Filbana

  • Dokumenty2 833
  • Odsłony781 635
  • Obserwuję571
  • Rozmiar dokumentów5.6 GB
  • Ilość pobrań526 676

Roza pustyni 2 Zona - Farida Nike

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Roza pustyni 2 Zona - Farida Nike.pdf

Filbana EBooki Książki -N- Nike Farida
Użytkownik Filbana wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 191 stron)

Więcej doskonałej jakości ebooków szukaj na: www.eBook4me.pl

Dla moichSynów– Antka i Nicholasa – dzięki Wamwszystko ma sens

ROZDZIAŁ I Kobieta i mężczyzna. Dziesięć lat później. Nowy Jork, 11 września 1981 Czy onmnie zdradza? Karenpopatrzyła na plecy śpiącego męża. Rude, przydługie kosmyki włosówotulały jego szyję spoconą od snu i upalnego poranka. Wrzesień tego roku w Jersey był wilgotny, gorący i nie do zniesienia. Ostatnio Andrzej wracał coraz później, tłumacząc się późnymi spotkaniami i nawałem obowiązków. Dwa razy został wbiurze na noc, mówiąc, że spał na sofie. „Wiesz, klienci nie mogą się beze mnie obejść”, mawiał, całując ją machinalnie wczoło. Już gdzieś to kiedyś słyszałam, zamyśliła się. Cmokał ją w czoło jakby byli dwadzieścia, a nie półtora roku po ślubie i zatapiał się wstudiowaniu cyfr i wykresówna ostatniej stronie „NewYork Timesa”. To nie było fair, Karen po niedawnymawansie zajmowała narożny gabinet, przydzielono jej asystentkę, teżmiała wiele zadań w pracy, a do tego obowiązków domowych! Czas dokończyć remont, by wreszcie w pełni tu zamieszkać. Wyszła na taras i spojrzała na ogród. Był nieduży, prostokątny, z wysokim płotem. Na rozrzuconymstarannie białymżwirku walały się gigantyczne torby z ziemią, a wprawymrogu przy zżartej rdzą niewielkiej metalowej altance stało kilkanaście drzewek gotowych do posadzenia. Karen nabrała oddechu gotowa wrócić i szarpnąć go za ramię. Już wiele razy próbowała umówić ogrodnika, by zrobić porządek, ale wtedy słyszała: „Nie kochanie, pamiętasz, muszę mieć syna i zasadzić drzewo”. I tak mijały dni i miesiące. Czy facet, który nie chce zasadzić drzewa, myśli poważnie o rodzinie? Spojrzała na swoją złotą omegę wysadzaną brylancikami, dar od szefa za dopięcie tego wielkiego dealu z libijskim kontrahentem. Nosiła ją na zmianę zzegarkiempodarowanymjej przeztatę. „Tata”. Boże, jak mi smutno! Minęła szósta, wLondynie musiało być około pierwszej wnocy. A może popełniłambłąd, a może powinnampoświęcić się życiu z Jackiemi nie byłby, nie byłby… Słowo „terrorystą” nie chciało jej przejść przez gardło. Sięgnęła do nocnej szafki i otworzyła wiele razy czytaną zieloną kartkę, która przyszła na jej adres biurowy kilka miesięcy temu. Droga Karen!

Wiem, że nie wszystko zawsze było tak jak powinno być. Wybacz mi tę słabość podczas Twego wesela. Zachowałemsię niewłaściwie. Kiedy byłaś nieprzytomna, nie dotknąłemCię, chociaż tak bardzo chciałem. Ale musi nam wystarczyć ta noc z czasów studenckich w hotelu Forum po zabawie w Hybrydach, wtedy, kiedy powtarzałaś, jak mnie kochasz, a potem uciekłaś do Ameryki. I zrobiłem źle, że cię zaatakowałemna Twoimweselu, ale oszalałemna myśl, że stracę Cię na zawsze. Andrzej nie da ci szczęścia. Będzie Cię zdradzał. On ma naturę niewiernego. Jak nasza matka, niech Allah ma ją w swojej opiece. Nienawidzę Ameryki, w której jesteś, nienawidzę! Pamiętaj, że jeśli kiedykolwiek, kiedykolwiek, jakkolwiek odkryjesz, że to ja jestemCi pisany, a jestem, wiemto, odkąd przeczytaliśmy razem mity greckie. Kiedy oglądaliśmy razem gwiazdy, leżąc w śpiworach na pustyni… Jeśli zrozumiesz, co zapisano nam w gwiazdach, napisz do mnie, na londyński adres, telegram z dwoma słowami: „Jestem. Karen”. Jeśli kiedykolwiek czegokolwiek byś potrzebowała, zadzwoń, o każdej porze dnia i nocy. Jestem. Jacek. Za każdymrazem, kiedy to czytała, oblewał ją zimny pot strachu i niepewności, czy zna siebie. Nie była pewna, czy po odkryciu nocy w hotelu Forum nadal lubi się tak samo. Czy kiedykolwiek wolała Jacka? Podeszła do stolika z telefonem. Zawahała się chwilę, a potem szybko wybrała numer. – Czy to ty Karen, już wstałaś? U ciebie musi być jakoś wcześnie, a ja jak zwykle nie mogę spać, co słychać? – Głos mamy brzmiał świeżo i radośnie. Nagle wydało się jej bez sensu pytać matkę, mistrzynię zdrad i uników małżeńskich, czy to jest normalne, te późne powroty, brak chęci urządzenia ogrodu, nie wspominając o oglądaniu ostatnio w łóżku głównie mężowskich pleców. Odpowiedź wydawała się tak oczywista! Rozmawiały więc o pracy Karen i londyńskim życiu mamy. Barbra rzuciła się w wir życia lokalnego klubu brydżowego i nawet wygrała ze swoim partnerem jakieś ogólnokrajowe zawody wSurrey. – Wyobraźsobie, że zakwalifikowali nas z Grahamemdo turniejuwBrighton. A tamjuż jeżdżą tylko najlepsi. Jestem taka zadowolona. A wczoraj byłam w Kenwood. Wiesz, to taki pałacyk w rozległym romantycznym ogrodzie na obrzeżach Londynu. Masz wrażenie, że znalazłaś się wśrodku powieści Jane Austen i zaraz zza stuletniego dębu wyjdzie do ciebie Mr Darcy. Ach, co za dzieńz piękną kolekcją płócienstarychmistrzów: Vermeer, vanDyck, Hals, Rembrandt. No i tak… Na nowo zakochałam się wAutoportrecie z okręgami Rembrandta. Namalował go późno, kiedy już przestał być królemżycia siedemnastowiecznego Amsterdamu, kiedy umierali mu wszyscy, których kochał, a komornicy na prawo i lewo licytowali jego obrazy i majątek. I… Wiesz co mi przyszło do głowy? Że to jest jego testament artystyczny, że mówi nam, widzom: „Jestem lepszy od Leonarda da Vinci”. Pamiętasz człowieka witruwiańskiego? – Karen mignął obrazek ze szkicownika renesansowego mistrza. – Oto człowiek wpisany w figury geometryczne wyznacza istotę porządku, klucz do idealnych proporcji – Karen milczała wsłuchana w paplaninę mamy, jak zwykle wykorzystującą każdą chwilę na jej edukację artystyczną, nawet kiedy była to okazja pod tytułem Nowy Jork, szósta rano. – Rembrandt w tym autoportrecie rozsadził figury geometryczne i wymalował siebie pośrodku, jakby mówiąc nam: „Oto ja, jestem lepszy od Leonarda, możecie mi zabrać majątek i najbliższych, ale nie zabierzecie mi tego, że jestem największym malarzem wszechczasów”. – I nagle Barbara się rozpłakała. – Rembrandt był jego ukochanymmalarzem. Tak za nim tęsknię, tak strasznie… – Karen nie musiała pytać, by wiedzieć za kim. – Gdybym mogła cofnąć czas, więcej bymz nimrozmawiała, więcej uczestniczyła wjego życiu, a teraz, teraz jest już… – Barbra mocno westchnęła i zaszlochała. – Nie pożegnałam się z nim. Masz szczęście Karen, masz takie szczęście, że widziałaś go tuż przed tym, nimzginął, przepraszamnie mogę dalej…– szepnęła do słuchawki i się rozłączyła.

Rozmowa o ojcu rozstroiła kobietę. Ciągle chciała wyjaśnić jego nagłą i dziwną śmierć. Ale w tym celu musiałaby pojechać do Libii i spotkać się z pewnymi osobami, a tymczasem jej kariera opierała się na robieniu interesów także z tymi, którym powinna zadać te pytania. Podeszła do barku i nalała sobie ginu z odrobiną toniku. Wypiła szybkim łykiem i spojrzała w lustro ponad butelkami. Jej niesforna grzywka była teraz przycięta mocno w szpic, a wyprostowane i o ton ciemniejsze włosy wyszczuplały jej twarz, o co zadbał jeden z najlepszych nowojorskich fryzjerów. Spojrzała na szklankę zalkoholemwswojej ręce. Od śwituz ginem. Czy nasze życie polega na tym, że jako dzieci piętnujemy alkoholizm, zdrady rodziców, ich wyrzeczenia się ideałów, kłamstwa, aż pewnego dnia, dla tzw. wygody życia, niepostrzeżenie sami zaczynamy prowadzić takie samo pełne zakłamania życie? Karen zeszła do salonu i zaczęła przeglądać albumy z fotografiami. Ich ślub na Cyprze, Andrzej trzyma ją wbiałej sukni, bosonogą nad wodą, wtle skała Afrodyty, skąd bogini miłości wyłoniła się z morskiej piany. Karenroześmiana ponad swoimszkicemzachodusłońca wGrecji. Andrzej i Karen, przytuleni, na koncercie Toma Jonesa w Londynie. Pogrzeb ojca, Karen podtrzymuje zapłakaną matkę. Pogrzeb odbył się w Londynie na Kensal Green, taka była decyzja Barbry. Jackie nie chciała odejść od trumny brata, tak rozpaczliwie zawodząc, że dziwne, że nie powstał zgrobu. Kobieta dolała sobie ginu i wypiła jednym haustem. Wróciła do zdjęć. Ona w ciemnym garniturze, spodniach i jasnej koszuli z żabotem, stoi obok Esther. Artykuł z „New York Timesa” głosi: „Wschodząca gwiazda Wall Street rozdaje karty przy kontraktach z Bliskim Wschodem.” Na zdjęciu obie piją szampana w dniu szybkiego awansu Karen. Esther była znakomitą mentorką i Karen uczyła się od niej błyskawicznie. Gdyby ktoś powiedział Karen, nim podpisała kontrakt wTwinTowers, że będzie pracować ubokubyłej kochanki ojca i pod jej kierunkiemodnosić szybkie sukcesy, stwierdziłaby, że ten ktoś chyba śni. Nigdy nie powiedziała o tym matce. Lubiła Esther corazbardziej, a jej konto rosło zdnia na dzień. Karen wiedziała od asystentki Esther, że opuścił ją mąż. Może nie umieli porozmawiać o tym, co się dzieje? Oduchachprzeszłości? Może powinnamopowiedzieć Andrzejowi o tym, co wydarzyło się podczas wesela? Wróciła do łóżka. Może go po prostu zapytam, co się dzieje. Przecież to wystarczy, te noce poza domem, chłód, pogoń za czym? Za pieniądzem? Przecież mamy wiele. Tak, Andrzej to jest moje życie, mój mąż, musimy dokończyć budowę domu i wreszcie czas na dziecko! Zamyśliła się, dotykając satynowej pościeli i patrząc na nieposadzone drzewka wogrodzie. Wiem, przygotuję mu danie – miniaturowe bakłażany z cząstkami fig – sygnał, że go kocham, bakłażan wszakże zwany jest inaczej „gruszką miłości”. Pokroję małe dojrzałe bakłażany na pół, posolę, poczekam, wypijając kieliszek wina. Tak! Kupię butlę greckiego wina i porozmawiamy, tak szczerze, od serca. Wrzucę bakłażany na grilla. Kiedy się zrumienią, dodam po plastrze prawdziwej greckiej fety, posypię oregano, a na wierzch położę po kawałku suszonego pomidora. I zapiekę to jeszcze z pięć minut. Figi zatopię w dwóch kieliszkach wina z łyżką cukru trzcinowego i laską cynamonu. Wyłożę figi i bakłażany na piękny półmisek, udekoruję gałązkami rozmarynu. Podam mu wino, spojrzy na figi i bakłażany z fetą. Poczuje ostry zapach rozmarynu i wtedy na pewno przypomni mu się nasze wielkie cypryjskie wesele. I napijemy się wina, spożyjemy dania miłości i… W tej chwili Andrzej odwrócił się, nagle otwierając oczy. – Karen, muszę ci coś ważnego powiedzieć.

ROZDZIAŁ II Pietà Rzym, 11 września 1981 Jacek po raz milionowy sprawdził godzinę. Jeszcze raz zerknął przez lornetkę wstronę wejścia. Przed bramą kręciło się kilku mężczyzn, którzy zaciekle coś omawiali, wymachując rękoma. Wreszcie pojawił się. Jacek zacisnął w kieszeni rękę na tkaninie, którą kiedyś jego tatarska prababcia nałożyła na głowę swego przyszłego męża, ratując go od rozstrzelania. Zostałem wysłuchany! Tak, to ten! Ten ze zdjęcia. Przez ostatnie tygodnie w swoim londyńskim lokum studiował poprzypinane zdjęcia tego człowieka, które otrzymał na szkoleniu na Mazurach. Od braci. To znaczy od Braci, bo on już nie miał nikogo na świecie. Nie miał brata. On mu ją ukradł. Podstępnie, bo ją zwodził, uwodził, jeździł za nią po świecie. Chociaż jedno jej słowo, tak – jedno i wszystko potoczyłoby się inaczej, wszystko inaczej… Poszedł wczoraj na Zatybrze i zjadł lunch w ulubionej trattorii Brata. On był zawsze przy nim, wszystko mutłumaczył, kiedy miał napady wątpliwości, zawsze wszystkiego wysłuchał i go chronił. Matka, ta pieprzona dziwka, co ośmieliła się oszukać ojca i wodza. Ich wszystkich. Dziś są jego imieniny. I urodziny. I siłą rzeczy myślał o tej, która go urodziła, a także o urodzinach w Kairze sprzed dziesięciu lat, bo wtedy poczuł przez chwilę, że jest jej synem. Był na nią zły. Bardzo zły. Kopnął kamyk i odszedł, wtapiając się wtłumrzymian. Do Rzymu przyjechał kilka tygodni temu i bardzo starannie przygotowywał się do zadania. Po kilku tygodniach przygotowań pojechał na plac świętego Piotra, na którymodbywała się audiencja zJanemPawłemII. Był tu już kiedyś. Widział te same tłumy, te same gesty, tylko teraz „papa mobile” jechało jakby szybciej, a papież stał za oszkloną szybą. Kiedyś ten człowiek wiele dla niego znaczył. Ale teraztyle się dowiedział od Braci na temat oszustwKościoła, tyle zrozumiał, że…Po audiencji tłum wepchnął go do środka Bazyliki św. Piotra. Przystanął zaraz za wejściem– za szybą pancerną stała rzeźba Michała Anioła: Pietà. Matka opłakująca śmierć syna. – A przecież wiedziała, że taki będzie jego los, zwiastowano jej to – mruknął, kiedy przypomniał sobie słowa babci. – Mnie by nie opłakiwała. – Westchnął ciężko, gładząc swoją długą brodę. Babcia miała rację, że zawsze źle wyrażała się o matce, wyrodna wstrętna matka, która go nigdy nie kochała, nigdy! I kiedy chciał o tym porozmawiać z ojcem, przyjechał do niego akurat wtedy, gdy matka

odeszła, i próbował mu to wszystko wytłumaczyć, opowiedzieć o Cyprze, o Hamidzie, o Faragu, wtedy ontylko pokazał mudrzwi i rzekł: „Odejdź, nie jesteś moimdzieckiem”. Jego ukochany tata! A ona, Karen, gdyby tylko chciała. Ale nie chciała. Napisał do nich wszystkich listy: do Karen, do Andrzeja, do matki, do ojca. I nikt znichnigdy nie odpowiedział, nikt. Tylko Bracia z nim porozmawiali, uspokoili go i wytłumaczyli, że Wojownicy Światła, którzy mają do spełnienia misję na ziemi, są samotni. Ale mają siebie, pomoc, książki. Otak, Jacek bardzo lubił książki, to dzięki babci Małgosi. Tylko babcia z nim korespondowała, a on dzwonił do niej przynajmniej raz wmiesiącu. Kazała mu pójść, kiedy będzie wRzymie, do jej patronki, św. Moniki. To patronka ludzi samotnych i zagubionych. Babcia WIEDZIAŁA, czymsię zajmował i nigdy go nie odtrąciła. Prosiła, aby zaprzestał. Winiła się i modliła się za niego, ciągle. Opowiadała mu, że ta święta była Berberyjką, urodziła się gdzieś na terenie starożytnej Libii. Miała syna, który też szedł drogą zła, babcia tak powiedziała, że też szedł drogą zła! Święty Augustynszedł drogą zła? Święty? I przysporzył Monice wiele nieszczęść i trosk. I modliła się o jego nawrócenie, przypominała babcia. Poprosiła, by poszedł tam, do tego kościoła blisko Piazza Navona i Fontanny Czterech Rzek Berniniego i by wsłuchał się wsłowa, które usłyszy wtymkościele i zapalił świeczkę dla św. Moniki. Nie poszedłby, ale babcia prosiła. Babcia Małgosia. Jużniewiele dla niej mógł terazzrobić. W barokowymwnętrzu pachnącymkadzidłami zaczął wsłuchiwać się, co ma mu do powiedzenia ten kościół. Podszedł do ołtarza, przy którym ludzie żarliwie się modlili. Augustiańska Madonna z Dzieciątkiem. Piękna kobieta, tak podobna do Karen, że aż musiał uklęknąć, by nie upaść. Matka Boska trzymająca na oko dwulatka uśmiecha się do dwójki klęczącej u jej stóp. Dziecko jest pulchniutkie, szczęśliwe. A święci wyglądają jak zwykli ludzie, którzy – może to jej sąsiedzi? – wpadli, by zapytać o nowiny. Gdy patrzył na Madonnę, nagle go oświeciło. Czy moja mama mnie wogóle kochała? Nie mógł znaleźć odpowiedzi, więc zaczął szukać innychznakówwtymkościele. Matka na libijskiej ziemi, św. Monika, pasuje. Święty Augustyn, jej syn marnotrawny, potem nawrócony. Czy pasuje? Czy moja matka mnie tak tuliła, kiedy miałemdwa lata? Nie przypominał sobie. Nie pamiętał, by kiedykolwiek go przytuliła! Zawsze tylko była babcia, jej rosołki i tata. A mama ciągle wroślinkachalbo zAndrzejkiem. – Czy ten malarz znał takie sytuacje, czy był kochany? – zapytał Jacek siebie. – Czy wiedział, co to znaczyło być odrzuconym?! – Przeczytał nazwisko malarza. – Caravaggio. Czyli wiedział. Wiedział, co to znaczy być niekochanym, odrzuconym, zdradzonym, wygnanym… Obraz go zachwycił. Zajrzał do katalogu leżącego przy świeczkach. Przeczytał, że obraz został namalowany w 1604 roku z okazji roku świętego ogłoszonego przez papiestwo cztery lata wcześniej. Do Rzymu, który z tej okazji postanowił przywdziać nowe, barokowe szaty, zjechało wielu ludzi z całego świata w poszukiwaniu pracy i ziemi obiecanej. No i przy okazji odpustu zupełnego urbi et orbi. Na ulicach Rzymu zaroiło się od budowniczych, architektów, malarzy, rzeźbiarzy, kardynałów, rozbudowano teżmiasto. Obok kamiennego nagrobka świętej Moniki zobaczył inny – pyszniący się ozdobami, barokowy. Przeliterował „Fiammetta”. No tak, wiadomo, czyj to nagrobek. W WiecznymMieście nie zabrakło też wtedy kobiet trudniących się najstarszymzawodemświata. Tak, wszakże zamieszkały tu rzesze prostytutek, a ta, z nagrobkiem w głównym rzymskim kościele? Proszę bardzo, kochanka kardynała Borgii, syna papieża Aleksandra Borgii. Zakłamany Kościół. Siedlisko zarazy. Rodzina Borgiów, kochanka kardynała obok obrazu namalowanego przezmalarza przeklętego przezpapieża. – Dosyć! – wykrzyknął i wybiegł z kościoła. Nienawidził ludzi, nienawidził matki, która spowodowała, że był synem marnotrawnym. I nienawidził Karen. Biegnąc, potrącał ludzi i matki

z wózkami. To miasto jest pełne Bambini. I Madonn. Ale one chyba kochają swoje dzieci? Czy są takie jak bohaterki i modelki Caravaggia, jak ta Fiammetta? Obiecał sobie, że jak tylko wróci do Londynu, pójdzie do tej rudowłosej harpii, która wyszła spod pędzla prerafaelity Rossettiego, i jej wyzna, że zamierza, tak, zamierza zniszczyć wszystkie dzieci rudowłosych kobiet, tych mających władzę nad mężczyznami, jak w sonecie Gabriela Dante Rossettiego. Prerafaelita był mu bliski, kiedy pisał w listach do brata, jak widział same dziwki wokoło. Kobiety jawiły mu się harpiami, niedosięgłe, nieczyste, splamione. Czy ojciec Karen nie mówił, że to jego żona tak wygląda? Ta sama, która, wstrętna, próbowała uwieść samego Faraga?! Przypomniały mu się słowa sonetu, który tyle razy czytał: Oto Fiammetta wmej wizji Przepasana wstęgą gorejącą Goreją jej włosy Jej ciało niczymgorejąca jabłoń Kołysze biodrami gałęzi Opętana rozdzieleniemkwitnie, chociaż spadnie sama, Wkażdy płatek wniknie, jak łza; Choć odptakówdrżenia konar się ugina Podjego skrzydłami. I oto! Duchtwój rozumie Jak życiemwstrząsnąć! Śmierć czai się wpobliżu. Wszystko budzi się do zmiany. Jej szaty muszą pokonać ducha Anioł krąży wokół niej waureoli Mieni się wlocie na tle szarego pnia drzewa: A ona, z pocieszającymi oczami tego najbardziej ze sprawiedliwych, znaczy Zapowiedź i obietnicę końca Kiedy wburzy Śmierć otoczy ciemną tęczą twoją Duszę[1]. Wzburzony pobiegł wkierunkuswego punktuobserwacyjnego. Minął Pantheon, gdzie zalegały dawne złe dusze cesarstwa rzymskiego. Znak? Biegł, przecinając szybko eleganckie Corso Wiktora Emanuela i nagle wyrósł przed nimmonumentalny, kiczowaty Ołtarz Ojczyzny. Zdecydowany znak, uznał wduchu, wszak ten ołtarz ojczyzny postawił król, który uciemiężył Libię, zamordował Omara Moukhtara i zabrał Turkom, braciomwwierze, Libię. I pobudował setki kościołów na libijskiej nieskalanej do tamtej pory ziemi. W tym ten w Benghazi, o dwóch kopułach jak babeczki tortowe, ten kościół mijał codziennie, jadąc do szkoły, do której woziła ichmatka! Auto było jej potrzebne, by zdradzać ojca, kiedy udawała, że jeździ do pracy. Znak, znak!! Znak!!! Głupia, głupia Karen, co go nie chciała. Pamięta, jak czytali razem mity greckie na tym statku płynącym wzdłuż Nilu. I bez końca rozmawiali o Tutenchamonie. Jak zawierzyła muswój sekret. Jak wyglądałoby ichżycie, gdyby razempojechali do Luksoru? A tak go oszukał tenrudy lis, Andrzej, zabierając mują na wyprawę do KolosówMemnona. Więc terazmuzapłacą, podwójnie. A nawet wielokrotnie. Oni wszyscy. Nadszedł tendzień.

Tego ranka przeszedł mostem Garibaldiego, który łączył Zatybrze z Rzymem. Doszedł do placu, gdzie stało centrumżydowskie. Wzburzony stanął przed wejściemdo synagogi. Jużniedługo. Był. Tak, to ten, wysoki, w długim chałacie, długie pejsy tańczyły mu wokół brody. Kilku mężczyzn jak zwykle otoczyło go grupką. Oto za godzinę, dziesięć minut i siedem sekund powinien mieć to zgłowy. Fasada tej synagogi przypominała mu inne znane ze zdjęć; podobne były wWiedniu, Berlinie, Brukseli. I ta, i tamte były neorenesansowe z potężnym wejściem. Wszędzie tam był. I przeżył, bo Anioł Śmierci nie zdołał… I terazjest teżtutaj. Corazwięcej ludzi wchodziło do środka. Dzisiaj jest szabas i to będzie szabas kary dla tych wszystkich tutaj ludzi. Tak zdecydowali Bracia, pochylając się nad mapami Rzymu. „Bo ciągle trzeba im przypominać. Mścić się. I karać ich”, powiedział Farag, kiedy stali ponad mapami. Jeszcze pięć minut i z synagogi zaczęły wysypywać się tłumy. Najwięcej było rodzin z dziećmi. Rudowłosa kobieta pchająca wózek i trzymająca za rączkę chłopczyka, może czterolatka, a tuląca do siebie drugiego malca, jak ta Madonna od św. Moniki, zatrzymała się nagle obok Jacka, podając muminoltę. – Proszę pana, gdzieś wcięło mi męża; czy może pan nam zrobić zdjęcie na tle synagogi? Dzisiaj jest wielkie święto, a niedawno ten oto trzynastolatek został mężczyzną. A dzisiaj jego bar micwa, czy wie pan, że „bar” oznacza „syn”? – I wskazała z dumą na poważnego chłopca w kapeluszu, a ten spojrzał uważnie na Jacka. – Powinien pan go słyszeć, jak wypowiedział dzisiaj swoją deklarację: „Chcę być AniołemPokojuna świecie”, mój Mężczyzna, mój Anioł! W tle, ponad chłopcem, pojawił się w bramie synagogi człowiek ze zdjęcia. Jacek usłyszał opodal jeszcze rozpaczliwy wrzask matki: – Stefanoooooooooooooo!!!!!!!! Krzyk matki, kiedy kroczy Anioł Śmierci, unicestwiając Anioła Pokoju. Krzyk każdej Piety: Piety z Rzymu, Piety z Jerozolimy, Piety z Aleppo, Piety z Bejrutu, Piety z Benghazi, Piety zLondynuczy zKarachi. I już nic nie widział i nie słyszał, bo świat rozprysnął się na tysiąc kawałków szkła z fasady tej synagogi, która plując kamieniami i bombami światła, spadała, raniąc szabasowy tłum pełen dzieci i dumnychtrzynastolatków, którzy właśnie zostali mężczyznami. Jacek jużnigdy nie wrócił do swego pensjonatuna Zatybrzu, gdzie zbalkonuwidać było Zamek Świętego Anioła. Nie zobaczył już nigdy więcej otwartej na stoliku nocnym książki należącej niegdyś do Karen, gdzie ta, po dyskusji na temat roli trzech sióstr, starożytnych Mojr, dopisała zdanie: „zrozumiała, że te wszystkie znaki na ziemi i niebie nic nie znaczyły, były splotem przypadkowych nic nie znaczących zdarzeń i musiała być w szczególnym stanie, wniewytłumaczalnymdla innych, aby wnie wogóle wierzyć”. [1] The Works of Dante Gabriel Rossetti, wyd. Ellis, London (1911), Sonet Fiammetta, tłum. Nike Farida.

ROZDZIAŁ III A statek płynie Nowy Jork, styczeń 1982 Sara powoli jadła płatki, dziobiąc wmiseczce i stukając łyżką o dno. – Córeczko pospiesz się, czas do szkoły, pani Addams nie będzie zadowolona, jeśli znowu przyjdziemy po czasie! Szybko, nakładamy kurtkę, wieje dzisiaj przenikliwy wiatr. Porcelanowe policzki Sary nadęły się, a rude loki wpadły do mleka. Esther ze śmiechem zaczęła wykręcać włosy córki w serwetkę po czym wzięła małą do łazienki, by umyć jej końcówki. Usiadły na brzeguogromnej wanny. Widziały się wlustrze zajmującymcałą ścianę łazienki. – Mamo, kiedy tatuś wróci? Esther przerwała pracę nad włosami. – Jest wpodróży służbowej, mówiłamci to tyle razy. – Aha, mammy – córka pokiwała głową. Esther czesała ją starannie. Patrzyły razem, jak to robi i uśmiechały się do siebie. Esther pochyliła się nad małą, by ją pocałować i usłyszała, jak ta powiedziała dobitnie i głośno: – Ale nikt tak ładnie nie umie czytać książek jak tata. I pisać, dodała w duchu Esther, czując mocne ukłucie w sercu. Czy znowu tak samo kazałaby mu się wynosić i zakończyć sprawy z Kerstin? Czy było to tylko pod wpływem impulsu i pogrzebu wJerozolimie? Zpowodutajemnicy skrywanej przezmatkę? Na pewno nie planowała tego. Nie tak to sobie wyobrażała, że to tak długo będzie trwało. Mijał już drugi rok. John zapewne bardzo konkretnie postanowił sobie wziąć do serca jej nakaz „i nie waż się ze mną komunikować, dopóki nie załatwisz spraw z Kerstin”. Widocznie nie załatwił. Drugi rok. I nie wiedziała nic poza tym. Comiesięczne wysokie wpływy na rzecz Sary. Kilka wzmianek w „The Book Review”, że znany amerykański pisarz szuka inspiracji w Szwecji (a więc tam był, ale co robił tam tak długo?), a potem, że chce się przenieść do Jerozolimy. I jeszcze ta ostatnia notatka. Planuje wydać zbiór reportaży z Rosji. Co on robi w Rosji? I w ogóle dlaczego nigdy nie zadzwonił? – Mammy, jestemgotowa. Esther pochyliła się, by poprawić kołnierzyk białej bluzki i wygładzić ciemnozielony blezerek zlogo znanej nowojorskiej szkoły dla dziewcząt. – Wygląda jak jej tata. No, ale dlaczego ma wyglądać inaczej? – zaśmiała się gorzko. W szkole przytuliła mocno Sarę, szepcząc jej poranne zaklęcia każdej matki świata na dobry dzień, pełne zaleceń co do grzeczności, jedzenia obiadu i nauki. Potempomachała córeczce i weszła

do auta. Najnowszy model radia świecił chromowanymi gałkami. Esther lubiła, jadąc do pracy, słuchać muzyki. Podkręciła gałkę i auto wypełniły rytmy Kwartetu Klezmerów. Dodawały jej energii i przypominały szczęśliwe chwile w Izraelu. Zapach Morza Śródziemnego, gotowanie, smak świeżej chałki. Jechała szybko i pewnie. Dzisiaj zaplanowała, że zrobi wreszcie coś dla siebie. Może jakiś wypad do kosmetyczki? Ostatnio trochę się zaniedbywała. Nikt na mnie wkrótce nie będzie zwracał uwagi. Chociaż nie jest tak źle, kolega z działu spraw rodzinnych podrzucał zabawne rysuneczki i liściki w korespondencji służbowej. Ostatnio nawet zostawił jej wizytówkę z podpisem Peter Jackson. At your service 24/7, z humorystycznym wycinkiem z „New York Timesa” przedstawiającymsupermana wpralni zpodpisemSex&Service 24/7. Ledwo weszła do biura i rzuciła kluczyki do szuflady, zadzwonił telefon. To dziwne, pomyślała, bo rzadko ktokolwiek dzwonił przed dziesiątą. – Esther… Serce jej zadrżało, świat zawirował. Usiadła ciężko na fotelu. – Tak, John. – Jak…Jak się czujesz? Jak Sara? – kiedy wymawiał imię córki, głos muzadrżał. – Może być. Często pyta o ciebie, a…a…a ty? Cisza. Tyle słów, tyle przeżyć, tyle myśli, tyle godzin wyobrażania sobie, jak będzie wyglądać ta pierwsza rozmowa. A tucisza. – Esther, załatwiłemsprawy zKerstin. – To dobrze. – Westchnęła głęboko. – Tak, ale nie wracam do Nowego Jorku. Jestem w Rosji, a potem wracam do Jerozolimy. Przyjedźtam, proszę. WeźSarę i przyjedźcie. – Jak? Jak ty to sobie wyobrażasz? Sara ma tuszkołę. Ja swoją pracę i obowiązki. – A ja? Pytanie Johna zawisło na linii dzielącychichkilometrów. Esther nabrała powietrza: – Pomyślałeś o tym, że ja nie chcę wracać do Jerozolimy? Co ja będę tam robić? Do jakiej szkoły pójdzie Sara? Znowu życie w cieniu bomb? Nie rozumiesz, że Nowy Jork to jedno z najbezpieczniejszych miejsc na świecie? Że nikt nigdy nie odważy się zaatakować naszego miasta? Codziennie patrzę z wysokości mojego biura w Twin Towers na Statuę Wolności i to sobie powtarzam. Dlaczego nie chcesztuwrócić John? – mówiła zszybkością karabinumaszynowego. – To nie jest kraj dla myślącychludzi, Esther. – Co ty opowiadasz? – Wiesz, dość długo jestem znowu poza Stanami. Jeżdżę po świecie i widzę. Przyglądam się Rosji. Nasz świat jest strasznie zakłamany. Tyle wojen, tyle nieszczęść, większość nakręcają Stany. Moim obowiązkiem jako pisarza jest czuwać i robić wszystko, aby nie dopuścić do zagłady. To też obowiązek każdego Żyda… – Czyś ty zwariował John?! Twoim obowiązkiem jest być tu, ze mną, gdzie ja i twoja córka mieszkamy, gdzie się urodziliśmy i żyjemy! – Wybacz Esther, ale w Europie spotkałem się z nowymi ludźmi, z prawdziwymi socjalistami; poczytałem, inaczej patrzę na wiele rzeczy, te dwa lata to była taka podróż wgłąb siebie samego. Przyjedź do Izraela. Sara pojedzie z nami do kibucu, pożyjemy tam, a potem kupimy farmę i będziemy uprawiać oliwki. – O…oliwki!! – Esther ażzakrztusiła się zoburzenia. – Chyba oszalałeś! Nigdy nie byłamtaka jak mój brat i jego żona! To oni nadają się na spadkobierców chasydów i tych biblijnych przypowieści o dobrympasterzu. Ja nie mamochoty. I wiesz co? Jak tu nie wrócisz wciągu trzech, rozumiesz, trzechmiesięcy, to rozwodzę się ztobą! I Esther rzuciła słuchawką.

Wzburzona podeszła do okna i spojrzała na rzekę samochodów przelewającą się na dole. Na miliony małychpunkcików, czyli ludzi, którzy biegli wróżne strony. Wzięła płaszcz, mruknęła coś do zdziwionej sekretarki i zjechała windą do podziemnego garażu. Po opuszczeniu miasta otworzyła okna i nastawiła muzykę na cały regulator. Zdecydowanie Human League i Don’t You Want Me pasowało idealnie do tej sytuacji. Jechała nadmorską autostradą, aż dotarła do szyldu z napisem East Hampton. Zaparkowała pod pamiętającym kolonialne czasy białym drewnianym hotelikiem zgankiemwspartymna ażurowychcienkichkolumienkach. Zrecepcji zadzwoniła do Evelyn. – Mamo, proszę, mam ważny nagły wyjazd służbowy, odbierz dzisiaj Sarę. Czy może spać u was? – Wysłuchała setki uwag matki. – Co, że jestem wzburzona? Wydaje ci się, mamo. Co? Czy dzwonił John? A jak myślisz? – Pożegnały się. Jeszcze raz wybrała numer do mamy. – Mamo, ona nie usypia bezPana Misia, czy pośleszpo niego kierowcę do mojego domu? Potemjeszcze wystukała numer do biura. – Myrna, nie wrócę dzisiaj, powiedz Karen, aby sama dokończyła prezentację dla klienta i zmojego biurka weźdla niej analizy wtakiej szarej teczce znapisem„Confidential”. Wyszła na ganek. Poraziła ją wszechotaczająca biel. Biały wiklinowy fotel z białym kocem zachęcał do odpoczynku. Mimo zimna usiadła, otulona puchową kurtką, dodatkowo owijając się mięciutkim, ciepłym pledem. Ganek wymalowany srebrzystobiałą farbą wsparty był na wąskich, pobielanych, żeliwnych kolumienkach. Z równomiernie ustawionych, mniej więcej co pół metra, kwadratowych, jasnych, wysokich donic wyrastały kalie. Cud, że wytrzymują to zimno, a może są zimnolubne. Od wody wiał wiatr, uderzał ją mrozem w policzki i wargi. Przed nią rozpościerała się panorama oceanu i kilometry białej piaszczystej plaży. Zapatrzyła się w fale, starając się przeanalizować, co się dzieje, dokąd zmierza. Gdzieś tam płynął statek, mając obrany kierunek i zapewne znając swój cel. Esther nie wiedziała, dokąd wiedzie jej droga. I nie mogła się powstrzymać od konkluzji, że już kiedyś była w takiej sytuacji. Tylko z innym mężczyzną. Dlaczego oni mnie nie chcą, zastanawiała się. Zadawała sobie to pytanie już po raz setny. Za każdym razem towarzyszył mu kieliszek białego wina. I nie znajdowała odpowiedzi. Po kilku godzinachtakiego udręczania się podeszła do telefonui wybrała numer. – Czy dodzwoniłam się do Supermana? Chciałam zamówić usługę specjalną. – Podała adres hotelu w Hamptons. Odłożyła słuchawkę i na chwiejnych nogach wróciła na taras, ciężko usiadła wfotelu, obwijając się szczelnie kocemi wpatrując się wfale oceanu. Rano obudziła się wcześnie. Koło niej leżał kolega zpracy zwany Supermanem. – Kiepsko…Jak się czujesz Esther? – raczej stwierdził niż zapytał. Patrzył na nią serdecznie i jednocześnie z troską. Kobieta spojrzała na niego pytająco, zaciągając kołdrę pod szyję. – Nie mogłem wykorzystywać chwili. Jeśli między nami ma coś być, a chciałbym, bo nie mogę zasnąć co noc przez te twoje rude włosy, to inaczej, bo nie chcę tak wchwili rozpaczy czy picia. – Dotknął jej brody i patrząc poważnie woczy kobiety, rzekł: – Chcę cię na trzeźwo i zmiłości, i tylko tak.

ROZDZIAŁ IV Szeherezada Bejrut, luty 1982 Maria nie mogła uwierzyć swemu szczęściu. Oto stało się! Aby się upewnić, raz po raz kręciła obrączką na palcu. To stało się tak szybko. Pospieszny ślub wParyżu. Dwóch świadkówwośrodku islamskim, oni, przygotowany kontrakt. Tam postanowiono, że zostanie przy wierze katolickiej. Niepotrzebnie, pomyślała. I tak nie czuła się związana ze swoją. Ale najważniejsze, by już, już, zostać oficjalnie jego Żoną! To stało się, kiedy wypowiedzieli słowa przysięgi: „Jesteśmy poślubieni”. Jakże podobne do rozwodu, bo najpierw – chciałaby zapamiętać, że była zszarzała, ale nie, była promienna twarzRomana, który trzymając wrękumałą różę pustyni, niemal rok temu, wszedł do sypialni mówiąc: „Mario pamiętasz, co ci powiedziałem, kiedy wróciłem z Sahary? Że jeśli mnie nie kochasz, to nie chcę być ztobą. A ty mnie nie kochasz. Kochaszinnego”. Położył różę pustyni na stolikuobok książki, którą wtedy czytała – Mistrz i Małgorzata. Westchnął: „Ooo świetna książka!”. Otworzył okno, słychać było wyraźnie fale morza rozbijające się o nabrzeże. „Talaka Marija”. W ten sposób miał zakończyć się jej związek z synkiem mamusi, ojcem bliźniakówi uwielbianymwCyrenajce lekarzem. Tego dnia, kiedy poszła do Kaddafiego błagać go o życie Hamida, a ten ją wyśmiał, mówiąc: „Ciesz się, że twój mąż uratował życie mojej matce, bo byłoby z wami źle, oj źle… No i jesteśmy zadowoleni zJassina. A ty lepiej zniknij kobieto zLibii, bo nie wiem, co jeszcze cię spotka, pomyślę, zniknij!”. Pokazał jej drzwi, wściekle krzycząc: „Niewierna!”. Z Hamidem, dzięki jego kuzynowi, który go wyciągnął z więzienia, i dzięki olbrzymiej łapówce, uciekli nocą najpierwdo Tunezji, a zDżerby popłynęli promemna Maltę. Ciągle eksodus. Ciągle przez Morze Śródziemne, myślała Maria, kiedy zniknęły jej światełka portu, a mleczna droga księżycowego światła wyznaczyła jej drogę ku nowemu. Ile jeszcze razy przebędę tę drogę morską do lepszego życia? Ilu jeszcze? Wiedziała, że jej ucieczka spowoduje, że wszystkich straci na zawsze: męża, synów, zwłaszcza Jacka, z którym miała przez ostatni okres bliski kontakt, Polskę. Ale Hamid tłumaczył: „Moja droga, syn jest dorosły, daj mu żyć, zajmij się sobą i mną, całe życie im poświęciłaś, czas na nas! A teraz, rozumiesz, że teraz, kiedy oficjalnie uciekłem z Libii, jestem na top liście poszukiwanych przez niego ludzi. Ale też stałem się cennym źródłem jeszcze dla kogoś innego. Wywiad izraelski obiecuje mi piękny dom u stóp wzgórz Golan, w Meiss Ej Jabal”. Wskazał na mapie mały punkcik gdzieś pomiędzy Górą Hermion a Jeziorem Galilejskim. „Będziesz mieszkać w oliwnym gaju, będę zrywać dla ciebie świeże pomarańcze na

śniadanie, będziesz moją żoną. No i będziemy mieć świetne warunki finansowe, zwiedzimy razem cały świat, oficjalnie. Nieopodal naszego domu znajdują się dwa światowej sławy parki narodowe o unikalnych ekosystemach, gdzie możesz prowadzić badania naukowe. Ślub weźmiemy w Paryżu, dobrze? Ja pojadę pierwszy, a potem dołączysz. A potem już pojedziemy do naszego domu wLibanie”. Maria podśpiewywała przebój Toma Jonesa Delilah. I powtarzała w duchu: Będę żoną! Żoną! Przypomniała sobie słowa Hamida: „Wokoło domu jest gaj oliwny i pomarańczowy. Może stworzysz krzyżówkę warzywi nazwiesz je np. „Pomalivka”? Dostaniesz Nobla wdziedzinie biologii?”. Hamid śmiał się serdecznie. „Będziesz żoną, wreszcie kochaną i uwielbianą, i będziesz jeździć po całym świecie”. – Badania naukowe. – Westchnęła. I może nawetdostanę Nobla?, dodała wmyślach. Na lotnisku wBejrucie czekał na nią umówiony kierowca wpiaskowej marynarce z tablicą Mrs Delilah. Jak ustalono wcześniej, dla bezpieczeństwa oddała mu swój stary paszport, a uzyskała nowy, dzięki któremu swobodnie będzie mogła się poruszać po Libanie i Izraelu. Hamid, jej mąż, wyśniony, ukochany, miał ją powitać wdomu. Ichdomu, pełnymsłużby i dostatku, jak ją zapewniał. Jechali przez górzystą okolicę, poprzecinaną dolinami. Dominowały karłowate drzewka rosnące na nagiej czerwonej ziemi. Co jakiś czas zatrzymywali się, by przepuścić stado owiec. Już odbyłamtaką drogę, dekadę temu, ale nie byłamtaka szczęśliwa jak teraz, pomyślała Maria. Narastały wzbijające się wpowietrze tumany piachu. Zbliżało się sirocco, wiatr pustyni, zwany w Libii gibli, od którego wszyscy nieco wariują, przypomniała sobie słowa libijskiej znajomej, Barbary. Nie widziały się od pogrzebu Jeremy’ego. To taka tajemnicza historia. Pojechał na spotkanie do Trypolisu i… I przepadł. Po kilku dniach został podobno znaleziony whotelu i lekarz stwierdził zgon z powodu udaru. Podobno, bo nie oddano ciała rodzinie, a przekazano tylko prochy. To było dziwne. Tak opowiadała Karen. Ale Marię już nic nie dziwiło. Wiedziała o okrucieństwie reżimu więcej niż inni. Wiedziała, że życie zawdzięcza tylko temu, że każdy, po prostu każdy zawdzięcza tu coś Romanowi i dlatego (w pewnym sensie) może się czuć nietykalna. Roman często powtarzał słowa Mahdiego: „Jeśli uratujeszAraba, to zyskujeszjego dozgonną wdzięczność”. Codziennie, kiedy ktoś wchodził do jej biura, bała się, że to przyjechali wysłannicy Kaddafiego, by zabrać ją do więzienia. To stało się nieznośne. Dobrze tej Barbarze, postanowiła pojechać do Londynu, gdzie zamieszkała dzięki ciotce. Marii serce się ścisnęło. Londyn. Jacek. Jacek. Londyn. Jak ona się nazywała, ta ciotka? Przypomniała jej się elegancka postać z kairskiego ślubu Jackie, roztaczająca zapach Chanel numer 5, cała w perłach i szczebiocząca ciągle „Ma Cherie”. Droga minęła jej na wspomnieniach libijskich; wracała myślą do Jacka, Andrzeja, Romana, ale jeszcze chętniej do bazy na pustyni, a to łączyło się zukochanym. Hamid. Zapuścił brodę i włosy. Nosił też tradycyjne szaty arabskie, które w Paryżu zamienił na beżowy mundur. Ślub wParyżuto nie był szczyt jej marzeń. Nie było białej sukni ani kościelnych dzwonów. Ba! Nawet przez chwilę nie widziała ani wieży Eiffla, ani Sacre Coeur. Było zimno, wietrznie, a wpowietrzu tańczyły zeschłe liście. Poruszali się limuzyną z przyciemnionymi szybami. Lotnisko – konsulat izraelski. Konsulat – ośrodek muzułmański. Konsulat – lotnisko. I hotel, nawet nie wiedziała, wktórej dzielnicy. Wszystko odbyło się szybko. Dwa dni spędzili wciemnej sypialni. Wzasadzie nic o nimnie wiem, poza tym, że jego rodzice nie żyją i ma dwie siostry, i zaraz, dwóch czy trzechbraci? Nigdy ichnie poznałam, zamyśliła się. Po dwugodzinnej podróży kierowca stanął i wskazał głową na budynek zpiaskowej cegły. Dom stał na wzgórzu. Wokół, za murkiem z ciosanych nierówno kamieni, pyszniły się rzędy drzewek oliwnych i pomarańczowych. W tle widać było ciąg ośnieżonych szczytów. Dom był jednopiętrowy i prowadziły do niego szerokie, stare, kamienne i mocno wysłużone schody. Na

każdymschodkustały duże donice zkaktusami i pelargoniami. Dziwne, kawalerski dom i taki zadbany, pomyślała. Pewnie zaradna służba. Jakby na potwierdzenie jej domysłówna szczycie stała wysoka kobieta zakryta burką. Wskazała jej wejście i zaprowadziła do pokojugościnnego. Panował tuprzyjemny chłód. Zokna rozpościerała się fantastyczna panorama gór Golan, gdzieniegdzie widać było szczyty otulone śniegiem. Kobieta, która w międzyczasie zdjęła zasłonę z twarzy, wskazała na stół, gdzie stały dzbanzwodą, kryształowe szklanki i ciasteczka. Maria machnęła ręką. – Gdzie jest Hamid?! – rzuciła zniecierpliwiona. Kobieta, nie odpowiadając, pomogła jej zdjąć płaszcz i kapelusz. Potem podeszła do niej z ręcznikiem i obmyła jej ręce. Na koniec wskazała, by usiadła, zdjęła jej buty i obmyła nogi. To pewnie ochmistrzyni dworu. Mojego dworu Szeherezady na wzgórzach Golan. Maria uśmiechnęła się w duchu. Ale lepiej, by przybył władca. Zaczęła się przyglądać kobiecie. Była nieprawdopodobnie szczupła i wysoka, o dość ciemnej karnacji, a na przegubie nosiła kilkanaście cieniutkich złotych bransoletek, które pobrzękiwały, kiedy obmywała jej ciało. Uwagę Marii przykuł mały tatuaż na brodzie, coś jakby kilka płatkówróż. Jej ruchy były kojące i pełne spokoju. Marię drażniło nieco, że szefowa jej dworunie odzywa się ani słowem. Ciekawe, kimjest naprawdę? Czy jest rzeczywiście ochmistrzynią? A może siostrą lub kuzynką Hamida? W jej postawie, mimo iż usługiwała, było coś bardzo szlachetnego. Wyprostowana, wysoko trzymała głowę, a ciemne oczy i zaciśnięte usta ujawniały dumę i twardy charakter. Ktoś cicho zapukał. Maria spojrzała z nadzieją na drzwi. Ale to inna, młodsza kobieta przyniosła na srebrnej tacy dymiące podpłomyki i miskę pachnącej miętą shorby. Obok stały mbatata i sandwiche z mięsemmielonymoraz kolendrą. Trudno było się oprzeć tej feerii zapachów i Maria rzuciła się do jedzenia, nagle wilczo głodna. Kobiety patrzyły na nią spod wpółprzymkniętych oczu. Kiedy Maria zjadła, ta młodsza zabrała bez słowa talerze, skinęła głową i wyszła. – Czy wiesz, kiedy przyjedzie Hamid? Wysoka Arabka tylko pokręciła głową. Czy ona nie ma języka?! pomyślała zniecierpliwiona Maria. W tej samej chwili gwałtownie otworzyły się drzwi i wszedł Hamid. Z długą brodą, w jasnej galabii, wydawał się kimś innym. Podbiegła do niego, chcąc go objąć i krzyczeć z radości. Ostudziło ją jednak, że wyraźnie się wzbraniał. Pewnie wstydzi się tej kobiety. – Mario, jak dobrze, że jesteś. Poznałaś jużTabichę? – Tak, poznałam, obmyła mi nawet nogi! Czy to jest najważniejsza wdomusłużąca? – Nie, Mario – powiedział Hamid, patrząc jej prosto woczy. – Tabicha jest moją żoną.

ROZDZIAŁ V Najpiękniejsze miejsce na ziemi Grybów, luty 1982 „Czy już jest?” – Podczas stanu wojennego tylko to miało dla Beaty sens. Dniami przeważnie nic się nie działo w ich miasteczku na beskidzkim wzgórzu. Godziny wyznaczały dzwony z wieży neogotyckiego kościoła, o którym jej nauczycielka w tutejszej szkole opowiadała, że należał do najwybitniejszych zabytków w Polsce, ale o tym nikt nie pamiętał poza mieszkańcami i kilkoma historykami sztuki. Grybów z wysoką czerwonoceglastą wieżą kościoła ponad sennym rynkiem wysadzanym kamiennymi łbami, rządkiem dziewiętnastowiecznych kamienic, w jednej z których mieszkał Artur Grottger, nie zaprzątał uwagi Polski. Dopiero kiedy nagrano u nich serial z Cieślakiem, późniejszym dzielnym porucznikiem Borewiczem, wtedy zwrócono uwagę na tę niepozorną miejscowość. Beata asystowała w dwóch scenach. Kiedy dzielny Borewicz szedł rynkiem i pytał o drogę. I kiedy jechał starym łazikiem i za nim szybko czarny mercedes z pasażerką, którą była Beata. I kiedy w tym kościele, w tym kościele… Odliczała dni do każdego piątego. Wtedy w kioskach, obok szarej, pełnej jadu i żółci, a w zasadzie czerwieni Trybuny Ludu, pojawiał się luksusowy magazyn wydawany na pięknym kredowym papierze. Nikt nie potrafił zrozumieć skąd i po co nagle wziął się taki magazyn. Wyróżniał się kolorowymi zdjęciami pełnymi turkusowego morza, antycznych zabytków i dróg wyznaczanych przez murki z cegieł, zza których wyglądały różowe oleandry i kwitnące na żółto opuncje. Beata chciała tam jechać. Wzywały ją egzotycznie brzmiące nazwy: Leptis Magna, Cyrena, Benghazi, Ghadames. Ten magazyn nazywał się nieadekwatnie do prezentowanych zdjęć – „Al- Fatah”, co, jak było opisane wstopce, oznaczało „walka”. Nie bardzo o to dbała, ledwo też czytała ujęte na każdej stronie złote, a raczej zielone myśli Kaddafiego. Jak się powie siedem razy: „Jestem wolny i służę narodowi”, to się zdrowieje, albo, że powinnością każdego Libijczyka jest walka o dobrą i jedyną wiarę. Magazyn czytała pobieżnie, przechodząc szybko do działu kulinarnego. Potem próbowała przyrządzać potrawy jak hummus czy kuskus. Co prawda zamiast kaszy z semoliny używała jęczmiennej, dodawała też minimalne ilości mięsa, które pozyskiwała zkartek, zastępowała wszystkie składniki, jak przyprawy utłuczonymi ziarnami pieprzui goździków, ale smakowało wybornie. Hummus zaś przyrządzała ze zwykłego grochu i oleju, marząc, że kiedyś doda prawdziwą oliwę z oliwek zerwanych z tysiącletnich drzew, którymi był wypełniony libijski

magazyn. Kiedy więc pewnego dnia zobaczyła całostronicowe ogłoszenie, że poszukują pielęgniarek do szpitala wBenghazi, zgłosiła się natychmiast. W anonsie napisano, że dzięki znakomitej współpracy rządu Kaddafiego z rządem Jaruzelskiego oraz ze względu na wielkie zapotrzebowanie Libii na specjalistów, można uzyskać zgodę na wyjazd podczas stanuwojennego. Kilka dni później stała wdługiej kolejce do ambasady libijskiej na Krynicznej. – Dlaczego chce pani jechać? – zapytała ją pani w brązowym kożuchu i różowej moherowej czapce, spod której wyglądały pasma tlenionychna blond włosów. – Bo nie mamtunic do roboty, odkąd.…– mruknęła Beata i przerwała. – Odkąd…? – podchwyciła kobieta. Beata nic już nie odpowiedziała, bo co miała powiedzieć. Nic nie cieszyło w jej życiu „odkąd”. Odkąd podczas wspinaczki górskiej, którą chcieli uczcić półrocze swego ślubuzRadkiem… Radek. Wysoki, szczupły szatyn o szczerym spojrzeniu niebieskich oczu i najpiękniejszych dłoniach, jakie kiedykolwiek widziała. Miały operować ludzi, ratować życie. Ratowały, odkąd dotknął jej rąk. Poznali się na pierwszymroku medycyny wPoznaniu. Kiedy weszła do szacownego budynku Akademii Medycznej przy Fredry, zobaczyła przystojnego mężczyznę, który spojrzał na nią z takimzachwytem, aż pomyślała, że się pomylił. A on podszedł do niej i powiedział jej do ucha: „Witaj przyszła Żono, nigdy nie widziałem kogoś tak pięknego”. I od tej chwili byli nierozłączni. Radek polubił Grybów z chwilą, gdy tylko omiótł miasteczko spojrzeniem – zatopione w ciszy, zawieszone gdzieś pomiędzy Gorcami. Kiedy wysiedli w porannej mgle z PKS-u, spojrzał dookoła i rzekł: – Beato, to jest najpiękniejsze miejsce na ziemi. Beata polubiła przy Radku wszystkie okazje, które warto było świętować: miesięcznice poznania, ślubu, liczbę dni od pierwszego pocałunku. Wszystko obchodzili nieustannie, celebrując wódką zcolą. Wszystko – poza urodzinami Beaty. To zbyt bolało. I nawet milionowe zaklęcia Radka nie umiały tego zmienić. Udało mu się za to sprawić, że Beata zaczęła się znowu śmiać. Ale i to się skończyło „odkąd”. Serce ścisnął jej żal, wielki żal. Z zaproszeniem do pracy w Libii wsiadła na dworcu w Nowym Sączu do nieogrzewanego niebieskiego PKS-udo Grybowa. Autobus był prawie pusty. Z tyłu siedziało kilku mężczyzn w szarych kufajkach, od których zalatywało nieprzetrawionym alkoholem. Przed nią kilka kobiet okutanych chustkami rozmawiało, co i gdzie dzisiaj rzucili w okolicy. „Rzucili” – słowo-klucz lat osiemdziesiątych mdliło ją. Chuchnęła na zamarzniętą szybę i palcem w czarnej wełnianej rękawiczce napisała Benghazi. Zegar na wieży neogotyckiej perły Małopolski zaprojektowanej przez Józefa Piusa Dziekońskiego wskazywał piętnastą. Minęła bar Wiarus i drogą nad rzeką poszła tam, gdzie dawno nie była. Weszła do sieni niemal po omacku, idąc długim ciemnym korytarzem. Usłyszała kasłanie. I słowa: – Beato, to ty? – Tak, tato. W rogu na wysokim łóżku, w pokoju pełnym stosów książek i gazet, leżał starszy mężczyzna wpasiastej pidżamie. Ciężko oddychał. Uniósł się nieco i wyciągnął do niej rękę. Kobieta jakby nie zauważając tego, ominęła łóżko i spojrzała na podwórze pełne zardzewiałych żerdzi i drewnianych powyginanych mebli. Jej ojciec kochał renowację starych przedmiotów. Szkoda, że tylko to kochał, westchnęła i wzruszyła ramionami. Nie odrywając wzroku od starej biedermeierowskiej sekretery, powiedziała głośno: – Tato. Zdecydowałam, że wyjadę na kontrakt do Libii.

– Na kontrakt. Do Libii?! Przecież tam szaleje arabska rewolucja Kaddafiego! Jest niespokojnie, świat już wie, że to główny sponsor terroryzmu. Już nie jest tak pięknie jak wlatach siedemdziesiątych, mówił mi kuzyn Danuty, który był na placówce w Trypolisie – wycharczał jej ojciec, z trudem łapiąc powietrze. Na dźwięk imienia macochy Beata pochyliła się jak od dźwięku przecinanej tektury. Rozpoznawała świat dźwiękami. Mama to były arie Pucciniego. I mol. Radek to było najwyższe „c”. A Danuta to było krojenie nożemtektury. – Mama mówiła co innego, tato – odrzekła cicho. Rodzina mamy miała majątek w Libii pod Derną, to znaczy pod Benghazi, gdzieś w Cyrenajce w każdym razie. Libia była kolonią włoską jeszcze trzydzieści lat temu. – Mama mogłaby odwiedzać Libię, ale nie mogła, bo wybrała ciebie. Jak wiesz, mogła mieć wiele majątków, ale musiała dla ciebie zrezygnować z wielu, dla ciebie, i po co ?! – I dodała ciszej: – Proszę, nie wymawiaj przy mnie imienia TEJ kobiety. – Spójrz na mnie natychmiast, podejdź tu! – Usłyszała głos ojca, już spokojniejszy. Niechętnie posłuchała. Popatrzyła na ojca, kiedyś jej kochanego tatę, który ją zabierał wgorące letnie dni, by kąpali się w lodowato zimnej Białce. Ale wtedy było pięknie i szczęśliwie. Kiedy wracali, czekał na nich uśmiech mamy i najlepszy chłodnik z młodych buraków, ogórków i jajek. Albo zimna włoska zupa zpomidorówi pieczonej papryki, zmiksowanychzlodem. A terazchłodnikównie było. Ojciec miał pożółkłą i pooraną zmarszczkami twarz. Śmierdział potem i starością. Danuta nie poświęcała mu za dużo czasu. Skóra prześwitywała na przegubach rąk, widać było niemal fioletowe żyły. Złapał ją za rękę i wycedził ze złością: – A zkimja zostanę? – Ztą panią. Ztą panią, dzięki której umarła mama. Ojciec opadł na poduszki, jego twarzwydawała się terazpapierowa. Patrzył wsufit. Wyszeptał: – A kto będzie opiekował się grobemnajbliższej ci istoty, no kto?! Beata dźgnęła go wramię. Ze łzami krzyknęła: – Nikt, tato! Nikt nie będzie się zajmował tym grobem, na pewno nie ty, nigdy nie byłeś na tymgrobie, jak zresztą na matki też nie! Więc nikt, bo tylko ja je odwiedzam, nikt, rozumiesz, nikt tamnie będzie chodził, a ty tuzdechnieszsamjak palec i teżnikt do ciebie nie przyjdzie, bo ta pani ma cię w dupie, odkąd przejęła twoje konta, a mnie nie będzie, rozumiesz, bo jak się jest wstrętnymrodzicemi odbiera się dziecku matkę, jak się jest takimskurwysynemjak ty, to nie ma kto opiekować się grobem, rozumiesz?!! – Usiadła ciężko wwielkim fotelu obok łóżka. Ojciec opadł na poduszki i pokój wypełnił jego świszczący oddech. – Beato jak możesz? Jak możesz?! – Tato, wiemy oboje, że to prawda. Nie idę do babci Idalii. Pożegnaj ją ode mnie i podziękuj, że wpędziła mamę do grobu, tak zresztą jak ty z Danutą. – Machnęła ręką na pożegnanie, ciemną sień wypełniało światło z otwartych teraz drzwi pomieszczenia. Mijając je, zobaczyła stojącą do niej tyłem elegancką kobietę w szarej obcisłej szmizjerce. Danuta była tak pochłonięta rozmową telefoniczną, że Beata pomyślała, że właśnie mógł zatopić się świat i pewnie też by nie zauważyła, chyba, że krzyczeliby: „pieniądze rozdajemy, pieniądze na koniec świata”. Wyszła na mały dziedziniec jej rodzinnego domu, zacinał drobny deszcz pomieszany ze śniegiem. Poszła wzdłuż rwącej rzeki, pełnej gałązek i kawałków kry. Lubiła w tej rzece pływać latem, kiedy było gorąco. Mama zawsze prosiła ojca, by nie pozwalał się jej kąpać, bo mawiała, że nigdy nie można ufać rzece, bo w każdej rzece jest wpierw dno, a za chwilę go nie ma, że każdego może porwać nagły nurt, nawet kiedy brodzisz wwodzie po kolana. Mama codziennie dawała jej setki rad. Ale pewnego dnia mama najwyraźniej jużnie miała siły, by jej ichudzielać. Beata doszła do bramy cmentarza. Stanęła nad zadbanymgrobem, zgarnęła rękawiczką liście, zapaliła świeczkę. Z porcelanowego pożółkłego zdjęcia patrzyła na nią uśmiechnięta kobieta o wielkich oczach i kręconych włosach. „Chcemy mieć takie włosy jak mama Beaty”, mówiły panie

w salonie przy rynku, siedząc pod czerepami metalowych suszarek. „Na włoszkę”, prosiły grybowskie elegantki. Mama miała tak naturalnie. Włoszka z Mediolanu, której serce przeszyła strzała Amora podczas praktyk studenckich w Polsce. Na zdjęciu, które Beata znalazła na dnie szuflady ojca, bo odkąd przyszła „ta pani” zniknęły wszystkie ślady poprzedniego życia jej ojca. Otuleni kożuchami, w piękny słoneczny mroźny dzień, na tle Kasprowego stoją Melchior i Beatrycze, objęta zakochana para. Gdzieś w okolicach Diablej Perci przycupnął pewnie Amor. Rodzice Beaty. Są młodzi, piękni i gotowi, by zmierzyć się z losem. Wspólnym. Beatrycze porzuci lombardzki zamek na rzecz krakowskiej studenckiej kawalerki, gdzie przyjdzie na świat Beata. Rodzice Melchiora w Grybowie też nie przyjęli jej najlepiej. Niby tacy światowi, zakochani w Zielu na kraterze, ale jak przyszło do własnego syna, to woleli pannę lokalną. Ale Melchior był zakochany. Podobno babcia Idalia, mama Melchiora, odradzała nazwanie dziecka imieniem matki „bo to przynosi nieszczęście w rodzinie, kiedy są takie same imiona, jedno musi ustąpić przedwcześnie miejsca drugiemu”. Melchior i Beatrycze się śmiali, że Beata to znaczy szczęśliwa i kto by się takich zabobonów bał? Beatrycze przeżyła wydziedziczenie przez książęcy ród, który pochodził od Wawrzyńca Wspaniałego; utraciła rodowe włości, zamki, wyspy na Morzu Śródziemnymi kolekcje sztuki. „W imię miłości warto poświęcić wszystko”, mawiała malutkiej Beacie, pokazując w albumach dzieła renesansowychtwórców, które jej przodkowie zamawiali umalarza. „To, czego mi tutaj tylko permanentnie brakuje, to słońce, ale wszystko jest do przeżycia, kiedy jesteś kochana”, mówiła mama i dotykała serca. Mama Beaty przeżyła nawet niechęć teściowej, kiedy po studiach przenieśli się do Grybowa i zamieszkali u nich kątem. Przeżyła wytykanie palcami przez sąsiadki, że jest śniada, że głośno się śmieje, jeździ na motorze i chodzi w krótkich spódniczkach. I że pracuje, zarabiając tłumaczeniem książek z włoskiego. Pokonała sąsiadki i teściową, przygotowując dla nich włoskie makarony, sosy i sałatki. A kiedy wójt miał ważną wizytę włoskiej delegacji, mama Beaty była tłumaczem i dzięki temu, podobno, miasto nawiązało współpracę z włoskim partnerem. Zaplanowano wspólne kolonie dla dzieci w Toskanii i w Gorcach oraz kursy robienia pierogów dla Włochów, a przygotowania makaronówdla Polaków. To był istny wiatr zmian – tak opisano zasługi Beatrycze w„Informacjach Grybowa”, w których ukazał się artykuł, że z ziemi włoskiej do polskiej przyjechała też Beatrycze, by zmienić na lepsze życie miasteczka. Potem już wszystkie panie w okolicy chciały robić i mieć wszystko jak Beatrycze – dania, fryzury, stroje – wszystko chciały takie samo. Ich sąsiadka, dziesięć lat starsza od Beaty, a dziesięć lat młodsza od Beatrycze, chciała tak bardzo żyć jak Włoszka, że zawróciła wgłowie Melchiorowi. A tego potomkini rodu Wawrzyńca Wspaniałego już nie przeżyła. Beata przestawiła świeczkę bliżej krzyża. – Obiecuję ci, mamo, że nigdy, jak radziłaś, się już nie zakocham – powiedziała półgłosem. I dodała wduchu: I nigdy nie urodzę dzieci, by nie cierpiały tak jak ja, kiedy tata odchodził do tej pani. I kiedy zeszłam do piwnicy, mając dwadzieścia jeden lat, w moje dwudzieste pierwsze urodziny, kiedy kończyłam trzeci rok medycyny, dlaczego mi to zrobiłaś w urodziny mamo? Czy tego dnia tak mało świeciło słońce?! Radek przyjechał natychmiast, kiedy Beata zadzwoniła w swoje urodziny, że nie ma urodzin i nie ma mamy. Podtrzymywał ją, kiedy proboszcz odmówił katolickiego pogrzebu samobójczyni. Zorganizował jakieś pieniądze na to, by jednak doszło do ceremonii. Byli sami w wielkim kościele. Tylko ona, Radek i trumna. Inni nie chcieli narażać się proboszczowi. Ojciec chyba nie zauważył pogrzebu; był tak pochłonięty szykowaniem się do nowego ślubu, że nie zdążył pożegnać pierwszej żony. Może też nie chciał się narażać proboszczowi, bo jego matka liczyła na katolicki ślub pełen

pompy, taki prawdziwy, a nie tamjakiś mały studencki, ba! wręcz nieważny, jak mawiała o związku Beatrycze i ukochanego jedynaka. Radek nie wypuszczał ręki Beaty ani na chwilę od czasu tego pogrzebu. Ani wtedy, kiedy tłumaczył rodzicom, znanym poznańskim profesorom medycyny, że on na pewno studia skończy i będzie kontynuował rodzinne tradycje medyczne. Ani wtedy, kiedy brali ślub wmaleńkiej kaplicy kościoła Najświętszej Marii Panny w Poznaniu. Ani wtedy, kiedy się wspinali. Radek pokochał Grybów i Gorce od pierwszego wejrzenia. Tak często, jak tylko mogli, przyjeżdżali z Poznania w rodzinne strony Beaty, by wędrować po górach. Z czasem zaczęli jeździć w Tatry i podejmować trudniejsze trasy. Planowali mieć dużą rodzinę. Radek namówił ją na spotkanie z ojcem i babcią, żeby wyczyścić rodzinne sprawy, „bo to dla naszychdzieci” – tłumaczył jej spokojnie. Radek trzymał ją za rękę, kiedy mówiła ojcu, że pewnych rzeczy mu nigdy nie wybaczy, ale postanowiła dla Radka i przyszłychdzieci darować muwiny. Z Radkiem ciągle trzymali się za ręce. Radek tylko raz puścił jej rękę. Kiedy podczas wspinaczki się poślizgnął i wyglądało, jakby miał spaść wprzepaść. Beata mocno go wtedy złapała. I czuła wtej sekundzie, że jużod teraztylko będzie dobrze, bo złapała cały świat za rogi, bo uratuje Radka, miłość jej życia. Radek spadł wprzepaść, nie krzycząc, tylko powiedział, nie mogła sobie przypomnieć właśnie, czy powiedział „Beato”, czy „zrób to”. Setki, tysiące razy próbowała sobie przypomnieć, co powiedział, spadając wprzepaść. „Atlas”? Bo mieli razemwspinać się wgórach Atlasu. Więc kiedy zobaczyła to ogłoszenie w„Al-Fatah”, że poszukują pielęgniarek, pojechała do Warszawy na ulicę Kryniczną do biura Ludowej Dżamahiriji Libijskiej, by wypełnić formularz. Stanęła wdługiej kolejce wten zimny dzień i zniosła niekończące się pytania tej pani w kożuszku, i słuchanie narzekań ludzi, jak źle się żyje w Polsce, o kolejkach, biedzie i occie na półkach. I opowieści o „beżowych”, że strasznie dużo tam piją alkoholu, no ale wiadomo, wszędzie piją, gdzie prohibicja. Wankiecie osobowej Beata uczciwie opisała, że ma ukończone trzy lata medycyny na kierunku lekarskimi dwa dodatkowe, które zakończyła z dyplomemnie lekarza, ale pielęgniarki. W rubryce „rodzice” miała zamiar wpisać przy ojcu „Melchior, czyli Piotruś Pan, wieczna świnia”, a przy matce „samobójczyni Beatrycze”. W okienku „dzieci” mogła wpisać, że nie wie, po co jej Radek kazał tak czyścić te relacje z ojcem, skoro dzieci nie będzie. W rubryce „wiek” podała trzydzieści pięć lat. Coś napisała o pracy w podgrybowskim szpitalu. Przeczytała: „mąż” i ścisnęło jej się serce na myśl o grobie ustrojonymigliwiemi sosnowymi szyszkami z kamieniemz Orlej Perci wTatrach, z której spadł, gdzie wyryto napis „śpij kochanie”. W rubryce „stan psychiczny, inne choroby” nie wpisała o dręczących ją co noc koszmarach, w których pojawiali się Radek, którego nie umiała uratować, kiedy spadał w przepaść, matka, która dyndała na sznurze w jej dwudzieste pierwsze urodziny, ojciec, który okrywał szalem matki jej kopię w tych „włoskich” lokach, o dekadę młodszą i ciągle zapatrzoną wtelefon. Beata wykazała się zaradnością. W ambasadzie okazało się, że pracowników do Libii rekrutuje Polserwis i to potrwa co najmniej pół roku, a może i rok, i musi jeszcze przejść procedurę paszportową, dość trudną, bo jest stanwojenny. Beata wtedy zapytała: „A jeśli mampaszport włoski, czy to wystarczy?”. Okazało się, że tak, ale wtedy musi pójść do ambasady włoskiej na Kredytową. Tam jej powiedziano, że tak, oczywiście, wszystko dla włoskich obywateli i dla libijskich przyjaciół, ale musi się udać do Włoch, skąd może jechać prosto do Libii. Bogatsza wte informacje wróciła do biura Ludowej Dżamahiriji. Siedziała w wygodnym zielonym fotelu na wprost wielkiego portretu Kaddafiego w białym mundurze, a na prawo miała zdjęcia Kaddafiego obejmującego Jaruzelskiego. Wyszedł młody wygolony mężczyzna w długiej białej galabii i wręczył jej bilet roczny otwarty

na trasie Warszawa – Rzym – Benghazi – Rzym – Warszawa, travellers’ czeki na dwa tysiące dolarów tytułem zaliczki, dwuletni kontrakt w szpitalu Jalla w Benghazi w charakterze sanitariuszki chirurgicznej. Z pensją pięciuset dolarów miesięcznie. Po opodatkowaniu. Na kontrakcie widniała data rozpoczęcia pracy 19 marca 1982 roku. Beata prosto zKrynicznej udała się na Waryńskiego, gdzie wokienkumiła pani wgranatowym toczku oraz białej apaszce, na której wymalowano chłopca z rozpostartymi ramionami, nadała daty lotówdo Rzymui do Benghazi.

ROZDZIAŁ VI Traviata Mediolan, marzec 1982 Szła wąskimi uliczkami. Mama jej tyle razy opowiadała, co było na prawo, a co na lewo, że mogła wzasadzie iść tampo omacku. Czyli to tu, to tutaj chodziła na lody, tu jej mama przysiadała na cappuccino, a stąd dochodziło się do katedry mediolańskiej. Przysiadła w maleńkiej kafejce i zamówiła espresso. Ekspres syczał, dudnił, barman obijał wajchą o metalowy bolec – była to dla niej muzyka pełna dźwięków. Od kilku dni Beata wędrowała po Włoszech. Z lotniska Fiumicino, ze słowami „Rzym musi poczekać”, pojechała wprost na główny dworzec kolejowy Rzymu – Termini. Szybko kupiła bilet do Mediolanu. Bała się spotkania z babką, nigdy nie wymieniały korespondencji. Obraziła się na córkę, że wyszła za tego polskiego chłystka. I chyba miała rację, ta moja mediolańska babcia. Znała doskonale adres babki, która mieszkała w rezydencjonalnej dzielnicy Brery, nieopodal katedry mediolańskiej. Ale Beata miała wcześniej jeszcze coś do zrobienia. Na dworcu wynajęła samochód, małego fiata, i pojechała prosto do Stresy. To było marzenie Radka, by wspinać się wtymregionie i zdobyć szczyt Mottarone. „Tam są niezwykłe formy skalne, wyglądają jak skamieniałe zwierzęta, jaszczurki, dinozaury, paszcza krokodyla”, mówił. Zatrzymała się przy przełęczy. Z jednej strony góry wyglądały na łatwo dostępne, pokryte lasem, ale z drugiej zauważyła sporo uskoków. Zawiązała buty górskie. Otuliła się mocniej kurtką, tu na górze było zimno i wiał przenikliwy wiatr. Patrzyła na stromą skałę, na poorane śniegiemżleby. – Idę – rzekła głośno. Kilka godzinszła pomiędzy wierzchołkami. Kilka razy zatrzymała się, by napić się herbaty z termosui zjeść ciabattę z tuńczykiemkupioną po drodze. Potemdroga stała się trudniejsza, pełna uskokówi stromychpodejść. Dla ciebie idę Radek, dla ciebie. Weszła w końcu na szczyt. Stąd, pomiędzy górami, objawiła się jej panorama Lago di Maggiore – wyniosła i pełna surowego piękna. Usłyszała muzykę Verdiego. Zbliżało się coś nienazwanego. Strach. Spojrzała wprzepaść. Wrzuciła złotówkę. Wrócę tuRadku. Wracając z Alp, zatrzymała się w pensjonacie „Caravaggio”. Kiedy zamawiała room service, przeczytała wkarcie, że to miasteczko pod Mediolanem wzięło nazwę od najsłynniejszego malarza barokowego Włoch.

Po kolacji zeszła do baru. Właściciel, Gianni był lokalnympatriotą i komunistą. – To miasteczko jest piękne, nic dziwnego, że wydało największego artystę wszechczasów. Słyszała pani o Caravaggiu? – Nie bardzo – przyznała Beata. – Raczej interesuje mnie muzyka. Chciałabym zobaczyć Mediolani La Scalę… – Mediolan, tam coś dziwnego unosi się w powietrzu – wpadł jej w słowo Gianni. – Taki na przykład książę Sforza. Ojciec królowej Bony, przemknęło Beacie przezmyśl. A Gianni wyjaśnił wzburzony: – Samzniewieściały, słaby, a jednak na prawo i lewo wszystkichmordował i ciągle snuł intrygi. – Historia jest pełna takichpostaci, nie tylko wMediolanie – odrzekła spokojnie. – Nie ma pani pojęcia, jaki brzydki jest ten Mediolan. Poza starówką to nieciekawe miasto, przemysłowe, pełne niedbale pobudowanych kamienic. To miasto wyzysku, fabryk, uciemiężenia Włochówprzez fabrykantów… – Zaczął rzucać nazwiskami, między innymi jej dziadków. Beata, nie dając po sobie nic poznać, zapytała: – Mówi pan, że jest komunistą? – Skinął głową. – A czy kiedykolwiek doświadczył pan prawdziwego życia prawdziwego komunisty? W kraju terroru, bez jedzenia, bez wolności, gdzie każdy dzień, za przekonania, może być ostatnim? Gianni spuścił głowę. Zapytał tylko: – Jeszcze jedenaperol, signorina? Rankiempodjechała do bramMediolanu. Szła uliczkami pełnymi starych rezydencji. W notesie miała zapisane Trzy rzeczy, które muszę zobaczyć wMediolanie. Babcia. Opera wLa Scali. Ostatnia wieczerza Leonarda da Vinci. Doszła do masywnej bramy pamiętającej czasy Wawrzyńca Wspaniałego. Zastukała kołatką w kształcie lwa. Dość szybko otwarto furtę i ukazał się w niej mężczyzna w liberii. Wyjaśniła mu, kimjest. Czekając wsieni, patrzyła na portrety mężczyznwrenesansowychzbrojachi wśród chórów anielskich. Jeden z nich miał podłużne skośne policzki, żabot z koronki i patrzył na Beatę przekrwionymi złymi oczyma. Jakby wbrew niemu, za portretowanym stali dworzanie, wesoło przygrywając na mandolinach. Mój przodek wotoczeniudworu?, pomyślała. – Pani prosi. – Usłyszała. W niedużym pomieszczeniu wyłożonym ciemną boazerią, pod oknem, z którego było widać ogród, a w niej drzewka eukaliptusów, siedziała staruszka. Wskazała jej krzesło, niewygodne, z wysoką drewnianą poręczą. Patrzyła na nią. Długo. Nie odzywała się, co deprymowało Beatę. Miała zadziwiająco mało zmarszczek i nie była siwa, a na głowie miała starannie upięty kok. Ubrana była w czarną suknię, z szyi zwisał prosty, srebrny krzyż na łańcuchu. Przyglądała jej się uważnie. – A więc to ty, Beatrycze – powiedziała wreszcie zimno. I zapytała: – Czego chcesz ode mnie? Przyjechałaś, bo chcesz, bymna ciebie wszystko przepisała, chceszmoje bogactwa, po to tujesteś? Beata setki razy wyobrażała sobie spotkanie z babcią. Że się przytulają, jak rozmawiają, jak jej mówi, że tęskniła za nią od dziecka. Wypłacze jej dzieńdwudziestychpierwszychurodzin. Opowie jej o Radku. O jeziorze Maggiore, którego nie zobaczyła razem z Radkiem i dlaczego. O okropnej macosze. Ogłupimojcu. Babcia poda jej mediolański przysmak, o którymopowiadała często mama, jak przyrządzały go razem. A Beata siedząc i patrząc na księżną, powie: „Miałaś rację babciu”. A ona jej odpowie, że jak dobrze, że do niej przyjechała, że czekała na nią całe życie, że wybacza tej głupiej córce, że zapłaciła tak wysoką cenę. A ona jej opowie, że leci do Libii, gdzie podobno są