrobili ludzie znający swój proceder. Nie chcę powiedzieć fachowcy, bo na takie miano
mordercy nie zasługują – pierwsza odezwała się Vesna. – Brak „podpisu” może sugerować, że mamy
do czynienia ze sprawcami, którzy nie ulegają łatwo emocjom.
Mularczyk potwierdził gestem i spojrzał na Pawlickiego.
– Brutalność sprawców przypomina metodę tego gangu z Małopolski, który napadał na kantory,
strzelając do pracowników zaraz po otworzeniu drzwi. Ale oni już siedzą – odpowiedział młody
policjant. – Trzeba sprawdzić, gdzie w Polsce mieliśmy ostatnio napady o podobnym charakterze,
których sprawców jeszcze nie wykryto.
– Tak zrobimy. – Skinął głową Mularczyk. – Jutro czeka nas bardzo pracowita sobota. Niestety nie
mamy na razie żadnych śladów. Bardzo was proszę, bądźcie cholernie dokładni. Chyba rzeczywiście
mamy do czynienia z cwanym przeciwnikiem. Co gorsza, przeciwnikiem, którego nie rozumiem.
– Nie rozumiesz?
– Zabić cztery osoby dla stu tysięcy złotych? Dwadzieścia pięć tysięcy za życie. Cholernie mało.
Napad zorganizowano profesjonalnie. Jacy profesjonaliści tak nisko się cenią? Nie rozumiem.
Do drzwi zapukał dyżurny. Przyniósł pizzę i colę. Wziął od Mularczyka pieniądze dla dostawcy
i życzył smacznego.
Gdy łapczywie jedli, Vesna zapytała Mularczyka o fotografa, którego widziała wchodzącego
do lokalu banku. Komisarz wzruszył ramionami. Nie przypominał sobie, aby wpuszczał na miejsce
zbrodni jakiegoś paparazzo. Ale tam było przecież dużo innych policjantów, a on był bardzo zajęty
swoimi obowiązkami. Zdjęcia robiono, oczywiście, jak to na miejscu zbrodni.
*
Wracając samochodem do domu, podkomisarz Suszko wysłuchała w radiu wiadomości
nadawanych o godzinie dwudziestej pierwszej. Informacją dnia była ta o makabrycznym mordzie
w Lublinie.
Wysiadła pod swoim blokiem, zostawiając suzuki na ulicy. Weszła do klatki schodowej
i zatrzymała się tuż za drzwiami. Nie zapalała światła. Zerknęła przez małe okienko w drzwiach
na rowerzystę. Stał nieopodal latarni, której światło oblewało go żółtawą poświatą.
Musiałam go już widywać, pomyślała, zapewne mieszka w pobliżu. Szkoda, że nie mogę dostrzec
twarzy. Na co on się tak gapi? Na mnie?
Rowerzysta naciągnął długi daszek czapki jeszcze niżej na oczy.
W kieszeni kurtki Vesny odezwała się komórka. Mularczyk.
– Telefonował do mnie dyrektor regionalny banku PTK SA. Właśnie wraca z narady w Warszawie.
Dopiero w samochodzie włączył komórkę i odsłuchał wiadomość, że czworo jego pracowników
zostało zamordowanych. W sejfie było ponad dwa miliony złotych.
– Słucham?
– Furgon przywiózł rano do filii na Polanki dwie bańki dla firmy Carex, na wypłaty.
– Kto o tym wiedział?
– Dyrektor regionalny banku, kierownik filii, no i jacyś ludzie z tego Carexu.
– Co robimy?
– Jedziemy do Carexu.
– Teraz?
– Podjedź autem pod moje mieszkanie.
– Jest po dwudziestej pierwszej. Dokąd pojedziemy?
– Do fabryki. Jarek nie może, niańczy dziecko, dlatego telefonuję do ciebie. Będę czekał
na dworze.
– Czy to dobry pomysł, aby jechać o tej porze? W nocy?
– Tam trwa strajk okupacyjny. Wszyscy pracownicy są na miejscu.
– Będę za pięć minut.
Kiedy otworzyła drzwi, wychodząc z klatki schodowej, rowerzysta odepchnął się nogą i wsiadł
na siodełko. Powoli odjechał, nie odwracając się. Vesna znowu nie mogła zobaczyć jego twarzy.
*
Na bramie zakładu wisiał transparent: „Strajk Okupacyjny” ozdobiony wojowniczym logo związku
zawodowego. Vesna zatrąbiła. Podeszło dwóch ludzi z biało-czerwonymi opaskami na ramionach.
– Jesteśmy z policji. – Mularczyk pokazał przez okno odznakę. – Chcemy rozmawiać
z dyrektorem.
– W jakiej sprawie?
– W sprawie napadu na bank.
– Napadu na bank? – wartownik powoli powtórzył słowa policjanta. – Na jaki bank?
– Ten, w którym były pieniądze na wasze wypłaty.
– Były? – Drugi uśmiechnął się kwaśno. – Naprawdę były?
– Proszę otworzyć.
– Już wiele razy ci złodzieje obiecywali nam pieniądze. – Mężczyzna z biało-czerwoną opaską
otworzył kłódkę i zdjął łańcuch. – Ja w to nie wierzę.
– W co pan nie wierzy?
– W te pieniądze. Nie wierzę im jak psom. Przepraszam – zreflektował się. – Nie to chciałem
powiedzieć.
Drugi ze strajkujących stał nadal na środku drogi, przed samochodem Vesny.
– Pozwoli nam pan wjechać? – zapytała.
– Nie jedziecie po to, aby go zabrać? To nie jest ściema?
– Chcemy tylko porozmawiać z dyrektorem.
– Słowo?
– Przekona się pan.
Czterdziestokilkuletni mężczyzna oglądał w swoim gabinecie wiadomości sportowe. Nad jego
biurkiem wisiała fotografia przedstawiająca gospodarza w towarzystwie ubranego w kombinezon
znanego kierowcy. Łysy, mniejszy o głowę od rajdowca, uśmiechnięty całą klawiaturą białych zębów
dyrektor Ryszard Kornicki trzymał pod pachą hełm kierowcy. Na drugiej ścianie, nad telewizorem
zawieszono rękawice bokserskie, a obok nich afrykańską maczetę, pangę, w skórzanej pochwie
wysadzanej małymi, kolorowymi koralikami. Właściciel tych trofeów był niewysoki i krępy. Miał
plamy na łysinie. Nosił okulary. Wstał, poprawił krawat i zapiął ostatni guzik przy kołnierzyku
niebieskiej koszuli. Marynarkę musiał powiesić w szafie, bo na oparciu fotela jej nie było.
– Ryszard Kornicki – przedstawił się. Podał rękę Mularczykowi, a Vesnę zignorował, czym
policjantka nie była zaskoczona. – Proszę siadać.
– Od dawna trwa ten strajk? – zapytał Mularczyk, udając, że nie zwraca uwagi na jego
niekulturalne zachowanie.
– Od poniedziałku. To już piąty dzień. Ja sam zgodziłem się zostać na terenie zakładu razem
z pracownikami. Nie jestem przez nikogo przetrzymywany.
– W porządku, to nie nasza sprawa.
– A co na to pana zwierzchnicy? Zarząd firmy? – zapytała Vesna.
– Powiedzieli, że to dobry pomysł – Kornicki, odpowiadając, patrzył na Mularczyka. – Rano był tu
prezes Lange. Miał przywieźć pieniądze na zaległe wypłaty.
– Pracownicy otrzymują pensje w gotówce? Nie przelewem na konto bankowe? – Zaciekawiony
sytuacją Mularczyk pozwolił, aby Vesna zadała kolejne pytanie.
– Dawniej dostawali wypłaty przelewami, ale komornik wszedł na nasze konta. Lange mówił, że
zarząd chce chociaż część zaległości wobec pracowników wypłacić, aby zakończyli strajk. Dlatego
miał przywieźć gotówkę – znowu nawet nie zerknął na policjantkę, mówiąc do komisarza.
– Ile? – zapytał Mularczyk.
– Mówił, że ponad milion.
– Wystarczyłoby?
– Musiałoby wystarczyć.
– Czy wymieniał dokładną kwotę? Co oznacza „ponad milion”? To może być milion sto, ale może
być też milion osiemset tysięcy.
– Nie. Powiedział tylko, że ponad milion.
– O której prezes Lange przyjechał do zakładu?
– Bardzo wcześnie. Zjawił się zaraz po ósmej. Porozmawialiśmy chwilę i przed dziewiątą
wyjechał z ochroniarzami do banku, po pieniądze. Nie wrócił.
– Kontaktował się później z panem?
– Tak. Zatelefonował, że nie może wybrać pieniędzy. Nie wie, co się dzieje, ale bank jest
zamknięty, telefon dyrektora milczy, a strajkujący podobno chcieli go złapać i pobić.
– Podobno?
– Nie rozumiem, po co w ogóle przyjechał, skoro nie miał zamiaru dać ludziom ich pieniędzy.
– A nie miał zamiaru? – wtrąciła się Vesna.
– Wierzy pani w taki splot nieszczęśliwych okoliczności? – Popatrzył na nią z demonstracyjną
niechęcią. – Ja dowodu wpłaty nie widziałem. Pieniądze miały być podobno podjęte z jakiegoś
prywatnego konta Langego, skoro chciał ominąć komornika. Dziwne kombinacje. Jak to się mówi,
mam dwie ręce i nimi kręcę. Coraz mniej wierzę w dobrą wolę moich pracodawców.
– W banku miało miejsce wielokrotne morderstwo. Cztery osoby zabito, a sejf opróżniono
– odezwał się Mularczyk.
– Słyszałem. Czyżby ktoś jeszcze poza mną i pracownikami Carexu dał się nabrać na obietnice
zarządu?
– Kogo ma pan na myśli? – zapytała Vesna. – Kto miałby się nabrać?
– Źle się wyraziłem, wybaczcie państwo. To były niestosowne słowa. W banku miała miejsce
straszna tragedia, a ja wygłaszam taką cyniczną opinię… Proszę o wybaczenie. To efekt nerwów
i zmęczenia. Prawdę powiedziawszy, kiedy prezes Lange zjawił się w zakładzie rano i obiecał, że
zaraz pojedzie po pieniądze na wypłaty, znowu mu uwierzyłem. Stąd moje rozczarowanie i w efekcie
te nerwy. Czy to prawda, że wszystkich pracowników banku zamordowano? Nikt nie przeżył?
– Nikt. Proszę nam powiedzieć, kto konkretnie jest właścicielem Carexu?
– Proszę. – Kornicki wyjął z szuflady dokument rejestracyjny. – Te dwie spółki. Jedna z siedzibą
na Seszelach, druga na Cyprze. Pierwsza należy do pana Langego, a druga do pana Arłama. Arłam ma
trzydzieści procent. Resztę, siedemdziesiąt ma Lange.
– Od jak dawna firma funkcjonuje?
– Już prawie trzy lata. Produkowaliśmy części do samochodów. Zaczęło się od trzydziestu
pracowników, a niedawno doszliśmy do blisko dwustu. Dobrze szło, aż przyszedł kryzys. Zamówienia
nagle przestały spływać i koniec. Pracownicy zorganizowali strajk, aby dostać wynagrodzenia, zanim
cała firma wyparuje.
– Jak dużo panu jest winien pracodawca? – zapytała Vesna.
– To sprawa drugorzędna. Mnie chodzi przede wszystkim o ludzi, o moich pracowników.
– Czyli ile? – upierała się policjantka.
– Proszę? Może znowu zamierza pani mnie aresztować?
– O ile pamiętam, to nie miałam okazji pana aresztować.
– Szkoda, co? – Kornicki wykrzywił twarz w niemiłym grymasie.
– Wróćmy do rzeczy.
– W czym jeszcze mogę szanownej policji pomóc?
– Jakie zaległości ma wobec pana pracodawca? – zapytał Mularczyk.
– Z premiami blisko dwieście tysięcy.
– Fura kasy. Jak możemy skontaktować się z właścicielami?
– Będzie problem. – Kornicki wzruszył ramionami. – Jest weekend. W czasie weekendu Lange nie
odbiera telefonów, bo to czas na wypoczynek. Wolno wysłać esemesa, może zostanie przeczytany. Nie
wiem, czy Lange jest jeszcze w Polsce. Arłam, o ile wiem, nie przyjeżdżał tutaj od wielu miesięcy.
– Wspominał pan, że Lange pojechał do banku z ochroniarzami. To ludzie zatrudniani przez
Carex?
– Nie. Prywatna obstawa. Czasem towarzyszą prezesowi. Rzadko się odzywają. Dwa babuny.
– Proszę?
– Wielkie zęby, długie pazury. Babuny, czyli pawiany.
– Wie pan, gdzie zatrzymał się Lange? – zapytał Mularczyk.
– Nie. Czasem, gdy jest w Polsce, mieszka w Kazimierzu nad Wisłą. Podobno ma tam willę,
w dobrym, prestiżowym miejscu. Słyszałem, że grywa z prezydentem Kwaśniewskim w tenisa
na swoim korcie.
– Wróćmy do pana rozmowy z Langem, gdy zatelefonował, że nie może odebrać pieniędzy. Skąd
dzwonił? – wtrąciła się Vesna.
– Z samochodu. Mówił, że wracał do zakładu, aby wyjaśnić strajkującym problem z zamkniętym
bankiem. Kiedy robotnicy usłyszeli, że nie ma pieniędzy, chcieli go wyciągnąć z samochodu. Uciekł.
Odjechał. Powiedział mi potem przez telefon, że teraz ma pilne sprawy gdzie indziej i skoro oni są
tacy mili, to pierdoli ich, niech czekają do poniedziałku. Bo to nie jego wina. Jeżeli będzie mu się
chciało w poniedziałek, to może przywiezie pieniądze w poniedziałek. A ja mam sobie radzić.
W końcu jestem dyrektorem.
– Kiedy dowiedział się pan, że Lange planuje dzisiaj wypłacić zaległe pensje dla pracowników?
– spytał Mularczyk.
– Od dawna obiecywał.
– Ale od kiedy wie pan, że właśnie dzisiaj miał przywieźć walizkę gotówki?
– Powiedział mi rano. Powiedział, że zaraz jedzie do banku i przywiezie kasę, żeby było szybciej.
Kazał wezwać księgową.
– Lange nie informował wcześniej, że to właśnie dzisiaj będą wypłaty? Nikogo nie informował?
Może księgową?
– Nie. Nikt nie wiedział. Panie komisarzu, czy te pieniądze naprawdę były w banku?
– Wiele na to wskazuje.
– Nie chce mi się wierzyć. – Kornicki pokręcił głową.
*
– Komisarz Mularczyk, lubelska kryminalna. – Mularczyk wyjął telefon, jak tylko po wyjściu
z gabinetu Kornickiego wrócili do samochodu. – Rozmawialiśmy niedawno, pamięta pan? Chciałbym
się z panem umówić na jutro, o dziewiątej rano w pana biurze, dobrze? Okay … Chcę zobaczyć
bankowe dokumenty przekazania środków finansowych. Kto dał, kto odebrał, o to chodzi… Nie. Nie
będę czekał na telefon. Wiem, że jest weekend… Co z tego? Aha, jeszcze jedno. Ile dokładnie miało
być tych pieniędzy dla Carexu? Milion dziewięćset pięćdziesiąt pięć tysięcy, tak? Na pewno?
Dlaczego taka nierówna kwota? Aha… Przewalutowanie. Rozumiem. Proszę pamiętać, jutro
o dziewiątej. Dziękuję. – Policjant rozłączył się. Zerknął na Vesnę.
– Milion dziewięćset pięćdziesiąt pięć tysięcy – powtórzył. – Plus normalna rezerwa kasowa, sto
tysięcy. Tyle gotówki było w sejfie.
– Zakładamy, że sprawcy o tym wiedzieli?
– Zdecydowanie tak. To nie mógł być przypadek. Aha, powiedz mi, o co chodzi z tym facetem,
Kornickim? Nie lubicie się, mówiąc delikatnie.
– Rok temu uczestniczyłam w śledztwie nazywanym LSM. Pamiętasz tę sprawę? Trochę
pomagałeś. Podwójne morderstwo. Dwie kobiety.
– Dwie kobiety... Matka i córka? Telefony w szambie?
– Tak. To właśnie był LSM. Ktoś zatłukł obie kobiety pałką. Oraz psa. Policja zainteresowała się
żyjącym w separacji z zamordowaną kobietą mężem. Kornickim właśnie, ojcem drugiej ofiary.
Zajęliśmy się także jego konkubiną. Na fotelu samochodu konkubiny Kornickiego znaleziono nawet
plamę krwi. Hipoteza szybko upadła. Krew była jej własna. A Ryszard Kornicki podobno dobrze żył
z byłą żoną. Nieraz nawet udostępniała mu to mieszkanie przy Bohaterów Monte Cassino, gdzie
pod nieobecność byłej żony spotykał się z innymi kobietami bez wiedzy aktualnej konkubiny.
Wyobrażasz to sobie, Murarz?
– Wyobrażam.
– Cała rodzina Kornickiego, łącznie z zamordowanymi kobietami, prowadziła raczej
nieskrępowane konwenansami życie towarzyskie. Z niego to też ciekawy typ. Był dawniej działaczem
Samoobrony. Próbował polityki. Starał się dojść do pieniędzy wszelkimi sposobami. Koledzy z partii
załatwili mu funkcję likwidatora odlewni żeliwa po upadłej fabryce. Ciężarówki wywoziły nocami
złom z odlewni w nieznanym kierunku, aż wściekli wierzyciele upadłego zakładu doprowadzili
do odwołania Kornickiego z posady.
– O ile pamiętam, to złapano sprawcę tych morderstw z LSM?
– Tak. Zatrzymaliśmy jakiegoś podejrzanego. Proces jest w toku.
– Jakiegoś podejrzanego? – powtórzył Mularczyk.
– Tak. Jakiegoś.
Starszemu koledze Vesny wyraźnie nie spodobał się jej powątpiewający ton. Powstrzymał się
jednak od komentarza. Być może przypomniał sobie, że jako młody, początkujący policjant też chciał
schwytać sprawcę każdego przestępstwa i udowodnić mu winę ponad wszelką wątpliwość.
Milczeli przez chwilę, jadąc w stronę osiedla Czechów, gdzie mieszkał Mularczyk.
– Mamy mocny motyw poczwórnego zabójstwa, którego ci brakowało.
– Dwa miliony motywów w banknotach – potwierdził Mularczyk. – Przynajmniej możemy
ograniczyć krąg podejrzanych do tych ludzi, którzy o pieniądzach wiedzieli.
Podkomisarz Vesna Suszko odwiozła komisarza Mularczyka pod jego blok, a potem szybko
wróciła, jadąc pustymi już ulicami, do mieszkania na ulicy Ułanów. Zbliżała się godzina dwudziesta
trzecia i żadnego rowerzysty czy spóźnionego spacerowicza, którego obecność mogłaby ją
zaniepokoić, nie zauważyła.
W mieszkaniu włączyła komputer, sprawdziła pocztę i wsunęła nośnik pamięci do USB.
Kompletne akta sprawy LSM przegrała Vesnie znajoma z sekretariatu sądu. Policjantka odszukała
materiały z miejsca morderstw i zeznania Kornickiego. Kiedy zobaczyła Kornickiego dzisiaj,
natychmiast wróciły pytania, jakie zadawała sobie przy okazji tamtego, jej zdaniem niedokończonego,
śledztwa.
Popatrzyła na fotografie zamordowanych matki i córki. Sztuczne, wyreżyserowane pozy zwłok
leżących na łóżkach były niepokojące. Sprawca ułożył ciała, jakby miało to dla niego jakieś
znaczenie. Zrobił to niczym pracownik zakładu pogrzebowego, tyle że nie w trumnach. Podkomisarz
Suszko sprawdziła oczywiście ten trop, prześwietlając kilkudziesięciu pracowników firm
świadczących usługi funeralne. Jak wszystkie inne tropy, ten także prowadził w las.
Na dodatek jeszcze ten pies. Vesna przeczytała zdanie z aktu oskarżenia:
Pkt IV W czasie i miejscu jak w pkt I wbrew warunkom art. 6 ust. 1 ustawy o ochronie zwierząt
poprzez uderzenie psa rasy pudel narzędziem tępokończystym w głowę spowodował uszkodzenie kości
czaszki, tkanki mózgowej, a w następstwie jego zgon, tj. o czyn z art. 35 ust. 1 ustawy z dnia 21
sierpnia 1997 r. o ochronie zwierząt.
Później przed nosem zabitego pudla morderca położył kość.
Jak nagrodę, po którą pies już nie sięgnie. Zdobycz, jakiej nie dostanie.
Zagadka, której nie rozwiążesz?
Morderca, którego nie dopadniesz?
Czy to chciałeś mi powiedzieć? – zastanowiła się podkomisarz Vesna Suszko. – Kość jako
autograf? Twój podpis?
===Pw42VWYANA1rCGwPbQ89CjwNb1lsXjpcOFw4XDoCNwE=
===Pw42VWYANA1rCGwPbQ89CjwNb1lsXjpcOFw4XDoCNwE=
Plik jest zabezpieczony znakiem wodnym
COPYRIGHT © JACEK RĘBACZ, 2012 PROJEKT OKŁADKI DOROTA KULAWIK ZDJĘCIA NA OKŁADCE FOT. VETTA/GETTY IMAGES, FOT. JOSHANON – FOTOLIA.COM REDAKTOR PROWADZĄCY KONRAD NOWACKI REDAKCJA KATARZYNA PAWŁOWSKA KOREKTA JOLANTA KUCHARSKA ISBN 978-83-7961-488-2 WARSZAWA 2012 WYDAWCA PRÓSZYŃSKI MEDIA SP. Z O.O. UL. RZYMOWSKIEGO 28, 02–697 WARSZAWA WWW.PROSZYNSKI.PL ===Pw42VWYANA1rCGwPbQ89CjwNb1lsXjpcOFw4XDoCNwE=
Piątek 1 Nie powinienem otwierać tych drzwi, pomyślał wtedy kontroler. Byłoby lepiej, aby nigdy nie zostały otwarte. – Co robimy? Kontroler jeszcze raz spojrzał na zegarek. Dziesiąta trzydzieści. Najwyższy czas. Trzeba otworzyć. Wpisał kod do elektronicznego zamku i przekręcił klucz. Wskazał gestem, aby to ochroniarz wszedł pierwszy. Kontroler za nim. Zapalił światło w sali operacyjnej. – Halo – powiedział. Odchrząknął i krzyknął głośniej: – Halo! W sali nie było nikogo. Wyglądała, jakby tego dnia nikt nie przyszedł do pracy. – Na dół – zwrócił się do sprawdzającego łazienkę ochroniarza. Znowu odchrząknął, bo tamten nie usłyszał. – Do pomieszczenia socjalnego. Zeszli po schodach. Pokój z szafkami pracowniczymi był pusty. Toaleta też. W małym aneksie kuchennym, oddzielonym od reszty pomieszczenia kotarą, kontroler dotknął ręką czajnika elektrycznego. Zimny. – Nie przyszli do roboty? – zapytał ochroniarz, którego koledzy nazywali Wesołkiem. – Zmówili się? Kontroler nie odpowiedział. Pracował już wiele lat w banku, ale o takiej sytuacji nie słyszał. Żeby cała załoga naraz? Bez uprzedzenia? Jest wprawdzie gorzej, niż było. Premie zamrożone. Wynagrodzenia obcięte. Redukcje. Tylko zarząd dostaje niezmiennie milionowe bonusy za niezłomną walkę z kryzysem. Ale żeby tak wszyscy razem? Bez słowa? – Sprawdzamy sejf? – W głosie ochroniarza dało się wyczuć nutkę nadziei. Kontroler rozglądał się po niewielkim, pustym pomieszczeniu socjalnym dla pracowników. Dwa krzesła, stolik, czajnik i blaszane szafki na ubrania. Bez okien. Piwnica. Pokój jakich widział dziesiątki, ale zarazem inny. Zupełnie inny. Przeszedł go dreszcz. Na pewno nie z chłodu, bo rozpiął kołnierz koszuli i poluzował krawat. – Sprawdzamy ten sejf? – dopytywał się wyraźnie podekscytowany sytuacją ochroniarz. – Nie ma kluczy. – Proszę? – Nie ma kluczy – wychrypiał kontroler. – Co? Nie ma pan kluczy od sejfu? – Popatrzył na starszego mężczyznę z krzywym, kpiącym uśmieszkiem na ustach. – No to pięknie żeśmy się wybrali na kontrolę. Pięknie. – Nie ma kluczy. W szafkach. – Kontroler wskazał na metalowe szafki pracownicze. – Nie ma kluczy. Przebrali się, zamknęli szafki i zabrali klucze. – No to gdzie poszli? Na cappuccino?– Uśmieszek nie znikał z twarzy Wesołka. – Sprawdźmy wreszcie ten sejf. – Tak. Sprawdźmy. Ochroniarz ruszył na górę, kontroler za nim. Zatrzymał się jednak po kilku krokach. Zawrócił. Kucnął i popatrzył na podłogę, gdzie tuż przy szafce na terakocie powstała mała plama. Spadła następna kropla. Kontroler pochylił się jeszcze niżej. – Ej. – Zamierzał krzyknąć głośniej, ale znowu musiał odchrząknąć. Wstał. – Ej!
– No? – Ochroniarz wrócił niepocieszony. – Potrafisz otworzyć taką szafkę? – Nie wolno. – Skarcił wzrokiem kontrolera. – Prawo pracy zakazuje. Nie wolno zaglądać do szafek pracowniczych. – Wiem. Ale potrafisz? Zapasowe klucze są w centrali. Otwórz. – Nie wolno. – Ochroniarz przez chwilę upajał się władzą, ale w końcu podał kontrolerowi mały kluczyk. – Sam pan otwórz. Pasuje do każdej szafki. Kontroler wsunął klucz do zamka. Przekręcił i otworzył. W środku, obok wiszącego na wieszaku granatowego kostiumu przykucnęła młoda kobieta. Głowa opadła jej na kolana. Splotła palce i złożyła dłonie tuż pod brodą. Na jasnych włosach zakrzepła już krew. Cofnął się nieporadnie, jakby nogi zamieniły się nagle w kawałki drewna. Spojrzał na ochroniarza. Grymas na twarzy tamtego był tym kretyńskim uśmieszkiem, z powodu którego nazywano go Wesołkiem. Kontroler niepewnie wyciągnął rękę. Wyjął kluczyk z zamka szafki. Otworzył następną. Potem trzecią i czwartą. Gęste jak klej, tężejące już rubinowe strużki krwi wylewały się powoli na kremową terakotę. Ochroniarz stał oparty o ścianę, przekrzywiając twarz, na której zastygł grymas, gdy kontroler kciukiem wybierał numer w telefonie. Drugą ręką szukał, czy nie został mu ostatni papieros, chociażby ten złamany, który powinien być w jednej z wewnętrznych kieszeni służbowego uniformu. 2 Kilka dni wcześniej Tomasz Burski spotkał się ze swoim starym kolegą. Zatelefonował do Karola Pomianowskiego zaraz po przyjeździe do Lublina. Tak jak się umawialiśmy, podkreślił Burski na wstępie. Rzadko zdarzało mu się dotrzymywać słowa w kwestiach spotkań ze starymi, dawno niewidzianymi znajomymi. Do zobaczenia. Zdzwonimy się. Koniecznie i na pewno. Na tym zwykle kończyło się odnawianie starych znajomości. Tym razem jednak Tomasz Burski dotrzymał słowa. Mężczyźni spotkali się w kawiarni Paryska przy ulicy Chopina, niedaleko sądu, dokąd sędzia Pomianowski dojeżdżał z Puław dwa razy w tygodniu, w dni rozpraw. Niemal się nie zmienił, zauważył z zazdrością Burski. Przytył tylko nieznacznie. Ten sam ciepły, miły wyraz twarzy. Włosy nadal gęste, wdzięcznie przyprószone szronem. Przestał palić. Ja też, powiedział Burski, czując, jak do ich stolika dociera przyjemny zapach nikotyny. Pod oknem dwie młode kobiety energicznie dyskutowały nad pokalami z piwem, kreśląc figury z dymu trzymanymi w dłoniach cienkimi papierosami. – Gratuluję książki. Podpisz mi, proszę. – Pomianowski położył na stoliku książkę o dzielnym policjancie walczącym z niegodziwcami. Burski myślał nad dedykacją dłużej niż było konieczne i starannie ją wypisał. Zamaszysty podpis, mający podkreślać pewność siebie, zwieńczył autograf. Zerknął, czy dwóch smakoszek vogue’ów nie zaciekawiło, co robi. Długowłose kobiety nie przejawiały jednak zainteresowania panami w średnim wieku. – Jesteś pierwszym emerytem z naszego rocznika – stwierdził Karol. – Dawniej byłby to powód do niezłej popijawy. – Rzadko piję. – Ja też. – Chciałbym ci opowiedzieć o pewnej sprawie. Jeżeli będziesz miał czas i ochotę, to może się nią zainteresujesz. Byłbym ciekaw twojej opinii. Od piętnastu lat sądzę i nigdy jeszcze nie miałem tylu
wątpliwości, jak przy tej sprawie. Zwłaszcza że popełniono trochę błędów. – Chętnie posłucham. Pomianowski opowiedział w skrócie historię nazywaną LSM. Potem dał Burskiemu kserokopie akt. Zmrużył oczy. – Rozumiesz? – Jasne. – Skinął głową kolega. – Zjem po użyciu. Schował teczkę do reklamówki. – Emeryci nie noszą aktówek – wyjaśnił Burski. W tym czasie tamte dwie wyszły z kawiarni, nie oglądając się nawet na nich, gdy odprowadzali je wzrokiem. – Zgrabne bestie. Zauważyłeś, że teraz dziewczyny są ładniejsze niż dawniej? – I jest ich więcej – dodał Pomianowski. – Są wszędzie. – Przegapiliśmy coś? – Też się czasem nad tym zastanawiam. Kiedy wyszli z kawiarni, Karol Pomianowski potruchtał do sądu na Krakowskim Przedmieściu, a Tomasz Burski poszedł okrężną drogą przez Ogród Saski. Właśnie kwitły tulipany i zapachniało już bzem. Kolorowe bratki połyskiwały na klombach. Czeremcha odurzała zapachem. Przyszła wiosna. Największa kłamczucha wśród pór roku, pomyślał Burski. * Nie wylał nikomu kawy na garnitur. Nie wygarnął, co myśli o przełożonym. Nawet nie przeniesiono go do archiwum albo do zbrojowni. Burski po prostu uznał, że wystarczy. I odszedł. To znaczy uciekł. Zakomunikował, że ma za sobą już szesnaście lat służby. Rok więcej niż jest niezbędne, aby nabyć prawo do emerytury, i chciałby odejść na wspomnianą emeryturę. Trzeba przyznać, że nikt go nie zatrzymywał. Nie było głosów: „Nie rób nam tego”, „Jak sobie bez ciebie poradzimy?”. Pozwolili mu. Dostał dyplom z podziękowaniami. Mosiężnej tablicy o treści: „Tu żył i pracował wybitny policjant, który zakończył sukcesem najbardziej spektakularne śledztwo w historii bielskiej policji” jednak nie zawieszono na ścianie. Jak to mam w zwyczaju, uciekłem, podsumował Burski. Sprzedał mieszkanie w Bielsku-Białej i kupił apartament w górach. Na granicy Kościeliska i Zakopanego. Dwa pokoje, kuchnia. Duży balkon z widokiem na góry, gdzie ustawił zestaw ratanowych mebli. Przez pierwszy rok nie było źle. Spacerował górskimi szlakami, kupił cyfrową lustrzankę. Fotografował. Zbaczał ze szlaków, aby w parku narodowym nazbierać grzybów. Napisał książkę i znalazł na nią wydawcę. Syn czasem odpowiadał na maile Burskiego z Australii. Wyjechał tam, gdy w Irlandii zaczął się kryzys. Ojciec nie widział go od trzech lat. Na grobie żony też dawno nie był. Powiesiła się, zanim odszedł z policji. Żył w górach całkiem higienicznie. Przestał palić. Żadnych mocnych alkoholi. Najwyżej kilka lampek wina wieczorem. Jak to twórca, dla pobudzenia wyobraźni. Odwiedzał lekarza i zjadał zalecane pigułki od nadciśnienia, cholesterolu, trójglicerydów i diabli wiedzą od czego jeszcze. Poznał kobietę, rozwódkę. Wyglądało na to, że ma wobec niego poważne zamiary. Wkrótce powiedział jej, że musi wyjechać. Lekarz zdradził mu, że góry to nie miejsce do życia dla nadciśnieniowca. Czasem słucham się lekarzy, wyjaśnił. Nie zaproponował jej, aby pojechała z nim do Lublina. Uciekłem. Jak zawsze. Muszę przyznać, że to w życiu wychodzi mi najlepiej, myślał Tomasz Burski.
Nieźle zarobił na sprzedaży apartamentu, bo stał się jego właścicielem na kilka lat przed szczytem bańki spekulacyjnej, a sprzedał w dobrym momencie. Kupił za gotówkę nowe auto, wziął kredyt we frankach szwajcarskich, co wydawało mu się wtedy niebywałą okazją, i wprowadził się do kamienicy w centrum Lublina. Wybrał zbyt duże mieszkanie w pobliżu ulicy 3 Maja. Z okien miał widok na plac Litewski, gdzie w oddali stał pik pomnika Unii Lubelskiej, a znacznie bliżej niewielki orzeł na cokole, symbol Konstytucji 3 maja. Z powodu upływu blisko trzydziestu lat nie był pewien, czy brama w kamienicy, gdzie zamieszkał, jest tą samą brama, do której wskazał mu drogę życzliwy przechodzień, gdy wiele lat temu, pewnego zimowego wieczoru uciekał przed zomowcami. Wyglądała podobnie. To mogła być ta sama brama. Spotkany wtedy życzliwy przechodzień okazał się ormowcem. Grupka milicjantów z długimi „blondynkami” czekała już w bramie na szukających kryjówki studentów. Z bramy takiej jak ta zabrano go wtedy do aresztu na Północną, gdzie trochę oberwał i przesiedział na dołku święta Bożego Narodzenia. Niedługo po tym jak Burski kupił drogie mieszkanie w sentymentalnym miejscu, splajtował bank Lehman Brothers. Zbankrutowała Islandia, a na Łotwie, Litwie i w Estonii dochód narodowy spadł nagle o dwadzieścia procent. On, podobnie jak Islandia i Estonia, nie bardzo rozumiejąc, co się stało, obudził się nagle z długiem hipotecznym większym o jedną trzecią. Sprzedał samochód, bo kurs franka tak podskoczył, że wolał pozbyć się auta niż mieszkania. Na szczęście książka, którą napisał, odniosła sukces. Recenzentom spodobała się bezpretensjonalna historia o policjantach z krwi i kości, napisana ze znajomością rzeczy i bez zbędnego zadęcia. Wydawca twierdził, że sprzedaje się dobrze, i co kwartał robił przelewy na konta Burskiego, chociaż autor nie mógł doprosić się zestawienia ile egzemplarzy sprzedano. Trzy zagraniczne wydawnictwa kupiły już prawa do wydania książki. To w skrócie ja: Tomasz Burski, czterdziestosiedmioletni emeryt, pomyślał mężczyzna. Stoję teraz w oknie i patrzę na sześciokątną fontannę w oddali. Uruchomiono ją pierwszy raz w tym roku. Nareszcie nadeszły ciepłe, wiosenne dni. Przeczytał akta, które dał mu sędzia Pomianowski. Sprawa niejednoznaczna, uznał. Ciekawa. Proces poszlakowy. W pierwszej instancji wydano wyrok skazujący, ale apelacja cofnęła sprawę do ponownego rozpatrzenia. Karol został wyznaczony na przewodniczącego składu orzekającego. Ma prawo do wątpliwości, lecz poradzi sobie. To mądry chłopak. Dlaczego pyta o moją opinię? To on orzeka, decyduje, rozstrzyga. Stanowi prawo. Z nas trzech, którzy trzymaliśmy się razem na studiach, właśnie Karol był najlepszy. Jest najlepszy nadal. Tylko że zostało nas dwóch. Powinienem pojechać na cmentarz, przypomniał sobie Burski. Wybierał się tam, od kiedy wrócił. Obiecał to sobie. Rozklejam się jak stara baba, zreflektował się. Dosyć. Rusz się, chłopie. Jedź na to osiedle LSM. Obejrzyj miejsce zdarzenia. Zajmij się czymś, zamiast gapić na bryzgającą wodę z fontanny. Pomyślał, że zabierze ze sobą kilka kartek z akt i pojedzie na osiedle LSM. Wezmę protokoły sporządzone przez policjantów, którzy weszli pierwsi do mieszkania, uznał. Wyjął je z teczki. Z przyzwyczajenia zerknął, kto je podpisał. Jako pierwszy był tam dzielnicowy. Potem jeszcze dwóch. Nie, dwoje funkcjonariuszy. Burski zamarł. Nazwisko znane mu doskonale i imię, którego nie można pomylić z żadnym innym. Patrzył długo na te litery, aż rozpłynęły mu się przed oczami. Dobiegły go słowa spikera z radia. W lokalnych wiadomościach mówiono o makabrycznym morderstwie w osiedlowym oddziale banku. Tomasz Burski ponownie usłyszał to samo nazwisko.
Czyżby dlatego Karol chciał, abym zajął się tą sprawą? – zadał sobie pytanie. Karol potrafił być niesłychanie taktowny. Teraz delikatnie zwraca mi uwagę na pewną młodą osobę, której rola w śledztwie nazwanym LSM była zauważalna. * Szedł i rozglądał się, przypominając sobie czasy, kiedy studiował w Lublinie. Przeszedł kilkaset metrów wzdłuż Krakowskiego Przedmieścia, reprezentacyjnej ulicy Lublina. Mijał kamienice o popielatych fasadach. Zwolnił przed gmachem dawnego Towarzystwa Kredytowego Ziemskiego, dziewiętnastowieczną budowlą uchodzącą wówczas za najpiękniejszy budynek w Lublinie. Grupę rzeźb na zwieńczeniu budowli z centralną postacią bogini Cerery symbolizującej płodność pozostawiono mimo zmiany przeznaczenia budynku. Obecnie w dawnym gmachu towarzystwa ziemskiego mieścił się sąd okręgowy, miejsce pracy Karola Pomianowskiego. Burski dotarł do przystanku trolejbusów na ulicy Lipowej, przed wejściem do Ogrodu Saskiego. Obok przystanku, w budynku przypominającym mały pałacyk o czterech strzelistych wieżach, nadal serwowano pizzę. Dziewiętnastowieczny budynek był pierwotnie domkiem odźwiernego, pilnującego bramy do zamykanego na noc Ogrodu Saskiego. W czasach komuny funkcjonowała w nim jedna z dwóch pizzerii w Lublinie, o nazwie Piccolo. Zawsze trzeba było odczekać w kolejce do lady, zanim udało się kupić pizzę na grubym cieście, przypominającym raczej lubelski cebularz niż włoską pizzę. Najczęściej dostępnymi rodzajami były pizza z masą jajeczną lub z kapustą kiszoną. Wersje z resztkami kurczaka albo z pieczarkami zdarzały się rzadko. Nie mówiąc już o kiełbasie. Ta z kapustą kiszoną była naprawdę dobra. Przychodzili tutaj we trzech, Bury z Karolem Pomianowskim i z Suchym. Zapraszali dziewczyny. Wtedy, już w czasach kiedy studiowali, otworzono w jednej z pobliskich piwnic pierwszy prywatny fast food w Lublinie. Był to początek lat osiemdziesiątych. Bar nosił nazwę U Ewy i jednoosobowy personel (zapewne wspomniana Ewa) serwował tam zapiekanki z pieczarkami, żółtym serem i keczupem. Pyszności. Kolejka zaczynała się już na chodniku, aby po schodach zejść do lokalu w piwnicy. Po takim jedzeniu student marzył o piwie. W tamtych czasach bywała w lubelskich sklepach jedynie niepasteryzowana Perła w małych butelkach. Ambrozja. Żeby ją kupić, musiałeś mieć własne butelki na wymianę. Butelki były formą lokaty kapitału. Dobrą. Jak fundusz rynku pieniężnego. Zapewniały stały, stabilny wzrost wartości i płynność, bo w każdej chwili byli chętni, aby je odkupić bez spreadu, maklerów i brokerów. Dawniej świat był prostszy i wydawał się mieć przed sobą przyszłość, pomyślał Burski. Wsiadł do trójkolorowego trolejbusu, cichym niczym UFO pojazdem dojechał na ulicę Zana i wysiadł obok Leclerca. Stamtąd ruszył piechotą wzdłuż ulicy Bohaterów Monte Cassino, gdzie po lewej stronie stały obok siebie płaskie, dziesięciopiętrowe pudełka z miniaturowymi balkonikami, wybudowane technologią wielkiej płyty w czasach Gierka dla ludności napływającej z wiosek do rozwijającego przemysł miasta. Wtedy, kiedy Lublin rozrastał się, pochłaniając pod blokowiska kolejne senne, kryte strzechami wioski, a mieszkańców szybko przybywało. Wieżowiec, którego Burski szukał, stał przy Bohaterów Monte Cassino w pobliżu skrzyżowania z ulicą Armii Krajowej. To tutaj, w mieszkaniu na drugim piętrze, ponad rok temu miało miejsce podwójne morderstwo nazywane sprawą LSM. Burski stanął po drugiej stronie ulicy, na skarpie przy budynkach pawilonów. Wtedy, w marcu widoczność była jeszcze lepsza. Na drzewach nie było liści. Ktoś, kto obserwował wejście do klatki schodowej wieżowca, zapewne też wybrał to miejsce. W pobliżu jest wprawdzie plac zabaw, lecz zimą na pewno był pusty. Dobre miejsce. Przy ślepej ścianie sklepu z wiatrakiem klimatyzatora wiszącym nad głową. Rozpytywanie osób pracujących w okolicy nie naprowadziło
policji na żaden ślad. Naprawdę dobre miejsce. Obserwował właśnie stąd. Sprawca (lub sprawcy) widział, kiedy młodsza z kobiet wracała do domu. Ruszył szybkim, pewnym krokiem. Jak zwykły przechodzień. Nie zwrócił niczyjej uwagi. Wejście do klatki schodowej to drobiazg. Zresztą znał ofiary lub przynajmniej jedną z nich. Został wpuszczony do mieszkania. Otworzyła mu młodsza, córka. Chwilę potem siedziała przy komputerze, przeglądając strony Wierszownika. Dobry znajomy? Ktoś z rodziny? Ktoś, przed kim się nie krępowała. A może znajomy matki, którego wpuściła, ale ignorowała, zajmując się swoimi sprawami, aż matka wstanie z łóżka? Uderzył ją w głowę tępokrawędzistym narzędziem, gdy siedziała przed komputerem. Plamy rozbryzgowe wskazują jednoznacznie na taki przebieg zdarzenia. Spadła z krzesła. Uderzył jeszcze kilkakrotnie w jej głowę. Potem, martwą już, podniósł z dywanu i położył na łóżku (po co? jakiś fetysz?). Mówiąc precyzyjnie, ułożył denatkę na łóżku, poprawił się Burski. Tak, ułożył. Następnie sprawca poszedł do pokoju matki. Kobieta spała po nocnej zmianie w PepsiCo na Bursakach, gdzie była sprzątaczką. Miała na sobie tylko bieliznę. Zatłukł ją tym samym narzędziem. Nawet się nie obudziła. Wygląda na to, że ułożenie jej ciała też poprawił. Kto śpi w takiej pozycji jak ta kobieta na zdjęciu? Podczas śledztwa nikt, nawet profilerka z Warszawy, nie zajął się analizą ułożenia zwłok. Nie zwrócili uwagi. Pominęli pracę, którą wykonał morderca. Zignorowali go. To błąd, pomyślał Burski. Myślę, że to poważne niedopatrzenie. Karol wspominał wyraźnie o popełnionych błędach. Oto jeden z nich. Nikt nie zwrócił uwagi na to, co sprawca chciał powiedzieć. No i te zadeptane ślady, gdy policjanci wpuścili do środka sąsiadów w celu identyfikacji zwłok, zanim przyjechała ekipa techniczna. Szkoda gadać. Patrol mundurowych schrzanił robotę. A pies? Niepokojąca zagadka. Z pokoju matki sprawca poszedł do kuchni, gdzie za zamkniętymi drzwiami ujadał pies. Mały pudel. Morderca zatłukł psa tą samą pałką, którą wcześniej zabił dwie kobiety, a potem położył obok martwego zwierzęcia kość. Miał ją ze sobą czy znalazł w kuchni? Przyniósł kość specjalnie dla psa? Mógł oczywiście przynieść kość, ponieważ wiedział, że pies wściekle jazgocze na gości. Małe, zaczepno-obronne psy tak mają. On zaczepia, ty go bronisz. Zamierzał dać psu kość, aby się uciszył i nie hałasował, gdy on zajmie się kobietami? Ale nie zrobił tego. Chociaż mógł. Był znajomym. Mam kostkę dla Czarusia, dam pieskowi. Jasne, że daj. Dał psu kość, dopiero gdy go zatłukł. W tym celu przyniósł kość? To była część rytuału? Zabił dwoje ludzi, a martwego psa obdarował kością? Starannie ułożył zamordowane kobiety, jakby wkładał je do trumien. Psa po zabiciu nie tknął, ale położył obok niego dar. O co chodzi? Co autor chciał nam przez to powiedzieć? Nie dziwię się Karolowi, że ma wątpliwości, pomyślał Burski. Wybiorę się na rozprawę. Zaciekawiło mnie to. W śledztwie popełniono błędy, jak wspomniał sędzia Pomianowski. Błędy popełnia się z trzech powodów. Najczęściej, po pierwsze, z braku umiejętności lub, po drugie, z niewystarczającego zaangażowania w pracę. Ta sprawa była głośna, spektakularna. Trudno przypuszczać, aby została zlekceważona. Prowadzili ją najlepsi gliniarze, najlepiej jak potrafili. Nasuwa się pytanie, czy w tej sytuacji nie mamy do czynienia z trzecim powodem popełniania błędów? Tomasz Burski nie zatelefonował do kolegi i nie pochwalił się przemyśleniami ani nazwiskiem policjantki odkrytym w aktach, o którym Pomianowski mu nie wspomniał.
Nie lubię wychodzić na głupka przed kumplami, usprawiedliwił się Burski. 3 Telefon od podinspektora Gardziszewskiego, szefa wydziału w komendzie miejskiej, zastał komisarza Pawła Mularczyka w trakcie czytania akt dotyczących malwersacji przy dotacjach unijnych. Pod teczką z dokumentami opisującymi proceder wystawiania lewych faktur, które potwierdzały postęp prac nad nieistniejącą oczyszczalnią ścieków, Mularczyk trzymał rozłożony projekt domu, znacznie bardziej go absorbujący niż dotacje unijne dla sprytnych oszustów. Była godzina jedenasta dwadzieścia. – Czymkolwiek byś się zajmował, to już nieważne – oznajmił władczym tonem Gardziszewski. – Młody, to znaczy Pawlicki jest w oddziale banku PTK na ulicy Polanka. Pojedziesz tam natychmiast i przejmiesz sprawę. Paskudną sprawę. Weź jeszcze do pomocy panią podkomisarz. Paweł Mularczyk był mężczyzną zbliżającym się do czterdziestki, szczupłym, o pociągłej twarzy przeciętej kępką żółknących od papierosowego dymu wąsów. Komisarz Mularczyk nie był zachwycony. – Wiosnę? – skrzywił się. – Nie mam nikogo więcej – odpowiedział Gardziszewski. – Może za kilka dni, w przyszłym tygodniu, jeżeli nadal będziesz potrzebował pomocy. – Potrzebuję ludzi do roboty, a nie do pomocy, szefie. Poradzę sobie. Idąc na parking przed gmachem na ulicy Północnej, Mularczyk zatelefonował do Vesny Suszko, jedynej kobiety w wydziale. Pół godziny później na ulicę Polanka przyjechała drobna, krótko obcięta blondynka o kręconych włosach. Jak zawsze w dżinsowych spodniach i kurtce, z dużą, zwłaszcza wobec filigranowej postury policjantki, skórzaną torbą. Drobna budowa sprawiała, że nie wyglądała na swoje trzydzieści lat, a raczej jak studentka pierwszego roku. Być może dlatego nie stosowała specjalnie makijażu, malowała tylko kreski podkreślające jej brązowe oczy. Podkomisarz Vesna Suszko mogłaby uchodzić za atrakcyjną kobietę, gdyby zwracała uwagę na takie rzeczy jak vita derma, pilingi czy wspomniany makijaż. Gdyby rzadziej musiała palce oklejać plastrem, a posiniaczone ręce chować w długie rękawy kurtki. Mularczyk czekał na nią, rozmawiając z technikami. Mały parking przed placówką banku otoczono policyjną taśmą. Jedna karetka pogotowia już odjeżdżała. Dwie następne czekały na wjazd. W żadnej z nich nie uruchomiono sygnalizacji alarmowej. Na pośpiech jest już za późno, pomyślała podkomisarz Suszko. Zaparkowała swoje suzuki na chodniku i Mularczyk wsiadł do jej samochodu. – Napad na bank – powiedział. – Mniej więcej przed trzema, czterema godzinami. Są ofiary. Ja zajmę się miejscem zdarzenia. Ty i Jarek Pawlicki posłuchacie sąsiadów. Kioski, sklepy, handlarze… – Rozumiem. Ile ofiar? – Cztery. Wszyscy pracownicy. Jatka. – Jak zginęli? – Od strzałów i od noża. Mężczyźni zastrzeleni, kobietom poderżnięto gardła. Proszę, to lista ofiar. Odwołaj plany weekendowe, bo weekend mamy już, kurwa, z głowy. * Ulica Polanka przecinała blokowisko wybudowane w latach siedemdziesiątych. Topole, które wtedy nasadzono, wyrosły na tyle, że mieszkańcy sąsiadujących bloków nie zaglądali już sobie w okna. Na skwerze, obok placu zabaw z zardzewiałą rakietą-zjeżdżalnią i żałośnie piszczącą karuzelą, wybudowano parterowe pawilony handlowe. Kilkanaście betonowych pudełek połączonych jednym dachem. Obok pawilonów, tuż przy ulicy stał kiosk z prasą i papierosami. Po drugiej stronie,
na parterze bloku w seledynowe pasy, ulokował się oddział banku PTK SA. Minęło południe i zrobiło się naprawdę ciepło jak na tę porę roku. Słoneczny piątek zapowiadał ładny weekend. Podkomisarz Vesna Suszko najpierw odwiedziła kiosk z prasą i papierosami. – Przyjeżdżają codziennie rano, ale o różnych godzinach. Korki. W każdym razie zawsze przed dziewiątą, zanim bank zostanie otwarty. Co proszę? Aha, proszę sobie wziąć z lady. Dwa złote. – Ostatnie słowa kioskarka skierowała do mężczyzny zaglądającego w okienko. Zgarnęła monetę do szuflady. Vesna siedziała w ciasnym kiosku obok sprzedawczyni. Kilkoro gapiów zgromadziło się w pobliżu kiosku. Niektórzy udawali, że interesuje ich kolorowa wystawa prasy. Inni po prostu stali, śledząc uważnie, co dzieje się po drugiej stronie ulicy, za policyjną taśmą. – Pancerny furgon zatrzymuje się przed bankiem. Dwóch takich dużych, szerokich, w hełmach na głowach, staje w rozkroku na ulicy. Noszą ciemne okulary i trzymają w rękach karabiny. Boję się ich, bo jakby co… Gdyby wybuchła jakaś strzelanina, to ja w tym kiosku z tektury… Kto by pomyślał? Jak zwierzęta zaszlachtować tyle ludzi? – Kioskarka poprawiła okrągłe okulary. – To będzie już koniec świata – stwierdziła z przekonaniem. – Prawdę we „Fakcie” piszą. – O której godzinie przyjechał dzisiaj furgon z pieniędzmi? – Dzisiaj byli wcześnie. Zaraz po ósmej. Tak. Dopiero jak odjechali, to Malinowski psa wyprowadził. Zawsze to robi dwadzieścia po ósmej. Wraca o dziewiątej. Vesna zanotowała adres wspomnianego Malinowskiego. – Dwóch stało na ulicy, a trzeci, też w kamizelce ochronnej i w hełmie, poszedł z walizkami do banku. Oni mają takie duże pancerne walizki. – Sam otworzył drzwi czy ktoś go wpuścił? – Pan Marek? – Kioskarka zsunęła okulary na nos i zerknęła ponad szkłami w stronę wejścia do banku, mrużąc oczy. – Tak, pan Marek otworzył. – Widziała pani ochroniarza Marka Zawoję? – Skoro tam był, to pewnie on otworzył. Policjantka pochyliła głowę, aby poniżej rządku papierosów zerknąć na zewnątrz. Kiosk stał po drugiej stronie ulicy, dobre pięćdziesiąt metrów od wejścia do banku. Z takiej odległości wszyscy ochroniarze w mundurach wyglądają tak samo, pomyślała. – Widziała pani, jak pan Marek Zawoja otwierał drzwi do banku? Po chwili namysłu kioskarka potwierdziła raz jeszcze. Tak. – Jak długo trwało dostarczanie pieniędzy do banku? – Moment, proszę pani. Minutę? Szybko odjechali. – Bank znowu zamknięto? – Tak. Bo było przed czasem. – Czy przez cały czas widziała pani stąd, z kiosku, wejście do banku? – Przecież to naprzeciwko. – Przed bankiem jest parking. W tej chwili właśnie odjechały karetki, a parking został przez policję zamknięty. Rano, pomiędzy godziną ósmą a dziesiątą trzydzieści nie było żadnych samochodów na parkingu? – No, jakieś tam auta były… Ja tam się na autach nie znam. – Jaką ma pani wadę wzroku? – Słucham? – Okulary służą pani do czytania? – A co innego można w kiosku robić? – kobieta obruszyła się. – Oczywiście, że do czytania.
Vesna zmieniła temat: – Czy widziała pani jakieś podejrzane osoby w pobliżu banku? – Podejrzane, to znaczy jakie? – Kogoś kto obserwował okolicę, spacerował bez celu. Kogoś zbyt długo i bez potrzeby siedzącego w samochodzie? – Bo ja wiem… Raczej nie. Nikt taki nie rzucił mi się w oczy. Nie widziałam nikogo obcego, kto by się dziwnie zachowywał. Na potwierdzenie swoich słów zsunęła okulary na czubek nosa i ponad szkłami, mocno mrużąc oczy, popatrzyła na drugą stronę ulicy, w kierunku banku. – A czy widziała pani innych pracowników banku? – podkomisarz Suszko zadała kolejne pytanie, świadoma już, że zeznania tego świadka są niewiele warte. – Pan Leszek, kierownik, po gazetę wstąpił. Jak zawsze. Codziennie kupuje „Kurier”. – O której godzinie? – Zazwyczaj przychodzi do pracy po wpół do ósmej. Zależy, czy autobus nie ma spóźnienia. – Zauważyła pani może coś dziwnego w jego zachowaniu? – Co dziwnego? – Nie wiem. To pani go widziała. Nie zachowywał się inaczej niż zwykle? – Czy ja wiem? Może i tak. Zamyślony był bardziej? Może przeczuwał coś? Czasem podobno ludzie przeczuwają swoją śmierć. Czytałam we „Fakcie”, że… – Fajranty. – Ktoś nachylił się do okienka kiosku. – I zapałki. – Osiem złotych. – Kioskarka podała papierosy z zapałkami. – Kierownik, pan Leszek odebrał gazetę i poszedł do banku? – A gdzie miałby pójść? Do banku. Potem jeszcze widziałam panią Izę, tę blondynkę. Machnęła do mnie ręką i ukłoniła się. Ze wsi dziewczyna była, ale całkiem do rzeczy. Studiowała. Narzeczonego z miasta miała. Przychodził po nią, jak kończyła pracę, bo oni w tym Carexie wcześniej zaczynali, ale i wcześniej kończyli pracę. A teraz to w ogóle stoją całymi dniami. – Jak nazywa się ten narzeczony? – Rafał, nazwiska nie znam. Pracuje niedaleko, w Carexie. Ale nie wiem, czy teraz jest na zakładzie, czy gdzie, bo oni strajkują. – Kogo jeszcze zauważyła pani rano w pobliżu banku? – zapytała policjantka, równocześnie pochylając się, aby widzieć wejście do banku. Słuchała słów kioskarki, nagrywała zeznanie na dyktafonie i zastanawiała się, czy wzrok jej nie myli. Czy ten mężczyzna w bojówkach, z torbą fotograficzną na ramieniu to facet, za którym nie przepadała, ale nieraz spotykała go w miejscach, gdzie tacy jak on nie powinni być mile widziani? Paparazzo. Fotograf zamienił kilka słów z mundurowym policjantem przy drzwiach. Po chwili ktoś z wewnątrz lokalu banku pozwolił mu wejść. Kto wpuścił hienę? – Widziałam różnych przechodniów – odpowiedziała po namyśle kioskarka. – Tylko przechodniów. * Nieopodal kiosku, na chodniku, sprzedawca truskawek ustawił pokaźny stos łubianek. Obok, dziewczyna w bluzce odsłaniającej pępek i tatuaż na plecach oferowała kwiaty z wiader. W pawilonach większość lokali sklepowych była zamknięta. Hipermarket uruchomiony kilkaset metrów dalej spacyfikował małe sklepy. Okna wielu z nich zabito płytami wiórowymi, które wkrótce zostały ozdobione niewyszukanymi sentencjami o wyższości Motoru Lublin nad innymi
klubami piłkarskimi oraz akronimami CHWDP. W zaułkach śmierdziało moczem. Pozostawione nocą aluminiowe puszki po piwie już zabrali zbieracze, zostało tylko szkło z potłuczonych butelek. W narożnym sklepie, skąd widać było lokal banku, mieściła się Galeria Taniego Ciucha, otwarta od dziesiątej, ale tego dnia z powodu dostawy nowego towaru z Holandii właścicielka była w sklepie już o ósmej. – Ciężarówka z towarem zaparkowała przed sklepem i zasłoniła widok z okna – wyjaśniła trzydziestoletnia sprzedawczyni w obcisłym sweterku, pod którym zaznaczały się fałdki tłuszczu, i w krótkiej spódniczce odsłaniającej zbyt grube uda. – Kiedy dostawca odjechał, około dziewiątej, od razu przyszli znajomi, którzy wiedzieli, że będę miała dostawę. Rozpakowywali towar razem ze mną i wybierali coś dla siebie. Byłam zajęta. Nie zwracałam uwagi na to, co się działo po drugiej stronie ulicy. Vesna zanotowała, kto ze znajomych sklepikarki odwiedził ją rano. Było to w sumie siedem osób, sześć kobiet i jeden mężczyzna. Policjantkę zaciekawił ten mężczyzna. Zadała jeszcze kilka pytań w rodzaju: Jak często odwiedza sklep z używaną odzieżą? Czym się zajmuje? Od jak dawna się znają? Sprzedawczyni poczęstowała policjantkę czekoladkami Merci, które od niego dostała. Zawsze przyjeżdża z czekoladkami lub z kawą, dodała. Piotruś. Ma na imię Piotr. Kulturalny, elegancki facet. * Wilczur zaczął szczekać, gdy tylko podkomisarz Suszko nacisnęła dzwonek. Właściciel uciszył go krótką, stanowczą komendą i otworzył drzwi. – Vesna Suszko, lubelska kryminalna. – Policjantka pokazała odznakę. – Pan Malinowski? Prowadzimy śledztwo w sprawie morderstw w banku na ulicy Polanka. Czy mogłabym z panem porozmawiać? – Oczywiście. Czekałem na was. Zapraszam. Józef Malinowski był siedemdziesięcioletnim emerytem. Niewysokim, siwym i wyraźnie zaokrąglonym. Wyglądał na dobrotliwego dziadzia, który wieczorami kołysze na kolanach wnuki. – Proszę usiąść tutaj. Kawy? Herbaty? Skoro nie, to przystąpmy od razu do czynności. – Ton jego głosu zakłócał obraz dobrodusznego staruszka. Vesna posłusznie usiadła na wskazanym krześle. Obok niej na ścianie wisiała oprawiona w drewnianą ramkę stara, czarno-biała fotografia przedstawiająca kilku młodych mężczyzn w mundurach polowych i beretach, które mogły mieć błękitny kolor. Były także trzy dyplomy z dużymi, urzędowymi pieczęciami. – O której wyszedł pan dzisiaj na spacer z psem? – zapytała, kiedy gospodarz również usiadł, przyjrzawszy się z zaciekawieniem dyktafonowi. – Oczywiście jak zawsze o ósmej dwadzieścia. O ósmej piętnaście Ares już czeka pod drzwiami ze smyczą w zębach. – Którędy pan szedł? Emeryt opisał drogę, jaką każdego dnia z rana prowadza psa. Wzdłuż ulicy Polanka, obok banku, ale po drugiej stronie, tam gdzie stoi kiosk i pawilony handlowe, aż na zadrzewiony skwerek, gdzie Ares zostaje na piętnaście minut spuszczony ze smyczy, oczywiście w kagańcu, i z powrotem tą samą drogą do domu. Oczywiście. – Interesują mnie ludzie, których pan widział, spacerując w pobliżu banku. – Widziałem kilkoro przechodniów. Młodego Kowalskiego, studenta z bloku numer sześć. Emerytki z sąsiedztwa, które szły na dziewiątą do hipermarketu, aby zobaczyć, jakie dzisiaj będą promocje. Kierownika banku. Kasjerkę, tę czarną. Ochroniarza. Podejrzanych widziałem dwóch.
– Potrafi ich pan opisać? – Oczywiście. Pierwszy to trzydziestokilkuletni mężczyzna, niechlujnie ubrany i nieogolony. To nie był żul z mojego osiedla. Zauważyłem, że przystanął obok lumpeksu i rozglądał się. Wzrost: metr siedemdziesiąt pięć. Włosy średniej długości, kręcone. Twarzy z bliska nie widziałem. Temu drugiemu przyjrzałem się lepiej, bo szedł z naprzeciwka i nie spieszył się. Był w garniturze, ale bez krawata, koszulę rozpiął pod szyją. Nie golił się z rana, a z brązowej skórzanej teczki wystawał mu koniuszek krawata. Kto nosi krawat w teczce? Prawda? Dziwne. – Dziwne. – Vesna skinęła głową i jeszcze raz zerknęła na fotografię oprawioną w ramkę. Zdjęcie było małe i z trudem udało jej się zauważyć, że na beretach mężczyzn nie było żadnych dystynkcji, tylko cztery litery, a w środku pomiędzy nimi coś, co miało być orłem, ale przypominało raczej kurczaka rozjechanego przez walec drogowy. W tym czasie Malinowski opowiadał dalej: – Podejrzany miał około czterdziestu lat. Blondyn, krótko ścięty. Oczy niebieskie lub szare… Nie spieszył się, jak wspomniałem, i sprawiał wrażenie bardzo zadowolonego z życia. Dziwne, prawda? – Dziwi pana, że był zadowolony z życia? – A z czego tu się cieszyć? Przez pokój cicho niczym zjawa przeszła starsza kobieta. Skinęła głową Vesnie i wyjęła coś z meblościanki. – Żona – wyjaśnił Malinowski. – Miło mi. Kobieta jeszcze raz skinęła głową policjantce i wyszła cicho, jakby nie stąpała po podłodze. – Obu podejrzanych widziałem, wracając ze skweru, czyli była to godzina ósma czterdzieści pięć, może ósma pięćdziesiąt. – Bardzo mi pan pomógł. Dziękuję. – Staram się. Zawsze się starałem dobrze wykonywać swoją pracę. To oczywiste. Taką mam dewizę. – Wspaniale. – Nie wszyscy tak uważają. – Ja w każdym razie jestem wdzięczna za pomoc. A czy mogłabym zadać kilka pytań pana małżonce? – Po co? Żona nie wychodzi rano z domu. Ma inne zajęcia. Niczego nie widziała. – Dziękuję za pomoc i poświęcony czas – powiedziała Vesna, wstając z krzesła. Jeszcze raz omiotła wzrokiem pokój dzienny. Solidne meble, wykonany ołówkiem portret gospodarza, wiatrówka wisząca na ścianie. Dywan, na którym nawet pod lupą nie znalazłaby najmniejszego paprocha. Na półkach stały różne bibeloty uskładane przez wiele lat. Wśród nich szklana błękitna ryba i kilkanaście kryształowych flakonów. Tylko zdjęć wnuków, które dobrotliwy dziadzio miałby kołysać na kolanie, nigdzie nie zauważyła. * Przez sześć godzin Vesna Suszko i podkomisarz Jarosław Pawlicki rozmawiali z osobami pracującymi w pobliżu. Odwiedzali mieszkańców bloku vis-à-vis banku. Przepytali przechodniów, jakich udało się zidentyfikować. Z ponad trzydziestu zeznań wyłaniał się obraz poranka podobnego jak dzień czy tydzień wcześniej. Niewielki ruch pieszych o tej porze na ulicy Polanka wskazywał, że w pobliżu banku mogło pojawić się w tym czasie w sumie około pięćdziesięciu ludzi. Rano furgon przywiózł pieniądze. Wniesiono je i pancerny pojazd odjechał. Pracownicy zjawiali się w banku przed dziewiątą. Ochroniarz, Marek Zawoja, był już od ósmej. Trzydzieści, może
czterdzieści minut później przyjechał kierownik placówki, Lech Kurpik. Potem widziano idące do pracy młode kasjerki, Izę i Lenę. Nikt nie usłyszał wystrzałów ani innych podejrzanych odgłosów. O wpół do dziesiątej dziewczyna sprzedająca konwalie i bez zauważyła mężczyznę pod drzwiami banku. Zachowywał się dziwnie. Zaglądał do okien. Stukał i pukał w drzwi. Ostentacyjnie rozkładał ręce, przestępując z nogi na nogę przed napisem z godzinami otwarcia banku. Wreszcie odszedł. Widziano także samochody z potencjalnymi klientami, które odjechały spod zamkniętych drzwi, i jeszcze dwoje młodych ludzi. Oni przynieśli dokumenty kredytowe. Gdy nikt nie otwierał, chłopak odszukał w papierach numer do centrali banku i zatelefonował. Kwadrans później, o dziesiątej trzydzieści, zjawił się kontroler z centrali banku w towarzystwie pracownika ochrony. Ludzie pracujący w sąsiedztwie dokładnie opisali osoby, które nie mogły dostać się do zamkniętego lokalu banku przez prawie dwie godziny. Nikt nie zauważył kto, poza pracownikami filii banku PTK SA, wszedł do środka. * Po godzinie osiemnastej Mularczyk, Suszko i Pawlicki wrócili do komendy policji przy ulicy Północnej. Usiedli za biurkami i rozłożyli notatki. – Opowiadaj – polecił Mularczyk, na co Vesna zaczęła zdawać swoją relację, a on notował coś od czasu do czasu. – Jak znajdziemy tych podejrzanych, o których mówił Malinowski? – zapytał potem, spoglądając na Pawlickiego. – Tego faceta, który wyglądał na zadowolonego z życia, chyba szybko znajdziemy. Jedna z mieszkanek bloku widziała podobnego mężczyznę wychodzącego z mieszkania obok. Ta mieszkanka nie ma dobrego zdania o swojej sąsiadce, u której nocował podejrzany. Jutro będę wiedział kto to. – A ten żul? – Można zrobić portret pamięciowy i popytać innych żuli – powiedziała Vesna. – Ten Malinowski złożył ci wyjątkowo szczegółowe zeznania. – Pokiwał głową Mularczyk. – Zrób portret i niech dzielnicowi popytają informatorów. Może prawdziwi bandyci potrzebowali do czegoś tego żula. Co to za jeden, ten Malinowski? – Był w wojsku albo raczej w jakiejś organizacji paramilitarnej, bo mundur, w którym widziałam go na fotografii, wyglądał jakoś… niewojskowo. – A nie mogłaś go po prostu zapytać? – Nie złożyło się. Zostało mi jeszcze trochę świadków na jutro – dodała szybko Vesna. – Muszę ustalić właścicieli samochodów, które parkowały w pobliżu. Spróbować odnaleźć tych, którzy chcieli się dostać do banku, i tak dalej. – Moment. – Mularczyk uniósł palec wskazujący. – Zamówiłem pizzę z salami. Lubicie? – Lubię. – Ja też. – I colę. – Okay. – Chciałem zamówić z tuńczykiem, ale nie każdy lubi. – Z salami będzie okay – potwierdził Pawlicki, bo Vesna szukała czegoś w torbie. – Ja na przykład nie przepadam za tuńczykiem. – Sprzedawczyni kwiatów widziała na parkingu pod bankiem dwóch chłopaków, skejtowców – dodała Vesna. – Warto będzie ich znaleźć. Może coś zauważyli.
– A samochody na parkingu? – Dowiedziałem się, że przez dłuższy czas parkowały cztery wozy. – Pawlicki zerknął do swoich notatek. – Trzy osobowe i bus. Właścicieli tych osobowych ustaliłem, to mieszkańcy sąsiednich bloków, którzy tam parkują na noc z braku miejsc pod oknem mieszkania. Nie dowiedziałem się niczego o busie. Biały fiat ducato. Parkował od około ósmej trzydzieści do dziewiątej piętnaście. Trzeba znaleźć ten samochód. Świadkowie widzieli kilka samochodów parkujących na krótko, ale żaden z nich nie wydał się nikomu podejrzany. Kilku zwróciło jedynie uwagę na duży, czarny wóz, który podjechał około dziewiątej. Parkował bardzo krótko. Minutę, może dwie. – Jaka marka? – Może jakaś mało znana, skoro nikt nie rozpoznał? – Maybach albo Jaguar zdaniem gościa, które sprzedaje owoce nieopodal – wtrąciła Vesna. – Poprosimy w mediach, aby osoby, które były w pobliżu, skontaktowały się z nami. – A ty, szefie, co ustaliłeś na miejscu zdarzenia? – zapytał Pawlicki. – Niewiele. Drzwi wejściowe otwarto i zamknięto oryginalnym kluczem. Nie ma śladów włamania. Sprawcę lub sprawców mógł wpuścić ochroniarz, a wychodząc, zamknęli za sobą drzwi. Klucz od sejfu zabrano kierownikowi. To jego kluczy nie znaleźliśmy. Sprawcy wzięli je ze sobą. Nie zauważyliśmy żadnych śladów walki. Sterroryzowani pracownicy nie stawiali oporu. Alarmu nie włączono. Nasi technicy zebrali mnóstwo odcisków palców, co jest oczywiste w takim miejscu. Ciała są w medycynie sądowej. Wyniki sekcji będą nie szybciej jak we wtorek, ale raczej w środę. Narzędzi zbrodni nie znaleziono. – Mularczyk przerwał i nerwowym ruchem spojrzał na zegarek. Pokręcił głową. – Na pierwszej zmianie w banku było czworo pracowników. – Komisarz zerknął na listę. – Kierownik, Lech Kurpik, dwie kasjerki Lena Nowak i Izabela Misztal, ochroniarz Marek Zawoja. Jarek zajmie się jutro rodzinami ofiar. Może pracownicy zauważyli niedawno coś podejrzanego i podzielili się swoimi spostrzeżeniami z rodziną? Pytasz też o ich znajomych. Zbierasz dane i słuchasz tych znajomych. Ty, Vesna, w dalszym ciągu pracujesz na ulicy Polanka. Reszta świadków, skejtowcy, bus z parkingu. Hipoteza robocza jest taka, że zrobił to ktoś, kto w tym banku już bywał, aby wiedzieć, ilu jest pracowników, poznać rozkład pomieszczeń, zauważyć, gdzie jest sejf. Szukamy dwóch, może trzech ludzi… Moment. – Mularczyk wyjął komórkę i wybrał numer. – Przed godziną zamawiałem pizzę. Do Komendy Miejskiej Policji. Dostawca nie może trafić? Wysłać po niego radiowóz? Doskonale wiem, panienko, że jest piątek… Ile?... To chyba żart… W porządku. Zaczekamy. – Mularczyk odłożył komórkę na biurko i gładko wrócił do przerwanego wątku. – Jest mało realne, aby jeden człowiek wybrał się, żeby zabić czworo ludzi. Było ich co najmniej dwóch albo więcej. Nie rozumiem jednak, dlaczego od razu nie znaleźliśmy żadnych widocznych śladów. Kilku ludzi powinno zostawić sporo śladów. Ktoś powinien ich zauważyć. Raczej nie byli niewidzialni. Nie ma podkopu ani dziury w ścianie. Sprawcy weszli przez drzwi, to absolutnie pewne. A potem zabili czworo ludzi. – Mularczyk pokręcił głową i rozłożył ręce. – Dlaczego? Dwie ofiary mają poderżnięte gardła, a dwie rany postrzałowe. Popatrzcie na zdjęcia. – Odwrócił monitor komputera. Vesna i Pawlicki podeszli i oglądali przez chwilę fotografie zabitych pracowników banku, których ciała wciśnięto do blaszanych szafek. – Panienka powiedziała, że mamy zaczekać jeszcze czterdzieści pięć minut – odezwał się Mularczyk. – Ponieważ jest piątek. Dużo zamówień. Oni ciężko pracują, cholera, a ja nic nie jadłem od wczoraj. Głodny jestem jak pies. – Bo jesteś psem – powiedział Pawlicki. Mularczyk prychnął, ale uśmiechnął się.
– Na dodatek traktują mnie jak psa. Masz rację, Jarek. Jestem psem z całym dobrodziejstwem inwentarza. – Nie zostawili w banku żadnych napisów, znaków, czegoś w tym rodzaju? – zapytała Vesna. – Nie. – Jaki przebieg mogło mieć zdarzenie? – Może sprawcy powiedzieli pracownikom, że zamkną ich w pomieszczeniu socjalnym? – odpowiedział pytaniem Mularczyk. – Grozili bronią. Sprowadzili ich na dół. Tam po kolei wszystkich zamordowali. Dwoje strzałem w głowę i dwoje, podcinając gardła nożem. Trupy wcisnęli do szafek pracowniczych, po czym zamknęli szafki. – Jeden strzelał, a drugi zabijał nożem? – głośno myślała policjantka. – Trudno to wytłumaczyć. Dlaczego tak? – Potem jeszcze pomieszczenie socjalne sprzątnięto – dodał Mularczyk. – Mop, którym wytarto podłogę i płytki na ścianie, odstawili na miejsce, do łazienki. Został umyty. – Zabitych świadków włożono do szafek i sprzątnięto po jatce? – upewnił się Pawlicki. – Tak. – No to mamy problem. – Na to wygląda. – A może mordowano pracowników systematycznie? – zapytała Vesna. – Nie było egzekucji. Nie zabito wszystkich naraz. Tylko po kolei, tak jak przychodzili do pracy. Chowano trupa do szafki, wycierano mopem podłogę i czekano na następnego pracownika? Mularczyk pokiwał głową: – Tak też mogło to wyglądać. – Ale dlaczego zamordowano pracowników różnym metodami? – dociekała Vesna. – Mężczyzn strzałem w głowę, a kobiety, podrzynając im gardła? – Sugerujesz podtekst seksistowski? – odezwał się Pawlicki. – Nie wykluczam. Ale mógł to być także efekt rywalizacji w grupie lub celowy podział zadań. Jak pieczęć krwi. Albo… – Albo co? – dopytywał się Mularczyk, gdy zamilkła. – Albo strzały były po prostu zbyt głośne – stwierdził. – I wtedy cała mądra psychologia nadaje się do kosza. – To też możliwe. – Vesna skinęła głową. – Tyle że zauważyliby to po pierwszym strzale, nie uważasz? A strzelano dwa razy. – Pieprzenie – odparł. Poruszył się nerwowo w fotelu. – Przepraszam. Nie to chciałem powiedzieć. Myślę, że oni po prostu zabijali świadków. Nie filozofowali o podziale zadań w grupie. – Jedno drugiemu nie przeszkadza – odpowiedziała Vesna. – Może i masz rację. – Przygotuję w domu dokładne zestawienie na podstawie zeznań świadków – powiedziała policjantka. – Kto widział kogo i o jakiej porze. Uzupełnię je o informacje od tych świadków, których widziano, ale nie udało nam się dzisiaj z nimi skontaktować. Potem porównam wszystkie zeznania. Powinien powstać w miarę czytelny obraz co, minuta po minucie, działo się na ulicy Polanka. – Bardzo dobrze. – Zauważyłeś coś ciekawego na nagraniu z monitoringu? – Dowiedziałem się, że to zbyt mały oddział, aby zakładać pełny monitoring – wyjaśnił Mularczyk. – W takim punkcie jest zazwyczaj około stu tysięcy złotych. Tylko tyle. To mniej pieniędzy niż spotyka się w kasach sklepów. Jedyna kamera jest umieszczona nad sejfem. Podeszło do niego dwóch ludzi w czapkach z długimi daszkami. Żaden oczywiście nie podniósł wzroku
na kamerę. Doskonale wiedzieli, gdzie ona jest. Otworzyli sejf kluczem. Przełożyli zawartość do torby podróżnej i odeszli. – Twoim zdaniem w napadzie brało udział dwóch czy więcej sprawców? – Sto tysięcy to niewiele kasy. Myślę, że dwóch. Może trzeci na zewnątrz, w samochodzie. Samochód mógł czekać w innym miejscu, nie pod bankiem. Chcesz coś powiedzieć, Vesna? – Sprawcy nie zostawili podpisu. Taki wielokrotny mord wyzwala dużo emocji. U zwyrodnialców są to bardzo pozytywne emocje. Wielkie podniecenie i radość. Szczęście, jakie daje bycie oprawcą. Wtedy pojawia się chęć zamanifestowania swojego radosnego upojenia. Kiedy działa się razem, istnieje potrzeba podkreślania wspólnoty. Jakiś napis na ścianie, najlepiej krwią ofiar. Znak. Podpis. Świadectwo, że to my jesteśmy demiurgami. My tutaj rządzimy. Brak podpisu jest zastanawiający. – Poproszę psychologa o portret sprawców. Powiedzcie mi, co myślicie o tej sprawie? Pierwsze wrażenie jest ważne. – To zrobili ludzie znający swój proceder. Nie chcę powiedzieć fachowcy, bo na takie miano mordercy nie zasługują – pierwsza odezwała się Vesna. – Brak „podpisu” może sugerować, że mamy do czynienia ze sprawcami, którzy nie ulegają łatwo emocjom. Mularczyk potwierdził gestem i spojrzał na Pawlickiego. – Brutalność sprawców przypomina metodę tego gangu z Małopolski, który napadał na kantory, strzelając do pracowników zaraz po otworzeniu drzwi. Ale oni już siedzą – odpowiedział młody policjant. – Trzeba sprawdzić, gdzie w Polsce mieliśmy ostatnio napady o podobnym charakterze, których sprawców jeszcze nie wykryto. – Tak zrobimy. – Skinął głową Mularczyk. – Jutro czeka nas bardzo pracowita sobota. Niestety nie mamy na razie żadnych śladów. Bardzo was proszę, bądźcie cholernie dokładni. Chyba rzeczywiście mamy do czynienia z cwanym przeciwnikiem. Co gorsza, przeciwnikiem, którego nie rozumiem. – Nie rozumiesz? – Zabić cztery osoby dla stu tysięcy złotych? Dwadzieścia pięć tysięcy za życie. Cholernie mało. Napad zorganizowano profesjonalnie. Jacy profesjonaliści tak nisko się cenią? Nie rozumiem. Do drzwi zapukał dyżurny. Przyniósł pizzę i colę. Wziął od Mularczyka pieniądze dla dostawcy i życzył smacznego. Gdy łapczywie jedli, Vesna zapytała Mularczyka o fotografa, którego widziała wchodzącego do lokalu banku. Komisarz wzruszył ramionami. Nie przypominał sobie, aby wpuszczał na miejsce zbrodni jakiegoś paparazzo. Ale tam było przecież dużo innych policjantów, a on był bardzo zajęty swoimi obowiązkami. Zdjęcia robiono, oczywiście, jak to na miejscu zbrodni. * Wracając samochodem do domu, podkomisarz Suszko wysłuchała w radiu wiadomości nadawanych o godzinie dwudziestej pierwszej. Informacją dnia była ta o makabrycznym mordzie w Lublinie. Wysiadła pod swoim blokiem, zostawiając suzuki na ulicy. Weszła do klatki schodowej i zatrzymała się tuż za drzwiami. Nie zapalała światła. Zerknęła przez małe okienko w drzwiach na rowerzystę. Stał nieopodal latarni, której światło oblewało go żółtawą poświatą. Musiałam go już widywać, pomyślała, zapewne mieszka w pobliżu. Szkoda, że nie mogę dostrzec twarzy. Na co on się tak gapi? Na mnie? Rowerzysta naciągnął długi daszek czapki jeszcze niżej na oczy. W kieszeni kurtki Vesny odezwała się komórka. Mularczyk. – Telefonował do mnie dyrektor regionalny banku PTK SA. Właśnie wraca z narady w Warszawie. Dopiero w samochodzie włączył komórkę i odsłuchał wiadomość, że czworo jego pracowników
zostało zamordowanych. W sejfie było ponad dwa miliony złotych. – Słucham? – Furgon przywiózł rano do filii na Polanki dwie bańki dla firmy Carex, na wypłaty. – Kto o tym wiedział? – Dyrektor regionalny banku, kierownik filii, no i jacyś ludzie z tego Carexu. – Co robimy? – Jedziemy do Carexu. – Teraz? – Podjedź autem pod moje mieszkanie. – Jest po dwudziestej pierwszej. Dokąd pojedziemy? – Do fabryki. Jarek nie może, niańczy dziecko, dlatego telefonuję do ciebie. Będę czekał na dworze. – Czy to dobry pomysł, aby jechać o tej porze? W nocy? – Tam trwa strajk okupacyjny. Wszyscy pracownicy są na miejscu. – Będę za pięć minut. Kiedy otworzyła drzwi, wychodząc z klatki schodowej, rowerzysta odepchnął się nogą i wsiadł na siodełko. Powoli odjechał, nie odwracając się. Vesna znowu nie mogła zobaczyć jego twarzy. * Na bramie zakładu wisiał transparent: „Strajk Okupacyjny” ozdobiony wojowniczym logo związku zawodowego. Vesna zatrąbiła. Podeszło dwóch ludzi z biało-czerwonymi opaskami na ramionach. – Jesteśmy z policji. – Mularczyk pokazał przez okno odznakę. – Chcemy rozmawiać z dyrektorem. – W jakiej sprawie? – W sprawie napadu na bank. – Napadu na bank? – wartownik powoli powtórzył słowa policjanta. – Na jaki bank? – Ten, w którym były pieniądze na wasze wypłaty. – Były? – Drugi uśmiechnął się kwaśno. – Naprawdę były? – Proszę otworzyć. – Już wiele razy ci złodzieje obiecywali nam pieniądze. – Mężczyzna z biało-czerwoną opaską otworzył kłódkę i zdjął łańcuch. – Ja w to nie wierzę. – W co pan nie wierzy? – W te pieniądze. Nie wierzę im jak psom. Przepraszam – zreflektował się. – Nie to chciałem powiedzieć. Drugi ze strajkujących stał nadal na środku drogi, przed samochodem Vesny. – Pozwoli nam pan wjechać? – zapytała. – Nie jedziecie po to, aby go zabrać? To nie jest ściema? – Chcemy tylko porozmawiać z dyrektorem. – Słowo? – Przekona się pan. Czterdziestokilkuletni mężczyzna oglądał w swoim gabinecie wiadomości sportowe. Nad jego biurkiem wisiała fotografia przedstawiająca gospodarza w towarzystwie ubranego w kombinezon znanego kierowcy. Łysy, mniejszy o głowę od rajdowca, uśmiechnięty całą klawiaturą białych zębów dyrektor Ryszard Kornicki trzymał pod pachą hełm kierowcy. Na drugiej ścianie, nad telewizorem zawieszono rękawice bokserskie, a obok nich afrykańską maczetę, pangę, w skórzanej pochwie wysadzanej małymi, kolorowymi koralikami. Właściciel tych trofeów był niewysoki i krępy. Miał
plamy na łysinie. Nosił okulary. Wstał, poprawił krawat i zapiął ostatni guzik przy kołnierzyku niebieskiej koszuli. Marynarkę musiał powiesić w szafie, bo na oparciu fotela jej nie było. – Ryszard Kornicki – przedstawił się. Podał rękę Mularczykowi, a Vesnę zignorował, czym policjantka nie była zaskoczona. – Proszę siadać. – Od dawna trwa ten strajk? – zapytał Mularczyk, udając, że nie zwraca uwagi na jego niekulturalne zachowanie. – Od poniedziałku. To już piąty dzień. Ja sam zgodziłem się zostać na terenie zakładu razem z pracownikami. Nie jestem przez nikogo przetrzymywany. – W porządku, to nie nasza sprawa. – A co na to pana zwierzchnicy? Zarząd firmy? – zapytała Vesna. – Powiedzieli, że to dobry pomysł – Kornicki, odpowiadając, patrzył na Mularczyka. – Rano był tu prezes Lange. Miał przywieźć pieniądze na zaległe wypłaty. – Pracownicy otrzymują pensje w gotówce? Nie przelewem na konto bankowe? – Zaciekawiony sytuacją Mularczyk pozwolił, aby Vesna zadała kolejne pytanie. – Dawniej dostawali wypłaty przelewami, ale komornik wszedł na nasze konta. Lange mówił, że zarząd chce chociaż część zaległości wobec pracowników wypłacić, aby zakończyli strajk. Dlatego miał przywieźć gotówkę – znowu nawet nie zerknął na policjantkę, mówiąc do komisarza. – Ile? – zapytał Mularczyk. – Mówił, że ponad milion. – Wystarczyłoby? – Musiałoby wystarczyć. – Czy wymieniał dokładną kwotę? Co oznacza „ponad milion”? To może być milion sto, ale może być też milion osiemset tysięcy. – Nie. Powiedział tylko, że ponad milion. – O której prezes Lange przyjechał do zakładu? – Bardzo wcześnie. Zjawił się zaraz po ósmej. Porozmawialiśmy chwilę i przed dziewiątą wyjechał z ochroniarzami do banku, po pieniądze. Nie wrócił. – Kontaktował się później z panem? – Tak. Zatelefonował, że nie może wybrać pieniędzy. Nie wie, co się dzieje, ale bank jest zamknięty, telefon dyrektora milczy, a strajkujący podobno chcieli go złapać i pobić. – Podobno? – Nie rozumiem, po co w ogóle przyjechał, skoro nie miał zamiaru dać ludziom ich pieniędzy. – A nie miał zamiaru? – wtrąciła się Vesna. – Wierzy pani w taki splot nieszczęśliwych okoliczności? – Popatrzył na nią z demonstracyjną niechęcią. – Ja dowodu wpłaty nie widziałem. Pieniądze miały być podobno podjęte z jakiegoś prywatnego konta Langego, skoro chciał ominąć komornika. Dziwne kombinacje. Jak to się mówi, mam dwie ręce i nimi kręcę. Coraz mniej wierzę w dobrą wolę moich pracodawców. – W banku miało miejsce wielokrotne morderstwo. Cztery osoby zabito, a sejf opróżniono – odezwał się Mularczyk. – Słyszałem. Czyżby ktoś jeszcze poza mną i pracownikami Carexu dał się nabrać na obietnice zarządu? – Kogo ma pan na myśli? – zapytała Vesna. – Kto miałby się nabrać? – Źle się wyraziłem, wybaczcie państwo. To były niestosowne słowa. W banku miała miejsce straszna tragedia, a ja wygłaszam taką cyniczną opinię… Proszę o wybaczenie. To efekt nerwów i zmęczenia. Prawdę powiedziawszy, kiedy prezes Lange zjawił się w zakładzie rano i obiecał, że
zaraz pojedzie po pieniądze na wypłaty, znowu mu uwierzyłem. Stąd moje rozczarowanie i w efekcie te nerwy. Czy to prawda, że wszystkich pracowników banku zamordowano? Nikt nie przeżył? – Nikt. Proszę nam powiedzieć, kto konkretnie jest właścicielem Carexu? – Proszę. – Kornicki wyjął z szuflady dokument rejestracyjny. – Te dwie spółki. Jedna z siedzibą na Seszelach, druga na Cyprze. Pierwsza należy do pana Langego, a druga do pana Arłama. Arłam ma trzydzieści procent. Resztę, siedemdziesiąt ma Lange. – Od jak dawna firma funkcjonuje? – Już prawie trzy lata. Produkowaliśmy części do samochodów. Zaczęło się od trzydziestu pracowników, a niedawno doszliśmy do blisko dwustu. Dobrze szło, aż przyszedł kryzys. Zamówienia nagle przestały spływać i koniec. Pracownicy zorganizowali strajk, aby dostać wynagrodzenia, zanim cała firma wyparuje. – Jak dużo panu jest winien pracodawca? – zapytała Vesna. – To sprawa drugorzędna. Mnie chodzi przede wszystkim o ludzi, o moich pracowników. – Czyli ile? – upierała się policjantka. – Proszę? Może znowu zamierza pani mnie aresztować? – O ile pamiętam, to nie miałam okazji pana aresztować. – Szkoda, co? – Kornicki wykrzywił twarz w niemiłym grymasie. – Wróćmy do rzeczy. – W czym jeszcze mogę szanownej policji pomóc? – Jakie zaległości ma wobec pana pracodawca? – zapytał Mularczyk. – Z premiami blisko dwieście tysięcy. – Fura kasy. Jak możemy skontaktować się z właścicielami? – Będzie problem. – Kornicki wzruszył ramionami. – Jest weekend. W czasie weekendu Lange nie odbiera telefonów, bo to czas na wypoczynek. Wolno wysłać esemesa, może zostanie przeczytany. Nie wiem, czy Lange jest jeszcze w Polsce. Arłam, o ile wiem, nie przyjeżdżał tutaj od wielu miesięcy. – Wspominał pan, że Lange pojechał do banku z ochroniarzami. To ludzie zatrudniani przez Carex? – Nie. Prywatna obstawa. Czasem towarzyszą prezesowi. Rzadko się odzywają. Dwa babuny. – Proszę? – Wielkie zęby, długie pazury. Babuny, czyli pawiany. – Wie pan, gdzie zatrzymał się Lange? – zapytał Mularczyk. – Nie. Czasem, gdy jest w Polsce, mieszka w Kazimierzu nad Wisłą. Podobno ma tam willę, w dobrym, prestiżowym miejscu. Słyszałem, że grywa z prezydentem Kwaśniewskim w tenisa na swoim korcie. – Wróćmy do pana rozmowy z Langem, gdy zatelefonował, że nie może odebrać pieniędzy. Skąd dzwonił? – wtrąciła się Vesna. – Z samochodu. Mówił, że wracał do zakładu, aby wyjaśnić strajkującym problem z zamkniętym bankiem. Kiedy robotnicy usłyszeli, że nie ma pieniędzy, chcieli go wyciągnąć z samochodu. Uciekł. Odjechał. Powiedział mi potem przez telefon, że teraz ma pilne sprawy gdzie indziej i skoro oni są tacy mili, to pierdoli ich, niech czekają do poniedziałku. Bo to nie jego wina. Jeżeli będzie mu się chciało w poniedziałek, to może przywiezie pieniądze w poniedziałek. A ja mam sobie radzić. W końcu jestem dyrektorem. – Kiedy dowiedział się pan, że Lange planuje dzisiaj wypłacić zaległe pensje dla pracowników? – spytał Mularczyk. – Od dawna obiecywał.
– Ale od kiedy wie pan, że właśnie dzisiaj miał przywieźć walizkę gotówki? – Powiedział mi rano. Powiedział, że zaraz jedzie do banku i przywiezie kasę, żeby było szybciej. Kazał wezwać księgową. – Lange nie informował wcześniej, że to właśnie dzisiaj będą wypłaty? Nikogo nie informował? Może księgową? – Nie. Nikt nie wiedział. Panie komisarzu, czy te pieniądze naprawdę były w banku? – Wiele na to wskazuje. – Nie chce mi się wierzyć. – Kornicki pokręcił głową. * – Komisarz Mularczyk, lubelska kryminalna. – Mularczyk wyjął telefon, jak tylko po wyjściu z gabinetu Kornickiego wrócili do samochodu. – Rozmawialiśmy niedawno, pamięta pan? Chciałbym się z panem umówić na jutro, o dziewiątej rano w pana biurze, dobrze? Okay … Chcę zobaczyć bankowe dokumenty przekazania środków finansowych. Kto dał, kto odebrał, o to chodzi… Nie. Nie będę czekał na telefon. Wiem, że jest weekend… Co z tego? Aha, jeszcze jedno. Ile dokładnie miało być tych pieniędzy dla Carexu? Milion dziewięćset pięćdziesiąt pięć tysięcy, tak? Na pewno? Dlaczego taka nierówna kwota? Aha… Przewalutowanie. Rozumiem. Proszę pamiętać, jutro o dziewiątej. Dziękuję. – Policjant rozłączył się. Zerknął na Vesnę. – Milion dziewięćset pięćdziesiąt pięć tysięcy – powtórzył. – Plus normalna rezerwa kasowa, sto tysięcy. Tyle gotówki było w sejfie. – Zakładamy, że sprawcy o tym wiedzieli? – Zdecydowanie tak. To nie mógł być przypadek. Aha, powiedz mi, o co chodzi z tym facetem, Kornickim? Nie lubicie się, mówiąc delikatnie. – Rok temu uczestniczyłam w śledztwie nazywanym LSM. Pamiętasz tę sprawę? Trochę pomagałeś. Podwójne morderstwo. Dwie kobiety. – Dwie kobiety... Matka i córka? Telefony w szambie? – Tak. To właśnie był LSM. Ktoś zatłukł obie kobiety pałką. Oraz psa. Policja zainteresowała się żyjącym w separacji z zamordowaną kobietą mężem. Kornickim właśnie, ojcem drugiej ofiary. Zajęliśmy się także jego konkubiną. Na fotelu samochodu konkubiny Kornickiego znaleziono nawet plamę krwi. Hipoteza szybko upadła. Krew była jej własna. A Ryszard Kornicki podobno dobrze żył z byłą żoną. Nieraz nawet udostępniała mu to mieszkanie przy Bohaterów Monte Cassino, gdzie pod nieobecność byłej żony spotykał się z innymi kobietami bez wiedzy aktualnej konkubiny. Wyobrażasz to sobie, Murarz? – Wyobrażam. – Cała rodzina Kornickiego, łącznie z zamordowanymi kobietami, prowadziła raczej nieskrępowane konwenansami życie towarzyskie. Z niego to też ciekawy typ. Był dawniej działaczem Samoobrony. Próbował polityki. Starał się dojść do pieniędzy wszelkimi sposobami. Koledzy z partii załatwili mu funkcję likwidatora odlewni żeliwa po upadłej fabryce. Ciężarówki wywoziły nocami złom z odlewni w nieznanym kierunku, aż wściekli wierzyciele upadłego zakładu doprowadzili do odwołania Kornickiego z posady. – O ile pamiętam, to złapano sprawcę tych morderstw z LSM? – Tak. Zatrzymaliśmy jakiegoś podejrzanego. Proces jest w toku. – Jakiegoś podejrzanego? – powtórzył Mularczyk. – Tak. Jakiegoś. Starszemu koledze Vesny wyraźnie nie spodobał się jej powątpiewający ton. Powstrzymał się jednak od komentarza. Być może przypomniał sobie, że jako młody, początkujący policjant też chciał
schwytać sprawcę każdego przestępstwa i udowodnić mu winę ponad wszelką wątpliwość. Milczeli przez chwilę, jadąc w stronę osiedla Czechów, gdzie mieszkał Mularczyk. – Mamy mocny motyw poczwórnego zabójstwa, którego ci brakowało. – Dwa miliony motywów w banknotach – potwierdził Mularczyk. – Przynajmniej możemy ograniczyć krąg podejrzanych do tych ludzi, którzy o pieniądzach wiedzieli. Podkomisarz Vesna Suszko odwiozła komisarza Mularczyka pod jego blok, a potem szybko wróciła, jadąc pustymi już ulicami, do mieszkania na ulicy Ułanów. Zbliżała się godzina dwudziesta trzecia i żadnego rowerzysty czy spóźnionego spacerowicza, którego obecność mogłaby ją zaniepokoić, nie zauważyła. W mieszkaniu włączyła komputer, sprawdziła pocztę i wsunęła nośnik pamięci do USB. Kompletne akta sprawy LSM przegrała Vesnie znajoma z sekretariatu sądu. Policjantka odszukała materiały z miejsca morderstw i zeznania Kornickiego. Kiedy zobaczyła Kornickiego dzisiaj, natychmiast wróciły pytania, jakie zadawała sobie przy okazji tamtego, jej zdaniem niedokończonego, śledztwa. Popatrzyła na fotografie zamordowanych matki i córki. Sztuczne, wyreżyserowane pozy zwłok leżących na łóżkach były niepokojące. Sprawca ułożył ciała, jakby miało to dla niego jakieś znaczenie. Zrobił to niczym pracownik zakładu pogrzebowego, tyle że nie w trumnach. Podkomisarz Suszko sprawdziła oczywiście ten trop, prześwietlając kilkudziesięciu pracowników firm świadczących usługi funeralne. Jak wszystkie inne tropy, ten także prowadził w las. Na dodatek jeszcze ten pies. Vesna przeczytała zdanie z aktu oskarżenia: Pkt IV W czasie i miejscu jak w pkt I wbrew warunkom art. 6 ust. 1 ustawy o ochronie zwierząt poprzez uderzenie psa rasy pudel narzędziem tępokończystym w głowę spowodował uszkodzenie kości czaszki, tkanki mózgowej, a w następstwie jego zgon, tj. o czyn z art. 35 ust. 1 ustawy z dnia 21 sierpnia 1997 r. o ochronie zwierząt. Później przed nosem zabitego pudla morderca położył kość. Jak nagrodę, po którą pies już nie sięgnie. Zdobycz, jakiej nie dostanie. Zagadka, której nie rozwiążesz? Morderca, którego nie dopadniesz? Czy to chciałeś mi powiedzieć? – zastanowiła się podkomisarz Vesna Suszko. – Kość jako autograf? Twój podpis? ===Pw42VWYANA1rCGwPbQ89CjwNb1lsXjpcOFw4XDoCNwE=