Alyson Richman
Wojenna narzeczona
The lost wife
Przełożyła Anna Kłosiewicz
Charlotte, Zachary’emu, Stephenowi i moim rodzicom z wyrazami
miłości
oraz ze szczególnie serdecznymi podziękowaniami dla Book Revue
Jam miłego mego, a mój miły jest mój
Pieśń nad pieśniami 6, 3
Za Biblią Tysiąclecia, Wydawnictwo Pallottinum, Poznań-Warszawa 1989, s. 753.
ROZDZIAŁ 1
Nowy Jork
2000
Ubrał się na tę okazję starannie, garnitur wyprasowany, buty
wyglansowane. Podczas golenia uważnie obejrzał oba policzki, żeby
mieć pewność, że nie przeoczył najmniejszego włoska, a potem
przygładził przerzedzone włosy kupioną specjalnie na tę okazję
brylantyną o cytrynowym zapachu.
Miał tylko jednego wnuka – i żadnych innych wnucząt, czy to
dziewczynek, czy chłopców – więc od miesięcy z niecierpliwością
czekał na ten ślub. Mimo że spotkał przyszłą pannę młodą zaledwie
kilka razy, od początku bardzo ją polubił. Dziewczyna była bystra,
czarująca i radosna, odznaczała się jednak również pewną staromodną
elegancją, chociaż sam nie zdawał sobie sprawy, jak rzadka to cecha,
dopóki nie zasiadł przy stole, by obserwować ją i wnuka, ściskającego
dłoń narzeczonej w swojej dłoni.
Dzisiaj też, kiedy zjawił się w restauracji, w której odbywała się
próba weselnego przyjęcia, miał wrażenie, że czas się cofnął. Przez
chwilę patrzył, jak niektórzy goście odruchowo sięgają do kołnierzyków
na widok wyłaniającej się z rozcięcia atłasowej sukni łabędziej szyi
bohaterki przyjęcia, jakby żywcem przeniesionej z płócien Klimta.
Włosy miała zebrane w luźny kok i podpięte nad lewym uchem dwoma
ozdobnymi spinkami w kształcie motyli, które wyglądały, jakby dopiero
co przysiadły na kasztanowych puklach przyszłej panny młodej.
Jego wnuk odziedziczył po nim ciemne, niesforne loki. W
przeciwieństwie do swojej przyszłej żony, która wkroczyła do sali
lekkim krokiem, kręcił się nerwowo i sprawiał wrażenie, jakby znacznie
swobodniej czuł się z książką niż z kieliszkiem szampana w ręku. Mimo
wszystko między tym dwojgiem zdawała się istnieć pełna swobody
równowaga i wydawali się wręcz dla siebie stworzeni. Oboje byli
inteligentnymi, wykształconymi Amerykanami w drugim pokoleniu, a
ich wymowa pozbawiona była nawet najlżejszego śladu akcentu, który
szpecił angielski ich dziadków. Zawiadomienie o ślubie, które ukaże się
w niedzielnym wydaniu „New York Timesa”, będzie brzmiało:
Wczoraj wieczorem w Rainbow Room na Manhattanie związek
małżeński zawarli Eleanor Tanzi Jason Baum. Ślubu parze młodej
udzielił rabin Stephen Schwartz. Panna młoda, lat 26, jest absolwentką
Amherst College, obecnie zatrudnioną w dziale sztuki użytkowej domu
aukcyjnego Christie’s. Jej ojciec, Jeremy Tanz, pracuje jako onkolog w
szpitalu Memorial Sloan-Kettering na Manhattanie, matka, Elisa Tanz,
prowadzi zajęcia z terapii zajęciowej w nowojorskich szkołach
publicznych. Pan młody ukończył Brown University oraz Yale Law
School i pracuje w kancelarii Cahill Gordon & Reindel. Jego ojciec,
Benjamin Baum, do niedawna praktykował w nowojorskiej kancelarii
Cravath Swaine & Moore, matka, Rebeka Baum, jest emerytowaną
nauczycielką. Para poznała się przez wspólnych znajomych.
Przy głównym stole jedyni żyjący dziadkowie z obu stron mieli
wreszcie okazję się poznać. I znowu dziadek pana młodego poczuł
szybsze bicie serca na widok kobiety, którą ujrzał przed sobą. Wydała
się mu znajoma. Od pierwszej chwili, od momentu, kiedy spojrzał jej w
oczy.
– Skądś panią znam – zdołał wreszcie powiedzieć, choć miał
wrażenie, że rozmawia z duchem, a nie z właśnie poznaną kobietą. Jego
ciało zdawało się reagować w instynktowny sposób, którego nie potrafił
pojąć. Nie mógł odżałować, że wypił drugi kieliszek wina. Z trudem
chwytał powietrze, żołądek wywracał mu się do góry nogami.
– To pomyłka – odparła grzecznie jego rozmówczyni. Nie chciała
być nieuprzejma, ale ona również od wielu miesięcy czekała na ten ślub,
więc nie zamierzała pozwolić, by cokolwiek ją rozpraszało podczas tak
ważnej uroczystości. Kiedy patrzyła, jak wnuczka przemierza tłum gości
nadstawiających policzki do pocałunków i wciskających młodym
koperty, wciąż nie mogła uwierzyć, że zdołała dożyć tego wspaniałego
dnia.
Ale siedzący obok niej mężczyzna nie zamierzał rezygnować.
– Z całą pewnością skądś panią znam – powtórzył.
Odwróciła się, ukazując mu swoją twarz. Cienka jak pergamin
skóra, srebrzyste włosy, przejrzyste niebieskie oczy. Jednak dopiero
widoczny pod przezroczystym materiałem rękawa jedwabnej bluzki
granatowy cień przyprawił jego stare ciało o dreszcze.
– Pani ramię… – szepnął.
Kiedy drżącą dłonią dotknął nadgarstka kobiety, jej twarz
wykrzywił grymas zakłopotania.
– Pani ramię, czy mogę? – Wiedział, że zachowuje się grubiańsko.
Kobieta popatrzyła mu prosto w oczy.
– Mogę zobaczyć pani ramię? – powtórzył. – Proszę. – Tym razem
w jego głosie pojawiła się wręcz desperacja.
Przez chwilę wpatrywała się w niego bez słowa, po czym jak w
transie podciągnęła rękaw do góry. Na jej przedramieniu, tuż obok
niewielkiego brązowego znamienia, widniało sześć wytatuowanych cyfr.
– Nie pamiętasz mnie? – zapytał drżącym głosem. Kobieta
popatrzyła na niego uważnie, zupełnie jakby starała się przyoblec w
ciało zjawę z przeszłości.
– Lenka, to ja, Josef – powiedział. – Twój mąż.
ROZDZIAŁ 2
Nowy Jork
2000
Poprzedniego wieczora wyjęła rysunek z tekturowej tuby i
rozprostowała go niczym starą mapę. Od ponad sześćdziesięciu lat
zabierała go ze sobą wszędzie, gdziekolwiek jechała, najpierw ukryty w
starej walizce, potem zamknięty w metalowej tubie chowanej pod
deskami podłogi i w końcu wepchnięty za pudła w zagraconej
garderobie.
Rysunek składał się z cienkich czarnych i czerwonych kresek,
przepełnionych niezwykłą energią przez artystę starającego się uchwycić
scenę najszybciej jak to możliwe.
Zawsze miała wrażenie, że ten rysunek jest zbyt święty, by
wystawiać go na widok publiczny, zupełnie jakby światło czy powietrze
albo, co gorsza, spojrzenia widzów mogły zniszczyć jego delikatną
powierzchnię. Tkwił więc w szczelnym pojemniku, zamknięty niczym
jej własne myśli. Wiele tygodni wcześniej podczas jednej z bezsennych
nocy zdecydowała, że właśnie ten rysunek podaruje wnuczce z okazji
ślubu.
LENKA
Kiedy Wełtawa zamarza, nabiera koloru muszelki ostrygi. W
dzieciństwie widziałam, jak ludzie ratują uwięzione w jej zamarzniętym
nurcie łabędzie, wykuwają ich płetwiaste łapy za pomocą szpikulców do
lodu.
Przyszłam na świat jako Lenka Josefina Maizel, najstarsza córka
właściciela fabryki szkła z Pragi. Mieszkaliśmy w dzielnicy Smetanovo
nábřeži, w ogromnym mieszkaniu z oknami wychodzącymi na rzekę i
most. Na wybitych czerwonym aksamitem ścianach wisiały złocone
lustra, w salonie stały rzeźbione meble, a pośród tego wszystkiego
piękna mama pachnąca konwaliami przez okrągły rok. Wciąż wracam
myślami do czasów dzieciństwa, jakby to był jakiś sen. Palačinki z
morelowym dżemem, gorące kakao i jazda na łyżwach po zamarzniętej
tafli Wełtawy. Futrzana czapka wciśnięta na głowę w śnieżne dni.
Wszędzie widzieliśmy swoje odbicia: w lustrach, szybach okien, w
przepływającej na dole rzece i przezroczystych powierzchniach
wytwarzanego przez ojca szkła. Matka miała specjalny kredens pełen
kieliszków i szklanek na każdą okazję: smukłe kieliszki do szampana z
delikatnym grawerunkiem kwiatów, specjalne puchary do wina o
złoconych brzegach i nóżkach z mlecznego szkła, nawet
ciemnoczerwone szklaneczki do wody rzucające różowe refleksy, kiedy
trzymało się je pod światło.
Mój ojciec kochał piękno i piękne przedmioty i wierzył, że jego
profesja pozwala tworzyć i jedno, i drugie dzięki chemii idealnych
proporcji. Szkło powstawało z czegoś więcej niż tylko z piasku i
kwarcu. Tworzył je również ogień i oddech. „Dmuchacz szkła to
jednocześnie kochanek i dawca życia”, oświadczył któregoś wieczora
zaproszonym na kolację gościom ojciec, po czym sięgnął po jedną ze
stojących na stole szklaneczek do wody. „Następnym razem, kiedy
będziecie pić ze swojej szklanki, pomyślcie o ustach, które powołały do
życia ten subtelny, elegancki kształt, i o tak wielu nieudanych próbach
poprzedzających stworzenie idealnego kompletu”.
Goście wpatrywali się z zachwytem w obracany pod światło
kielich, ale ojciec wcale nie zamierzał wcielać się tego wieczora w
idealnego przedstawiciela handlowego czy dostarczać towarzystwu
rozrywki. Jemu naprawdę podobało się to, że rzemieślnik potrafi
stworzyć przedmiot jednocześnie tak twardy i kruchy, przezroczysty, a
jednak mogący odbijać kolory. Dostrzegał piękno zarówno w gładkiej
powierzchni szkła, jak i tej naznaczonej delikatnymi zmarszczkami.
Jeździł w interesach po całej Europie, ale zawsze wracał do domu
taki sam, jaki z niego wyszedł: w starannie wyprasowanej białej koszuli,
pachnący cedrem i goździkami.
– Milačku – witał się zawsze z matką, obejmując jej talię swoimi
potężnymi dłońmi. „Najdroższa”.
– Lasko moje – odpowiadała matka, przywierając ustami do jego
warg. „Kochany”.
Nawet po dziesięciu latach małżeństwa ojciec wciąż był w matce
bez pamięci zakochany. Wiele razy wracał z prezentami, które kupił
tylko dlatego, że mu o niej przypominały. Matka obok swojego kieliszka
z winem znajdowała miniaturowego emaliowanego ptaszka z wiernie
odwzorowanymi piórkami albo na swojej poduszce wyściełane
aksamitem puzderko, w którym spoczywał medalion z perełkami.
Najbardziej lubiłam jednak drewniane radio ozdobione wzorem w
kształcie rozchodzących się promieni słonecznych pośrodku, które
ojciec przywiózł mamie z Wiednia.
Najbardziej wyrazistym wspomnieniem z pierwszych pięciu lat
mojego dzieciństwa jest obraz dłoni ojca na gałce tego radia. Kępki
czarnych włosów na knykciach jego palców, kiedy dostrajał aparat, żeby
odnaleźć jedną z kilku stacji nadających jazz, egzotyczną, ożywczą
muzykę, która zaczęła się pojawiać na falach radiowych w 1924 roku.
Widzę, jak ojciec odwraca głowę, żeby się do nas uśmiechnąć, i
wyciąga ramiona w naszą stronę. Czuję ciepło jego policzka, kiedy
bierze mnie na ręce i pozwala, bym otoczyła go nogami w pasie,
podczas gdy on wolną ręką okręca matkę w bezgłośnym tańcu.
Czuję zapach wina z przyprawami, unoszący się z delikatnych
kieliszków w zimny styczniowy wieczór. Od zewnątrz wysokie okna
naszego mieszkania są pokryte szronem, ale w środku jest ciepło i
przytulnie. Pomarańczowy blask świec pada na twarze gości zebranych
w salonie w oczekiwaniu na występ kwartetu smyczkowego, który
ojciec zamówił na ten wieczór. Pośrodku tego tłumu widzę matkę o
białych ramionach, sięgającą po maleńką tartinkę. Na jej nadgarstku lśni
nowa bransoletka. Ojciec całuje żonę w policzek. A ja ukradkiem zza
drzwi mojego pokoju obserwuję cały ten blichtr i swobodę.
Zdarzają się też spokojne wieczory. Całą trójką siedzimy wokół
niewielkiego stolika karcianego, z gramofonu dobiega muzyka Chopina.
Uśmiechnięta lekko matka trzyma wachlarz kart tak, że ja tylko je
widzę, podczas gdy ojciec z udawanym grymasem niezadowolenia
pozwala jej wygrywać.
Nocą leżę przytulona do matki, która każe mi zamknąć oczy, a
potem szepce mi do ucha:
– Wyobraź sobie kolor wody.
W inne wieczory mówi o barwie lodu albo śniegu. Zasypiam z
myślą o tych kolorach, mieniących się w blasku słońca. Uczę się
wyobrażać sobie rozmaite odcienie błękitu, delikatne pasma lawendowej
barwy albo najbledszą z bieli. Dzięki temu moje sny przepełnia
tajemnica przemiany.
LENKA
Lucie zjawiła się w naszym domu pewnego ranka, ściskając w
dłoni list polecający. Wręczyła go ojcu, który natychmiast przeczytał
treść matce. „Dziewczyna nie ma doświadczenia jako niania”, pisał
jeden z jego kolegów, „ale świetnie sobie radzi z dziećmi i jest naprawdę
godna zaufania”.
Pamiętam, że wyglądała wtedy znacznie młodziej niż na swoje
osiemnaście lat, niemal jak dziecko, w zbyt dużym płaszczu i sukience.
Kiedy jednak przyklęknęła, żeby się ze mną przywitać, od razu uderzyło
mnie ciepło płynące od jej wyciągniętej dłoni. Każdego ranka, gdy
stawała w drzwiach naszego mieszkania, przynosiła ze sobą delikatny
zapach cynamonu i gałki muszkatołowej, zupełnie jakby była bułeczką
właśnie wyciągniętą z pieca, świeżą i pachnącą – smakowity
poczęstunek, którego nie sposób odmówić.
Lucie nie była pięknością. Przypominała raczej marzenie
architekta, same linie proste i załamania. Jej wydatne kości policzkowe
sprawiały wrażenie wykutych dłutem, do tego wielkie czarne oczy i
wąskie usta. Ale roztaczała wokół siebie magię niczym tajemnicza leśna
nimfa przywołana z kart jakiejś dawnej opowieści. Wystarczyło, że
przepracowała u nas kilka dni, a już zdołała oczarować nas wszystkich.
Kiedy opowiadała jakąś historię, poruszała palcami w powietrzu niczym
harfistka trącająca niewidzialne struny, a podczas wypełniania
domowych obowiązków nuciła piosenki zasłyszane w dzieciństwie od
swojej matki.
Rodzice traktowali Lucie jak członka rodziny. Posiłki jadała razem
z nami przy długim stole w jadalni, który zawsze aż uginał się od
jedzenia. I chociaż nie odżywialiśmy się koszernie, to mimo wszystko
nigdy nie pijaliśmy mleka do mięsnych potraw. W pierwszym tygodniu
pracy Lucie nieopatrznie podała mi szklankę mleka do wołowego
gulaszu, ale matka musiała jej później wytłumaczyć, że nie łączymy
tych dwóch potraw, bo nie pamiętam, żeby Lucie popełniła ten błąd
ponownie.
Mój świat z całą pewnością stał się o wiele ciekawszy i
radośniejszy po pojawieniu się Lucie. To od niej uczyłam się na
przykład łapać rzekotki czy łowić ryby z mostu na Wełtawie. Lucie była
też wspaniałą gawędziarką, zamieniającą napotkanych w ciągu dnia
ludzi w bohaterów interesujących opowieści. Mężczyzna sprzedający
lody koło zegara na staromiejskim rynku wieczorem zamieniał się w
czarnoksiężnika, a kobieta, od której kupowałyśmy na targu jabłka, w
starzejącą się księżniczkę o złamanym sercu.
Nadal zastanawiam się, czy to nie przypadkiem Lucie odkryła, że
mam talent do rysunku. Co prawda we wspomnieniach to matka wręcza
mi moje pierwsze pudełko kredek, a dopiero później dostaję od Lucie
pierwsze farby, wiem jednak na pewno, że to właśnie ona zaczęła mnie
zabierać do parku ze szkicownikiem i kredkami. Zawsze rozkładała pled
niedaleko stawu, na którym chłopcy puszczali papierowe łódeczki, a
potem kładła się na plecach i obserwowała obłoki, podczas gdy ja
zapełniałam rysunkami stronę za stroną.
Na początku rysowałam małe zwierzątka. Króliki. Wiewiórki.
Ptaki o czerwonych brzuszkach. Szybko jednak zaczęłam szkicować też
ludzi, Lucie czy mężczyznę czytającego gazetę. Później zabrałam się do
ambitniejszych tematów, takich jak na przykład matka pchająca przed
sobą dziecięcy wózek. Żaden z tych pierwszych szkiców nie był wiele
wart, ale jak każde uczące się rysować dziecko, dzięki tym próbom
nabierałam coraz większej wprawy. W końcu moja ręka była w stanie
przenieść na papier to, co widziały oczy.
Po wielu godzinach takiego rysowania na świeżym powietrzu
Lucie zwijała moje rysunki i zabierała je do mieszkania. Matka pytała,
jak nam minął dzień, a Lucie zawsze wybierała spośród szkiców te,
które najbardziej jej się podobały, i wieszała je na ścianie w kuchni.
Wówczas matka z uwagą oglądała moje prace, a potem przytulała mnie
do siebie. Miałam jakieś sześć lat, kiedy powiedziała:
– Wiesz co, Lenko, w twoim wieku byłam dokładnie taka sama –
zawsze miałam przy sobie ołówek i kartkę papieru.
Wtedy po raz pierwszy wspomniała o łączącym nas
podobieństwie. Fizycznie stanowiłam wierną kopię ojca z jego
ciemnymi włosami i jasnymi oczami, więc muszę przyznać, że wciąż
pamiętam ten dreszcz podekscytowania na myśl, że w czymś
przypominam moją elegancką matkę.
*
Tamtej pierwszej zimy, którą Lucie spędziła z nami, matka
postanowiła podarować jej w dowód wdzięczności jakiś prezent.
Pamiętam, jak rozmawiała na ten temat z ojcem.
– Zrób, jak uznasz za stosowne, milačku – odpowiedział jej wtedy
nieuważnie, nie przerywając czytania gazety.
Dawał matce wolną rękę, jeśli chodzi o prezenty, a ona zawsze
czuła się w obowiązku zapytać go o pozwolenie, zanim cokolwiek
zrobiła. Ostatecznie podarowała Lucie specjalnie dla niej uszytą
pelerynkę z niebieskiej wełny, obramowaną aksamitną lamówką. Nadal
pamiętam minę Lucie po otwarciu prezentu, przed którego przyjęciem
początkowo się wzbraniała, wręcz zawstydzona taką hojnością.
– Lenka dostanie taką samą pelerynkę – przekonywała łagodnie
matka. – Ależ pięknie będziecie razem wyglądać, kiedy wybierzecie się
nad Wełtawę pojeździć na łyżwach.
Tego wieczora matka przyłapała mnie na obserwowaniu z okna
mojej sypialni Lucie zmierzającej właśnie na przystanek tramwajowy.
– Jutro rzeczywiście będę musiała zamówić taką pelerynkę także
dla ciebie – powiedziała, kładąc mi dłoń na ramieniu.
A potem obie z uśmiechem patrzyłyśmy na Lucie, która sprawiała
wrażenie o parę centymetrów wyższej, kiedy tak elegancko kroczyła w
noc.
*
Choć nasz dom zawsze wypełniony był melodyjnym brzękiem
kieliszków i kolorami moich rysunków, w murach naszego mieszkania
krył się też milczący, lecz wyczuwalny smutek. Kiedy wieczorem Lucie
wychodziła, a kucharka zbierała swoje rzeczy, przestronne mieszkanie
stawało się zbyt duże dla naszej trójki. Dodatkowy pokój tuż obok mojej
sypialni powoli wypełniały pakunki, kosze i stosy starych książek.
Wciśnięte w kąt stały tam nawet moja stara kołyska i wózek, przykryte
białym płótnem niczym duchy z przeszłości, niepotrzebne i zapomniane.
Zdarzały się takie sytuacje, długie okresy, kiedy całymi dniami
widywałam jedynie Lucie. Matka jadała wtedy posiłki w swojej sypialni,
a kiedy się stamtąd wyłaniała, wyglądała na wzdętą i spuchniętą. Na jej
twarzy widziałam wyraźne ślady łez. Ojciec wracał do domu i
półgłosem pytał pokojówkę o żonę, a potem patrzył na stojącą pod
drzwiami jej pokoju tacę z nietkniętym jedzeniem i filiżanką wystygłej
herbaty ze zrozpaczoną miną, która wyraźnie świadczyła o tym, jak
bardzo pragnął przywrócić światło do naszego pogrążonego w mroku
domu.
Pamiętam też napomnienia Lucie, że mam o nic nie pytać. W takie
dni moja ukochana piastunka zjawiała się rankiem wcześniej niż zwykle
i próbowała odwrócić moją uwagę za pomocą przyniesionych ze sobą
przedmiotów. Czasami wyjmowała z koszyka swoje zdjęcie jako
sześciolatki stojącej obok kucyka, innym razem był to sznur szklanych
paciorków, które wplatała mi we włosy niczym girlandę z bluszczu.
Potem obwiązywała mnie wstążką z niebieskiego jedwabiu, a ja
udawałam księżniczkę władającą królestwem, w którym można mówić
wyłącznie szeptem. Jedynym dźwiękiem, na jaki sobie pozwalałyśmy,
był szelest naszych sukienek, kiedy wirowałyśmy dookoła pokoju.
Wieczorami zjawiał się doktor, który zawsze delikatnie zamykał
drzwi do sypialni mamy, a potem kładł dłoń na ramieniu ojca i
tłumaczył mu coś przyciszonym głosem. Obserwowałam ich wtedy z
uwagą, nie mogąc pojąć, na jakąż to przypadłość może cierpieć moja
mama, jeśli całymi dniami nie wychodzi ze swojego pokoju.
Dopiero z czasem zaczęłam rozumieć, że to trudności z poczęciem
przez rodziców kolejnego dziecka kładły się cieniem na tamtym okresie
mojego dzieciństwa. Wszyscy unikaliśmy rozmów o rodzinach, w
których było dużo dzieci, a ja nauczyłam się nie prosić o braciszka czy
siostrzyczkę, bo kilka razy, kiedy to zrobiłam, przyprawiłam matkę o
łzy.
Po moich siódmych urodzinach coś się jednak zmieniło. Przez
wiele tygodni mamę trapiły jakieś żołądkowe dolegliwości, a potem
nieoczekiwanie na jej policzki wróciły kolory. Potem zrezygnowała z
dopasowanych spódnic i żakietów, wówczas bardzo modnych, na rzecz
luźniejszych strojów. Stała się spokojniejsza, poruszała się też wolniej,
ostrożniej, jednak dopiero kiedy jej brzuch lekko się zaokrąglił, oboje z
tatą oznajmili mi, że będą mieli kolejne dziecko.
Można by pomyśleć, że po tylu latach oczekiwania powinni
hucznie uczcić nowinę, że będę miała młodszego braciszka czy
siostrzyczkę, ale oni podchodzili do tematu z wielką ostrożnością,
zupełnie jakby najdrobniejszy przejaw ekscytacji czy radości mógł
zagrozić ciąży.
Był to oczywiście żydowski przesąd – lęk przed zapeszeniem
swojego szczęścia. Lucie początkowo nie rozumiała, dlaczego za
każdym razem, kiedy próbuje poruszyć temat ciąży, otrzymuje
wymijającą odpowiedź.
– Jakże pięknie i zdrowo pani wygląda – mówiła na przykład do
matki, która uśmiechała się tylko i kiwała głową. – Podobno jeśli
kobieta ciągle ma ochotę na ser, urodzi dziewczynkę – dodawała. – A
jeśli dopisuje jej apetyt na mięso, to spodziewa się chłopca.
I znowu jedyną odpowiedź stanowiły uśmiech i skinienie głowy.
Lucie zaproponowała nawet przygotowanie zawczasu pokoju
dziecinnego, na co matka w końcu wyjaśniła jej swoją niechęć do
robienia czegokolwiek, zanim dziecko przyjdzie na świat.
– Doceniamy twoją życzliwość i chęć pomocy – dodała łagodnie. –
Ale na razie nie chcemy skupiać przedwczesnej uwagi na narodzinach
dziecka.
Lucie najwyraźniej od razu pojęła, o co chodzi.
– Mnóstwo ludzi na wsi uważa tak samo – powiedziała z taką
miną, jakby zachowanie matki wreszcie wydało się jej zrozumiałe.
Mimo wszystko starała się jednak okazywać swoją radość z dobrej
nowiny bez wspominania o tym wprost. Ledwie zakwitły bzy, a ona już
zaczęła się zjawiać u nas z naręczami pachnących gałązek o łodygach
starannie owiniętych paskami wilgotnego muślinu, którymi zapełniała
wazony w całym mieszkaniu. Pamiętam, jak matka, teraz już z mocno
zaokrąglonym brzuchem, krążyła po pokojach z uśmiechem, zupełnie
jakby zapach pąków wprawiał ją w dobry nastrój.
Czasem Lucie przynosiła też w koszyku upieczony przez swoją
mamę ciemny chleb i zostawiała go na blacie w kuchni razem ze
słoikiem domowego miodu.
Ale najpiękniejszy prezent ofiarowała rodzicom już po
narodzinach dziecka.
Moja siostra Marta przyszła na świat o zmierzchu. Lekarz wszedł
do salonu, w którym wszyscy troje czekaliśmy, ja i tata na kanapie,
Lucie na jednym z wyściełanych czerwonym aksamitem krzeseł, po
czym powiedział do ojca:
– Ma pan kolejną piękną córeczkę.
Ojciec splótł tylko dłonie i bez słowa pospieszył do sypialni. Lucie
natychmiast zajęła jego miejsce na kanapie i wzięła mnie za rękę.
– A więc masz wreszcie siostrzyczkę – powiedziała cicho. – Cóż
za wspaniały podarunek.
Potem już w milczeniu czekałyśmy, aż tata pozwoli mi zobaczyć
mamę i siostrę.
Ojciec wrócił kilka minut później i powiedział, że obie z Lucie
możemy zajrzeć do sypialni.
– Lenko, chodź zobaczyć maleńką siostrzyczkę.
Lucie popchnęła mnie lekko, zupełnie zresztą niepotrzebnie, bo z
podekscytowania ledwie mogłam usiedzieć na miejscu. Marzyłam tylko
o tym, żeby ucałować wreszcie mamę i maleństwo.
– Lenka. – Kiedy stanęłam w drzwiach sypialni, matka podniosła
wzrok znad trzymanego w objęciach zawiniątka i uśmiechnęła się do
mnie. – Podejdź. – Wolną ręką poklepała posłanie obok siebie, drugim
ramieniem ostrożnie podtrzymując becik.
Wpatrywałam się w nią z zachwytem, ale pamiętam też
drobniutkie ukłucie zazdrości, które poczułam, kiedy nachyliłam się i
zobaczyłam kosmyki rudawych włosów na główce mojej młodszej
siostrzyczki.
– Gratulacje! – Lucie ucałowała matkę w oba policzki, po czym
wyszła z pokoju, by chwilę później wrócić ze stosikiem wyszywanych
ubranek, o brzegach ozdobionych pętelkami różowej nitki. – Trzymałam
je w szafie – wyjaśniła. – Wyszyłam jeden zestaw różowy, a drugi
niebieski, tak na wszelki wypadek.
Matka roześmiała się lekko.
– O niczym nie zapominasz, kochana Lucie – powiedziała,
podczas gdy Lucie kładła ubranka na nocnej szafce. – Pozwolę tobie i
Lence posiedzieć tu kilka minut z małą – dodała z uśmiechem i
pogładziła mnie po głowie.
Popatrzyłam na moją nową siostrzyczkę, która stanowiła
miniaturową kopię matki. Niewielki okrągły podbródek, jasnozielone
oczy i rude włosy.
Zaskoczyła mnie własna reakcja. Do oczu napłynęły mi łzy, coś
chwyciło mnie za gardło. Nawet serce bolało mnie tak, jakby ktoś
sięgnął w głąb mojej piersi i ścisnął je z całej siły. Myślałam tylko o
tym, że zostanę zastąpiona – zapomniana – a rodzice będą teraz
poświęcać całą uwagę tej małej istotce z anielską buzią i maleńkimi,
wyciągniętymi w moją stronę rączkami.
Oczywiście tak się nie stało, ale mimo wszystko przez pierwszych
kilka miesięcy życia Marty ten strach mnie nie opuszczał. I pewnie
dlatego tak kurczowo trzymałam się w tym okresie Lucie.
Z czasem zrozumiałam, że mała Marta nigdy nie zajmie mojego
miejsca. Szybko zaczęłam brać ją na ręce, czytać jej moje ulubione
książki i śpiewać te same kołysanki, przy których dawniej sama
usypiałam.
Potem dostrzegłam też w mojej małej siostrzyczce idealną
modelkę do moich ambitnych prób wykonania portretu. Inspiracją były
dla mnie pierwsze umiejętności Marty. Zaczęłam od niemowlęcia
śpiącego w wózku, żeby potem przejść do malucha raczkującego na
plaży w ciepły letni dzień. Uwielbiałam rysować ją pastelami. Miękko
zlewające się kolory pozwalały idealnie oddać krągłość jej policzków
czy pulchność coraz dłuższych rączek i nóżek.
Lubiłam też moją siostrę malować. Jej skóra miała jednolity odcień
gęstej białej śmietany, a włosy intensywnej czerwieni papryki. Rysy
twarzy, zwracające uwagę już od chwili narodzin, stały się jeszcze
bardziej wyraziste, kiedy moja mała siostrzyczka zaczęła tracić
dziecięcy tłuszczyk. Po matce Marta odziedziczyła wysokie czoło,
prosty nosek i wygięte ku górze usta. Kiedy obserwowałam moją
dorastającą siostrę, czułam się tak, jakbym patrzyła na naszą matkę
przemieniającą się z dziecka w nastolatkę.
Z każdym dniem Marta stawała się też coraz bardziej niezależna.
Lucie nie musiała już dłużej przyklękać, żeby pomóc jej założyć buty,
ani bez przerwy zmieniać jej poplamionych sukienek. Pulchne ciało
mojej młodszej siostrzyczki wyciągało się coraz bardziej w górę, jej
skłonność do wyrażania własnej opinii na głos również rosła.
Z czasem nasze relacje zaczęły się zmieniać. Marta nie była już
dłużej laleczką, którą mogłam przebierać i dyrygować. Teraz
rywalizowałyśmy nie tylko o uwagę naszych rodziców, ale też Lucie. I
chociaż dzieliło nas więcej niż siedem lat, ciągle się sprzeczałyśmy, a
Marta miewała ataki złości, kiedy nie udało się jej postawić na swoim.
Jednak kiedy moja siostra skończyła osiem lat, znalazło się coś, o
czym uwielbiałyśmy rozmawiać bardziej niż o czymkolwiek innym:
życie uczuciowe Lucie. Po powrocie ze szkoły spędzałyśmy całe
godziny na próbach ustalenia, czy nasza wierna piastunka ma chłopca.
Ja próbowałam się dowiedzieć, kto podarował jej ten maleńki złoty
wisiorek, który nagle zaczęła nosić, albo nową jedwabną apaszkę
wciśniętą pod kołnierz niebieskiej pelerynki, natomiast Marta
dopytywała, czy wybranek Lucie jest przystojny i bogaty, a potem
wybuchała płaczem i zaczynała ją błagać, żeby obiecała, że niezależnie
od wszystkiego, nigdy nas nie opuści.
ROZDZIAŁ 3
LENKA
Jesienią 1934 roku Lucie oznajmiła nam, że wychodzi za mąż za
mężczyznę o imieniu Petr, którego znała od dziecka, a który pracował
teraz w aptece niedaleko domu jej rodziców w Kalinie. Matka przyjęła
tę wiadomość tak, jakby to jej własna córka właśnie się zaręczyła.
Kiedy następnego ranka Lucie zjawiła się w pracy, matka i
krawcowa Gizela już na nią czekały z kilkunastoma belami białego
jedwabiu opartymi o ścianę.
– Uszyjemy ci suknię ślubną – wyjaśniła matka. – Nawet nie
próbuj protestować.
– Rozbierz się do halki i gorsetu – zarządziła Gizela, a potem
wyjęła trzy szpilki z poduszeczki i zaczęła mierzyć Lucie miarą
krawiecką, najpierw w biuście, potem w talii i wreszcie w biodrach.
Ubrana tylko w bieliznę Lucie drżała, w milczeniu poddając się
tym zabiegom.
– To naprawdę niepotrzebne – odezwała się w końcu. – Założę
suknię, którą miały na ślubie moje siostry. Petr nie dba o to, czy jest
zniszczona albo poplamiona!
– Nawet nie chcę o tym słyszeć. – Matka potrząsnęła głową, a
potem podeszła do Lucie, która ubierała się już pospiesznie, i ucałowała
ją tak, jak zawsze całowała Martę i mnie.
*
Lucie założyła do ślubu przekazywany w jej rodzinie z pokolenia
na pokolenie welon, prosty kawałek koronki opadający jej na ramiona.
Do tego wianek upleciony ze stokrotek i kwiatów dzikiej róży oraz
bukiet ślubny składający się z astrów i żółtych liści. Do ołtarza poszła
wsparta na ramieniu swego ojca, z ciemnymi lokami starannie upiętymi
pod koronkowym welonem, patrząc przed siebie z niezachwianą
pewnością.
Kiedy razem z panem młodym składali przysięgę, wszyscy
płakaliśmy. Petr był równie młody jak Lucie, miał nie więcej niż
dwadzieścia pięć lat, a ja czułam oszołomienie, które musiało być
udziałem obojga. Fizycznie stanowili swoje przeciwieństwo, ale to
właśnie było piękne. Znacznie wyższy od swojej wybranki Petr miał
szeroką, płaską twarz i jasne włosy, a jego dłonie wydawały się tak
potężne w zestawieniu z drobną buzią Lucie – zauważyłam to, kiedy
sięgnął do welonu swojej świeżo poślubionej żony, żeby go unieść i w
milczeniu złożyć na jej wargach pocałunek, delikatny i czuły. W tym
momencie mama wzięła papę za rękę i uśmiechnęła się do niego,
zupełnie jakby wspominała dzień ich ślubu.
Potem wszyscy udali się na przyjęcie weselne w rodzinnym domu
Lucie, prostym wiejskim budynku z odsłoniętymi belkami stropu i
dachem z czerwonej dachówki. W ogrodzie kwitły już koślawe jabłonki
i pachnące grusze. Na trawniku stał biały namiot ze słupkami
owiniętymi grubą żółtą wstążką, na niewielkim podeście czterech
mężczyzn grało polkę.
To właśnie wtedy po raz pierwszy znalazłam się w domu, w
którym Lucie spędziła dzieciństwo. Pracowała u nas od wielu lat, a
jednak nadal mało wiedziałam na temat jej życia poza tym, które dzieliła
z nami. Byliśmy zżyci niczym rodzina, ale tło stanowiły zawsze nasze
mieszkanie czy w ogóle Praga. Teraz wreszcie mieliśmy okazję
zobaczyć Lucie w jej naturalnym środowisku, w otoczeniu najbliższych
i przyjaciół. Z ustronnego zakątka ogrodu obserwowałam jej siostry,
zdumiona, jak bardzo wszystkie są do siebie podobne. Drobna twarz,
wąski podbródek, wydatne, proste kości policzkowe i szczęki. Tylko
Lucie i jej ojciec mieli ciemne włosy, reszta rodziny była jasnowłosa. W
porównaniu z nami stanowili głośną, hałaśliwą grupkę. Na stołach stały
dzbany z morawskim piwem i domowej roboty śliwowicą oraz półmiski
z prostym wiejskim jedzeniem: kiszoną kapustą i kiełbasami oraz
tradycyjnym rosołem z lanymi kluskami.
Marta i ja stałyśmy w kręgu roześmianych weselników
otaczających Lucie i Petra, słuchałyśmy radosnych okrzyków tuż przed
rozbiciem talerza, który to zwyczaj wydał nam się taki podobny do
żydowskiej tradycji roztrzaskiwania kieliszka przez pana młodego. W
odróżnieniu jednak od żydowskiego zwyczaju symbolizującego wieki
niedoli, jakiej doświadczał nasz naród, ten czeski stanowił symbol
jedności świeżo poślubionej pary. Po rozbiciu talerza Petr dostał miotłę,
a Lucie śmietniczkę, po czym zgodnie uprzątnęli odłamki, żeby
pokazać, że teraz czeka ich już wspólna przyszłość.
*
Po ślubie Lucie została z nami tylko rok. W marcu zaszła w ciążę,
a codzienne podróże do Pragi stały się dla niej zbyt męczące. Marta
miała już dziewięć lat, a ja właśnie starałam się o przyjęcie na akademię
sztuk pięknych, jednak obie bardzo tęskniłyśmy za naszą wierną
piastunką. Co prawda Lucie nadal odwiedzała nas przynajmniej raz w
miesiącu, z brzuchem wystającym spomiędzy pół niebieskiej pelerynki
podarowanej jej tyle lat temu przez naszą mamę, którą wciąż z dumą
nosiła. Okrągła niczym pyza, policzki miała rumiane, a włosy jeszcze
bardziej lśniące niż dotąd.
– Jeśli to będzie dziewczynka, nazwę ją Eliška, na pani cześć –
powiedziała matce. Łączyła je teraz jakaś tajemna więź zrodzona z
doświadczeń macierzyństwa, podczas gdy Marta i ja przypatrywałyśmy
się temu z zewnątrz.
I kiedy tak ciało Lucie zmieniało się pod wpływem ciąży, w moim
również zaczęły zachodzić zmiany. Od dawna już z zapartym tchem
czekałam, kiedy dogonię wreszcie koleżanki ze szkoły, gdyż wszystkie
zdawały się rozwijać szybciej ode mnie. Tej jesieni zaczęłam spędzać
więcej czasu przed lustrem. Wpatrywałam się w swoje odbicie: obraz
małej dziewczynki rozmywał się, ustępując miejsca postaci kobiety.
Moja dawniej pulchna buzia zeszczuplała, stała się bardziej kanciasta,
podczas gdy ciało nabierało miękkich krągłości. Piersi też zdawały się
rosnąć z dnia na dzień, aż wreszcie okazało się, że nie mogę dopiąć
niektórych moich bluzek.
Jakaś cząstka mnie pragnęła poddać się tym wszystkim zmianom.
Któregoś dnia wróciłam do domu z ilustrowanym magazynem i
otworzyłam go na zdjęciu Grety Garbo.
– Proszę, mamo – zaczęłam błagać. – Pozwól mi obciąć włosy na
pazia!
Chciałam jak najszybciej być dorosła i wierzyłam, że zdołam
przeistoczyć się w amerykańską gwiazdę filmową w ciągu jednej nocy.
Matka odstawiła filiżankę z herbatą i z uśmiechem sięgnęła po gazetę.
– Lenko, nie rezygnuj jeszcze ze swoich warkoczy – powiedziała
tonem podszytym tęsknotą. – Tyle lat zajęło ci zapuszczenie ich na taką
długość.
Zachowałam więc swoje warkocze. Sama matka natomiast z
entuzjazmem przyjęła niektóre trendy, które zawitały właśnie do Pragi.
Spodobały jej się na przykład spodnie z szerokimi nogawkami i
wysokim, wciętym stanem, noszone z wpuszczoną do środka bluzką.
Kupowała te nowinki i dla siebie, i dla mnie, a nawet zamówiła u swojej
krawcowej Gizeli kilka par takich właśnie spodni, uszytych według
wykrojów, które sprowadziła z Paryża.
Niestety, nawet szafa pełna najmodniejszych ubrań nie potrafiła
sprawić, bym spojrzała na siebie przychylniejszym okiem. Nadal
tkwiłam uwięziona w ciele niezdarnej nastolatki i choć bardzo
pragnęłam być pewniejsza siebie, bardziej kobieca, wciąż czułam się
nieatrakcyjna. Moje własne ciało wydawało mi się teraz kompletnie
obce. Od lat patrzyłam na odbicie dziewczynki z warkoczykami i
sylwetką papierowej laleczki. Teraz, u progu dorosłości, stałam się
bardziej świadoma każdego własnego ruchu, nawet sposobu gestykulacji
podczas mówienia. Ramiona, którymi dotąd swobodnie poruszałam,
teraz ocierały się o moje piersi, a biodra zaczynały mi zawadzać, kiedy
zdawało mi się, że bez trudu zdołam przecisnąć się między krzesłami.
Mimo wszystko próbowałam jednak skupić się na przygotowaniu
portfolio do akademii sztuk pięknych. To było coś namacalnego, coś, w
czym czułam się pewnie. W ostatnim roku nauki w liceum porzuciłam
ostatecznie proste akwarele i pastele, żeby poświęcić się malarstwu
olejnemu. Jeśli akurat nie odrabiałam lekcji, malowałam albo
rysowałam. Nasz salon pełen był oprawionych portretów, które
namalowałam przez te wszystkie lata. Niewielkie szkice Marty z okresu
niemowlęctwa zdążyły już ustąpić miejsca sporych rozmiarów
portretowi mojej siostrzyczki w białej, przepasanej błękitną wstążką
sukience, w którą była ubrana w dniu ślubu Lucie.
Zawsze miałam nadzieję, że moje obrazy są w stanie oddać nie
tylko wygląd, ale również myśli portretowanego. Dłonie, oczy, ułożenie
ciała były niczym elementy zegara – wystarczyło połączyć wszystkie
razem, by oddać życie wewnętrzne danej osoby. Wyobrażałam sobie, że
jestem niczym El Greco, kiedy sadzałam ojca w jego potężnym,
kunsztownie rzeźbionym fotelu, z obiciem z czerwonego aksamitu
stanowiącym tak idealne tło dla czarnego garnituru, a potem malowałam
jego splecione na brzuchu dłonie z niebieskimi nitkami żył i starannie
wypielęgnowanymi paznokciami. Niebieskawozielone oczy, w których
odbijało się światło. Czerń wąsów nad zaciśniętymi w zadumie
wargami. Matka również zgodziła się mi pozować.
Ojciec zawsze pieszczotliwie zwracał się do niej zdrobnieniem od
jej imienia, Liška, co oznacza „lisicę”. I o tym właśnie myślałam, kiedy
ją malowałam. Poprosiłam ją, żeby pozowała mi w prostej domowej
sukni z krochmalonej bawełny, ze ściąganym tasiemką dekoltem i
rękawami obramowanymi lamówką. Taką ją właśnie kochałam
najbardziej, bez pudru na twarzy i eleganckich strojów. Moją matkę,
prostą i naturalną. Jej białą skórę, pozbawioną makijażu, pokrywały
jasne piegi przypominające płatki owsiane pływające w miseczce mleka.
Matka zawsze w milczeniu oglądała moje ukończone obrazy,
zupełnie jakby chciała coś powiedzieć, ale wolała jednak ugryźć się w
język.
Nigdy nie mówiła o własnych studiach w akademii sztuk pięknych,
a jej dawne studenckie życie otaczała aura tajemnicy. Ani razu nie
pokazała nam obrazów, które namalowała jeszcze przed wyjściem za
mąż. Wiedziałam, gdzie są, bo natknęłam się na nie mniej więcej w tym
samym czasie, kiedy mama oznajmiła, że jest w ciąży z Martą. Razem z
Lucie zeszłyśmy wtedy do schowka w piwnicy, żeby poszukać pompki
do mojego roweru. Każde mieszkanie w kamienicy miało taki właśnie
schowek, a matka dała nam klucz do naszego. Nigdy wcześniej nie
byłam w piwnicy, która przypominała ciemną jaskinię wypełnioną
niepotrzebnymi rzeczami innych ludzi. Mijałyśmy więc stare meble
okryte ciężkimi płachtami białej tkaniny, obite skórą kufry i pudła
ustawione jedno na drugim aż po sufit.
W końcu Lucie otworzyła kluczem drzwi naszego schowka. W
środku stał rower taty, dalej pudła z porcelaną i kolejne, jeszcze
liczniejsze, ze szkłem. Znalazłyśmy pompkę. Leżała obok kilkunastu
opartych o ścianę i zasłoniętych białym płótnem obrazów.
Pamiętam, że Lucie przesunęła je ostrożnie.
– To chyba twojej mamy – powiedziała szeptem, chociaż byłyśmy
w piwnicy same. Palcami delikatnie rozdzielała kolejne płótna, żebyśmy
mogły je obejrzeć.
Obrazy matki mnie zaszokowały. Nie były to eleganckie,
drobiazgowo wierne kopie wielkich mistrzów ani urocze, sielankowe
pejzaże. Obrazy były zmysłowe, mroczne, w odcieniach fioletów i
nasyconych brązów. Jeden przedstawiał kobietę leżącą na otomanie, z
bladym ramieniem założonym za głowę i nagimi piersiami o różowych
sutkach. Skrzyżowane nogi okrywał jej starannie udrapowany pled.
Później długo o tych obrazach rozmyślałam. Wyzwolona artystka,
która je namalowała, zanim została żoną i matką, w niczym nie
przypominała kobiety, która prowadziła dom tam na górze. Próbowałam
zmienić swój sposób myślenia o matce, wyobrazić ją sobie jako młodą
studentkę akademii sztuk pięknych, wtuloną w ramiona ojca tuż po ich
pierwszym spotkaniu, wciąż nie przestawałam się jednak zastanawiać,
czy ta jej cząstka zniknęła na zawsze, czy też wymykała się czasem na
światło dzienne, kiedy ja i Marta dawno już spałyśmy.
Lucie nigdy więcej nie wspomniała o tych obrazach. Ale wiele lat
później, rozpaczliwie próbując stworzyć pełny i wierny obraz matki,
znowu wróciłam do nich myślami. Ponieważ trudno mi było wymazać z
pamięci przepaść między tamtą kobietą, jaką była matka, a jej dziełami.
*
W 1936 roku jako siedemnastolatka zostałam przyjęta na praską
Akademię Sztuk Pięknych. Każdego ranka wędrowałam na uczelnię z
rysownikiem pod pachą i drewnianym pudełkiem pełnym farb olejnych i
pędzli z sobolowego włosia. Moja grupa liczyła piętnaście osób –
chociaż wśród studentów niewiele było dziewcząt, szybko
zaprzyjaźniłam się z dwiema z nich, Verušką i Elsą. Obie były
Żydówkami, więc miałyśmy wielu wspólnych znajomych jeszcze z
czasów szkoły podstawowej. Kilka tygodni po rozpoczęciu zajęć
Veruška zaprosiła mnie na szabas. Niewiele wiedziałam na temat jej
rodziny poza tym, że ojciec i dziadek byli lekarzami, a starszy brat Josef
studiował na uniwersytecie.
Josef. Nadal widzę go bardzo wyraźnie. Tamtego wieczora wrócił
do domu przemoczony, z kręconymi czarnymi włosami mokrymi od
deszczu. Jego ogromne zielone oczy przypominały barwą pokrytą
patyną miedź. Kiedy się zjawił, stałam w hallu, a pokojówka odbierała
ode mnie płaszcz. Wszedł frontowymi drzwiami, akurat kiedy
odwróciłam się, żeby przejść do salonu.
– Josef – przedstawił się z uśmiechem, odkładając swoją torbę z
książkami, po czym wręczył swój płaszcz służącej. Kiedy ujęłam jego
wyciągniętą dłoń, jego szerokie palce przesunęły się po mojej skórze.
Jakoś zdołałam wydusić swoje imię i odpowiedzieć mu
uśmiechem, ale znowu dała o sobie znać moja wrodzona nieśmiałość. W
obliczu jego urody i pewności siebie zwyczajnie nie byłam w stanie nic
powiedzieć.
– Lenka, tu jesteś! – zawołała Veruška, wpadając do hallu, po
czym objęła mnie i ucałowała. Zdążyła się już przebrać w przepiękną
suknię w kolorze burgunda. – Widzę, że poznałaś mojego brata. – Przy
tych słowach podeszła do Josefa i uszczypnęła go w policzek.
Spłonęłam rumieńcem.
– Veruška. – Josef ze śmiechem zaczął się oganiać od siostry. – Idź
powiedz rodzicom, że zaraz do was dołączę.
Veruška skinęła głową i poprowadziła mnie do przestronnego
salonu, gdzie państwo Kohn z ożywieniem nad czymś dyskutowali.
Mieszkanie nie różniło się tak bardzo od naszego z obitymi
staroświeckim czerwonym aksamitem ścianami, ciemnobrązowymi
drewnianymi belkami i ogromnymi przeszklonymi drzwiami na taras,
czaiła się w nim jednak jakaś posępność, która mnie niepokoiła.
Rozejrzałam się wokół. W całym salonie aż roiło się od świadectw
naukowych osiągnięć rodziny. Półki uginały się od ogromnych
roczników czasopism medycznych i oprawnych w skórę książek, na
ścianach wisiały dyplomy z Uniwersytetu Karola oraz certyfikat prawa
wykonywania zawodu wydany przez Czeskie Towarzystwo Medyczne.
Imponujący zegar szafkowy wybijał godziny, a w rogu pysznił się
Alyson Richman Wojenna narzeczona The lost wife Przełożyła Anna Kłosiewicz
Charlotte, Zachary’emu, Stephenowi i moim rodzicom z wyrazami miłości oraz ze szczególnie serdecznymi podziękowaniami dla Book Revue
Jam miłego mego, a mój miły jest mój Pieśń nad pieśniami 6, 3 Za Biblią Tysiąclecia, Wydawnictwo Pallottinum, Poznań-Warszawa 1989, s. 753.
ROZDZIAŁ 1 Nowy Jork 2000 Ubrał się na tę okazję starannie, garnitur wyprasowany, buty wyglansowane. Podczas golenia uważnie obejrzał oba policzki, żeby mieć pewność, że nie przeoczył najmniejszego włoska, a potem przygładził przerzedzone włosy kupioną specjalnie na tę okazję brylantyną o cytrynowym zapachu. Miał tylko jednego wnuka – i żadnych innych wnucząt, czy to dziewczynek, czy chłopców – więc od miesięcy z niecierpliwością czekał na ten ślub. Mimo że spotkał przyszłą pannę młodą zaledwie kilka razy, od początku bardzo ją polubił. Dziewczyna była bystra, czarująca i radosna, odznaczała się jednak również pewną staromodną elegancją, chociaż sam nie zdawał sobie sprawy, jak rzadka to cecha, dopóki nie zasiadł przy stole, by obserwować ją i wnuka, ściskającego dłoń narzeczonej w swojej dłoni. Dzisiaj też, kiedy zjawił się w restauracji, w której odbywała się próba weselnego przyjęcia, miał wrażenie, że czas się cofnął. Przez chwilę patrzył, jak niektórzy goście odruchowo sięgają do kołnierzyków na widok wyłaniającej się z rozcięcia atłasowej sukni łabędziej szyi bohaterki przyjęcia, jakby żywcem przeniesionej z płócien Klimta. Włosy miała zebrane w luźny kok i podpięte nad lewym uchem dwoma ozdobnymi spinkami w kształcie motyli, które wyglądały, jakby dopiero co przysiadły na kasztanowych puklach przyszłej panny młodej. Jego wnuk odziedziczył po nim ciemne, niesforne loki. W przeciwieństwie do swojej przyszłej żony, która wkroczyła do sali lekkim krokiem, kręcił się nerwowo i sprawiał wrażenie, jakby znacznie swobodniej czuł się z książką niż z kieliszkiem szampana w ręku. Mimo wszystko między tym dwojgiem zdawała się istnieć pełna swobody równowaga i wydawali się wręcz dla siebie stworzeni. Oboje byli inteligentnymi, wykształconymi Amerykanami w drugim pokoleniu, a ich wymowa pozbawiona była nawet najlżejszego śladu akcentu, który
szpecił angielski ich dziadków. Zawiadomienie o ślubie, które ukaże się w niedzielnym wydaniu „New York Timesa”, będzie brzmiało: Wczoraj wieczorem w Rainbow Room na Manhattanie związek małżeński zawarli Eleanor Tanzi Jason Baum. Ślubu parze młodej udzielił rabin Stephen Schwartz. Panna młoda, lat 26, jest absolwentką Amherst College, obecnie zatrudnioną w dziale sztuki użytkowej domu aukcyjnego Christie’s. Jej ojciec, Jeremy Tanz, pracuje jako onkolog w szpitalu Memorial Sloan-Kettering na Manhattanie, matka, Elisa Tanz, prowadzi zajęcia z terapii zajęciowej w nowojorskich szkołach publicznych. Pan młody ukończył Brown University oraz Yale Law School i pracuje w kancelarii Cahill Gordon & Reindel. Jego ojciec, Benjamin Baum, do niedawna praktykował w nowojorskiej kancelarii Cravath Swaine & Moore, matka, Rebeka Baum, jest emerytowaną nauczycielką. Para poznała się przez wspólnych znajomych. Przy głównym stole jedyni żyjący dziadkowie z obu stron mieli wreszcie okazję się poznać. I znowu dziadek pana młodego poczuł szybsze bicie serca na widok kobiety, którą ujrzał przed sobą. Wydała się mu znajoma. Od pierwszej chwili, od momentu, kiedy spojrzał jej w oczy. – Skądś panią znam – zdołał wreszcie powiedzieć, choć miał wrażenie, że rozmawia z duchem, a nie z właśnie poznaną kobietą. Jego ciało zdawało się reagować w instynktowny sposób, którego nie potrafił pojąć. Nie mógł odżałować, że wypił drugi kieliszek wina. Z trudem chwytał powietrze, żołądek wywracał mu się do góry nogami. – To pomyłka – odparła grzecznie jego rozmówczyni. Nie chciała być nieuprzejma, ale ona również od wielu miesięcy czekała na ten ślub, więc nie zamierzała pozwolić, by cokolwiek ją rozpraszało podczas tak ważnej uroczystości. Kiedy patrzyła, jak wnuczka przemierza tłum gości nadstawiających policzki do pocałunków i wciskających młodym koperty, wciąż nie mogła uwierzyć, że zdołała dożyć tego wspaniałego dnia. Ale siedzący obok niej mężczyzna nie zamierzał rezygnować. – Z całą pewnością skądś panią znam – powtórzył.
Odwróciła się, ukazując mu swoją twarz. Cienka jak pergamin skóra, srebrzyste włosy, przejrzyste niebieskie oczy. Jednak dopiero widoczny pod przezroczystym materiałem rękawa jedwabnej bluzki granatowy cień przyprawił jego stare ciało o dreszcze. – Pani ramię… – szepnął. Kiedy drżącą dłonią dotknął nadgarstka kobiety, jej twarz wykrzywił grymas zakłopotania. – Pani ramię, czy mogę? – Wiedział, że zachowuje się grubiańsko. Kobieta popatrzyła mu prosto w oczy. – Mogę zobaczyć pani ramię? – powtórzył. – Proszę. – Tym razem w jego głosie pojawiła się wręcz desperacja. Przez chwilę wpatrywała się w niego bez słowa, po czym jak w transie podciągnęła rękaw do góry. Na jej przedramieniu, tuż obok niewielkiego brązowego znamienia, widniało sześć wytatuowanych cyfr. – Nie pamiętasz mnie? – zapytał drżącym głosem. Kobieta popatrzyła na niego uważnie, zupełnie jakby starała się przyoblec w ciało zjawę z przeszłości. – Lenka, to ja, Josef – powiedział. – Twój mąż.
ROZDZIAŁ 2 Nowy Jork 2000 Poprzedniego wieczora wyjęła rysunek z tekturowej tuby i rozprostowała go niczym starą mapę. Od ponad sześćdziesięciu lat zabierała go ze sobą wszędzie, gdziekolwiek jechała, najpierw ukryty w starej walizce, potem zamknięty w metalowej tubie chowanej pod deskami podłogi i w końcu wepchnięty za pudła w zagraconej garderobie. Rysunek składał się z cienkich czarnych i czerwonych kresek, przepełnionych niezwykłą energią przez artystę starającego się uchwycić scenę najszybciej jak to możliwe. Zawsze miała wrażenie, że ten rysunek jest zbyt święty, by wystawiać go na widok publiczny, zupełnie jakby światło czy powietrze albo, co gorsza, spojrzenia widzów mogły zniszczyć jego delikatną powierzchnię. Tkwił więc w szczelnym pojemniku, zamknięty niczym jej własne myśli. Wiele tygodni wcześniej podczas jednej z bezsennych nocy zdecydowała, że właśnie ten rysunek podaruje wnuczce z okazji ślubu. LENKA Kiedy Wełtawa zamarza, nabiera koloru muszelki ostrygi. W dzieciństwie widziałam, jak ludzie ratują uwięzione w jej zamarzniętym nurcie łabędzie, wykuwają ich płetwiaste łapy za pomocą szpikulców do lodu. Przyszłam na świat jako Lenka Josefina Maizel, najstarsza córka właściciela fabryki szkła z Pragi. Mieszkaliśmy w dzielnicy Smetanovo nábřeži, w ogromnym mieszkaniu z oknami wychodzącymi na rzekę i most. Na wybitych czerwonym aksamitem ścianach wisiały złocone lustra, w salonie stały rzeźbione meble, a pośród tego wszystkiego piękna mama pachnąca konwaliami przez okrągły rok. Wciąż wracam
myślami do czasów dzieciństwa, jakby to był jakiś sen. Palačinki z morelowym dżemem, gorące kakao i jazda na łyżwach po zamarzniętej tafli Wełtawy. Futrzana czapka wciśnięta na głowę w śnieżne dni. Wszędzie widzieliśmy swoje odbicia: w lustrach, szybach okien, w przepływającej na dole rzece i przezroczystych powierzchniach wytwarzanego przez ojca szkła. Matka miała specjalny kredens pełen kieliszków i szklanek na każdą okazję: smukłe kieliszki do szampana z delikatnym grawerunkiem kwiatów, specjalne puchary do wina o złoconych brzegach i nóżkach z mlecznego szkła, nawet ciemnoczerwone szklaneczki do wody rzucające różowe refleksy, kiedy trzymało się je pod światło. Mój ojciec kochał piękno i piękne przedmioty i wierzył, że jego profesja pozwala tworzyć i jedno, i drugie dzięki chemii idealnych proporcji. Szkło powstawało z czegoś więcej niż tylko z piasku i kwarcu. Tworzył je również ogień i oddech. „Dmuchacz szkła to jednocześnie kochanek i dawca życia”, oświadczył któregoś wieczora zaproszonym na kolację gościom ojciec, po czym sięgnął po jedną ze stojących na stole szklaneczek do wody. „Następnym razem, kiedy będziecie pić ze swojej szklanki, pomyślcie o ustach, które powołały do życia ten subtelny, elegancki kształt, i o tak wielu nieudanych próbach poprzedzających stworzenie idealnego kompletu”. Goście wpatrywali się z zachwytem w obracany pod światło kielich, ale ojciec wcale nie zamierzał wcielać się tego wieczora w idealnego przedstawiciela handlowego czy dostarczać towarzystwu rozrywki. Jemu naprawdę podobało się to, że rzemieślnik potrafi stworzyć przedmiot jednocześnie tak twardy i kruchy, przezroczysty, a jednak mogący odbijać kolory. Dostrzegał piękno zarówno w gładkiej powierzchni szkła, jak i tej naznaczonej delikatnymi zmarszczkami. Jeździł w interesach po całej Europie, ale zawsze wracał do domu taki sam, jaki z niego wyszedł: w starannie wyprasowanej białej koszuli, pachnący cedrem i goździkami. – Milačku – witał się zawsze z matką, obejmując jej talię swoimi potężnymi dłońmi. „Najdroższa”. – Lasko moje – odpowiadała matka, przywierając ustami do jego warg. „Kochany”.
Nawet po dziesięciu latach małżeństwa ojciec wciąż był w matce bez pamięci zakochany. Wiele razy wracał z prezentami, które kupił tylko dlatego, że mu o niej przypominały. Matka obok swojego kieliszka z winem znajdowała miniaturowego emaliowanego ptaszka z wiernie odwzorowanymi piórkami albo na swojej poduszce wyściełane aksamitem puzderko, w którym spoczywał medalion z perełkami. Najbardziej lubiłam jednak drewniane radio ozdobione wzorem w kształcie rozchodzących się promieni słonecznych pośrodku, które ojciec przywiózł mamie z Wiednia. Najbardziej wyrazistym wspomnieniem z pierwszych pięciu lat mojego dzieciństwa jest obraz dłoni ojca na gałce tego radia. Kępki czarnych włosów na knykciach jego palców, kiedy dostrajał aparat, żeby odnaleźć jedną z kilku stacji nadających jazz, egzotyczną, ożywczą muzykę, która zaczęła się pojawiać na falach radiowych w 1924 roku. Widzę, jak ojciec odwraca głowę, żeby się do nas uśmiechnąć, i wyciąga ramiona w naszą stronę. Czuję ciepło jego policzka, kiedy bierze mnie na ręce i pozwala, bym otoczyła go nogami w pasie, podczas gdy on wolną ręką okręca matkę w bezgłośnym tańcu. Czuję zapach wina z przyprawami, unoszący się z delikatnych kieliszków w zimny styczniowy wieczór. Od zewnątrz wysokie okna naszego mieszkania są pokryte szronem, ale w środku jest ciepło i przytulnie. Pomarańczowy blask świec pada na twarze gości zebranych w salonie w oczekiwaniu na występ kwartetu smyczkowego, który ojciec zamówił na ten wieczór. Pośrodku tego tłumu widzę matkę o białych ramionach, sięgającą po maleńką tartinkę. Na jej nadgarstku lśni nowa bransoletka. Ojciec całuje żonę w policzek. A ja ukradkiem zza drzwi mojego pokoju obserwuję cały ten blichtr i swobodę. Zdarzają się też spokojne wieczory. Całą trójką siedzimy wokół niewielkiego stolika karcianego, z gramofonu dobiega muzyka Chopina. Uśmiechnięta lekko matka trzyma wachlarz kart tak, że ja tylko je widzę, podczas gdy ojciec z udawanym grymasem niezadowolenia pozwala jej wygrywać. Nocą leżę przytulona do matki, która każe mi zamknąć oczy, a potem szepce mi do ucha: – Wyobraź sobie kolor wody.
W inne wieczory mówi o barwie lodu albo śniegu. Zasypiam z myślą o tych kolorach, mieniących się w blasku słońca. Uczę się wyobrażać sobie rozmaite odcienie błękitu, delikatne pasma lawendowej barwy albo najbledszą z bieli. Dzięki temu moje sny przepełnia tajemnica przemiany. LENKA Lucie zjawiła się w naszym domu pewnego ranka, ściskając w dłoni list polecający. Wręczyła go ojcu, który natychmiast przeczytał treść matce. „Dziewczyna nie ma doświadczenia jako niania”, pisał jeden z jego kolegów, „ale świetnie sobie radzi z dziećmi i jest naprawdę godna zaufania”. Pamiętam, że wyglądała wtedy znacznie młodziej niż na swoje osiemnaście lat, niemal jak dziecko, w zbyt dużym płaszczu i sukience. Kiedy jednak przyklęknęła, żeby się ze mną przywitać, od razu uderzyło mnie ciepło płynące od jej wyciągniętej dłoni. Każdego ranka, gdy stawała w drzwiach naszego mieszkania, przynosiła ze sobą delikatny zapach cynamonu i gałki muszkatołowej, zupełnie jakby była bułeczką właśnie wyciągniętą z pieca, świeżą i pachnącą – smakowity poczęstunek, którego nie sposób odmówić. Lucie nie była pięknością. Przypominała raczej marzenie architekta, same linie proste i załamania. Jej wydatne kości policzkowe sprawiały wrażenie wykutych dłutem, do tego wielkie czarne oczy i wąskie usta. Ale roztaczała wokół siebie magię niczym tajemnicza leśna nimfa przywołana z kart jakiejś dawnej opowieści. Wystarczyło, że przepracowała u nas kilka dni, a już zdołała oczarować nas wszystkich. Kiedy opowiadała jakąś historię, poruszała palcami w powietrzu niczym harfistka trącająca niewidzialne struny, a podczas wypełniania domowych obowiązków nuciła piosenki zasłyszane w dzieciństwie od swojej matki. Rodzice traktowali Lucie jak członka rodziny. Posiłki jadała razem z nami przy długim stole w jadalni, który zawsze aż uginał się od jedzenia. I chociaż nie odżywialiśmy się koszernie, to mimo wszystko nigdy nie pijaliśmy mleka do mięsnych potraw. W pierwszym tygodniu
pracy Lucie nieopatrznie podała mi szklankę mleka do wołowego gulaszu, ale matka musiała jej później wytłumaczyć, że nie łączymy tych dwóch potraw, bo nie pamiętam, żeby Lucie popełniła ten błąd ponownie. Mój świat z całą pewnością stał się o wiele ciekawszy i radośniejszy po pojawieniu się Lucie. To od niej uczyłam się na przykład łapać rzekotki czy łowić ryby z mostu na Wełtawie. Lucie była też wspaniałą gawędziarką, zamieniającą napotkanych w ciągu dnia ludzi w bohaterów interesujących opowieści. Mężczyzna sprzedający lody koło zegara na staromiejskim rynku wieczorem zamieniał się w czarnoksiężnika, a kobieta, od której kupowałyśmy na targu jabłka, w starzejącą się księżniczkę o złamanym sercu. Nadal zastanawiam się, czy to nie przypadkiem Lucie odkryła, że mam talent do rysunku. Co prawda we wspomnieniach to matka wręcza mi moje pierwsze pudełko kredek, a dopiero później dostaję od Lucie pierwsze farby, wiem jednak na pewno, że to właśnie ona zaczęła mnie zabierać do parku ze szkicownikiem i kredkami. Zawsze rozkładała pled niedaleko stawu, na którym chłopcy puszczali papierowe łódeczki, a potem kładła się na plecach i obserwowała obłoki, podczas gdy ja zapełniałam rysunkami stronę za stroną. Na początku rysowałam małe zwierzątka. Króliki. Wiewiórki. Ptaki o czerwonych brzuszkach. Szybko jednak zaczęłam szkicować też ludzi, Lucie czy mężczyznę czytającego gazetę. Później zabrałam się do ambitniejszych tematów, takich jak na przykład matka pchająca przed sobą dziecięcy wózek. Żaden z tych pierwszych szkiców nie był wiele wart, ale jak każde uczące się rysować dziecko, dzięki tym próbom nabierałam coraz większej wprawy. W końcu moja ręka była w stanie przenieść na papier to, co widziały oczy. Po wielu godzinach takiego rysowania na świeżym powietrzu Lucie zwijała moje rysunki i zabierała je do mieszkania. Matka pytała, jak nam minął dzień, a Lucie zawsze wybierała spośród szkiców te, które najbardziej jej się podobały, i wieszała je na ścianie w kuchni. Wówczas matka z uwagą oglądała moje prace, a potem przytulała mnie do siebie. Miałam jakieś sześć lat, kiedy powiedziała: – Wiesz co, Lenko, w twoim wieku byłam dokładnie taka sama –
zawsze miałam przy sobie ołówek i kartkę papieru. Wtedy po raz pierwszy wspomniała o łączącym nas podobieństwie. Fizycznie stanowiłam wierną kopię ojca z jego ciemnymi włosami i jasnymi oczami, więc muszę przyznać, że wciąż pamiętam ten dreszcz podekscytowania na myśl, że w czymś przypominam moją elegancką matkę. * Tamtej pierwszej zimy, którą Lucie spędziła z nami, matka postanowiła podarować jej w dowód wdzięczności jakiś prezent. Pamiętam, jak rozmawiała na ten temat z ojcem. – Zrób, jak uznasz za stosowne, milačku – odpowiedział jej wtedy nieuważnie, nie przerywając czytania gazety. Dawał matce wolną rękę, jeśli chodzi o prezenty, a ona zawsze czuła się w obowiązku zapytać go o pozwolenie, zanim cokolwiek zrobiła. Ostatecznie podarowała Lucie specjalnie dla niej uszytą pelerynkę z niebieskiej wełny, obramowaną aksamitną lamówką. Nadal pamiętam minę Lucie po otwarciu prezentu, przed którego przyjęciem początkowo się wzbraniała, wręcz zawstydzona taką hojnością. – Lenka dostanie taką samą pelerynkę – przekonywała łagodnie matka. – Ależ pięknie będziecie razem wyglądać, kiedy wybierzecie się nad Wełtawę pojeździć na łyżwach. Tego wieczora matka przyłapała mnie na obserwowaniu z okna mojej sypialni Lucie zmierzającej właśnie na przystanek tramwajowy. – Jutro rzeczywiście będę musiała zamówić taką pelerynkę także dla ciebie – powiedziała, kładąc mi dłoń na ramieniu. A potem obie z uśmiechem patrzyłyśmy na Lucie, która sprawiała wrażenie o parę centymetrów wyższej, kiedy tak elegancko kroczyła w noc. * Choć nasz dom zawsze wypełniony był melodyjnym brzękiem kieliszków i kolorami moich rysunków, w murach naszego mieszkania
krył się też milczący, lecz wyczuwalny smutek. Kiedy wieczorem Lucie wychodziła, a kucharka zbierała swoje rzeczy, przestronne mieszkanie stawało się zbyt duże dla naszej trójki. Dodatkowy pokój tuż obok mojej sypialni powoli wypełniały pakunki, kosze i stosy starych książek. Wciśnięte w kąt stały tam nawet moja stara kołyska i wózek, przykryte białym płótnem niczym duchy z przeszłości, niepotrzebne i zapomniane. Zdarzały się takie sytuacje, długie okresy, kiedy całymi dniami widywałam jedynie Lucie. Matka jadała wtedy posiłki w swojej sypialni, a kiedy się stamtąd wyłaniała, wyglądała na wzdętą i spuchniętą. Na jej twarzy widziałam wyraźne ślady łez. Ojciec wracał do domu i półgłosem pytał pokojówkę o żonę, a potem patrzył na stojącą pod drzwiami jej pokoju tacę z nietkniętym jedzeniem i filiżanką wystygłej herbaty ze zrozpaczoną miną, która wyraźnie świadczyła o tym, jak bardzo pragnął przywrócić światło do naszego pogrążonego w mroku domu. Pamiętam też napomnienia Lucie, że mam o nic nie pytać. W takie dni moja ukochana piastunka zjawiała się rankiem wcześniej niż zwykle i próbowała odwrócić moją uwagę za pomocą przyniesionych ze sobą przedmiotów. Czasami wyjmowała z koszyka swoje zdjęcie jako sześciolatki stojącej obok kucyka, innym razem był to sznur szklanych paciorków, które wplatała mi we włosy niczym girlandę z bluszczu. Potem obwiązywała mnie wstążką z niebieskiego jedwabiu, a ja udawałam księżniczkę władającą królestwem, w którym można mówić wyłącznie szeptem. Jedynym dźwiękiem, na jaki sobie pozwalałyśmy, był szelest naszych sukienek, kiedy wirowałyśmy dookoła pokoju. Wieczorami zjawiał się doktor, który zawsze delikatnie zamykał drzwi do sypialni mamy, a potem kładł dłoń na ramieniu ojca i tłumaczył mu coś przyciszonym głosem. Obserwowałam ich wtedy z uwagą, nie mogąc pojąć, na jakąż to przypadłość może cierpieć moja mama, jeśli całymi dniami nie wychodzi ze swojego pokoju. Dopiero z czasem zaczęłam rozumieć, że to trudności z poczęciem przez rodziców kolejnego dziecka kładły się cieniem na tamtym okresie mojego dzieciństwa. Wszyscy unikaliśmy rozmów o rodzinach, w których było dużo dzieci, a ja nauczyłam się nie prosić o braciszka czy siostrzyczkę, bo kilka razy, kiedy to zrobiłam, przyprawiłam matkę o
łzy. Po moich siódmych urodzinach coś się jednak zmieniło. Przez wiele tygodni mamę trapiły jakieś żołądkowe dolegliwości, a potem nieoczekiwanie na jej policzki wróciły kolory. Potem zrezygnowała z dopasowanych spódnic i żakietów, wówczas bardzo modnych, na rzecz luźniejszych strojów. Stała się spokojniejsza, poruszała się też wolniej, ostrożniej, jednak dopiero kiedy jej brzuch lekko się zaokrąglił, oboje z tatą oznajmili mi, że będą mieli kolejne dziecko. Można by pomyśleć, że po tylu latach oczekiwania powinni hucznie uczcić nowinę, że będę miała młodszego braciszka czy siostrzyczkę, ale oni podchodzili do tematu z wielką ostrożnością, zupełnie jakby najdrobniejszy przejaw ekscytacji czy radości mógł zagrozić ciąży. Był to oczywiście żydowski przesąd – lęk przed zapeszeniem swojego szczęścia. Lucie początkowo nie rozumiała, dlaczego za każdym razem, kiedy próbuje poruszyć temat ciąży, otrzymuje wymijającą odpowiedź. – Jakże pięknie i zdrowo pani wygląda – mówiła na przykład do matki, która uśmiechała się tylko i kiwała głową. – Podobno jeśli kobieta ciągle ma ochotę na ser, urodzi dziewczynkę – dodawała. – A jeśli dopisuje jej apetyt na mięso, to spodziewa się chłopca. I znowu jedyną odpowiedź stanowiły uśmiech i skinienie głowy. Lucie zaproponowała nawet przygotowanie zawczasu pokoju dziecinnego, na co matka w końcu wyjaśniła jej swoją niechęć do robienia czegokolwiek, zanim dziecko przyjdzie na świat. – Doceniamy twoją życzliwość i chęć pomocy – dodała łagodnie. – Ale na razie nie chcemy skupiać przedwczesnej uwagi na narodzinach dziecka. Lucie najwyraźniej od razu pojęła, o co chodzi. – Mnóstwo ludzi na wsi uważa tak samo – powiedziała z taką miną, jakby zachowanie matki wreszcie wydało się jej zrozumiałe. Mimo wszystko starała się jednak okazywać swoją radość z dobrej nowiny bez wspominania o tym wprost. Ledwie zakwitły bzy, a ona już zaczęła się zjawiać u nas z naręczami pachnących gałązek o łodygach starannie owiniętych paskami wilgotnego muślinu, którymi zapełniała
wazony w całym mieszkaniu. Pamiętam, jak matka, teraz już z mocno zaokrąglonym brzuchem, krążyła po pokojach z uśmiechem, zupełnie jakby zapach pąków wprawiał ją w dobry nastrój. Czasem Lucie przynosiła też w koszyku upieczony przez swoją mamę ciemny chleb i zostawiała go na blacie w kuchni razem ze słoikiem domowego miodu. Ale najpiękniejszy prezent ofiarowała rodzicom już po narodzinach dziecka. Moja siostra Marta przyszła na świat o zmierzchu. Lekarz wszedł do salonu, w którym wszyscy troje czekaliśmy, ja i tata na kanapie, Lucie na jednym z wyściełanych czerwonym aksamitem krzeseł, po czym powiedział do ojca: – Ma pan kolejną piękną córeczkę. Ojciec splótł tylko dłonie i bez słowa pospieszył do sypialni. Lucie natychmiast zajęła jego miejsce na kanapie i wzięła mnie za rękę. – A więc masz wreszcie siostrzyczkę – powiedziała cicho. – Cóż za wspaniały podarunek. Potem już w milczeniu czekałyśmy, aż tata pozwoli mi zobaczyć mamę i siostrę. Ojciec wrócił kilka minut później i powiedział, że obie z Lucie możemy zajrzeć do sypialni. – Lenko, chodź zobaczyć maleńką siostrzyczkę. Lucie popchnęła mnie lekko, zupełnie zresztą niepotrzebnie, bo z podekscytowania ledwie mogłam usiedzieć na miejscu. Marzyłam tylko o tym, żeby ucałować wreszcie mamę i maleństwo. – Lenka. – Kiedy stanęłam w drzwiach sypialni, matka podniosła wzrok znad trzymanego w objęciach zawiniątka i uśmiechnęła się do mnie. – Podejdź. – Wolną ręką poklepała posłanie obok siebie, drugim ramieniem ostrożnie podtrzymując becik. Wpatrywałam się w nią z zachwytem, ale pamiętam też drobniutkie ukłucie zazdrości, które poczułam, kiedy nachyliłam się i zobaczyłam kosmyki rudawych włosów na główce mojej młodszej siostrzyczki. – Gratulacje! – Lucie ucałowała matkę w oba policzki, po czym wyszła z pokoju, by chwilę później wrócić ze stosikiem wyszywanych
ubranek, o brzegach ozdobionych pętelkami różowej nitki. – Trzymałam je w szafie – wyjaśniła. – Wyszyłam jeden zestaw różowy, a drugi niebieski, tak na wszelki wypadek. Matka roześmiała się lekko. – O niczym nie zapominasz, kochana Lucie – powiedziała, podczas gdy Lucie kładła ubranka na nocnej szafce. – Pozwolę tobie i Lence posiedzieć tu kilka minut z małą – dodała z uśmiechem i pogładziła mnie po głowie. Popatrzyłam na moją nową siostrzyczkę, która stanowiła miniaturową kopię matki. Niewielki okrągły podbródek, jasnozielone oczy i rude włosy. Zaskoczyła mnie własna reakcja. Do oczu napłynęły mi łzy, coś chwyciło mnie za gardło. Nawet serce bolało mnie tak, jakby ktoś sięgnął w głąb mojej piersi i ścisnął je z całej siły. Myślałam tylko o tym, że zostanę zastąpiona – zapomniana – a rodzice będą teraz poświęcać całą uwagę tej małej istotce z anielską buzią i maleńkimi, wyciągniętymi w moją stronę rączkami. Oczywiście tak się nie stało, ale mimo wszystko przez pierwszych kilka miesięcy życia Marty ten strach mnie nie opuszczał. I pewnie dlatego tak kurczowo trzymałam się w tym okresie Lucie. Z czasem zrozumiałam, że mała Marta nigdy nie zajmie mojego miejsca. Szybko zaczęłam brać ją na ręce, czytać jej moje ulubione książki i śpiewać te same kołysanki, przy których dawniej sama usypiałam. Potem dostrzegłam też w mojej małej siostrzyczce idealną modelkę do moich ambitnych prób wykonania portretu. Inspiracją były dla mnie pierwsze umiejętności Marty. Zaczęłam od niemowlęcia śpiącego w wózku, żeby potem przejść do malucha raczkującego na plaży w ciepły letni dzień. Uwielbiałam rysować ją pastelami. Miękko zlewające się kolory pozwalały idealnie oddać krągłość jej policzków czy pulchność coraz dłuższych rączek i nóżek. Lubiłam też moją siostrę malować. Jej skóra miała jednolity odcień gęstej białej śmietany, a włosy intensywnej czerwieni papryki. Rysy twarzy, zwracające uwagę już od chwili narodzin, stały się jeszcze bardziej wyraziste, kiedy moja mała siostrzyczka zaczęła tracić
dziecięcy tłuszczyk. Po matce Marta odziedziczyła wysokie czoło, prosty nosek i wygięte ku górze usta. Kiedy obserwowałam moją dorastającą siostrę, czułam się tak, jakbym patrzyła na naszą matkę przemieniającą się z dziecka w nastolatkę. Z każdym dniem Marta stawała się też coraz bardziej niezależna. Lucie nie musiała już dłużej przyklękać, żeby pomóc jej założyć buty, ani bez przerwy zmieniać jej poplamionych sukienek. Pulchne ciało mojej młodszej siostrzyczki wyciągało się coraz bardziej w górę, jej skłonność do wyrażania własnej opinii na głos również rosła. Z czasem nasze relacje zaczęły się zmieniać. Marta nie była już dłużej laleczką, którą mogłam przebierać i dyrygować. Teraz rywalizowałyśmy nie tylko o uwagę naszych rodziców, ale też Lucie. I chociaż dzieliło nas więcej niż siedem lat, ciągle się sprzeczałyśmy, a Marta miewała ataki złości, kiedy nie udało się jej postawić na swoim. Jednak kiedy moja siostra skończyła osiem lat, znalazło się coś, o czym uwielbiałyśmy rozmawiać bardziej niż o czymkolwiek innym: życie uczuciowe Lucie. Po powrocie ze szkoły spędzałyśmy całe godziny na próbach ustalenia, czy nasza wierna piastunka ma chłopca. Ja próbowałam się dowiedzieć, kto podarował jej ten maleńki złoty wisiorek, który nagle zaczęła nosić, albo nową jedwabną apaszkę wciśniętą pod kołnierz niebieskiej pelerynki, natomiast Marta dopytywała, czy wybranek Lucie jest przystojny i bogaty, a potem wybuchała płaczem i zaczynała ją błagać, żeby obiecała, że niezależnie od wszystkiego, nigdy nas nie opuści.
ROZDZIAŁ 3 LENKA Jesienią 1934 roku Lucie oznajmiła nam, że wychodzi za mąż za mężczyznę o imieniu Petr, którego znała od dziecka, a który pracował teraz w aptece niedaleko domu jej rodziców w Kalinie. Matka przyjęła tę wiadomość tak, jakby to jej własna córka właśnie się zaręczyła. Kiedy następnego ranka Lucie zjawiła się w pracy, matka i krawcowa Gizela już na nią czekały z kilkunastoma belami białego jedwabiu opartymi o ścianę. – Uszyjemy ci suknię ślubną – wyjaśniła matka. – Nawet nie próbuj protestować. – Rozbierz się do halki i gorsetu – zarządziła Gizela, a potem wyjęła trzy szpilki z poduszeczki i zaczęła mierzyć Lucie miarą krawiecką, najpierw w biuście, potem w talii i wreszcie w biodrach. Ubrana tylko w bieliznę Lucie drżała, w milczeniu poddając się tym zabiegom. – To naprawdę niepotrzebne – odezwała się w końcu. – Założę suknię, którą miały na ślubie moje siostry. Petr nie dba o to, czy jest zniszczona albo poplamiona! – Nawet nie chcę o tym słyszeć. – Matka potrząsnęła głową, a potem podeszła do Lucie, która ubierała się już pospiesznie, i ucałowała ją tak, jak zawsze całowała Martę i mnie. * Lucie założyła do ślubu przekazywany w jej rodzinie z pokolenia na pokolenie welon, prosty kawałek koronki opadający jej na ramiona. Do tego wianek upleciony ze stokrotek i kwiatów dzikiej róży oraz bukiet ślubny składający się z astrów i żółtych liści. Do ołtarza poszła wsparta na ramieniu swego ojca, z ciemnymi lokami starannie upiętymi pod koronkowym welonem, patrząc przed siebie z niezachwianą pewnością. Kiedy razem z panem młodym składali przysięgę, wszyscy
płakaliśmy. Petr był równie młody jak Lucie, miał nie więcej niż dwadzieścia pięć lat, a ja czułam oszołomienie, które musiało być udziałem obojga. Fizycznie stanowili swoje przeciwieństwo, ale to właśnie było piękne. Znacznie wyższy od swojej wybranki Petr miał szeroką, płaską twarz i jasne włosy, a jego dłonie wydawały się tak potężne w zestawieniu z drobną buzią Lucie – zauważyłam to, kiedy sięgnął do welonu swojej świeżo poślubionej żony, żeby go unieść i w milczeniu złożyć na jej wargach pocałunek, delikatny i czuły. W tym momencie mama wzięła papę za rękę i uśmiechnęła się do niego, zupełnie jakby wspominała dzień ich ślubu. Potem wszyscy udali się na przyjęcie weselne w rodzinnym domu Lucie, prostym wiejskim budynku z odsłoniętymi belkami stropu i dachem z czerwonej dachówki. W ogrodzie kwitły już koślawe jabłonki i pachnące grusze. Na trawniku stał biały namiot ze słupkami owiniętymi grubą żółtą wstążką, na niewielkim podeście czterech mężczyzn grało polkę. To właśnie wtedy po raz pierwszy znalazłam się w domu, w którym Lucie spędziła dzieciństwo. Pracowała u nas od wielu lat, a jednak nadal mało wiedziałam na temat jej życia poza tym, które dzieliła z nami. Byliśmy zżyci niczym rodzina, ale tło stanowiły zawsze nasze mieszkanie czy w ogóle Praga. Teraz wreszcie mieliśmy okazję zobaczyć Lucie w jej naturalnym środowisku, w otoczeniu najbliższych i przyjaciół. Z ustronnego zakątka ogrodu obserwowałam jej siostry, zdumiona, jak bardzo wszystkie są do siebie podobne. Drobna twarz, wąski podbródek, wydatne, proste kości policzkowe i szczęki. Tylko Lucie i jej ojciec mieli ciemne włosy, reszta rodziny była jasnowłosa. W porównaniu z nami stanowili głośną, hałaśliwą grupkę. Na stołach stały dzbany z morawskim piwem i domowej roboty śliwowicą oraz półmiski z prostym wiejskim jedzeniem: kiszoną kapustą i kiełbasami oraz tradycyjnym rosołem z lanymi kluskami. Marta i ja stałyśmy w kręgu roześmianych weselników otaczających Lucie i Petra, słuchałyśmy radosnych okrzyków tuż przed rozbiciem talerza, który to zwyczaj wydał nam się taki podobny do żydowskiej tradycji roztrzaskiwania kieliszka przez pana młodego. W odróżnieniu jednak od żydowskiego zwyczaju symbolizującego wieki
niedoli, jakiej doświadczał nasz naród, ten czeski stanowił symbol jedności świeżo poślubionej pary. Po rozbiciu talerza Petr dostał miotłę, a Lucie śmietniczkę, po czym zgodnie uprzątnęli odłamki, żeby pokazać, że teraz czeka ich już wspólna przyszłość. * Po ślubie Lucie została z nami tylko rok. W marcu zaszła w ciążę, a codzienne podróże do Pragi stały się dla niej zbyt męczące. Marta miała już dziewięć lat, a ja właśnie starałam się o przyjęcie na akademię sztuk pięknych, jednak obie bardzo tęskniłyśmy za naszą wierną piastunką. Co prawda Lucie nadal odwiedzała nas przynajmniej raz w miesiącu, z brzuchem wystającym spomiędzy pół niebieskiej pelerynki podarowanej jej tyle lat temu przez naszą mamę, którą wciąż z dumą nosiła. Okrągła niczym pyza, policzki miała rumiane, a włosy jeszcze bardziej lśniące niż dotąd. – Jeśli to będzie dziewczynka, nazwę ją Eliška, na pani cześć – powiedziała matce. Łączyła je teraz jakaś tajemna więź zrodzona z doświadczeń macierzyństwa, podczas gdy Marta i ja przypatrywałyśmy się temu z zewnątrz. I kiedy tak ciało Lucie zmieniało się pod wpływem ciąży, w moim również zaczęły zachodzić zmiany. Od dawna już z zapartym tchem czekałam, kiedy dogonię wreszcie koleżanki ze szkoły, gdyż wszystkie zdawały się rozwijać szybciej ode mnie. Tej jesieni zaczęłam spędzać więcej czasu przed lustrem. Wpatrywałam się w swoje odbicie: obraz małej dziewczynki rozmywał się, ustępując miejsca postaci kobiety. Moja dawniej pulchna buzia zeszczuplała, stała się bardziej kanciasta, podczas gdy ciało nabierało miękkich krągłości. Piersi też zdawały się rosnąć z dnia na dzień, aż wreszcie okazało się, że nie mogę dopiąć niektórych moich bluzek. Jakaś cząstka mnie pragnęła poddać się tym wszystkim zmianom. Któregoś dnia wróciłam do domu z ilustrowanym magazynem i otworzyłam go na zdjęciu Grety Garbo. – Proszę, mamo – zaczęłam błagać. – Pozwól mi obciąć włosy na pazia!
Chciałam jak najszybciej być dorosła i wierzyłam, że zdołam przeistoczyć się w amerykańską gwiazdę filmową w ciągu jednej nocy. Matka odstawiła filiżankę z herbatą i z uśmiechem sięgnęła po gazetę. – Lenko, nie rezygnuj jeszcze ze swoich warkoczy – powiedziała tonem podszytym tęsknotą. – Tyle lat zajęło ci zapuszczenie ich na taką długość. Zachowałam więc swoje warkocze. Sama matka natomiast z entuzjazmem przyjęła niektóre trendy, które zawitały właśnie do Pragi. Spodobały jej się na przykład spodnie z szerokimi nogawkami i wysokim, wciętym stanem, noszone z wpuszczoną do środka bluzką. Kupowała te nowinki i dla siebie, i dla mnie, a nawet zamówiła u swojej krawcowej Gizeli kilka par takich właśnie spodni, uszytych według wykrojów, które sprowadziła z Paryża. Niestety, nawet szafa pełna najmodniejszych ubrań nie potrafiła sprawić, bym spojrzała na siebie przychylniejszym okiem. Nadal tkwiłam uwięziona w ciele niezdarnej nastolatki i choć bardzo pragnęłam być pewniejsza siebie, bardziej kobieca, wciąż czułam się nieatrakcyjna. Moje własne ciało wydawało mi się teraz kompletnie obce. Od lat patrzyłam na odbicie dziewczynki z warkoczykami i sylwetką papierowej laleczki. Teraz, u progu dorosłości, stałam się bardziej świadoma każdego własnego ruchu, nawet sposobu gestykulacji podczas mówienia. Ramiona, którymi dotąd swobodnie poruszałam, teraz ocierały się o moje piersi, a biodra zaczynały mi zawadzać, kiedy zdawało mi się, że bez trudu zdołam przecisnąć się między krzesłami. Mimo wszystko próbowałam jednak skupić się na przygotowaniu portfolio do akademii sztuk pięknych. To było coś namacalnego, coś, w czym czułam się pewnie. W ostatnim roku nauki w liceum porzuciłam ostatecznie proste akwarele i pastele, żeby poświęcić się malarstwu olejnemu. Jeśli akurat nie odrabiałam lekcji, malowałam albo rysowałam. Nasz salon pełen był oprawionych portretów, które namalowałam przez te wszystkie lata. Niewielkie szkice Marty z okresu niemowlęctwa zdążyły już ustąpić miejsca sporych rozmiarów portretowi mojej siostrzyczki w białej, przepasanej błękitną wstążką sukience, w którą była ubrana w dniu ślubu Lucie. Zawsze miałam nadzieję, że moje obrazy są w stanie oddać nie
tylko wygląd, ale również myśli portretowanego. Dłonie, oczy, ułożenie ciała były niczym elementy zegara – wystarczyło połączyć wszystkie razem, by oddać życie wewnętrzne danej osoby. Wyobrażałam sobie, że jestem niczym El Greco, kiedy sadzałam ojca w jego potężnym, kunsztownie rzeźbionym fotelu, z obiciem z czerwonego aksamitu stanowiącym tak idealne tło dla czarnego garnituru, a potem malowałam jego splecione na brzuchu dłonie z niebieskimi nitkami żył i starannie wypielęgnowanymi paznokciami. Niebieskawozielone oczy, w których odbijało się światło. Czerń wąsów nad zaciśniętymi w zadumie wargami. Matka również zgodziła się mi pozować. Ojciec zawsze pieszczotliwie zwracał się do niej zdrobnieniem od jej imienia, Liška, co oznacza „lisicę”. I o tym właśnie myślałam, kiedy ją malowałam. Poprosiłam ją, żeby pozowała mi w prostej domowej sukni z krochmalonej bawełny, ze ściąganym tasiemką dekoltem i rękawami obramowanymi lamówką. Taką ją właśnie kochałam najbardziej, bez pudru na twarzy i eleganckich strojów. Moją matkę, prostą i naturalną. Jej białą skórę, pozbawioną makijażu, pokrywały jasne piegi przypominające płatki owsiane pływające w miseczce mleka. Matka zawsze w milczeniu oglądała moje ukończone obrazy, zupełnie jakby chciała coś powiedzieć, ale wolała jednak ugryźć się w język. Nigdy nie mówiła o własnych studiach w akademii sztuk pięknych, a jej dawne studenckie życie otaczała aura tajemnicy. Ani razu nie pokazała nam obrazów, które namalowała jeszcze przed wyjściem za mąż. Wiedziałam, gdzie są, bo natknęłam się na nie mniej więcej w tym samym czasie, kiedy mama oznajmiła, że jest w ciąży z Martą. Razem z Lucie zeszłyśmy wtedy do schowka w piwnicy, żeby poszukać pompki do mojego roweru. Każde mieszkanie w kamienicy miało taki właśnie schowek, a matka dała nam klucz do naszego. Nigdy wcześniej nie byłam w piwnicy, która przypominała ciemną jaskinię wypełnioną niepotrzebnymi rzeczami innych ludzi. Mijałyśmy więc stare meble okryte ciężkimi płachtami białej tkaniny, obite skórą kufry i pudła ustawione jedno na drugim aż po sufit. W końcu Lucie otworzyła kluczem drzwi naszego schowka. W środku stał rower taty, dalej pudła z porcelaną i kolejne, jeszcze
liczniejsze, ze szkłem. Znalazłyśmy pompkę. Leżała obok kilkunastu opartych o ścianę i zasłoniętych białym płótnem obrazów. Pamiętam, że Lucie przesunęła je ostrożnie. – To chyba twojej mamy – powiedziała szeptem, chociaż byłyśmy w piwnicy same. Palcami delikatnie rozdzielała kolejne płótna, żebyśmy mogły je obejrzeć. Obrazy matki mnie zaszokowały. Nie były to eleganckie, drobiazgowo wierne kopie wielkich mistrzów ani urocze, sielankowe pejzaże. Obrazy były zmysłowe, mroczne, w odcieniach fioletów i nasyconych brązów. Jeden przedstawiał kobietę leżącą na otomanie, z bladym ramieniem założonym za głowę i nagimi piersiami o różowych sutkach. Skrzyżowane nogi okrywał jej starannie udrapowany pled. Później długo o tych obrazach rozmyślałam. Wyzwolona artystka, która je namalowała, zanim została żoną i matką, w niczym nie przypominała kobiety, która prowadziła dom tam na górze. Próbowałam zmienić swój sposób myślenia o matce, wyobrazić ją sobie jako młodą studentkę akademii sztuk pięknych, wtuloną w ramiona ojca tuż po ich pierwszym spotkaniu, wciąż nie przestawałam się jednak zastanawiać, czy ta jej cząstka zniknęła na zawsze, czy też wymykała się czasem na światło dzienne, kiedy ja i Marta dawno już spałyśmy. Lucie nigdy więcej nie wspomniała o tych obrazach. Ale wiele lat później, rozpaczliwie próbując stworzyć pełny i wierny obraz matki, znowu wróciłam do nich myślami. Ponieważ trudno mi było wymazać z pamięci przepaść między tamtą kobietą, jaką była matka, a jej dziełami. * W 1936 roku jako siedemnastolatka zostałam przyjęta na praską Akademię Sztuk Pięknych. Każdego ranka wędrowałam na uczelnię z rysownikiem pod pachą i drewnianym pudełkiem pełnym farb olejnych i pędzli z sobolowego włosia. Moja grupa liczyła piętnaście osób – chociaż wśród studentów niewiele było dziewcząt, szybko zaprzyjaźniłam się z dwiema z nich, Verušką i Elsą. Obie były Żydówkami, więc miałyśmy wielu wspólnych znajomych jeszcze z czasów szkoły podstawowej. Kilka tygodni po rozpoczęciu zajęć
Veruška zaprosiła mnie na szabas. Niewiele wiedziałam na temat jej rodziny poza tym, że ojciec i dziadek byli lekarzami, a starszy brat Josef studiował na uniwersytecie. Josef. Nadal widzę go bardzo wyraźnie. Tamtego wieczora wrócił do domu przemoczony, z kręconymi czarnymi włosami mokrymi od deszczu. Jego ogromne zielone oczy przypominały barwą pokrytą patyną miedź. Kiedy się zjawił, stałam w hallu, a pokojówka odbierała ode mnie płaszcz. Wszedł frontowymi drzwiami, akurat kiedy odwróciłam się, żeby przejść do salonu. – Josef – przedstawił się z uśmiechem, odkładając swoją torbę z książkami, po czym wręczył swój płaszcz służącej. Kiedy ujęłam jego wyciągniętą dłoń, jego szerokie palce przesunęły się po mojej skórze. Jakoś zdołałam wydusić swoje imię i odpowiedzieć mu uśmiechem, ale znowu dała o sobie znać moja wrodzona nieśmiałość. W obliczu jego urody i pewności siebie zwyczajnie nie byłam w stanie nic powiedzieć. – Lenka, tu jesteś! – zawołała Veruška, wpadając do hallu, po czym objęła mnie i ucałowała. Zdążyła się już przebrać w przepiękną suknię w kolorze burgunda. – Widzę, że poznałaś mojego brata. – Przy tych słowach podeszła do Josefa i uszczypnęła go w policzek. Spłonęłam rumieńcem. – Veruška. – Josef ze śmiechem zaczął się oganiać od siostry. – Idź powiedz rodzicom, że zaraz do was dołączę. Veruška skinęła głową i poprowadziła mnie do przestronnego salonu, gdzie państwo Kohn z ożywieniem nad czymś dyskutowali. Mieszkanie nie różniło się tak bardzo od naszego z obitymi staroświeckim czerwonym aksamitem ścianami, ciemnobrązowymi drewnianymi belkami i ogromnymi przeszklonymi drzwiami na taras, czaiła się w nim jednak jakaś posępność, która mnie niepokoiła. Rozejrzałam się wokół. W całym salonie aż roiło się od świadectw naukowych osiągnięć rodziny. Półki uginały się od ogromnych roczników czasopism medycznych i oprawnych w skórę książek, na ścianach wisiały dyplomy z Uniwersytetu Karola oraz certyfikat prawa wykonywania zawodu wydany przez Czeskie Towarzystwo Medyczne. Imponujący zegar szafkowy wybijał godziny, a w rogu pysznił się