Rudyardowi,
mojemu wciąż, mimo upływu lat,
najdroższemu Ukochanemu.
Rozdział 1
Wigilia Środka Zimy w Koziej Twierdzy
Bezpieczny jestem i ciepło mi z dwójką rodzeństwa. Oboje są ode
mnie silniejsi, więksi. Przyszedłem na świat ostatni. Ślepia otworzyły
mi się późno, miałem najmniej śmiałości. Brat i siostra nie raz
wybierali się za matką aż do wyjścia z nory wykopanej głęboko
w podmytym brzegu rzeki. Za każdym razem warczała na nich i kłapała
zębami, zmuszając do powrotu. Opuszcza nas, gdy rusza polować.
Powinniśmy zostawać pod opieką watahy, młodszych członków stada,
lecz z całej sfory jest tylko ona, więc musi polować samotnie, a my
czekamy tam, gdzie nam każe.
Oto dzień, gdy otrząsa się z nas o wiele za wcześnie, bo jeszcze nie
mamy dosyć picia mleka. Zostawia nas, idzie polować, opuszcza
schronienie, choć zmierzch ledwo spełza na ziemię. Słyszymy tylko
pojedynczy skowyt. Nic więcej.
U brata, największego z naszej trójki, ciekawość walczy o lepsze
ze strachem. Rosłe szczenię skowycze głośno, przywołując matkę, lecz
nie dostaje odpowiedzi. Rusza do wyjścia, siostra za nim, jednak zaraz
oboje wracają przerażeni i kulą się razem ze mną. Tuż przed norą
pojawiają się obce zapachy, zła woń krwi i stworzeń nam nieznanych.
Gdy kurczymy się, popiskując z cicha, zapach krwi przybiera na sile.
Robimy jedyne, co potrafimy: ukrywamy się w najdalszym zakątku
legowiska.
Docierają do nas dźwięki... to nie jest skrobanie łapami o grunt.
Przywodzą na myśl wielki kieł, który wgryza się w ziemię i wydziera
ogromny jej kęs. Wgryza się i wydziera, wgryza i wydziera. Zbijamy się
w ciasny kłąb, brat stroszy sierść. Słuchamy tych dźwięków
i pojmujemy, że na zewnątrz jest więcej, niż jedna istota. Woń krwi
gęstnieje, miesza się z zapachem naszej matki. Odgłosy kopania nie
milkną.
Pojawia się nowa woń. Z czasem ją poznam, lecz we śnie nie wiem,
że to dym. Żadne z nas nie pojmuje zjawiska, które gęstymi smugami
wciska się do jamy. Płaczemy, bo ślepia nas pieką i nie możemy
zaczerpnąć tchu. W kryjówce jest gorąco i brakuje powietrza, więc
w końcu brat pełznie do wyjścia. Słyszymy jego skowyt, nosy mówią
nam, że popuścił ze strachu. Siostra kuli się przy moim boku skurczona,
zamiera w bezruchu. A potem przestaje oddychać i już się nie chowa.
Jest martwa.
Przywieram do ziemi, oślepiony dymem zakrywam nos łapami.
Ciągle słyszę kopanie, aż w pewnej chwili coś mnie chwyta. Skamlę
i wyrywam się, lecz coś trzyma mnie mocno za przednią łapę i wyciąga
z nory.
Matka jest skórą i odrzuconym na bok krwistoczerwonym kadłubem.
Przerażony brat wciska się w kąt klatki na dwukołowym wózku. Mnie
rzucają obok niego, potem wyciągają truchło siostry. Są rozeźleni, że
nie żyje, kopią ją w złości, jakby za sprawą gniewu mogli jeszcze i teraz
sprawić jej ból. Po czym, utyskując na chłód i nadciągający mrok,
skórują zewłok i rzucają futerko obok skóry matki. Dwaj mężczyźni
wdrapują się na wózek i popędzają muła batem, już obliczając, ileż
to dostaną za młode wilki na rynku psich walk. Skrwawione futra
siostry i matki wypełniają mi nos odorem śmierci.
To zaledwie początek udręki, która trwać będzie bez końca. Czasem
dostajemy coś do jedzenia, a czasem nie. Nie mamy gdzie schronić się
przed deszczem. Jedyne źródło ciepła to brat, więc tulimy się do siebie.
On, wychudły od robaków, traci życie rzucony na arenę, by podjudzić
wystawione psy. Od tamtej pory jestem sam. Karmią mnie resztkami,
ochłapami lub wcale. Łapy mi wrzodzieją od nieustannego skrobania
klatki, pazury mam rozszczepione, mięśnie ścierpnięte od ciasnoty. Biją
mnie i szturchają, bym rzucał się na pręty, których nie mogę pokonać.
Rozmawiają o zamiarze sprzedania mnie, bym brał udział w psich
walkach. Słyszę słowa, ale ich nie rozumiem.
Pojąłem słowa całkiem jasno. Obudził mnie gwałtowny spazm i przez
moment wszystko było niewłaściwe, obce. Leżałem zwinięty w kłębek,
rozdygotany i pozbawiony futra, na dodatek tylne łapy miałem wygięte pod
złym kątem i czymś spętane. Zmysły mi się przytępiły, jakbym tkwił
w worku. Na dodatek tonąłem w smrodach tych znienawidzonych istot.
Obnażyłem zęby i warcząc, uwolniłem się z więzów.
Nawet gdy znalazłem się na podłodze, wlokąc za sobą koc, a moje ciało
dawało mi niezbity dowód, iż jestem, zaiste, jednym z tych znienawidzonych
ludzi, nadal byłem zdezorientowany. Zdawało mi się, że powinien być ranek,
lecz wbijałem wzrok w ciemność. Na podłodze nie wyczuwałem gładkich
dębowych desek z mojej sypialni, pokój nie pachniał, jak powinien. Wolno
dźwignąłem się na nogi, oczy z trudem przywykały do mroku. Wytężając
wzrok, dostrzegłem czerwone ślepia, po czym uświadomiłem sobie, że
to dogasające węgle w palenisku. W kominku.
Brnąc po omacku, zdołałem poskładać w całość otaczający mnie świat.
Znajdowałem się w Koziej Twierdzy, w dawnej kryjówce Ciernia.
Wzruszyłem popiół i dorzuciłem parę szczap. Wciąż jeszcze otępiały
wyszukałem świece i zapaliłem je, budząc w komnacie charakterystyczny dla
niej półmrok. Rozejrzałem się, wracając powoli do rzeczywistości. Oceniłem,
że noc już przeminęła i za grubymi, pozbawionymi okien ścianami zbudził
się nowy dzień. Straszne wypadki z dnia wczorajszego stanęły mi przed
oczyma jak żywe: omal nie zabiłem najlepszego przyjaciela, zostawiłem
dziecko pod opieką ludzi, którym nie do końca ufałem, a na dodatek
przekroczyłem wszelkie granice rozsądku, wykorzystując Moc Rebusa,
by sprowadzić Błazna do królewskiego zamku. Dołączyły do tego
wspomnienia wszystkich wieczorów i nocy, jakie spędziłem w tej ślepej
komnacie, przyswajając sobie umiejętności niezbędne w profesji
królewskiego skrytobójcy i poznając jej najmroczniejsze sekrety. Gdy
drewno w końcu zajęło się ogniem, łącząc siły z blaskiem świec, ogarnęło
mnie przemożne uczucie, że wróciłem do siebie po długiej podróży. Wilczy
sen o przerażającej niewoli zaczął wreszcie blaknąć. W myślach przemknęło
mi pytanie, dlaczegóż to pojawił się w tak intensywnej postaci. Nie
roztrząsałem jednak tej kwestii. Mój wilczy brat, Ślepun, odszedł z tego
świata już dawno. Echa jego istnienia trwały w moim umyśle, w sercu i we
wspomnieniach, w rzeczywistości jednak nie było go u mego boku. Zostałem
sam.
Ach, nie całkiem. Miałem Błazna. Odzyskałem serdecznego przyjaciela.
Zdruzgotanego, pokonanego, najpewniej pozbawionego zdrowych zmysłów.
Mimo wszystko jednak znów był przy moim boku. Podniosłem świecę
wysoko i zawróciłem ku łożu, które dzieliliśmy tej nocy.
Błazen wciąż był pogrążony w głębokim śnie. Wyglądał strasznie. Twarz
miał poznaczoną bliznami, nędza i głód zostawiły na jego skórze rany
i odparzenia, a włosy upodobniły się do garstki pokruszonej słomy. Mimo
to i tak wyglądał lepiej niż jeszcze wczoraj, gdy zobaczyłem go po raz
pierwszy po długiej rozłące. Teraz był przynajmniej czysty, syty i ogrzany.
Równy oddech należał do człowieka, który otrzymał zastrzyk nowej energii.
Chciałbym powiedzieć, iż otrzymał ten dar ode mnie, lecz w rzeczywistości
miomowolnie zaczerpnąłem siły od Rebusa. Przekazałem ją przyjacielowi
w czasie przejścia przez czarne filary. Wstyd mi było, że bezwiednie
nadużyłem gotowości do niesienia pomocy Rebusa, lecz równocześnie
czułem niekłamaną ulgę, słysząc głęboki, spokojny oddech Błazna.
Poprzedniego wieczoru znalazł w sobie siłę, by ze mną porozmawiać,
pokonał pewien dystans na własnych nogach, sam się wykąpał i zjadł posiłek.
Było to znacznie więcej, niż mógłbym oczekiwać po zmaltretowanym
żebraku, jakim się jawił, gdy go ujrzałem.
Niestety, siła użyczona nie jest tym samym, co prawdziwa. Pośpieszne
leczenie Mocą, jakie mu narzuciłem, wyczerpało skromne zapasy jego
własnej energii, a żywotność ukradziona Rebusowi nie mogła Błazna
podtrzymać na długo. Pozostawało mi żywić nadzieję, że wczorajszy
pożywny posiłek i odpoczynek już zaczęły przywracać mu siły. Patrzyłem
na przyjaciela pogrążonego w śnie tak głębokim, że ośmieliłem się uwierzyć
w jego przetrwanie. Poruszając się cicho, zebrałem ściągniętą z łóżka pościel
i otuliłem go dodatkowym kocem.
Bardzo się zmienił. Dawniej kochał piękno we wszystkich jego postaciach
i było to po nim widać. Nosił ubrania szyte na miarę, mieszkał w bogato
zdobionych wnętrzach, dbał o właściwe kotary przy łożu i na oknach, nawet
taśmę, którą ściągał nieskazitelnie ułożone włosy, dobierał z uwzględnieniem
mody i harmonii. Tak wyglądała przeszłość. Teraz przywodził na myśl raczej
stracha na wróble. Trudno by szukać na nim choćby śladu tłuszczu, twarz
zmieniła się w czaszkę obciągniętą cienką skórą. Nosił ślady bicia i tortur,
był oślepiony, poznaczony bliznami, odmieniony do tego stopnia, że
napotkawszy go, nie rozpoznałem serdecznego przyjaciela. Zniknął smukły,
gibki trefniś z kpiącym uśmiechem na ustach. Przepadł bez śladu elegancki
wielmożny pan Złocisty, wystrojony arystokrata. Został po nich nieszczęśnik
podobny do trupa.
Oczy miał zamknięte, usta rozchylone na szerokość palca. Oddech
świszczący.
– Błaźnie? – Delikatnie potrząsnąłem jego ramieniem.
Jedyną odpowiedzią było potknięcie w rytmie oddechu. Potem wypuścił
powietrze, jakby zrezygnował z walki z bólem i strachem, i znów zapadł
w głęboki sen znaczony równym oddechem.
Uciekł od tortur, by spotkać się ze mną, przebył długą drogę w cierpieniu
i niedostatku. Stracił zdrowie, bał się, że pogoń odbierze mu życie. Nie
pojmowałem, jakim sposobem udało mu się – choremu i ślepemu – dotrzeć
do celu. Mimo wszystko dokonał tego, a przyświecał mu jeden cel. Zeszłej
nocy, nim zapadł w nieświadomość, poprosił mnie, bym dla niego zabijał.
Chciał wrócić do Clerres, do swojej dawnej szkoły i do ludzi, którzy się nad
nim znęcali. Poprosił mnie, bym wykorzystał swoje szczególne umiejętności
i zabił tam wszystkich.
Doskonale wiedział, że ten etap życia mam za sobą. Byłem teraz innym
człowiekiem, mężczyzną godnym szacunku, zarządcą majątku starszej córki,
opiekunem młodszej. Już nie skrytobójcą. Skończyłem z zabijaniem. Przytyło
mi się przez lata, a mięśnie mojego ramienia już od długiego czasu nie były
twarde jak serce zabójcy. Przemieniłem się w pana na włościach... Obaj
zmieniliśmy się ogromnie.
Wciąż miałem w pamięci jego kpiący uśmiech i zadziorny błysk w oku,
spojrzenie w równej mierze powabne jak irytujące. Zmienił się bardzo,
jednak miałem niezbitą pewność, iż nadal znam go doskonale, jeśli idzie
o kwestie naprawdę istotne, wykraczające poza trywialne fakty, takie jak
miejsce przyjścia na świat czy pochodzenie rodziców. Znałem go od
wczesnej młodości... Gorzki uśmiech wykrzywił mi usta. Bo przecież nie
od dziecka. W pewnym sensie żaden z nas nigdy nie był dzieckiem. Mimo
to długie lata szczerej przyjaźni utworzyły fundament, w który nigdy nie
zwątpiłem. Znałem usposobienie Błazna. Jego wierność i poświęcenie. Nikt
nie został dopuszczony do tylu jego sekretów, co ja, a strzegłem ich równie
zazdrośnie, jak własnych. Widziałem go w rozpaczy i sparaliżowanego
strachem. Widziałem upitego na smutno i skręcającego się z bólu. A poza
wszystkim innym widziałem go martwego i byłem nim martwym,
przywróciłem jego ciało do życia i przywołałem ducha, by na nowo
zamieszkał w ciele.
Innymi słowy: znałem go. Na wskroś.
Tak w każdym razie sądziłem.
Nabrałem powietrza głęboko w płuca, po czym wypuściłem je powoli,
jednak napięcie nie ustąpiło. Czułem się jak dziecko wytężające wzrok
w ciemności, przerażone domysłami, co może zobaczyć. Przeczyłem
własnemu rozsądkowi, gdyż wiedziałem, czego się spodziewać. Naprawdę
znałem go na wylot. I miałem pewność, że zrobi wszystko, co będzie uważał
za konieczne, by pchnąć świat na lepszą drogę. Zmusił mnie do wędrówki
po cienkiej linii między życiem a śmiercią, nakłonił do wzięcia na siebie
bólu, cierpienia, niepowetowanej straty. Sam poddał się torturom, gdy uznał,
że jego śmierć jest nieunikniona. Wszystko przez wzgląd na wizję
przyszłości.
Wobec tego, skoro uznał, że trzeba kogoś zabić, a sam nie mógł tego
dokonać, ode mnie oczekiwał pomocy. I przedstawił swoją prośbę wspartą
trudnymi słowami: zrób to dla mnie.
Odwróciłem się od niego. Tak. Właśnie o to mnie poprosił. O coś,
do czego nie chciałem wracać, za żadną cenę. A ja się zgodziłem. Ponieważ
nie mogłem mu się sprzeciwić. Patrząc na przyjaciela, udręczonego,
targanego niepokojem, poczułem gniew i nienawiść. Nikt, nikt na tym
świecie, nie miał prawa wyrządzić mu tak straszliwej krzywdy i spokojnie
żyć. Osoba do tego stopnia pozbawiona empatii, że potrafi przez długi czas
zadawać tortury i poniżać innego człowieka, nie powinna żyć. To były
potwory. Może wyglądały jak ludzie, lecz skutki ich czynów odsłaniały
prawdę. Te monstra należało pozbawić życia. Ja powinienem to zrobić.
Chciałem tego. Im dłużej patrzyłem na przyjaciela, tym bardziej
pragnąłem zabijać, i to nie cicho ani dyskretnie, lecz głośno i bezwzględnie.
Chciałem, żeby ludzie, którzy wyrządzili mu krzywdę, zdawali sobie sprawę,
iż umierają, i wiedzieli z jakiego powodu. Życzyłem sobie, by mieli czas
żałować swoich czynów.
Niestety nie mogłem. Serce miałem rozdarte na pół.
Musiałem odmówić. Bo choć kochałem Błazna jak siebie samego, choć
łączyła nas przyjaźń szczera i prawdziwa, płonąca równie mocno, jak moja
nienawiść, ważniejsza była Pszczoła. Ją przede wszystkim musiałem chronić,
jej dobru się poświęcić. Już złamałem tę regułę, zostawiając ją pod opieką
innych, by ratować życie przyjaciela. Tylko ona została mi po śmierci
Sikorki, najukochańszej żony. Dzięki niej raz jeszcze zyskałem szansę,
by być dobrym ojcem, a ostatnio nie wypadałem w tej roli najlepiej. Przed
laty zawiodłem starszą córkę, Pokrzywę. Pozwoliłem jej sądzić, że jest
dzieckiem innego mężczyzny, pozwoliłem komu innemu ją wychowywać.
Teraz wątpiła w moją umiejętność otoczenia Pszczoły opieką. Już
wspominała, że należy mi ją odebrać i przenieść tutaj, do Koziej Twierdzy,
gdzie starsza siostra mogłaby dopilnować jej wychowania.
Na to nie mogłem pozwolić. Pszczoła była zbyt krucha i szczególna,
by przetrwać wśród pałacowych intryg. Musiałem zatrzymać ją
w bezpiecznym miejscu, w wiejskim dworze – Białym Gaju, w spokojnej
okolicy, gdzie mogła rosnąć tak wolno, jak się jej podobało, zachowywać tak
dziwnie, jak miała ochotę, i rozkwitać we własnym tempie, według własnego
uznania. Dlatego też, choć opuściłem ją, by uratować Błazna, to tylko
wyjątkowo i na krótki czas. Zamierzałem do niej wrócić. A być może,
pocieszałem się w myślach, Błazen wydobrzeje na tyle, że jego także uda
mi się zabrać na wieś. W Białym Gaju mogłem zapewnić mu wygody
i bezpieczeństwo, zadbać, by spokojnie doszedł do siebie. Nie był w stanie,
który pozwoliłby na podróż do Clerres, nie mówiąc już o jakiejkolwiek
pomocy w zabijaniu. Zemsta, o czym wiedziałem doskonale, najlepiej
smakuje na zimno, a tymczasem dorastania dziecka nie sposób odłożyć
na później. Miałem jedną, jedyną sposobność być ojcem Pszczoły – teraz.
Zabójcą dla Błazna mogłem stać się w dowolnym momencie. Oto dlaczego
w tej chwili najlepsze były dla niego spokój i dochodzenie do zdrowia. O,
tak. Są sprawy ważne i ważniejsze.
Przez jakiś czas po cichu sprawdzałem, co się zmieniło w komnacie
skrytobójcy, gdzie za dziecięcych lat spędziłem wiele szczęśliwych godzin.
Wieczny bałagan, w którym świetnie czuł się mój stary mistrz, ustąpił wobec
schludnego talentu organizacyjnego wielmożnej pani Różyczki. Teraz ona
tu rządziła. Było czyściej i milej, jednak nie wiadomo dlaczego brakowało
mi zwyczajnego tutaj galimatiasu: projektów w różnych stadiach,
porozkładanych zwojów, porozstawianych wszędzie specyfików. Na półkach,
gdzie swego czasu znajdowało się wszystko, począwszy od szkieletu węża,
a na skamieniałej kości skończywszy, teraz panowały ład i porządek,
w równych rzędach stały szczelnie zamknięte dzbany i butelki.
Wszystkie zostały skrupulatnie oznaczone, eleganckim kobiecym pismem
oznaczono ich zawartość. Oto karime i kozłek, waleriana oraz tojad, mięta
i niedźwiedzi tłuszcz, sumak i cindin, a obok sut z Księstwa Rolnego. Któryś
ze słojów został opisany KOZŁEK Z WYSP ZEWNĘTRZNYCH, zapewne
po to, by odróżnić go od zioła z Królestwa Sześciu Księstw. W jednej
ze szklanych flaszek znajdował się ciemnoczerwony płyn, który drżał
niespokojnie przy najlżejszym dotyku. Wirowały w nim nitki srebra, nie
łączyły się z czerwienią, ale też nie wypływały na powierzchnię jak oliwa
na wodzie. Nie widziałem wcześniej podobnej mikstury. Nie miała etykiety.
Ostrożnie umieściłem ją z powrotem na drewnianym stojaku, dzięki któremu
stała pionowo. Czasami lepiej nie być zbyt dociekliwym. Dalej znalazłem
korzeń karuge i wykrwawnicę – na obu naczyniach obok nazwy rośliny
znajdowała się maleńka trupia czaszka.
Na półce poniżej ustawiono moździerze i ułożono tłuczki oraz noże
do siekania, dalej sita i kilka niewielkich, ciężkich tygli. Na wieszaku tkwiły
poplamione metalowe łyżki, pod nimi stały rzędem niewielkie gliniane
naczynia, które w pierwszej chwili wprawiły mnie w zdumienie. Nie większe
od mojej pięści, glazurowane na błyszczący brąz, zarówno same słoiki, jak
i ściśle dopasowane pokrywki. Zamknięte były szczelnie, smołą, natomiast
na środku każdego wieczka widniał niewielki otwór, a z niego wystawał
zwinięty ogon woskowanych lnianych nici. Ostrożnie ująłem w dłoń jeden
z takich pojemników, zważyłem go w dłoni. Wtedy raptem pojąłem, co to
takiego. Cierń jakiś czas temu wspomniał, że czyni postępy
w eksperymentach z wybuchającym proszkiem. Najnowszą metodą zabijania
ludzi. Z największą ostrożnością odstawiłem pojemniczek na miejsce.
Narzędzia mojego dawnego fachu stały w równych rzędach niczym wierne
oddziały. Westchnąłem, lecz nie z żalu. I odwróciłem się do nich plecami.
Błazen w dalszym ciągu spał.
Postawiłem na tacy naczynia z naszej późnej kolacji i sprzątnąłem,
co mogłem. Wannę, teraz pełną szarej, zimnej wody, zostawiłem w spokoju,
podobnie koszmarnie brudną bieliznę Błazna. Nie śmiałem jej nawet spalić,
ze względu na smród, jaki by się z pewnością rozszedł po komnacie. Nie
czułem obrzydzenia, tylko litość. Moje wczorajsze ubranie było upstrzone
brunatnymi plamami: psią posoką i krwią Błazna. Uznałem, iż na ciemnej
tkaninie zabrudzenia nie rzucają się w oczy. Potem, zastanowiwszy się
głębiej, postanowiłem sprawdzić zawartość starej, rzeźbionej szafy, która
od zawsze pełniła wartę przy łóżku. Swego czasu były w niej wyłącznie
robocze tuniki Ciernia, wszystkie wełniane, w praktycznym odcieniu
szarości, większość poplamiona lub nadpalona na skutek niekończących się
eksperymentów. Teraz wisiały tam tylko dwie robocze tuniki, obie niebieskie
i stanowczo na mnie za małe. Znalazłem też, ku swemu zdumieniu, kobiecą
koszulę nocną, dwa proste podkoszulki oraz czarne obcisłe spodnie, które
na mnie byłyby śmiesznie krótkie. Ach, no tak. Ubrania wielmożnej pani
Różyczki. Czyli nic dla mnie.
Nie miałem szczególnej ochoty zostawiać Błazna samego, jednak
musiałem załatwić kilka spraw. Domyślałem się, że zostanie tu przysłany
ktoś, kto posprząta i uzupełni zapasy, mimo to nie chciałem opuszczać
przyjaciela, bezbronnego i pogrążonego we śnie. Z drugiej strony wiedziałem
jednak, że powinienem zaufać Cierniowi. Zadbał o nas poprzedniego
wieczoru, mimo pilnych obowiązków.
Królestwo Sześciu Księstw oraz Królestwo Górskie miały do podpisania
różne istotne umowy i pakty, dlatego do Koziej Twierdzy zaproszono
wpływowych reprezentantów na cały tydzień świętowania Środka Zimy.
A tu, proszę, mimo wszelkich związanych z tym zawirowań, uroczystości,
tańców i ucztowania, nie tylko Cierń, lecz także król Sumienny oraz jego
matka, wielmożna pani Ketriken, znaleźli czas, by wymknąć się po cichu
i powitać mnie oraz Błazna. Mało tego, Cierń zdołał przygotować dla nas tę
szczególną komnatę i zadbał, aby nam niczego nie brakowało. Nie zaniedba
mojego przyjaciela, będzie o nim pamiętał. Przyśle do swojej dawnej
komnaty kogoś, kto potrafi trzymać język za zębami.
Cierń... Zaczerpnąłem głęboko tchu i sięgnąłem ku niemu mocą.
Musnąłem jego umysł najlżejszą myślą.
„Cierniu? Błazen śpi, a ja chciałbym załatwić kilka spraw...”.
„Tak, tak, oczywiście. Teraz nie mogę z tobą rozmawiać, Bastardzie.
Dyskutujemy o sprawach związanych z Kelsingrą. Jeśli nie będą skłonni
zapanować nad smokami, może okazać się konieczne zawarcie przymierza
bezpośrednio z gadami... Zadbałem o ciebie i twojego gościa. Jeżeli
potrzebujesz pieniędzy, na niebieskiej półce znajdziesz kiesę. Teraz muszę
skupić się wyłącznie na rozmowach. Wyobraź sobie, Miasto Wolnego
Handlu twierdzi, że Kelsingra może dążyć do porozumienia z Krainą
Miedzi!”.
„Och”.
Odstąpiłem. Znienacka poczułem się jak dziecko, które przeszkodziło
dorosłym w rozmowie na ważne tematy. Smoki... Porozumienie za ich
plecami? Sojusz... z kim? Z Miastem Wolnego Handlu? A cóż można zrobić
ze smokami? Chyba tylko przekupić je ogromną ilością mięsa, by otępiały
z przejedzenia. Czyżby oswajanie aroganckich mięsożerców nie było lepsze
niż rzucanie im wyzwania? Opanowało mnie bezsensowne wrażenie, że
zostałem zlekceważony, ponieważ nikt nie poprosił mnie o wyrażenie opinii.
Już w następnej chwili odzyskałem przytomność umysłu i skarciłem
siebie.
Niech smokami zajmą się Cierń, Sumienny, królowa Elliania oraz pani
Ketriken. Ty trzymaj się od tego z daleka, Bastardzie.
Uniosłem gobelin i wszedłem w labirynt sekretnych korytarzy wijących
się w ścianach twierdzy. Swego czasu znałem je równie dobrze, jak drogę
do stajni. Mimo upływu lat wąskie przejścia wplecione między ściany zamku
i wzdłuż jego murów nie zmieniły się ani na jotę.
Ja tymczasem, owszem. Nie byłem już chudym dzieckiem ani nawet
młodzikiem. Czułem na karku szósty krzyżyk i choć schlebiałem sobie, że
wciąż mam dość siły, by dzień w dzień wykonywać ciężką pracę fizyczną,
nie byłem już ani smukły, ani zwinny. Wąskie zakręty, które swego czasu
mijałem, w ogóle ich nie dostrzegając, teraz wymagały pewnych starań. Gdy
dotarłem do wyjścia ukrytego w starej spiżarni, przyczaiłem się
za sekretnymi drzwiami, przyciskając ucho do ściany, i zaczekałem
na spokojniejszy moment, nim wyszedłem z korytarza za stojakiem na mięsa
gęsto obwieszonym kiełbaskami.
Uratowało mnie zamieszanie spowodowane przygotowaniami
do obchodów święta Środka Zimy. Ledwo wyszedłem ze spiżarni
na korytarz, jakaś potężna kobieta w fartuchu oprószonym mąką naskoczyła
na mnie, żądając odpowiedzi, czemu tak długo mi zeszło.
– Znalazłeś mi w końcu ten gęsi tłuszcz?
– Nie znalazłem – odpowiedziałem zgodnie z prawdą.
– Bo szukasz nie tam, gdzie trzeba! – prychnęła rozeźlona. – Trzeba minąć
te drzwi i następne, potem zejść po schodach i tam za drugimi drzwiami jest
chłodnia i tam go znajdziesz! W dużym brązowym glinianym garncu
na półce! Pośpiesz no się!
Obróciła się na pięcie i odeszła szybkim krokiem. Idąc, głośno wyrzekała
na chybiony zwyczaj najmowania do pomocy nowych ludzi tuż przed
świętami.
Odetchnąłem z ulgą, choć odrobinę nerwowo, odwróciłem się i omal nie
wpadłem na mężczyznę podobnego do mnie ze wzrostu i postury,
taszczącego ciężki brązowy garniec. Podążyłem za nim, a gdy skręcił
do kuchni, ja minąłem kuchenne drzwi, z których buchały smakowite wonie
świeżego chleba, gorącej zupy i pieczonego mięsiwa. Wyszedłem
na zewnątrz.
Na zatłoczonym dziedzińcu Koziej Twierdzy w zimowy dzień stałem się
jednym z wielu śpieszących załatwić pilne sprawy. Z zaskoczeniem
spojrzałem w niebo. Minęło południe, czyli spałem znacznie dłużej, niż
zamierzałem. Niewielka szczelina między ciężkimi od śniegu chmurami
odsłoniła słońce stojące w zenicie, nie miałem wątpliwości, że wkrótce
znowu spadnie śnieg. Niepotrzebnie wczoraj tak lekkomyślnie pozbyłem się
płaszcza. Będę miał szczęście, jeśli wrócę do twierdzy przed następną
śnieżycą.
Najpierw poszedłem do izby chorych, mając nadzieję, iż uda mi się
przeprosić Rebusa w cztery oczy. Niestety było tam znacznie bardziej tłoczno
niż zazwyczaj, bo zeszłego wieczoru kilku strażników wdało się w bójkę.
Żaden nie odniósł poważniejszych obrażeń, poza może jednym, który został
ugryziony w policzek. Rana była paskudna. Patrząc na nią, człowiek krzywił
się odruchowo. Tutaj również zgiełk i zamieszanie okazały się moimi
sprzymierzeńcami: gdy tylko odkryłem nieobecność Rebusa, opuściłem
pomieszczenie bez przeszkód, piastując nadzieję, że zdążył dojść do siebie,
jednak zdrowy rozsądek podpowiadał mi, że został przeniesiony w jakieś
spokojniejsze miejsce. Na progu do izby chorych przystanąłem,
by zastanowić się, co dalej.
Namacałem sakiewkę. Gotówka, którą zamierzałem wydać na upominki
dla córki, ważyła niemało, a doszły do tego jeszcze monety, które zostawił
mi Cierń. W Białym Gaju hojnie zaczerpnąłem pieniędzy na wydatki
w Dębowym Zdroju, bo zamierzałem rozpieszczać tam córkę na wszelkie
możliwe sposoby. Czy to naprawdę było zaledwie wczoraj?
Spochmurniałem. Dzień, który miał być radosny i beztroski, zakończył się
przemocą i rozlewem krwi. By ratować życie Błazna, posłałem córkę
do domu pod wątpliwą opieką tutora, Bastarda Czujnego i panny Szkody.
Moją ukochaną Pszczółkę, zaledwie dziewięcioletnią, a drobną i kruchą jak
sześciolatka. Nie taki dzień dla niej planowałem. Pokrzywa obiecała wysłać
ptaka, by ją zawiadomić, że dotarłem do Koziej Twierdzy bezpiecznie, więc
z pewnością dotrzymała słowa, bo starsza córka nigdy mnie nie zawiodła.
Postanowiłem jeszcze dziś napisać listy: do Bastarda Czujnego, do Birbanta,
a co najważniejsze, do Pszczółki. Chyży posłaniec na rączym koniu
dostarczy je w trzy dni. Najdalej cztery, jeżeli znowu spadnie śnieg. Na razie
musi wystarczyć ptak z wiadomością.
Skoro miałem trochę wolnego czasu, postanowiłem wybrać się do miasta,
nie tylko po komplet nowej odzieży dla siebie, ale także po upominki dla
Pszczoły.
Najodpowiedniejsze będą prezenty związane ze świętem, uznałem.
Chciałem udowodnić córce, że choć nie mogę przy niej być, towarzyszę
jej myślami. Rozpieszczę siebie, rozpieszczając ją! Nawet jeśli podarunki
dotrą do niej dopiero za kilka dni.
Postanowiłem wybrać się do miasta pieszo, zamiast prosić Mocą
Sumiennego lub Pokrzywę o pożyczenie konia ze stajni. Po pierwsze, konie
radziły sobie niezbyt dobrze na stromych ulicach wyłożonych kocimi łbami,
a po drugie Sumienny z pewnością miał mnóstwo zajęcia z podejmowaniem
delegacji handlowych. Do kompletu Pokrzywa najprawdopodobniej wciąż
była na mnie zła, delikatnie mówiąc, i to nie bez przyczyny. Nie zaszkodzi
dać jej nieco czasu na ochłonięcie.
Droga do miasta okazała się szersza, niż pamiętałem, gdyż wycięto drzewa
rosnące na poboczach. Miała także znacznie mniej dziur i błotnistych kałuż.
A samo miasto wyszło mi naprzeciw dużo prędzej niż dawniej, bo znacznie
się rozrosło: domy i sklepy podchodziły coraz bliżej zamku. Tam, gdzie
swego czasu rósł las, teraz rozpościerały się przedmieścia zdominowane
przez wszelkiego rodzaju handel. Królowała tam dość podła gospoda
„Królewski gwardzista”, a za nią wypatrzyłem budynek, w którym
najpewniej znajdował się dom uciech. Drzwi prowadzące do oberży „Pod
Frywolnym Pstrągiem” były zdjęte z zawiasów, ponury karczmarz właśnie
je reperował. Dalej pyszniło się miasto, ustrojone z okazji świąt girlandami,
gałęziami zimozielonych drzew i krzewów oraz barwnymi proporcami.
Na ulicach panował tłok, powodowany nie tylko przez dostawców
zaopatrujących karczmy i tawerny, ale też za sprawą podróżnych i kupców
korzystających z wolnych dni.
Nie od razu znalazłem rzeczy, których potrzebowałem. W jednym
ze sklepów, bardzo wyraźnie nastawionym na obsługę żeglarzy i strażników
wpadły mi w oko dwie niedrogie koszule, prawie na mnie dobre, długa
kamizela z brązowej wełny, gruby płaszcz i spodnie, od biedy do wzięcia.
Uśmiechnąłem się lekko, uświadomiwszy sobie, że nie wiadomo jak ani
kiedy przywykłem do garderoby w znacznie lepszym gatunku. Zastanowiłem
się nad tym i w efekcie wstąpiłem do krawca, gdzie szybko i sprawnie wzięto
ze mnie miarę, po czym obiecano mi gotowy strój przed upływem dwóch dni.
Obawiałem się, że faktycznie nie zdołam opuścić Koziej Twierdzy wcześniej,
lecz i tak obiecałem premię za szybsze wykonanie zlecenia. W dalszej
kolejności niezgrabnie przedstawiłem wzrost oraz inne wymiary Błazna,
ostatnio bardzo zmalałe, a krawiec obiecał, że na popołudnie przyszykuje
bieliznę oraz dwa szlafroki. Podkreśliłem, że mój przyjaciel jest chory, więc
najwłaściwsza będzie miękka tkanina. Zostawiłem kilka monet, dzięki czemu
zyskałem pewność, iż praca będzie postępowała błyskawicznie.
Załatwiwszy sprawy najpilniejsze, skierowałem się tam, skąd dobiegały
muzyka i wesoły zgiełk. Wkrótce znalazłem się na ulicy żywcem wyjętej
z moich młodzieńczych wspomnień zimowego święta, gdzie królowali
żonglerzy i lalkarze, piosenka i taniec, gdzie sprzedawcy głośno zachwalali
słodycze oraz smakowite przekąski, wiedźmy sprzedawały eliksiry i amulety,
a dziewczęta stroiły głowy w wieńce z ostrokrzewu. Serce się radowało
na widok wszechobecnej szczęśliwości. Brakowało mi Sikorki, tęskniłem
za Pszczołą. Wszystko bym oddał, żebyśmy mogli we dwoje cieszyć się
świątecznym nastrojem.
Nakupowałem różnych drobiazgów: wstążki z dzwoneczkami, pałeczki
cukrowe, srebrny łańcuszek na szyję z trzema bursztynowymi ptaszkami,
paczkę orzechów z przyprawami, zielony szalik z wrobionymi żółtymi
gwiazdami, nożyk do pasa z doskonałą kościaną rękojeścią oraz płócienną
torbę na wszystkie te sprawunki. Przyszło mi do głowy, by dać ją
posłańcowi, którego pchnę do Pszczółki z listem, więc postanowiłem się nie
ograniczać. Dołożyłem koraliki z kropkowanych muszelek z jakiejś odległej
plaży, potem balsaminkę do skrzyni z wełnianymi ubraniami na zimę i tak
dalej, i tak dalej, aż torba ledwo się zamykała. Chmury odsłoniły błękitne
niebo, tchnący świeżością wietrzyk wyraźnie zakosztował oceanu, dzień
zyskał na urodzie – oto prawdziwy klejnot pośród innych dni. Natchnął
mi wyobraźnię obrazami córki zachwyconej błyskotkami. Spacerując
nieśpiesznie wśród ogólnej wesołości, układałem w myślach słowa, które
zawrę w liście, zdania proste i jednoznaczne, by Pszczoła sama bez kłopotu
odczytała mój przekaz, by zrozumiała, jak bardzo mi przykro, że nie jesteśmy
razem. Wkrótce jednak wiatr zagonił na niebo kolejny wał chmur, sinych
i gniewnie rozpędzonych. Czas wracać.
Zajrzałem ponownie do pracowni krawieckiej i ku swemu wielkiemu
zadowoleniu otrzymałem ubrania dla Błazna. Gdy znów stanąłem
za progiem, ciężkie niskie chmury ciągnęły się aż po horyzont. Zaczął padać
śnieg, a wiatr groźnie obnażył zębiska. Zgięty niemal wpół pośpieszyłem
stromą drogą do twierdzy. Bramy minąłem równie łatwo, jak w przeciwną
stronę, gdyż z powodu obecności posłannictwa handlowego, a także
ze względu na bliskie święta, strażnikom rozkazano miłosiernym okiem
patrzeć na tych, którzy chcieli wejść do zamku.
Przypomniało mi to jednak o pewnej nierozwiązanej kwestii.
Potrzebowałem nowej tożsamości. Odkąd na życzenie córki zgoliłem brodę,
nie tylko służbę w Białym Gaju, lecz nawet Rebusa dziwił mój młody
wygląd. Po latach nieobecności na dworze królewskim nie miałem odwagi
przedstawić się jako Tom Borsuczowłosy, a moje obawy miały źródło nie
tylko w fakcie, że pasmo siwych włosów, od którego wziął się mój
przydomek, dawno zniknęło. Otóż, co ważniejsze, znajomi Toma
Borsuczowłosego spodziewaliby się ujrzeć mężczyznę w wieku lat
sześćdziesięciu, a nie człowieka wyglądającego na co najwyżej trzydzieści
pięć.
Tym razem nie skorzystałem z wejścia przez kuchnię. Skierowałem się
ku jednemu z bocznych korytarzy i wybrałem drzwi przeznaczone głównie
dla posłańców oraz ważniejszej służby. Ponieważ taszczyłem pękatą torbę,
zostałem wpuszczony bez kłopotu, tylko jakiś podrzędny zarządca spytał,
po co przyszedłem, na co odrzekłem, iż niosę przesyłkę dla wielmożnej pani
Pokrzywy, i zostałem przepuszczony bez dalszych przeszkód.
Ozdoby na ścianach zamku i meble zmieniły się w ciągu lat, jednak
rozdysponowanie pokojów w zasadzie pozostało bez zmian od czasów
mojego dzieciństwa. Schodami dla służby dotarłem na piętro zarezerwowane
dla pomniejszej szlachty, odczekałem chwilę, udając, że ktoś ma mnie
wpuścić do któregoś z pokojów, i gdy tylko na korytarzu zrobiło się pusto,
bez kłopotu znalazłem się piętro wyżej, pod drzwiami dawnej komnaty
wielmożnej pani Tymianek. Klucz gładko obrócił się w zamku, wszedłem
do środka. Sekretne przejście do byłej kryjówki Ciernia znajdowało się
w szafie pełnej stęchłej garderoby kobiecej.
Wpełzłem tam tak samo niezgrabnie jak poprzedniego wieczoru,
zastanawiając się przy tym, czy wszystkie te środki ostrożności są
rzeczywiście niezbędne. Błazen poprosił o ulokowanie w sekretnej komnacie
starego mistrza, ponieważ obawiał się pościgu, chociaż ja sądziłem, że
podróż przez kamienne filary udaremniła wysiłki każdego, kto by za nim
podążał. Potem jednak przypomniałem sobie śmierć bladej dziewczyny. Jak
żywe stanęły mi w pamięci pasożyty zjadające jej gałki oczne i doszedłem
do wniosku, że faktycznie, ostrożności nigdy za wiele. Nikomu się krzywda
nie stanie, jeśli Błazen będzie dobrze ukryty.
Pod moją nieobecność dawną kryjówkę Ciernia odwiedził któryś
z podopiecznych mistrza. Postanowiłem zobaczyć się z tą osobą. Zabrano
brudne odzienie Błazna, opróżniono wannę i przestawiono ją w kąt. Zniknęły
naczynia z wczorajszej kolacji. Głęboko w czeluści kominka tkwił słusznej
wielkości, garniec z kamionki. Chociaż był szczelnie zakryty, dobywał się
z niego zapach duszonej wołowiny. Stół został przykryty obrusem, na nim
ułożono bochen chleba zawinięty w czystą żółtą serwetę, a obok ustawiono
talerzyk z bladym zimowym masłem. Dostrzegłem również omszałą flaszkę
czerwonego wina oraz dwa kielichy, a także sztućce i talerze.
O dwóch praktycznych koszulach nocnych przewieszonych przez oparcie
krzesła pomyślała najpewniej wielmożna pani Ketriken. Dołączono do nich
dwie pary luźnych spodni z tej samej tkaniny, a na siedzisku leżały dwie pary
starannie zwiniętych wełnianych skarpet. Uśmiechnąłem się. Bardzo
prawdopodobne, że dawna królowa wybrała te rzeczy, wygodne i praktyczne,
we własnej garderobie. Ułożyłem je w nogach łóżka od strony Błazna.
Strój przygotowany na drugim krześle był znacznie mniej oczywisty.
Błękitna suknia z rękawami rozszerzanymi na kształt dzwonu i o wymyślnie
nierównych brzegach miała na przodzie kilkadziesiąt guzików więcej, niż
trzeba do zapięcia jakiejkolwiek sztuki odzieży. Na siedzisku leżały niemal
pospolite spodnie z czarnej wełny zakończone mankietami w białe
i niebieskie pasy. Natomiast stojące obok nich buty o zadartych noskach i na
wysokich mocnych obcasach wyglądały jak dwie łódki. Uznałem, że są
za duże na Błazna, pomijając fakt, że na razie nie miał zdrowia nigdzie
w nich paradować.
Od momentu, gdy wszedłem do komnaty, podświadomie słuchałem
głębokiego, spokojnego oddechu przyjaciela. Dobrze, że nadal spał.
Stłumiłem w sobie dziecinny odruch, by go zbudzić i zapytać, jak się czuje.
Zachowałem zdrowy rozsądek, znalazłem papier i usiadłem przy dawnym
stole roboczym Ciernia, by napisać list do córeczki. Słowa kłębiły mi się
w głowie; napisałem powitanie, po czym jakiś czas jedynie wpatrywałem się
w arkusz. Zbyt wiele chciałem jej przekazać: od zapewnień, iż wrócę
wkrótce, po wskazówki, jak powinna radzić sobie z Bastardem Czujnym
i panną Szkodą. Czy mogłem mieć pewność, że nikt poza nią nie przeczyta
tego listu? Taką miałem nadzieję, jednak nauki wpojone za młodu stanowiły
u mnie drugą naturę, toteż postanowiłem nie powierzać papierowi żadnych
uwag, które by mogły wzbudzić jakiekolwiek nieprzychylne uczucia
w stosunku do mojej córki. I tak napisałem jedynie, że mam nadzieję sprawić
jej radość drobnymi upominkami: w ślad za dawną obietnicą przesyłam nóż
do pasa i spodziewam się, że będzie go używała mądrze. Obiecałem wrócić
do domu możliwie najszybciej, prosiłem, by jak najpełniej wykorzystywała
czas pod moją nieobecność. Nie zaleciłem córce pilnej nauki pod okiem
tutora. Pozostając w zgodzie z prawdą, musiałem przyznać, iż wolałbym,
żeby aż do uroczystości lekcje w ogóle się nie odbywały. Do tego również
nie przyznałem się na papierze. Zakończyłem życzeniami wesołych świąt
i stwierdzeniem, że ogromnie za nią tęsknię. Potem jakiś czas siedziałem bez
ruchu, zapewniając siebie samego w duchu, że Birbant zadba o odpowiednią
oprawę wyjątkowych dni. Sam zamierzałem nająć minstreli w Dębowym
Zdroju, właśnie wczoraj, tego znamiennego dnia. Nasza kucharka, Gałka
Muszkatołowa, zaproponowała wyśmienity jadłospis, Birbant go okrasił.
Całość leżała gdzieś na moim biurku w domu.
Nieszczególnie sprawdzałem się w roli ojca. Byłem zdecydowany zmienić
ten stan rzeczy, jednak niewiele mogłem zdziałać, będąc w Koziej Twierdzy.
Na razie, póki nie wrócę do domu, Pszczółka będzie musiała zadowolić się
upominkami.
Zwinąłem pismo, związałem kawałkiem szpagatu. Znalazłem lak,
rozpuściłem kawałek, by zalać węzeł, i odcisnąłem w kleksie wzór z sygnetu.
Nie był to szarżujący kozioł Bastarda Rycerskiego Przezornego, lecz odcisk
borsuczej łapy, którym pieczętował się dzierżawca Tom Borsuczowłosy.
Wstałem, przeciągnąłem się i sięgnąłem po list. Czas poszukać kuriera.
Nagle zaalarmowało mnie Rozumienie. Wciągnąłem w nozdrza powietrze,
doszukując się jakiegoś szczególnego zapachu. Zmieniony w kamień
przeczesałem spojrzeniem wnętrze komnaty. Tam. Za ciężkim gobelinem
przedstawiającym psy gończe ścigające jelenia. Ozdoba zakrywała jedno
z tajnych wejść. Tam ktoś był. Skupiłem się. Uciszyłem oddech. Nie
sięgnąłem po broń, ale tak rozmieściłem ciężar ciała, by w mgnieniu oka
skoczyć albo przypaść do ziemi. Czekałem.
– Nie skrzywdź mnie, panie.
Głos chłopięcy. Samogłoski przeciągnięte jak u wieśniaka.
– Wejdź.
Niczego nie obiecywałem.
Dłuższą chwilę nie działo się nic. Potem chłopak bardzo wolno odsunął
gobelin i wszedł do mrocznej komnaty. Pokazał mi obie ręce, prawa była
pusta, w lewej trzymał zwój.
– Przyniosłem wiadomość.
Przyjrzałem mu się uważnie. Bardzo młody, lat może dwanaście.
Chłopięce ciało jeszcze nie zaczęło zmieniać się w męskie. Kościsty, wąskie
ramiona. Nigdy nie będzie potężny. Ubrany w niebieski strój zamkowego
pazia. Włosy ciemne i kręcone jak u rasowego barbeta, oczy też brązowe.
Ostrożny. Pokazał mi się, ale nie wszedł dalej. Wyczuł niebezpieczeństwo
i zachował się z wielką przezornością, co dobrze o nim świadczyło.
– Od kogo? – zapytałem.
Zwilżył usta końcem języka.
– Od człowieka, który wiedział, gdzie mam cię szukać, panie. I pokazał
mi drogę do tej komnaty.
– Skąd wiesz, że wiadomość jest dla mnie?
– Powiedział, że tu cię, panie, znajdę.
– Mogłeś zastać kogokolwiek.
Pokręcił głową, ale się ze mną nie sprzeczał.
– Nos złamany przed laty, na koszuli zaschnięta krew.
– Podaj zwój.
Zbliżył się jak lis planujący wykraść królicze truchło z sideł: kroki stawiał
lekko, nie spuszczał ze mnie wzroku. Dotarłszy do krańca stołu, położył zwój
na blacie i odstąpił.
– To wszystko? – spytałem.
Rozejrzał się po komnacie, objął spojrzeniem kominek i strawę.
– Mam przynieść, cokolwiek sobie, panie, zażyczysz.
– A nazywasz się...?
Znów dłuższa pauza.
– Popiół, panie.
Czekał, nie opuszczając wzroku.
– Nie mam dla ciebie żadnych poleceń. Możesz odejść.
– Tak, panie.
Cofał się, stale przodem do mnie i nie odwracając ode mnie oczu. Jeden
powolny krok za drugim, aż dłonią dotknął gobelinu. Wsunął się za tkaninę.
Czekałem jakiś czas, lecz nie usłyszałem szmeru stóp na stopniach.
Po chwili wstałem i na palcach podszedłem do ściany. Gwałtownie
poderwałem gobelin – i zajrzałem w pustkę. Chłopak zniknął, jakby go tu
w ogóle nie było. Pozwoliłem sobie na lekkie skinięcie głową. Cóż, może
faktycznie do trzech razy sztuka i Cierniowi udało się wreszcie znaleźć
czeladnika wartego zachodu. Ciekaw byłem, czego zdążył go nauczyć...
A może to wielmożna pani Różyczka szkoliła nowego adepta? Interesujące.
I gdzie go znalazł? Zaraz... Stanowczo odsunąłem wszelkie pytania na temat
chłopaka. To nie moja sprawa. Rozsądnie będzie zadawać jak najmniej pytań
i w miarę możliwości nie angażować się w kwestie zabójstw oraz sprawy
polityczne w Koziej Twierdzy. Moje życie było już wystarczająco
skomplikowane.
Głód zaczął mi się dawać we znaki, lecz postanowiłem zaczekać jeszcze
jakiś czas, z nadzieją, że Błazen obudzi się i zjemy razem. Wróciłem
do stołu, przyciągnąłem do siebie zwój od Ciernia. Już po pierwszych dwóch
wersach poczułem wyraźnie, jak zaciskają się wokół mnie sieci dworskich
intryg.
Skoro nie masz pilnych zajęć, czekając na poprawę jego zdrowia,
może byś chciał się do czegoś przydać? Szaty dostarczono, na dworze
oczekuje się przybycia baroneta Celsjana z Wieżycy, niewielkiego, lecz
doskonale prosperującego majątku w odległym zakątku na północnym
wschodzie Księstwa Koziego. Lojalność tego szlachcica bywa krucha
jak minerał, od którego nadano mu imię. Lubi wypić, a plotka niesie, iż
w kopalni miedzi na jego ziemiach zaczęto ostatnimi czasy wydobywać
rudę w pierwszorzędnym gatunku. Dlatego też przybył do stolicy
i weźmie udział w negocjacjach handlowych.
Na tym list się nie kończył. Ani razu nie padło w nim imię adresata,
charakter odręcznego pisma trudno by jednoznacznie powiązać z Cierniem,
lecz rodzaj intrygi nie pozostawiał najmniejszych wątpliwości. Skończywszy
czytanie, z ciężkim westchnieniem wróciłem do dziwacznej sukni. Miałem
jeszcze czas przed wieczornym spotkaniem w sali biesiadnej i doskonale
znałem rolę, jaką miałem odegrać w czasie kolacji oraz późniejszych
rozmów. Będę mówił niewiele, słuchał uważnie, a następnie przekażę
Cierniowi ze szczegółami, kto co mi zaproponował i jak wiele jest skłonny
zapłacić. Trudno o ważniejszą rozgrywkę. Wiedziałem doskonale, że Cierń
zdecydował, co muszę wiedzieć, i zdradził mi dokładnie tyle, ile uznał
za stosowne. Jak zwykle starannie rozpinał sieci, stary pająk.
Mimo rozdrażnienia poczułem także dobrze znany dreszcz emocji.
Zbliżało się święto Środka Zimy. Służba w zamkowych kuchniach da z siebie
wszystko, zabrzmi muzyka, będą tańce, będą się bawić goście z całego
królestwa. Ja, uzbrojony w nową tożsamość, ubrany w strój, który będzie
w równej mierze ściągał na mnie uwagę, jak i charakteryzował mnie jako
przybysza, miałem raz jeszcze szpiegować dla Ciernia, jak za młodych lat.
Przyłożyłem do siebie suknię. Ach, nie, to nie suknia, lecz pretensjonalny
i zbyt strojny kaftan. Do niego niepraktyczne buty. Guziki wykonane z kości
barwionej na niebiesko miały kształt kwietnych bukietów, a znajdowały się
nie tylko na przodzie, lecz także wzdłuż rękawów. Bardzo dużo guzików.
Które w dodatku niczego nie zapinały, a jedynie stanowiły ozdobę. Tkanina
okazała się miękka, znacznie cięższa, niż oczekiwałem. Nie znałem takiej.
Ściągnąłem brwi. Ależ tak. Najwyraźniej ktoś już zapełnił ukryte kieszenie
wszelkimi niezbędnymi drobiazgami.
Szybko znalazłem bardzo ładny komplet wytrychów oraz maleńki talerzyk
piły. W następnej kieszonce znajdowało się wyjątkowo skuteczne ostrze
często wybierane przez złodziei tnących sakwy. Wątpiłem, bym dysponował
konieczną w tym fachu zwinnością. Kilka razy wykonywałem tego typu
zlecenia dla Ciernia, jednak nie po to, by pozbawić ofiarę pieniędzy, lecz
żeby poznać treść listów miłosnych, które nosił przy sobie książę Władczy,
albo zorientować się, kto ze służby ma znacznie więcej brzęczącej monety,
niż powinien, jeśli byłby uczciwy. Dawno to było. Bardzo dawno.
Z łóżka dobiegł cichy jęk. Przerzuciłem kaftan przez ramię i pośpieszyłem
do przyjaciela.
– Błaźnie? Obudziłeś się?
Czoło miał pobrużdżone, powieki zaciśnięte, lecz gdy usłyszał mój głos,
usta wykrzywił mu grymas mający pewnie być uśmiechem.
– Bastardzie? Czy ja ciągle śnię?
– Nie, przyjacielu. Jesteś w Koziej Twierdzy. Bezpieczny.
– Och, Bastardzie... O bezpieczeństwie nie śmiem nawet marzyć. –
Spis treści Karta tytułowa Karta redakcyjna Rozdział 1. Wigilia Środka Zimy w Koziej Twierdzy Rozdział 2. Baronet Celsjan Rozdział 3. Porwanie Pszczoły Rozdział 4. Opowieść Błazna Rozdział 5. Wymiana substancji Rozdział 6. Rozumiejący Rozdział 7. Kruk i sekrety Rozdział 8. Przezorni Rozdział 9. Korona Rozdział 10. Przypływy i odpływy Rozdział 11. W Białym Gaju Rozdział 12. Shaysim Rozdział 13. Sekrety Ciernia Rozdział 14. Kozłek Rozdział 15. Zaskoczenie Rozdział 16. Podróż Rozdział 17. Krew Rozdział 18. Ten, który zmienia Rozdział 19. Strategia Rozdział 20. Czas oczekiwania Rozdział 21. Vindeliar
Rozdział 22. Niezgoda Rozdział 23. Powiązania i zobowiązania Rozdział 24. Rozbrat Rozdział 25. Czerwony śnieg Rozdział 26. Rękawiczka Rozdział 27. Pokłosie Rozdział 28. Następstwa Rozdział 29. Rodzina Rozdział 30. Książę Bastard Rycerski Rozdział 31. Ostatnie przygotowania Rozdział 32. Podróżnicy Rozdział 33. Odjazd Rozdział 34. Smoki Rozdział 35. Kelsingra Rozdział 36. Powitanie u Najstarszych Rozdział 37. Bohater i złodziej Rozdział 38. Wynurzenie
Tytuł oryginału: Fool’s Quest Copyright © 2015 by Robin Hobb Copyright for the Polish translation © 2018 by Wydawnictwo MAG Redakcja: Urszula Okrzeja Korekta: Magdalena Górnicka Okładka: Dominik Broniek Projekt typograficzny, skład i łamanie: Tomek Laisar Fruń ISBN 978-83-7480-897-2 Wydanie II Wydawca: Wydawnictwo MAG ul. Krypska 21 m. 63, 04-082 Warszawa tel./fax 228 134 743 www.mag.com.pl Wyłączny dystrybutor: Firma Księgarska Jacek Olesiejuk Spółka z ograniczoną odpowiedzialnością S.K.A. ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Maz. tel. 227 213 000 www.olesiejuk.pl Skład wersji elektronicznej: pan@drewnianyrower.com
Rudyardowi, mojemu wciąż, mimo upływu lat, najdroższemu Ukochanemu.
Rozdział 1 Wigilia Środka Zimy w Koziej Twierdzy Bezpieczny jestem i ciepło mi z dwójką rodzeństwa. Oboje są ode mnie silniejsi, więksi. Przyszedłem na świat ostatni. Ślepia otworzyły mi się późno, miałem najmniej śmiałości. Brat i siostra nie raz wybierali się za matką aż do wyjścia z nory wykopanej głęboko w podmytym brzegu rzeki. Za każdym razem warczała na nich i kłapała zębami, zmuszając do powrotu. Opuszcza nas, gdy rusza polować. Powinniśmy zostawać pod opieką watahy, młodszych członków stada, lecz z całej sfory jest tylko ona, więc musi polować samotnie, a my czekamy tam, gdzie nam każe. Oto dzień, gdy otrząsa się z nas o wiele za wcześnie, bo jeszcze nie mamy dosyć picia mleka. Zostawia nas, idzie polować, opuszcza schronienie, choć zmierzch ledwo spełza na ziemię. Słyszymy tylko pojedynczy skowyt. Nic więcej. U brata, największego z naszej trójki, ciekawość walczy o lepsze ze strachem. Rosłe szczenię skowycze głośno, przywołując matkę, lecz nie dostaje odpowiedzi. Rusza do wyjścia, siostra za nim, jednak zaraz oboje wracają przerażeni i kulą się razem ze mną. Tuż przed norą pojawiają się obce zapachy, zła woń krwi i stworzeń nam nieznanych. Gdy kurczymy się, popiskując z cicha, zapach krwi przybiera na sile. Robimy jedyne, co potrafimy: ukrywamy się w najdalszym zakątku legowiska. Docierają do nas dźwięki... to nie jest skrobanie łapami o grunt. Przywodzą na myśl wielki kieł, który wgryza się w ziemię i wydziera ogromny jej kęs. Wgryza się i wydziera, wgryza i wydziera. Zbijamy się w ciasny kłąb, brat stroszy sierść. Słuchamy tych dźwięków i pojmujemy, że na zewnątrz jest więcej, niż jedna istota. Woń krwi gęstnieje, miesza się z zapachem naszej matki. Odgłosy kopania nie milkną.
Pojawia się nowa woń. Z czasem ją poznam, lecz we śnie nie wiem, że to dym. Żadne z nas nie pojmuje zjawiska, które gęstymi smugami wciska się do jamy. Płaczemy, bo ślepia nas pieką i nie możemy zaczerpnąć tchu. W kryjówce jest gorąco i brakuje powietrza, więc w końcu brat pełznie do wyjścia. Słyszymy jego skowyt, nosy mówią nam, że popuścił ze strachu. Siostra kuli się przy moim boku skurczona, zamiera w bezruchu. A potem przestaje oddychać i już się nie chowa. Jest martwa. Przywieram do ziemi, oślepiony dymem zakrywam nos łapami. Ciągle słyszę kopanie, aż w pewnej chwili coś mnie chwyta. Skamlę i wyrywam się, lecz coś trzyma mnie mocno za przednią łapę i wyciąga z nory. Matka jest skórą i odrzuconym na bok krwistoczerwonym kadłubem. Przerażony brat wciska się w kąt klatki na dwukołowym wózku. Mnie rzucają obok niego, potem wyciągają truchło siostry. Są rozeźleni, że nie żyje, kopią ją w złości, jakby za sprawą gniewu mogli jeszcze i teraz sprawić jej ból. Po czym, utyskując na chłód i nadciągający mrok, skórują zewłok i rzucają futerko obok skóry matki. Dwaj mężczyźni wdrapują się na wózek i popędzają muła batem, już obliczając, ileż to dostaną za młode wilki na rynku psich walk. Skrwawione futra siostry i matki wypełniają mi nos odorem śmierci. To zaledwie początek udręki, która trwać będzie bez końca. Czasem dostajemy coś do jedzenia, a czasem nie. Nie mamy gdzie schronić się przed deszczem. Jedyne źródło ciepła to brat, więc tulimy się do siebie. On, wychudły od robaków, traci życie rzucony na arenę, by podjudzić wystawione psy. Od tamtej pory jestem sam. Karmią mnie resztkami, ochłapami lub wcale. Łapy mi wrzodzieją od nieustannego skrobania klatki, pazury mam rozszczepione, mięśnie ścierpnięte od ciasnoty. Biją mnie i szturchają, bym rzucał się na pręty, których nie mogę pokonać. Rozmawiają o zamiarze sprzedania mnie, bym brał udział w psich walkach. Słyszę słowa, ale ich nie rozumiem. Pojąłem słowa całkiem jasno. Obudził mnie gwałtowny spazm i przez moment wszystko było niewłaściwe, obce. Leżałem zwinięty w kłębek,
rozdygotany i pozbawiony futra, na dodatek tylne łapy miałem wygięte pod złym kątem i czymś spętane. Zmysły mi się przytępiły, jakbym tkwił w worku. Na dodatek tonąłem w smrodach tych znienawidzonych istot. Obnażyłem zęby i warcząc, uwolniłem się z więzów. Nawet gdy znalazłem się na podłodze, wlokąc za sobą koc, a moje ciało dawało mi niezbity dowód, iż jestem, zaiste, jednym z tych znienawidzonych ludzi, nadal byłem zdezorientowany. Zdawało mi się, że powinien być ranek, lecz wbijałem wzrok w ciemność. Na podłodze nie wyczuwałem gładkich dębowych desek z mojej sypialni, pokój nie pachniał, jak powinien. Wolno dźwignąłem się na nogi, oczy z trudem przywykały do mroku. Wytężając wzrok, dostrzegłem czerwone ślepia, po czym uświadomiłem sobie, że to dogasające węgle w palenisku. W kominku. Brnąc po omacku, zdołałem poskładać w całość otaczający mnie świat. Znajdowałem się w Koziej Twierdzy, w dawnej kryjówce Ciernia. Wzruszyłem popiół i dorzuciłem parę szczap. Wciąż jeszcze otępiały wyszukałem świece i zapaliłem je, budząc w komnacie charakterystyczny dla niej półmrok. Rozejrzałem się, wracając powoli do rzeczywistości. Oceniłem, że noc już przeminęła i za grubymi, pozbawionymi okien ścianami zbudził się nowy dzień. Straszne wypadki z dnia wczorajszego stanęły mi przed oczyma jak żywe: omal nie zabiłem najlepszego przyjaciela, zostawiłem dziecko pod opieką ludzi, którym nie do końca ufałem, a na dodatek przekroczyłem wszelkie granice rozsądku, wykorzystując Moc Rebusa, by sprowadzić Błazna do królewskiego zamku. Dołączyły do tego wspomnienia wszystkich wieczorów i nocy, jakie spędziłem w tej ślepej komnacie, przyswajając sobie umiejętności niezbędne w profesji królewskiego skrytobójcy i poznając jej najmroczniejsze sekrety. Gdy drewno w końcu zajęło się ogniem, łącząc siły z blaskiem świec, ogarnęło mnie przemożne uczucie, że wróciłem do siebie po długiej podróży. Wilczy sen o przerażającej niewoli zaczął wreszcie blaknąć. W myślach przemknęło mi pytanie, dlaczegóż to pojawił się w tak intensywnej postaci. Nie roztrząsałem jednak tej kwestii. Mój wilczy brat, Ślepun, odszedł z tego świata już dawno. Echa jego istnienia trwały w moim umyśle, w sercu i we wspomnieniach, w rzeczywistości jednak nie było go u mego boku. Zostałem sam. Ach, nie całkiem. Miałem Błazna. Odzyskałem serdecznego przyjaciela. Zdruzgotanego, pokonanego, najpewniej pozbawionego zdrowych zmysłów.
Mimo wszystko jednak znów był przy moim boku. Podniosłem świecę wysoko i zawróciłem ku łożu, które dzieliliśmy tej nocy. Błazen wciąż był pogrążony w głębokim śnie. Wyglądał strasznie. Twarz miał poznaczoną bliznami, nędza i głód zostawiły na jego skórze rany i odparzenia, a włosy upodobniły się do garstki pokruszonej słomy. Mimo to i tak wyglądał lepiej niż jeszcze wczoraj, gdy zobaczyłem go po raz pierwszy po długiej rozłące. Teraz był przynajmniej czysty, syty i ogrzany. Równy oddech należał do człowieka, który otrzymał zastrzyk nowej energii. Chciałbym powiedzieć, iż otrzymał ten dar ode mnie, lecz w rzeczywistości miomowolnie zaczerpnąłem siły od Rebusa. Przekazałem ją przyjacielowi w czasie przejścia przez czarne filary. Wstyd mi było, że bezwiednie nadużyłem gotowości do niesienia pomocy Rebusa, lecz równocześnie czułem niekłamaną ulgę, słysząc głęboki, spokojny oddech Błazna. Poprzedniego wieczoru znalazł w sobie siłę, by ze mną porozmawiać, pokonał pewien dystans na własnych nogach, sam się wykąpał i zjadł posiłek. Było to znacznie więcej, niż mógłbym oczekiwać po zmaltretowanym żebraku, jakim się jawił, gdy go ujrzałem. Niestety, siła użyczona nie jest tym samym, co prawdziwa. Pośpieszne leczenie Mocą, jakie mu narzuciłem, wyczerpało skromne zapasy jego własnej energii, a żywotność ukradziona Rebusowi nie mogła Błazna podtrzymać na długo. Pozostawało mi żywić nadzieję, że wczorajszy pożywny posiłek i odpoczynek już zaczęły przywracać mu siły. Patrzyłem na przyjaciela pogrążonego w śnie tak głębokim, że ośmieliłem się uwierzyć w jego przetrwanie. Poruszając się cicho, zebrałem ściągniętą z łóżka pościel i otuliłem go dodatkowym kocem. Bardzo się zmienił. Dawniej kochał piękno we wszystkich jego postaciach i było to po nim widać. Nosił ubrania szyte na miarę, mieszkał w bogato zdobionych wnętrzach, dbał o właściwe kotary przy łożu i na oknach, nawet taśmę, którą ściągał nieskazitelnie ułożone włosy, dobierał z uwzględnieniem mody i harmonii. Tak wyglądała przeszłość. Teraz przywodził na myśl raczej stracha na wróble. Trudno by szukać na nim choćby śladu tłuszczu, twarz zmieniła się w czaszkę obciągniętą cienką skórą. Nosił ślady bicia i tortur, był oślepiony, poznaczony bliznami, odmieniony do tego stopnia, że napotkawszy go, nie rozpoznałem serdecznego przyjaciela. Zniknął smukły, gibki trefniś z kpiącym uśmiechem na ustach. Przepadł bez śladu elegancki wielmożny pan Złocisty, wystrojony arystokrata. Został po nich nieszczęśnik
podobny do trupa. Oczy miał zamknięte, usta rozchylone na szerokość palca. Oddech świszczący. – Błaźnie? – Delikatnie potrząsnąłem jego ramieniem. Jedyną odpowiedzią było potknięcie w rytmie oddechu. Potem wypuścił powietrze, jakby zrezygnował z walki z bólem i strachem, i znów zapadł w głęboki sen znaczony równym oddechem. Uciekł od tortur, by spotkać się ze mną, przebył długą drogę w cierpieniu i niedostatku. Stracił zdrowie, bał się, że pogoń odbierze mu życie. Nie pojmowałem, jakim sposobem udało mu się – choremu i ślepemu – dotrzeć do celu. Mimo wszystko dokonał tego, a przyświecał mu jeden cel. Zeszłej nocy, nim zapadł w nieświadomość, poprosił mnie, bym dla niego zabijał. Chciał wrócić do Clerres, do swojej dawnej szkoły i do ludzi, którzy się nad nim znęcali. Poprosił mnie, bym wykorzystał swoje szczególne umiejętności i zabił tam wszystkich. Doskonale wiedział, że ten etap życia mam za sobą. Byłem teraz innym człowiekiem, mężczyzną godnym szacunku, zarządcą majątku starszej córki, opiekunem młodszej. Już nie skrytobójcą. Skończyłem z zabijaniem. Przytyło mi się przez lata, a mięśnie mojego ramienia już od długiego czasu nie były twarde jak serce zabójcy. Przemieniłem się w pana na włościach... Obaj zmieniliśmy się ogromnie. Wciąż miałem w pamięci jego kpiący uśmiech i zadziorny błysk w oku, spojrzenie w równej mierze powabne jak irytujące. Zmienił się bardzo, jednak miałem niezbitą pewność, iż nadal znam go doskonale, jeśli idzie o kwestie naprawdę istotne, wykraczające poza trywialne fakty, takie jak miejsce przyjścia na świat czy pochodzenie rodziców. Znałem go od wczesnej młodości... Gorzki uśmiech wykrzywił mi usta. Bo przecież nie od dziecka. W pewnym sensie żaden z nas nigdy nie był dzieckiem. Mimo to długie lata szczerej przyjaźni utworzyły fundament, w który nigdy nie zwątpiłem. Znałem usposobienie Błazna. Jego wierność i poświęcenie. Nikt nie został dopuszczony do tylu jego sekretów, co ja, a strzegłem ich równie zazdrośnie, jak własnych. Widziałem go w rozpaczy i sparaliżowanego strachem. Widziałem upitego na smutno i skręcającego się z bólu. A poza wszystkim innym widziałem go martwego i byłem nim martwym, przywróciłem jego ciało do życia i przywołałem ducha, by na nowo zamieszkał w ciele.
Innymi słowy: znałem go. Na wskroś. Tak w każdym razie sądziłem. Nabrałem powietrza głęboko w płuca, po czym wypuściłem je powoli, jednak napięcie nie ustąpiło. Czułem się jak dziecko wytężające wzrok w ciemności, przerażone domysłami, co może zobaczyć. Przeczyłem własnemu rozsądkowi, gdyż wiedziałem, czego się spodziewać. Naprawdę znałem go na wylot. I miałem pewność, że zrobi wszystko, co będzie uważał za konieczne, by pchnąć świat na lepszą drogę. Zmusił mnie do wędrówki po cienkiej linii między życiem a śmiercią, nakłonił do wzięcia na siebie bólu, cierpienia, niepowetowanej straty. Sam poddał się torturom, gdy uznał, że jego śmierć jest nieunikniona. Wszystko przez wzgląd na wizję przyszłości. Wobec tego, skoro uznał, że trzeba kogoś zabić, a sam nie mógł tego dokonać, ode mnie oczekiwał pomocy. I przedstawił swoją prośbę wspartą trudnymi słowami: zrób to dla mnie. Odwróciłem się od niego. Tak. Właśnie o to mnie poprosił. O coś, do czego nie chciałem wracać, za żadną cenę. A ja się zgodziłem. Ponieważ nie mogłem mu się sprzeciwić. Patrząc na przyjaciela, udręczonego, targanego niepokojem, poczułem gniew i nienawiść. Nikt, nikt na tym świecie, nie miał prawa wyrządzić mu tak straszliwej krzywdy i spokojnie żyć. Osoba do tego stopnia pozbawiona empatii, że potrafi przez długi czas zadawać tortury i poniżać innego człowieka, nie powinna żyć. To były potwory. Może wyglądały jak ludzie, lecz skutki ich czynów odsłaniały prawdę. Te monstra należało pozbawić życia. Ja powinienem to zrobić. Chciałem tego. Im dłużej patrzyłem na przyjaciela, tym bardziej pragnąłem zabijać, i to nie cicho ani dyskretnie, lecz głośno i bezwzględnie. Chciałem, żeby ludzie, którzy wyrządzili mu krzywdę, zdawali sobie sprawę, iż umierają, i wiedzieli z jakiego powodu. Życzyłem sobie, by mieli czas żałować swoich czynów. Niestety nie mogłem. Serce miałem rozdarte na pół. Musiałem odmówić. Bo choć kochałem Błazna jak siebie samego, choć łączyła nas przyjaźń szczera i prawdziwa, płonąca równie mocno, jak moja nienawiść, ważniejsza była Pszczoła. Ją przede wszystkim musiałem chronić, jej dobru się poświęcić. Już złamałem tę regułę, zostawiając ją pod opieką innych, by ratować życie przyjaciela. Tylko ona została mi po śmierci Sikorki, najukochańszej żony. Dzięki niej raz jeszcze zyskałem szansę,
by być dobrym ojcem, a ostatnio nie wypadałem w tej roli najlepiej. Przed laty zawiodłem starszą córkę, Pokrzywę. Pozwoliłem jej sądzić, że jest dzieckiem innego mężczyzny, pozwoliłem komu innemu ją wychowywać. Teraz wątpiła w moją umiejętność otoczenia Pszczoły opieką. Już wspominała, że należy mi ją odebrać i przenieść tutaj, do Koziej Twierdzy, gdzie starsza siostra mogłaby dopilnować jej wychowania. Na to nie mogłem pozwolić. Pszczoła była zbyt krucha i szczególna, by przetrwać wśród pałacowych intryg. Musiałem zatrzymać ją w bezpiecznym miejscu, w wiejskim dworze – Białym Gaju, w spokojnej okolicy, gdzie mogła rosnąć tak wolno, jak się jej podobało, zachowywać tak dziwnie, jak miała ochotę, i rozkwitać we własnym tempie, według własnego uznania. Dlatego też, choć opuściłem ją, by uratować Błazna, to tylko wyjątkowo i na krótki czas. Zamierzałem do niej wrócić. A być może, pocieszałem się w myślach, Błazen wydobrzeje na tyle, że jego także uda mi się zabrać na wieś. W Białym Gaju mogłem zapewnić mu wygody i bezpieczeństwo, zadbać, by spokojnie doszedł do siebie. Nie był w stanie, który pozwoliłby na podróż do Clerres, nie mówiąc już o jakiejkolwiek pomocy w zabijaniu. Zemsta, o czym wiedziałem doskonale, najlepiej smakuje na zimno, a tymczasem dorastania dziecka nie sposób odłożyć na później. Miałem jedną, jedyną sposobność być ojcem Pszczoły – teraz. Zabójcą dla Błazna mogłem stać się w dowolnym momencie. Oto dlaczego w tej chwili najlepsze były dla niego spokój i dochodzenie do zdrowia. O, tak. Są sprawy ważne i ważniejsze. Przez jakiś czas po cichu sprawdzałem, co się zmieniło w komnacie skrytobójcy, gdzie za dziecięcych lat spędziłem wiele szczęśliwych godzin. Wieczny bałagan, w którym świetnie czuł się mój stary mistrz, ustąpił wobec schludnego talentu organizacyjnego wielmożnej pani Różyczki. Teraz ona tu rządziła. Było czyściej i milej, jednak nie wiadomo dlaczego brakowało mi zwyczajnego tutaj galimatiasu: projektów w różnych stadiach, porozkładanych zwojów, porozstawianych wszędzie specyfików. Na półkach, gdzie swego czasu znajdowało się wszystko, począwszy od szkieletu węża, a na skamieniałej kości skończywszy, teraz panowały ład i porządek, w równych rzędach stały szczelnie zamknięte dzbany i butelki. Wszystkie zostały skrupulatnie oznaczone, eleganckim kobiecym pismem oznaczono ich zawartość. Oto karime i kozłek, waleriana oraz tojad, mięta i niedźwiedzi tłuszcz, sumak i cindin, a obok sut z Księstwa Rolnego. Któryś
ze słojów został opisany KOZŁEK Z WYSP ZEWNĘTRZNYCH, zapewne po to, by odróżnić go od zioła z Królestwa Sześciu Księstw. W jednej ze szklanych flaszek znajdował się ciemnoczerwony płyn, który drżał niespokojnie przy najlżejszym dotyku. Wirowały w nim nitki srebra, nie łączyły się z czerwienią, ale też nie wypływały na powierzchnię jak oliwa na wodzie. Nie widziałem wcześniej podobnej mikstury. Nie miała etykiety. Ostrożnie umieściłem ją z powrotem na drewnianym stojaku, dzięki któremu stała pionowo. Czasami lepiej nie być zbyt dociekliwym. Dalej znalazłem korzeń karuge i wykrwawnicę – na obu naczyniach obok nazwy rośliny znajdowała się maleńka trupia czaszka. Na półce poniżej ustawiono moździerze i ułożono tłuczki oraz noże do siekania, dalej sita i kilka niewielkich, ciężkich tygli. Na wieszaku tkwiły poplamione metalowe łyżki, pod nimi stały rzędem niewielkie gliniane naczynia, które w pierwszej chwili wprawiły mnie w zdumienie. Nie większe od mojej pięści, glazurowane na błyszczący brąz, zarówno same słoiki, jak i ściśle dopasowane pokrywki. Zamknięte były szczelnie, smołą, natomiast na środku każdego wieczka widniał niewielki otwór, a z niego wystawał zwinięty ogon woskowanych lnianych nici. Ostrożnie ująłem w dłoń jeden z takich pojemników, zważyłem go w dłoni. Wtedy raptem pojąłem, co to takiego. Cierń jakiś czas temu wspomniał, że czyni postępy w eksperymentach z wybuchającym proszkiem. Najnowszą metodą zabijania ludzi. Z największą ostrożnością odstawiłem pojemniczek na miejsce. Narzędzia mojego dawnego fachu stały w równych rzędach niczym wierne oddziały. Westchnąłem, lecz nie z żalu. I odwróciłem się do nich plecami. Błazen w dalszym ciągu spał. Postawiłem na tacy naczynia z naszej późnej kolacji i sprzątnąłem, co mogłem. Wannę, teraz pełną szarej, zimnej wody, zostawiłem w spokoju, podobnie koszmarnie brudną bieliznę Błazna. Nie śmiałem jej nawet spalić, ze względu na smród, jaki by się z pewnością rozszedł po komnacie. Nie czułem obrzydzenia, tylko litość. Moje wczorajsze ubranie było upstrzone brunatnymi plamami: psią posoką i krwią Błazna. Uznałem, iż na ciemnej tkaninie zabrudzenia nie rzucają się w oczy. Potem, zastanowiwszy się głębiej, postanowiłem sprawdzić zawartość starej, rzeźbionej szafy, która od zawsze pełniła wartę przy łóżku. Swego czasu były w niej wyłącznie robocze tuniki Ciernia, wszystkie wełniane, w praktycznym odcieniu szarości, większość poplamiona lub nadpalona na skutek niekończących się
eksperymentów. Teraz wisiały tam tylko dwie robocze tuniki, obie niebieskie i stanowczo na mnie za małe. Znalazłem też, ku swemu zdumieniu, kobiecą koszulę nocną, dwa proste podkoszulki oraz czarne obcisłe spodnie, które na mnie byłyby śmiesznie krótkie. Ach, no tak. Ubrania wielmożnej pani Różyczki. Czyli nic dla mnie. Nie miałem szczególnej ochoty zostawiać Błazna samego, jednak musiałem załatwić kilka spraw. Domyślałem się, że zostanie tu przysłany ktoś, kto posprząta i uzupełni zapasy, mimo to nie chciałem opuszczać przyjaciela, bezbronnego i pogrążonego we śnie. Z drugiej strony wiedziałem jednak, że powinienem zaufać Cierniowi. Zadbał o nas poprzedniego wieczoru, mimo pilnych obowiązków. Królestwo Sześciu Księstw oraz Królestwo Górskie miały do podpisania różne istotne umowy i pakty, dlatego do Koziej Twierdzy zaproszono wpływowych reprezentantów na cały tydzień świętowania Środka Zimy. A tu, proszę, mimo wszelkich związanych z tym zawirowań, uroczystości, tańców i ucztowania, nie tylko Cierń, lecz także król Sumienny oraz jego matka, wielmożna pani Ketriken, znaleźli czas, by wymknąć się po cichu i powitać mnie oraz Błazna. Mało tego, Cierń zdołał przygotować dla nas tę szczególną komnatę i zadbał, aby nam niczego nie brakowało. Nie zaniedba mojego przyjaciela, będzie o nim pamiętał. Przyśle do swojej dawnej komnaty kogoś, kto potrafi trzymać język za zębami. Cierń... Zaczerpnąłem głęboko tchu i sięgnąłem ku niemu mocą. Musnąłem jego umysł najlżejszą myślą. „Cierniu? Błazen śpi, a ja chciałbym załatwić kilka spraw...”. „Tak, tak, oczywiście. Teraz nie mogę z tobą rozmawiać, Bastardzie. Dyskutujemy o sprawach związanych z Kelsingrą. Jeśli nie będą skłonni zapanować nad smokami, może okazać się konieczne zawarcie przymierza bezpośrednio z gadami... Zadbałem o ciebie i twojego gościa. Jeżeli potrzebujesz pieniędzy, na niebieskiej półce znajdziesz kiesę. Teraz muszę skupić się wyłącznie na rozmowach. Wyobraź sobie, Miasto Wolnego Handlu twierdzi, że Kelsingra może dążyć do porozumienia z Krainą Miedzi!”. „Och”. Odstąpiłem. Znienacka poczułem się jak dziecko, które przeszkodziło dorosłym w rozmowie na ważne tematy. Smoki... Porozumienie za ich plecami? Sojusz... z kim? Z Miastem Wolnego Handlu? A cóż można zrobić
ze smokami? Chyba tylko przekupić je ogromną ilością mięsa, by otępiały z przejedzenia. Czyżby oswajanie aroganckich mięsożerców nie było lepsze niż rzucanie im wyzwania? Opanowało mnie bezsensowne wrażenie, że zostałem zlekceważony, ponieważ nikt nie poprosił mnie o wyrażenie opinii. Już w następnej chwili odzyskałem przytomność umysłu i skarciłem siebie. Niech smokami zajmą się Cierń, Sumienny, królowa Elliania oraz pani Ketriken. Ty trzymaj się od tego z daleka, Bastardzie. Uniosłem gobelin i wszedłem w labirynt sekretnych korytarzy wijących się w ścianach twierdzy. Swego czasu znałem je równie dobrze, jak drogę do stajni. Mimo upływu lat wąskie przejścia wplecione między ściany zamku i wzdłuż jego murów nie zmieniły się ani na jotę. Ja tymczasem, owszem. Nie byłem już chudym dzieckiem ani nawet młodzikiem. Czułem na karku szósty krzyżyk i choć schlebiałem sobie, że wciąż mam dość siły, by dzień w dzień wykonywać ciężką pracę fizyczną, nie byłem już ani smukły, ani zwinny. Wąskie zakręty, które swego czasu mijałem, w ogóle ich nie dostrzegając, teraz wymagały pewnych starań. Gdy dotarłem do wyjścia ukrytego w starej spiżarni, przyczaiłem się za sekretnymi drzwiami, przyciskając ucho do ściany, i zaczekałem na spokojniejszy moment, nim wyszedłem z korytarza za stojakiem na mięsa gęsto obwieszonym kiełbaskami. Uratowało mnie zamieszanie spowodowane przygotowaniami do obchodów święta Środka Zimy. Ledwo wyszedłem ze spiżarni na korytarz, jakaś potężna kobieta w fartuchu oprószonym mąką naskoczyła na mnie, żądając odpowiedzi, czemu tak długo mi zeszło. – Znalazłeś mi w końcu ten gęsi tłuszcz? – Nie znalazłem – odpowiedziałem zgodnie z prawdą. – Bo szukasz nie tam, gdzie trzeba! – prychnęła rozeźlona. – Trzeba minąć te drzwi i następne, potem zejść po schodach i tam za drugimi drzwiami jest chłodnia i tam go znajdziesz! W dużym brązowym glinianym garncu na półce! Pośpiesz no się! Obróciła się na pięcie i odeszła szybkim krokiem. Idąc, głośno wyrzekała na chybiony zwyczaj najmowania do pomocy nowych ludzi tuż przed świętami. Odetchnąłem z ulgą, choć odrobinę nerwowo, odwróciłem się i omal nie wpadłem na mężczyznę podobnego do mnie ze wzrostu i postury,
taszczącego ciężki brązowy garniec. Podążyłem za nim, a gdy skręcił do kuchni, ja minąłem kuchenne drzwi, z których buchały smakowite wonie świeżego chleba, gorącej zupy i pieczonego mięsiwa. Wyszedłem na zewnątrz. Na zatłoczonym dziedzińcu Koziej Twierdzy w zimowy dzień stałem się jednym z wielu śpieszących załatwić pilne sprawy. Z zaskoczeniem spojrzałem w niebo. Minęło południe, czyli spałem znacznie dłużej, niż zamierzałem. Niewielka szczelina między ciężkimi od śniegu chmurami odsłoniła słońce stojące w zenicie, nie miałem wątpliwości, że wkrótce znowu spadnie śnieg. Niepotrzebnie wczoraj tak lekkomyślnie pozbyłem się płaszcza. Będę miał szczęście, jeśli wrócę do twierdzy przed następną śnieżycą. Najpierw poszedłem do izby chorych, mając nadzieję, iż uda mi się przeprosić Rebusa w cztery oczy. Niestety było tam znacznie bardziej tłoczno niż zazwyczaj, bo zeszłego wieczoru kilku strażników wdało się w bójkę. Żaden nie odniósł poważniejszych obrażeń, poza może jednym, który został ugryziony w policzek. Rana była paskudna. Patrząc na nią, człowiek krzywił się odruchowo. Tutaj również zgiełk i zamieszanie okazały się moimi sprzymierzeńcami: gdy tylko odkryłem nieobecność Rebusa, opuściłem pomieszczenie bez przeszkód, piastując nadzieję, że zdążył dojść do siebie, jednak zdrowy rozsądek podpowiadał mi, że został przeniesiony w jakieś spokojniejsze miejsce. Na progu do izby chorych przystanąłem, by zastanowić się, co dalej. Namacałem sakiewkę. Gotówka, którą zamierzałem wydać na upominki dla córki, ważyła niemało, a doszły do tego jeszcze monety, które zostawił mi Cierń. W Białym Gaju hojnie zaczerpnąłem pieniędzy na wydatki w Dębowym Zdroju, bo zamierzałem rozpieszczać tam córkę na wszelkie możliwe sposoby. Czy to naprawdę było zaledwie wczoraj? Spochmurniałem. Dzień, który miał być radosny i beztroski, zakończył się przemocą i rozlewem krwi. By ratować życie Błazna, posłałem córkę do domu pod wątpliwą opieką tutora, Bastarda Czujnego i panny Szkody. Moją ukochaną Pszczółkę, zaledwie dziewięcioletnią, a drobną i kruchą jak sześciolatka. Nie taki dzień dla niej planowałem. Pokrzywa obiecała wysłać ptaka, by ją zawiadomić, że dotarłem do Koziej Twierdzy bezpiecznie, więc z pewnością dotrzymała słowa, bo starsza córka nigdy mnie nie zawiodła. Postanowiłem jeszcze dziś napisać listy: do Bastarda Czujnego, do Birbanta,
a co najważniejsze, do Pszczółki. Chyży posłaniec na rączym koniu dostarczy je w trzy dni. Najdalej cztery, jeżeli znowu spadnie śnieg. Na razie musi wystarczyć ptak z wiadomością. Skoro miałem trochę wolnego czasu, postanowiłem wybrać się do miasta, nie tylko po komplet nowej odzieży dla siebie, ale także po upominki dla Pszczoły. Najodpowiedniejsze będą prezenty związane ze świętem, uznałem. Chciałem udowodnić córce, że choć nie mogę przy niej być, towarzyszę jej myślami. Rozpieszczę siebie, rozpieszczając ją! Nawet jeśli podarunki dotrą do niej dopiero za kilka dni. Postanowiłem wybrać się do miasta pieszo, zamiast prosić Mocą Sumiennego lub Pokrzywę o pożyczenie konia ze stajni. Po pierwsze, konie radziły sobie niezbyt dobrze na stromych ulicach wyłożonych kocimi łbami, a po drugie Sumienny z pewnością miał mnóstwo zajęcia z podejmowaniem delegacji handlowych. Do kompletu Pokrzywa najprawdopodobniej wciąż była na mnie zła, delikatnie mówiąc, i to nie bez przyczyny. Nie zaszkodzi dać jej nieco czasu na ochłonięcie. Droga do miasta okazała się szersza, niż pamiętałem, gdyż wycięto drzewa rosnące na poboczach. Miała także znacznie mniej dziur i błotnistych kałuż. A samo miasto wyszło mi naprzeciw dużo prędzej niż dawniej, bo znacznie się rozrosło: domy i sklepy podchodziły coraz bliżej zamku. Tam, gdzie swego czasu rósł las, teraz rozpościerały się przedmieścia zdominowane przez wszelkiego rodzaju handel. Królowała tam dość podła gospoda „Królewski gwardzista”, a za nią wypatrzyłem budynek, w którym najpewniej znajdował się dom uciech. Drzwi prowadzące do oberży „Pod Frywolnym Pstrągiem” były zdjęte z zawiasów, ponury karczmarz właśnie je reperował. Dalej pyszniło się miasto, ustrojone z okazji świąt girlandami, gałęziami zimozielonych drzew i krzewów oraz barwnymi proporcami. Na ulicach panował tłok, powodowany nie tylko przez dostawców zaopatrujących karczmy i tawerny, ale też za sprawą podróżnych i kupców korzystających z wolnych dni. Nie od razu znalazłem rzeczy, których potrzebowałem. W jednym ze sklepów, bardzo wyraźnie nastawionym na obsługę żeglarzy i strażników wpadły mi w oko dwie niedrogie koszule, prawie na mnie dobre, długa kamizela z brązowej wełny, gruby płaszcz i spodnie, od biedy do wzięcia. Uśmiechnąłem się lekko, uświadomiwszy sobie, że nie wiadomo jak ani
kiedy przywykłem do garderoby w znacznie lepszym gatunku. Zastanowiłem się nad tym i w efekcie wstąpiłem do krawca, gdzie szybko i sprawnie wzięto ze mnie miarę, po czym obiecano mi gotowy strój przed upływem dwóch dni. Obawiałem się, że faktycznie nie zdołam opuścić Koziej Twierdzy wcześniej, lecz i tak obiecałem premię za szybsze wykonanie zlecenia. W dalszej kolejności niezgrabnie przedstawiłem wzrost oraz inne wymiary Błazna, ostatnio bardzo zmalałe, a krawiec obiecał, że na popołudnie przyszykuje bieliznę oraz dwa szlafroki. Podkreśliłem, że mój przyjaciel jest chory, więc najwłaściwsza będzie miękka tkanina. Zostawiłem kilka monet, dzięki czemu zyskałem pewność, iż praca będzie postępowała błyskawicznie. Załatwiwszy sprawy najpilniejsze, skierowałem się tam, skąd dobiegały muzyka i wesoły zgiełk. Wkrótce znalazłem się na ulicy żywcem wyjętej z moich młodzieńczych wspomnień zimowego święta, gdzie królowali żonglerzy i lalkarze, piosenka i taniec, gdzie sprzedawcy głośno zachwalali słodycze oraz smakowite przekąski, wiedźmy sprzedawały eliksiry i amulety, a dziewczęta stroiły głowy w wieńce z ostrokrzewu. Serce się radowało na widok wszechobecnej szczęśliwości. Brakowało mi Sikorki, tęskniłem za Pszczołą. Wszystko bym oddał, żebyśmy mogli we dwoje cieszyć się świątecznym nastrojem. Nakupowałem różnych drobiazgów: wstążki z dzwoneczkami, pałeczki cukrowe, srebrny łańcuszek na szyję z trzema bursztynowymi ptaszkami, paczkę orzechów z przyprawami, zielony szalik z wrobionymi żółtymi gwiazdami, nożyk do pasa z doskonałą kościaną rękojeścią oraz płócienną torbę na wszystkie te sprawunki. Przyszło mi do głowy, by dać ją posłańcowi, którego pchnę do Pszczółki z listem, więc postanowiłem się nie ograniczać. Dołożyłem koraliki z kropkowanych muszelek z jakiejś odległej plaży, potem balsaminkę do skrzyni z wełnianymi ubraniami na zimę i tak dalej, i tak dalej, aż torba ledwo się zamykała. Chmury odsłoniły błękitne niebo, tchnący świeżością wietrzyk wyraźnie zakosztował oceanu, dzień zyskał na urodzie – oto prawdziwy klejnot pośród innych dni. Natchnął mi wyobraźnię obrazami córki zachwyconej błyskotkami. Spacerując nieśpiesznie wśród ogólnej wesołości, układałem w myślach słowa, które zawrę w liście, zdania proste i jednoznaczne, by Pszczoła sama bez kłopotu odczytała mój przekaz, by zrozumiała, jak bardzo mi przykro, że nie jesteśmy razem. Wkrótce jednak wiatr zagonił na niebo kolejny wał chmur, sinych i gniewnie rozpędzonych. Czas wracać.
Zajrzałem ponownie do pracowni krawieckiej i ku swemu wielkiemu zadowoleniu otrzymałem ubrania dla Błazna. Gdy znów stanąłem za progiem, ciężkie niskie chmury ciągnęły się aż po horyzont. Zaczął padać śnieg, a wiatr groźnie obnażył zębiska. Zgięty niemal wpół pośpieszyłem stromą drogą do twierdzy. Bramy minąłem równie łatwo, jak w przeciwną stronę, gdyż z powodu obecności posłannictwa handlowego, a także ze względu na bliskie święta, strażnikom rozkazano miłosiernym okiem patrzeć na tych, którzy chcieli wejść do zamku. Przypomniało mi to jednak o pewnej nierozwiązanej kwestii. Potrzebowałem nowej tożsamości. Odkąd na życzenie córki zgoliłem brodę, nie tylko służbę w Białym Gaju, lecz nawet Rebusa dziwił mój młody wygląd. Po latach nieobecności na dworze królewskim nie miałem odwagi przedstawić się jako Tom Borsuczowłosy, a moje obawy miały źródło nie tylko w fakcie, że pasmo siwych włosów, od którego wziął się mój przydomek, dawno zniknęło. Otóż, co ważniejsze, znajomi Toma Borsuczowłosego spodziewaliby się ujrzeć mężczyznę w wieku lat sześćdziesięciu, a nie człowieka wyglądającego na co najwyżej trzydzieści pięć. Tym razem nie skorzystałem z wejścia przez kuchnię. Skierowałem się ku jednemu z bocznych korytarzy i wybrałem drzwi przeznaczone głównie dla posłańców oraz ważniejszej służby. Ponieważ taszczyłem pękatą torbę, zostałem wpuszczony bez kłopotu, tylko jakiś podrzędny zarządca spytał, po co przyszedłem, na co odrzekłem, iż niosę przesyłkę dla wielmożnej pani Pokrzywy, i zostałem przepuszczony bez dalszych przeszkód. Ozdoby na ścianach zamku i meble zmieniły się w ciągu lat, jednak rozdysponowanie pokojów w zasadzie pozostało bez zmian od czasów mojego dzieciństwa. Schodami dla służby dotarłem na piętro zarezerwowane dla pomniejszej szlachty, odczekałem chwilę, udając, że ktoś ma mnie wpuścić do któregoś z pokojów, i gdy tylko na korytarzu zrobiło się pusto, bez kłopotu znalazłem się piętro wyżej, pod drzwiami dawnej komnaty wielmożnej pani Tymianek. Klucz gładko obrócił się w zamku, wszedłem do środka. Sekretne przejście do byłej kryjówki Ciernia znajdowało się w szafie pełnej stęchłej garderoby kobiecej. Wpełzłem tam tak samo niezgrabnie jak poprzedniego wieczoru, zastanawiając się przy tym, czy wszystkie te środki ostrożności są rzeczywiście niezbędne. Błazen poprosił o ulokowanie w sekretnej komnacie
starego mistrza, ponieważ obawiał się pościgu, chociaż ja sądziłem, że podróż przez kamienne filary udaremniła wysiłki każdego, kto by za nim podążał. Potem jednak przypomniałem sobie śmierć bladej dziewczyny. Jak żywe stanęły mi w pamięci pasożyty zjadające jej gałki oczne i doszedłem do wniosku, że faktycznie, ostrożności nigdy za wiele. Nikomu się krzywda nie stanie, jeśli Błazen będzie dobrze ukryty. Pod moją nieobecność dawną kryjówkę Ciernia odwiedził któryś z podopiecznych mistrza. Postanowiłem zobaczyć się z tą osobą. Zabrano brudne odzienie Błazna, opróżniono wannę i przestawiono ją w kąt. Zniknęły naczynia z wczorajszej kolacji. Głęboko w czeluści kominka tkwił słusznej wielkości, garniec z kamionki. Chociaż był szczelnie zakryty, dobywał się z niego zapach duszonej wołowiny. Stół został przykryty obrusem, na nim ułożono bochen chleba zawinięty w czystą żółtą serwetę, a obok ustawiono talerzyk z bladym zimowym masłem. Dostrzegłem również omszałą flaszkę czerwonego wina oraz dwa kielichy, a także sztućce i talerze. O dwóch praktycznych koszulach nocnych przewieszonych przez oparcie krzesła pomyślała najpewniej wielmożna pani Ketriken. Dołączono do nich dwie pary luźnych spodni z tej samej tkaniny, a na siedzisku leżały dwie pary starannie zwiniętych wełnianych skarpet. Uśmiechnąłem się. Bardzo prawdopodobne, że dawna królowa wybrała te rzeczy, wygodne i praktyczne, we własnej garderobie. Ułożyłem je w nogach łóżka od strony Błazna. Strój przygotowany na drugim krześle był znacznie mniej oczywisty. Błękitna suknia z rękawami rozszerzanymi na kształt dzwonu i o wymyślnie nierównych brzegach miała na przodzie kilkadziesiąt guzików więcej, niż trzeba do zapięcia jakiejkolwiek sztuki odzieży. Na siedzisku leżały niemal pospolite spodnie z czarnej wełny zakończone mankietami w białe i niebieskie pasy. Natomiast stojące obok nich buty o zadartych noskach i na wysokich mocnych obcasach wyglądały jak dwie łódki. Uznałem, że są za duże na Błazna, pomijając fakt, że na razie nie miał zdrowia nigdzie w nich paradować. Od momentu, gdy wszedłem do komnaty, podświadomie słuchałem głębokiego, spokojnego oddechu przyjaciela. Dobrze, że nadal spał. Stłumiłem w sobie dziecinny odruch, by go zbudzić i zapytać, jak się czuje. Zachowałem zdrowy rozsądek, znalazłem papier i usiadłem przy dawnym stole roboczym Ciernia, by napisać list do córeczki. Słowa kłębiły mi się w głowie; napisałem powitanie, po czym jakiś czas jedynie wpatrywałem się
w arkusz. Zbyt wiele chciałem jej przekazać: od zapewnień, iż wrócę wkrótce, po wskazówki, jak powinna radzić sobie z Bastardem Czujnym i panną Szkodą. Czy mogłem mieć pewność, że nikt poza nią nie przeczyta tego listu? Taką miałem nadzieję, jednak nauki wpojone za młodu stanowiły u mnie drugą naturę, toteż postanowiłem nie powierzać papierowi żadnych uwag, które by mogły wzbudzić jakiekolwiek nieprzychylne uczucia w stosunku do mojej córki. I tak napisałem jedynie, że mam nadzieję sprawić jej radość drobnymi upominkami: w ślad za dawną obietnicą przesyłam nóż do pasa i spodziewam się, że będzie go używała mądrze. Obiecałem wrócić do domu możliwie najszybciej, prosiłem, by jak najpełniej wykorzystywała czas pod moją nieobecność. Nie zaleciłem córce pilnej nauki pod okiem tutora. Pozostając w zgodzie z prawdą, musiałem przyznać, iż wolałbym, żeby aż do uroczystości lekcje w ogóle się nie odbywały. Do tego również nie przyznałem się na papierze. Zakończyłem życzeniami wesołych świąt i stwierdzeniem, że ogromnie za nią tęsknię. Potem jakiś czas siedziałem bez ruchu, zapewniając siebie samego w duchu, że Birbant zadba o odpowiednią oprawę wyjątkowych dni. Sam zamierzałem nająć minstreli w Dębowym Zdroju, właśnie wczoraj, tego znamiennego dnia. Nasza kucharka, Gałka Muszkatołowa, zaproponowała wyśmienity jadłospis, Birbant go okrasił. Całość leżała gdzieś na moim biurku w domu. Nieszczególnie sprawdzałem się w roli ojca. Byłem zdecydowany zmienić ten stan rzeczy, jednak niewiele mogłem zdziałać, będąc w Koziej Twierdzy. Na razie, póki nie wrócę do domu, Pszczółka będzie musiała zadowolić się upominkami. Zwinąłem pismo, związałem kawałkiem szpagatu. Znalazłem lak, rozpuściłem kawałek, by zalać węzeł, i odcisnąłem w kleksie wzór z sygnetu. Nie był to szarżujący kozioł Bastarda Rycerskiego Przezornego, lecz odcisk borsuczej łapy, którym pieczętował się dzierżawca Tom Borsuczowłosy. Wstałem, przeciągnąłem się i sięgnąłem po list. Czas poszukać kuriera. Nagle zaalarmowało mnie Rozumienie. Wciągnąłem w nozdrza powietrze, doszukując się jakiegoś szczególnego zapachu. Zmieniony w kamień przeczesałem spojrzeniem wnętrze komnaty. Tam. Za ciężkim gobelinem przedstawiającym psy gończe ścigające jelenia. Ozdoba zakrywała jedno z tajnych wejść. Tam ktoś był. Skupiłem się. Uciszyłem oddech. Nie sięgnąłem po broń, ale tak rozmieściłem ciężar ciała, by w mgnieniu oka skoczyć albo przypaść do ziemi. Czekałem.
– Nie skrzywdź mnie, panie. Głos chłopięcy. Samogłoski przeciągnięte jak u wieśniaka. – Wejdź. Niczego nie obiecywałem. Dłuższą chwilę nie działo się nic. Potem chłopak bardzo wolno odsunął gobelin i wszedł do mrocznej komnaty. Pokazał mi obie ręce, prawa była pusta, w lewej trzymał zwój. – Przyniosłem wiadomość. Przyjrzałem mu się uważnie. Bardzo młody, lat może dwanaście. Chłopięce ciało jeszcze nie zaczęło zmieniać się w męskie. Kościsty, wąskie ramiona. Nigdy nie będzie potężny. Ubrany w niebieski strój zamkowego pazia. Włosy ciemne i kręcone jak u rasowego barbeta, oczy też brązowe. Ostrożny. Pokazał mi się, ale nie wszedł dalej. Wyczuł niebezpieczeństwo i zachował się z wielką przezornością, co dobrze o nim świadczyło. – Od kogo? – zapytałem. Zwilżył usta końcem języka. – Od człowieka, który wiedział, gdzie mam cię szukać, panie. I pokazał mi drogę do tej komnaty. – Skąd wiesz, że wiadomość jest dla mnie? – Powiedział, że tu cię, panie, znajdę. – Mogłeś zastać kogokolwiek. Pokręcił głową, ale się ze mną nie sprzeczał. – Nos złamany przed laty, na koszuli zaschnięta krew. – Podaj zwój. Zbliżył się jak lis planujący wykraść królicze truchło z sideł: kroki stawiał lekko, nie spuszczał ze mnie wzroku. Dotarłszy do krańca stołu, położył zwój na blacie i odstąpił. – To wszystko? – spytałem. Rozejrzał się po komnacie, objął spojrzeniem kominek i strawę. – Mam przynieść, cokolwiek sobie, panie, zażyczysz. – A nazywasz się...? Znów dłuższa pauza. – Popiół, panie. Czekał, nie opuszczając wzroku. – Nie mam dla ciebie żadnych poleceń. Możesz odejść. – Tak, panie.
Cofał się, stale przodem do mnie i nie odwracając ode mnie oczu. Jeden powolny krok za drugim, aż dłonią dotknął gobelinu. Wsunął się za tkaninę. Czekałem jakiś czas, lecz nie usłyszałem szmeru stóp na stopniach. Po chwili wstałem i na palcach podszedłem do ściany. Gwałtownie poderwałem gobelin – i zajrzałem w pustkę. Chłopak zniknął, jakby go tu w ogóle nie było. Pozwoliłem sobie na lekkie skinięcie głową. Cóż, może faktycznie do trzech razy sztuka i Cierniowi udało się wreszcie znaleźć czeladnika wartego zachodu. Ciekaw byłem, czego zdążył go nauczyć... A może to wielmożna pani Różyczka szkoliła nowego adepta? Interesujące. I gdzie go znalazł? Zaraz... Stanowczo odsunąłem wszelkie pytania na temat chłopaka. To nie moja sprawa. Rozsądnie będzie zadawać jak najmniej pytań i w miarę możliwości nie angażować się w kwestie zabójstw oraz sprawy polityczne w Koziej Twierdzy. Moje życie było już wystarczająco skomplikowane. Głód zaczął mi się dawać we znaki, lecz postanowiłem zaczekać jeszcze jakiś czas, z nadzieją, że Błazen obudzi się i zjemy razem. Wróciłem do stołu, przyciągnąłem do siebie zwój od Ciernia. Już po pierwszych dwóch wersach poczułem wyraźnie, jak zaciskają się wokół mnie sieci dworskich intryg. Skoro nie masz pilnych zajęć, czekając na poprawę jego zdrowia, może byś chciał się do czegoś przydać? Szaty dostarczono, na dworze oczekuje się przybycia baroneta Celsjana z Wieżycy, niewielkiego, lecz doskonale prosperującego majątku w odległym zakątku na północnym wschodzie Księstwa Koziego. Lojalność tego szlachcica bywa krucha jak minerał, od którego nadano mu imię. Lubi wypić, a plotka niesie, iż w kopalni miedzi na jego ziemiach zaczęto ostatnimi czasy wydobywać rudę w pierwszorzędnym gatunku. Dlatego też przybył do stolicy i weźmie udział w negocjacjach handlowych. Na tym list się nie kończył. Ani razu nie padło w nim imię adresata, charakter odręcznego pisma trudno by jednoznacznie powiązać z Cierniem, lecz rodzaj intrygi nie pozostawiał najmniejszych wątpliwości. Skończywszy czytanie, z ciężkim westchnieniem wróciłem do dziwacznej sukni. Miałem jeszcze czas przed wieczornym spotkaniem w sali biesiadnej i doskonale
znałem rolę, jaką miałem odegrać w czasie kolacji oraz późniejszych rozmów. Będę mówił niewiele, słuchał uważnie, a następnie przekażę Cierniowi ze szczegółami, kto co mi zaproponował i jak wiele jest skłonny zapłacić. Trudno o ważniejszą rozgrywkę. Wiedziałem doskonale, że Cierń zdecydował, co muszę wiedzieć, i zdradził mi dokładnie tyle, ile uznał za stosowne. Jak zwykle starannie rozpinał sieci, stary pająk. Mimo rozdrażnienia poczułem także dobrze znany dreszcz emocji. Zbliżało się święto Środka Zimy. Służba w zamkowych kuchniach da z siebie wszystko, zabrzmi muzyka, będą tańce, będą się bawić goście z całego królestwa. Ja, uzbrojony w nową tożsamość, ubrany w strój, który będzie w równej mierze ściągał na mnie uwagę, jak i charakteryzował mnie jako przybysza, miałem raz jeszcze szpiegować dla Ciernia, jak za młodych lat. Przyłożyłem do siebie suknię. Ach, nie, to nie suknia, lecz pretensjonalny i zbyt strojny kaftan. Do niego niepraktyczne buty. Guziki wykonane z kości barwionej na niebiesko miały kształt kwietnych bukietów, a znajdowały się nie tylko na przodzie, lecz także wzdłuż rękawów. Bardzo dużo guzików. Które w dodatku niczego nie zapinały, a jedynie stanowiły ozdobę. Tkanina okazała się miękka, znacznie cięższa, niż oczekiwałem. Nie znałem takiej. Ściągnąłem brwi. Ależ tak. Najwyraźniej ktoś już zapełnił ukryte kieszenie wszelkimi niezbędnymi drobiazgami. Szybko znalazłem bardzo ładny komplet wytrychów oraz maleńki talerzyk piły. W następnej kieszonce znajdowało się wyjątkowo skuteczne ostrze często wybierane przez złodziei tnących sakwy. Wątpiłem, bym dysponował konieczną w tym fachu zwinnością. Kilka razy wykonywałem tego typu zlecenia dla Ciernia, jednak nie po to, by pozbawić ofiarę pieniędzy, lecz żeby poznać treść listów miłosnych, które nosił przy sobie książę Władczy, albo zorientować się, kto ze służby ma znacznie więcej brzęczącej monety, niż powinien, jeśli byłby uczciwy. Dawno to było. Bardzo dawno. Z łóżka dobiegł cichy jęk. Przerzuciłem kaftan przez ramię i pośpieszyłem do przyjaciela. – Błaźnie? Obudziłeś się? Czoło miał pobrużdżone, powieki zaciśnięte, lecz gdy usłyszał mój głos, usta wykrzywił mu grymas mający pewnie być uśmiechem. – Bastardzie? Czy ja ciągle śnię? – Nie, przyjacielu. Jesteś w Koziej Twierdzy. Bezpieczny. – Och, Bastardzie... O bezpieczeństwie nie śmiem nawet marzyć. –