Mojej Babci Wacławie z Dudenków Jankowskiej,
która doczekała się praprawnuczki,
z całego serca dedykuję
Dawnymi czasy Niechcicowie żyli mniej więcej tak, jak żyją wszyscy po dworach na wsi.
Maria Dąbrowska, Noce i dnie
Od Autorki
Dwór w Czartorowiczach jest w całości wytworem mojej wyobraźni. Pisząc książkę, opierałam
się jednak na fachowej literaturze z zakresu historii kultury i rodziny polskiej oraz na wspomnie‐
niach moich zabużańskich Dziadków, by w sposób jak najbardziej wierny i dokładny wskrzesić
pamięć o fascynującym świecie płci niewieściej naszych prapraprababek.
Wszystkie postaci oraz niektóre nazwy geograficzne są fikcyjne, toteż jakiekolwiek podobień‐
stwo do osób żywych lub umarłych jest całkowicie przypadkowe.
Przytoczone w powieści utwory polskich poetów oraz pieśni ludowe i kolędy należą do dome‐
ny publicznej.
M. Rz.
Dramatis personae
Dom Jabłońskich
Ewa Jabłońska – panna na Czartorowiczach, córka Blanki i Antoniego
Blanka z Halickich Jabłońska – matka Ewy, pani na Czartorowiczach
Antoni Jabłoński – ojciec Ewy, pan na Czartorowiczach
Marcjanna z Danguszków Jabłońska – babcia Ewy
Karol Jabłoński – mąż Marcjanny
Oleś Jabłoński – syn Blanki i Antoniego, dziedzic Czartorowicz
Franuś Jabłoński – brat Olesia i Ewy
Janusz Jabłoński – starszy brat Antoniego
Julita z Tomiłłów Jabłońska – żona Janusza
Iga Branicka – kuzynka Ewy
Klementyna z Halickich Branicka – starsza siostra Blanki, matka Igi
Jerzy Branicki – mąż Klementyny, ojciec Igi
Maciejka – piastunka
Władziowa – ochmistrzyni
Andrzejowa – kucharka
Teofila Różycka – guwernantka
Stanisław Trębiński – rezydent
Klara – pokojówka
Grzegorz – woźnica
Dom Sasickich
Marcin Sasicki – syn Emilii i Ignacego, dziedzic Olechowicz
Emilia z Działyńskich Sasicka – matka Marcina, pani na Olechowiczach
Ignacy Sasicki – ojciec Marcina, pan na Olechowiczach
Dom Świergiełłów
Alojzy Świergiełło – pan na Hajduliszkach
Terenia z Dworzyckich Świergiełłowa – żona Alojzego
Konstancja z Tumidajów Świergiełłowa – matka Alojzego, pani na Hajduliszkach
Maurycy Świergiełło – ojciec Alojzego
Eliza Mariola Świergiełłówna – córka Alojzego i Tereni
Albert Dworzycki – szwagier Alojzego, rezydent w Hajduliszkach
Rodzina Chruśników
Leon Chruśnik – syn ekonoma w Czartorowiczach
Bartłomiej Chruśnik – ekonom, ojciec Leona
Franciszka Chruśnikowa – ekonomowa
Mania Walusówna – synowa Chruśników
Pozostałe persony
Piotr Lisiecki – doktór
Klotylda Warecka – kuzynka Sasickich
Michał Konstanty Halicki – brat Blanki i Klementyny
Sigrid Björnsdotter – żona Michała
Björn Maksymilian Halicki – syn Michała i Sigrid
Katarzyna Oborska – daleka krewna Halickich
Henryk Oborski – syn Katarzyny
Maksym Kozakow – drugi mąż Julity
Tadeusz Kozakow – syn Julity
Zygmunt i Paweł Leśniakowie – bracia cioteczni Marcina
Azila – Ormianka, właścicielka kamienicy
Rittelowa – właścicielka pensji
Elwira Walewska – znajoma panny Jabłońskiej
Natalia Żmichowska – znajoma panny Jabłońskiej
Izabela Leszczyńska – druhna Ewy Jabłońskiej
Rozdział 1. Rodowód
Panna Ewa Jabłońska obudziła się, kiedy cały dwór był już na nogach. Nie miała w zwyczaju
wylegiwać się w łóżku o świtaniu, lecz tego dnia wyjątkowo zaspała. Zawstydzona, bo słońce
stało wysoko, spojrzała na wiszący nad framugą zegar i zamarła z przerażenia. Dochodziła dzie‐
wiąta, więc pora śniadaniowa dawno minęła, a ona, o zgrozo, wciąż leżała w pościeli! Czym prę‐
dzej odszukała kapcie i nalawszy z białego blaszanego dzbanka wody do miski, która stała na
nocnym stoliku obok łóżka, pospiesznie umyła twarz. Potem, wciąż w nocnej koszuli, lekkiej
i tak delikatnej, że było niemal widać kształty jej ciała, stanęła obok otwartego okna. Spogląda‐
jąc na kwitnący ogród, szczupłymi palcami zaczęła zaplatać warkocz. To był jej znak szczegól‐
ny: gruby jasny warkocz sięgający aż po pas, identyczny jak za młodu nosiła jej ukochana babcia
Marcjanna.
Upojona wonią barwnego kwiecia, odeszła od parapetu i otworzywszy wieko starego dębowe‐
go kufra – takie bowiem z dawien dawna po dworach dla przechowywania odzieży trzymano –
wyjęła żółtą prostą suknię z cienkiego materiału, w sam raz na upalny dzień. Szybko się ubrała
i wyszła z pokoju.
Ledwie zamknęła za sobą drzwi, gdy usłyszała hałas dobiegający z kredensu. Nie namyślając
się wiele, ruszyła w stronę znajomych głosów.
W pomieszczeniu dla służby panował ruch jak zwykle.
– Będziemy mieli piękny dzień – mówiła pokojówka Klara do kucharki, wycierając talerze. –
O, panna Ewa! – zawołała na widok dziewczyny. – Długo dziś panienka spała. Już po śniadaniu.
Pani Blanka nie chciała czekać.
– Nie szkodzi, Klaro, zjem coś w kuchni. Gdzie mama?
– Pani czyta romans na ganku.
– A ty nie jesteś przy niej? – zdziwiła się Ewa.
– Nie, pani Blanka powiedziała, że chce zostać sama, toteż ja tu sprzątam.
Opuściwszy kredens, w którym przechowywano szkło, zastawy stołowe, srebrne sztućce, wazy
na polewki i półmiski do sosów wraz z farfurami1 – a wszystkiego było na osiemdziesiąt osób –
oraz wszelkie domowej roboty mikstury dla poratowania zdrowia, Klara przeszła przez pokój ja‐
dalny, teraz pusty, bo wszyscy domownicy porozchodzili się do swoich zajęć, i weszła do kuch‐
ni. Tam stara piastunka Maciejka siedziała na zydlu pod oknem ozdobionym doniczkami, w któ‐
rych kwitły pelargonie, i bujała na kolanach dwuletniego Olesia.
– Tu-tu-tu – śpiewała kobieta, trzymając dziecko za rączki – sroczka kaszkę wa-rzy-ła, na pro‐
gu ją stu-dzi-ła, pierwszemu dała na łyżeczkę, drugiemu dała na miseczkę, trzeciemu dała w gar-
nu-szku, czwartemu dała w dzbanuszku, a piątemu nic nie dała i fru-fru do lasu poleciała!
Ewa się uśmiechnęła. Maciejka zajmowała się Olesiem tak, jak niegdyś nią i Igą. Pamiętała,
jak sama siedziała na jej kolanach i jak bardzo lubiła się wtulać w obszerne, kochane ramiona
kobiety. To stara piastunka nauczyła ją pierwszych wierszyków i pacierza, to ona śpiewała jej
kołysanki do snu. A teraz znów bawiła dziecko, chociaż jej ręce były wykrzywione ze starości,
a plecy zgarbione.
Z szafki, na której obok porcelanowej cukiernicy stały słoiczki z pieprzem, szafranem, bazylią,
imbirem i z goździkami, wyjęła młynek do kawy z wysuwaną szufladką. Zamierzała wsypać do
niego brązowe ziarna, gdy nagle do kuchni weszła Andrzejowa.
– Pozwoli panna, że ja to zrobię – powiedziała kucharka, odbierając Ewie młynek.
Przyzwyczajona do tego, że w kuchni niepodzielnie władała Andrzejowa, Ewa usiadła na zydlu
koło kaflowego pieca i delektując się słodkimi zamorskimi migdałami, spokojnie obserwowała
poczynania starej służącej. Andrzejowa gotowała w Czartorowiczach jeszcze pod rządami babci
Marcjanny i była dla wszystkich niemal jak członek rodziny.
Oleś tymczasem zsunął się z kolan Maciejki i chwiejąc się, podszedł do siostry. Ewa, odsta‐
wiwszy półmisek z migdałami na stół, chwyciła braciszka za rączkę i wolnym krokiem zaczęła
spacerować z nim po kuchni.
– Kawa gotowa – oznajmiła kucharka. – Zaniosę pannie do pokoju jadalnego.
– Dziękuję.
Dziewczyna oddała dziecko Maciejce. W jadalnym, tuż obok okna, stał ogromny brązowy re‐
gał z szybami, za którymi pani Blanka z Halickich Jabłońska ustawiła porcelanowy serwis do
herbaty. Naprzeciwko regału po obu stronach drzwi wisiały dwa portrety przedstawiające męż‐
czyzn w kontuszach, a nad framugą zegar z wielkimi wagami i kukułką.
Ewa podeszła do stołu i wysunęła obite kremowym zamszem krzesło z wysokimi brązowymi
poręczami. Tymczasem Andrzejowa postawiła na białym obrusie filiżankę z kawą. Nie zdążyła
dojść do drzwi, gdy dziewczyna duszkiem dopiła ostatni łyk i wyminąwszy korpulentną postać
w szerokim progu, wybiegła na ganek.
Pani Blanka czytała książkę, siedząc w fotelu na biegunach. Ewa zmartwiona zauważyła, że
policzki matki były blade, a pod oczami widniały fioletowe cienie.
– Jak się czujecie, mamo? – zapytała cicho, siadając obok.
Matka zamknęła gruby tom.
– Całkiem nieźle – odparła. – Chociaż ciągle jestem słaba. Jadłaś już?
– Wypiłam kawę. – Ewa się uśmiechnęła. – Co czytacie? Mogę zobaczyć?
Blanka przesunęła dłonią po stronie tytułowej.
– To Kolloander wierny Leonildzie – westchnęła. – Bardzo stary romans, ale lubię do niego za‐
glądnąć. Moja matka Łucja z Pruskich Halicka opowiadała, że jej cioteczna praprababka go czy‐
tała. Miała na imię Wirydianna. Posiadała pokaźny księgozbiór, który przechodził w rodzinie
Radolińskich i Pruskich z pokolenia na pokolenie. Z tego powodu zasłużyła sobie na miano sa‐
wantki2. Ponadto pisała pamiętniki, jak to dawnymi czasy po dworach powszechnie czyniono.
Niestety większość książek i rękopisów spłonęła w pożarze przed urodzeniem mojej matki. Uda‐
ło się uratować zaledwie kilka tomów. Mnie z całej spuścizny dostały się tylko Kolloander wier‐
ny i Piękna Dianea3 – mówiąc to, przymknęła oczy. – Doradź mi, co dziś zarządzić na obiad.
Nic mi nie przychodzi do głowy.
Ewa wzruszyła ramionami.
– Cokolwiek. Na przykład barszcz ukraiński.
– Dobrze, powiem Andrzejowej, żeby ugotowała barszcz. Oleś zje ze smakiem, bo lubi.
– Pomogę wam – zaofiarowała się, widząc, że matka chce wstać. – Weźcie mnie pod ramię.
Obejmując się, przekroczyły szeroki próg dworu. Podwójne wejściowe drzwi z dębowego
drzewa niedawno pomalowane przez pana Jabłońskiego na biało za dnia zawsze stały otworem,
by każdy, kogo los sprowadzi, bez skrępowania mógł wejść do środka wedle starej maksymy, że
gość w dom, to jak Bóg w dom. I tak rzeczywiście było: czy krewny, czy sąsiad, czy też obcy,
zawsze był mile widziany w Czartorowiczach. Państwo witali go na ganku i prosili na pokoje.
Tymczasem w kredensie, który ustawiony był przy ścianie tuż obok drzwi wejściowych, Klara
z Andrzejową nadal wycierały talerze.
– Dziś na obiad przyrządźcie barszczyk ukraiński. – Pani domu zwróciła się do kucharki i za‐
raz mocniej ścisnęła córkę za rękę. – Ewuniu, zaprowadź mnie do błękitnego pokoju.
Ta pomogła matce położyć się do łóżka, następnie otworzyła okno, przy którym stały doniczki
z fiołkami, i podała jej książkę.
– Zajrzę do babci Marcjanny – powiedziała. – Jeszcze jej dziś nie widziałam.
Blanka pokiwała głową.
– Dobrze, idź już. Dam sobie radę.
Dochodziła dziesiąta.
Ewa szła niespiesznie przez ogród między klombami. Słońce rozświetlało jej płowe włosy, któ‐
rych kosmyki wymykały się z warkocza. Delikatny letni wietrzyk smagał jej twarz. Uśmiechnęła
się, gdy na końcu ogrodu ujrzała sylwetkę babci.
Marcjanna z Danguszków Jabłońska siedziała na ławce pod olchami, przesuwając paciorki brą‐
zowego różańca. Ubrana była w czarną kamlotową suknię i tiulowy czepek bez ozdób. Ten ża‐
łobny strój nosiła bez przerwy od dwunastu lat, czyli od upadku powstania, w którym zginął jej
starszy syn Janusz, a mąż za udział został zesłany na Sybir.
Ewa usiadła cicho obok babci. Miała stąd doskonały widok na cały dwór, teraz skąpany
w słońcu i bielejący wśród otaczającej go zieleni. W jego progi zapraszały szerokie kamienne
schody wydeptane stopami kolejnych pokoleń, prowadzące na ganek ocieniony dwiema kolum‐
nami, wokół których pięły się kolorowe malwy. Przez otwarte prostokątne okna z małymi szyb‐
kami, pomiędzy którymi rosły pnącza bluszczu, wpadał na pokoje prześliczny zapach kwiecia
niesiony przez wiatr poruszający muślinowymi firankami. To był jej świat – swojski, znany od
dzieciństwa, ukochany.
Dziewczyna popatrzyła na babkę. Staruszka wciąż odmawiała modlitwę.
– Babciu – odezwała się cicho, dotykając jej ramienia. – To ja.
Stara kobieta otworzyła oczy i popatrzyła na wnuczkę.
– Ewunia! – zawołała, splatając ręce na podołku. – A ja myślałam, że Klementyna przy mnie
usiadła…
– Cioci to ja dzisiaj nie widziałam. Może się przejdziemy? Taka ładna pogoda.
Pomogła babci wstać i wolnym krokiem ruszyły wydeptaną wśród klombów ścieżką w kierun‐
ku dworu.
– Za panieńskich czasów – zaczęła staruszka, podpierając się laską – przyjeżdżał do nas na Sie‐
dliska guwerner, co go w sąsiednim dworze zatrudnili do nauki. Młody był, przystojny i dobrze
mu z oczu patrzyło. Zakochał się we mnie. Chciał się żenić. Ale ojciec nie pozwolił pójść za nie‐
go.
– Co się z nim stało? Z tym nauczycielem? – Ewa się uśmiechnęła. Bardzo lubiła opowieści
babci.
– Niedługo po rekuzie4 wyjechał do Szarogródka, a mnie ojciec wydał za Karola na Czartoro‐
wiczach. Miałam wtedy osiemnaście lat.
– Pamiętasz go, babciu?
– A jakże! Pamięć, chwała Bogu, mi służy. Adam mu było, bo się w samiuteńką Wilię urodził.
Czytał mi wiersze i jeździliśmy bryczką. A raz, gdy poszliśmy do lasu na grzyby, to mnie musiał
z powrotem na rękach nieść, bo takam była pokąsana przez mrówki, że kroku zrobić nie mo‐
głam!
– Szkoda, że teraz nie ma żadnego nauczyciela na Czartorowiczach. – Ewa westchnęła, zado‐
wolona, że babcia tak się ożywiła. – Oleś jeszcze za mały do nauki.
– A chciałabyś, wnusiu?
– Może – powiedziała panienka z błyskiem w oku. – Byłoby wesoło! Mógłby mi czytać wier‐
sze albo prowadzić na długie spacery.
– To nie te czasy, co kiedyś… – ze smutkiem stwierdziła babka. – Teraz już nie najmują na‐
uczycieli na dwory. Do szkół jeżdżą.
Kobiety weszły na ganek. Staruszka, posapując, usiadła ciężko w bujanym fotelu.
– Przyniosę wody, babuniu – powiedziała wnuczka, znikając za progiem.
W kredensie Andrzejowa szykowała talerze obiadowe.
– Jeden, dwa, trzy… – liczyła. – Pięcioro w pokoju jadalnym, reszta w kuchni. Pani Klementy‐
na to dużo dziś nie zje, bo coś chora.
– Co jej jest? – zaciekawiła się panna Jabłońska.
– Migrena i duszności – oświadczyła kucharka, wycierając wazę. – Leży w łóżku i sole trzeź‐
wiące zażywa.
– Zajrzę do niej później. – To powiedziawszy, Ewa otworzyła szklane drzwiczki górnej szafki
i wyjęła fioletową filiżankę, do której nalała wody z dzbanka.
Na ganku ostrożnie podała ją babci do rąk. Pocałowała staruszkę w policzek i udała się do swe‐
go pokoju, by przebrać się z porannej sukni oraz dokończyć toaletę, którą tego ranka wykonała
zbyt pospiesznie.
Siedziała właśnie przed lustrem w samej tylko halce, gdy do pokoju niespodziewanie weszła
Klara.
– Mówiłam, żebyś pukała! – upomniała ją Ewa.
– Przyszedł list do panienki.
Dziewczyna wyciągnęła dłoń, w której trzymała szczotkę do włosów.
– Daj mi go – zażądała.
Klara podała kopertę i widząc, że panienka schowała ją do szuflady, zamierzała, odejść.
– Przynieś wanienkę. Wezmę kąpiel.
Pokojówka, ukłoniwszy się lekko, wyszła i wróciła dopiero po kwadransie, wnosząc najpierw
dzban gorącej wody, a dopiero później białe metalowe naczynie.
– Ustaw ją na środku i wlej wodę – poleciła panna Jabłońska. – Możesz już wrócić do mojej
mamy! – dodała.
Gdy Klara opuściła pokój, Ewa zrzuciła halkę i weszła do wanienki. Przymknęła oczy i rozko‐
szowała się kąpielą. Zażywała jej częściej niż inni, a w lecie niemal codziennie. Woda odprężała
i koiła zmysły. Dzięki temu nie cierpiała na żadne właściwe płci nadobnej tak zwane humory-
wapory, czyli dolegliwości, które zatruwały organizm do tego stopnia, że niewiasta nie była
władna panować ani nad swymi reakcjami, ani nad emocjami. Ciotka Klementyna, która wybor‐
nie znała się na owych nieznośnych waporach i po zachowaniu się kobiety potrafiła wskazać,
czy w jej organizmie w danej chwili dominuje wzburzona krew czyniąca ją raz nadmiernie weso‐
łą, raz bezgranicznie smutną, czy śluz, który doprowadzał do wybuchów histerii, albo nie daj
Boże czarna żółć – przyczyna najgłębszej melancholii – twierdziła zawsze, że w ciele siostrzeni‐
cy płyny te pozostawały w podziwu godnej harmonii.
Gdy woda w wanience z gorącej przemieniła się w letnią, panienka wstała i wytarła się lnia‐
nym ręcznikiem, który wisiał na poręczy krzesła. Potem włożyła czystą bieliznę i wybrała suknię
na porę obiadową. Tym razem zebrała swe długie włosy w kok. Na szyi zawiesiła srebrny wisio‐
rek, który dostała czternastego marca od rodziców na osiemnaste urodziny. Była gotowa, by
zejść do jadalni.
Obiad w Czartorowiczach podawano o trzynastej. Zwyczaj ten wprowadziła nieboszczka Zofia
Delfina z Dziębłłów primo voto Wittowa secundo voto5 Jabłońska, babka Karola – męża Mar‐
cjanny z Danguszków Jabłońskiej – którego car zesłał na Sybir za udział w powstaniu. I tak już
pozostało. Kolejne panie domu bez protestu poddały się tej rodzinnej tradycji i nikt nie wyobra‐
żał sobie, że mogłoby być inaczej.
Gdy Ewa weszła do jadalnego pokoju, niemal wszyscy siedzieli już za stołem. Brakowało tylko
ciotki Klementyny. Tak jak ją uczono od dzieciństwa, panienka pokłoniła się lekko i skinąwszy
głową na znak szacunku wobec ojca i matki, zasiadła na swoim miejscu. Rozłożywszy na kola‐
nach białą haftowaną serwetkę, położyła na nich dłonie i czekając na rozpoczęcie obiadu, dys‐
kretnie się rozglądała. Przez uchylone okno, poruszając muślinową firanką, wpadał powiew
świeżego powietrza. W szybach brązowego regału – jedynego mebla w pokoju – za którymi sta‐
ły porcelanowe filiżanki, czajniczek oraz wazy, a między nimi stuletni dwulitrowy kielich do
wina, kładł się głęboki cień. Mebel ów był równie stary jak zdobiąca go zastawa i Ewa nieraz
wyobrażała sobie, jak wyglądały obiady w Czartorowiczach spożywane przez jej sarmackich
przodków. Najbardziej ciekawiło i zarazem dziwiło ją to, w jaki sposób potrafili oni wlać w sie‐
bie jednym haustem całą zawartość olbrzymiego kielicha. Ona nie zdołałaby wypić nawet czwar‐
tej jego części, gdyż jej żołądek zwyczajnie by się zbuntował. Była pewna, że to właśnie dlatego,
iż mogli tak wiele pomieścić w swych brzuchach, powstało powiedzenie, które tak często słysza‐
ła: „Za króla Sasa jedz, pij i popuszczaj pasa”.
Z chwilą gdy umilkł głos kukułki, w pokoju pojawiła się Klementyna z Halickich Branicka, ro‐
dzona siostra Blanki, wdowa i rezydentka na Czartorowiczach. Skinąwszy wszystkim głową,
usiadła na swoim miejscu.
– Możemy zaczynać – powiedziała Blanka. – Niech Andrzejowa podaje.
Kucharka podniosła chińską wazę i podchodząc do każdego, nalewała barszczu na talerze. Pół‐
misek z dymiącymi ziemniakami wędrował z rąk do rąk. Ewa jadła niewiele, podobnie ciotka
wciąż blada po przebytej migrenie.
– Muszę zatrudnić gospodynię – oznajmiła nagle pani domu, odkładając łyżkę.
– Dlaczego? – zainteresował się jej mąż, pan Antoni Jabłoński, łysiejący już brunet o śniadej
twarzy. – Nie dajesz sobie rady?
– Wiesz, że po ostatnim porodzie dotąd nie wydobrzałam. – Blanka spojrzała na małżonka
zmęczonym wzrokiem. – Przez pół roku miałam anemię. Nie pamiętasz już? Ciężko mi wszyst‐
kim zarządzać.
– Popytam we dworach – powiedział Antoni, wycierając usta. – Może kogoś polecą.
– Najlepsza gospodyni będzie taka, co to była ochmistrzynią – odezwała się babcia Marcjanna.
– Pamiętam, że świętej pamięci moja matka Leontyna z domu Narogatka taką zatrudniała.
O ochmistrzynię trzeba pytać.
– Dobrze, zajmę się tym. – Antoni wstał od stołu. – Kandydatkę przyślę do ciebie – zwrócił się
do żony. – Dziękuję za obiad. Wracam do gabinetu.
Ewa również odłożyła srebrne sztućce i ukłoniwszy się, wyszła na ganek. Po obiedzie, który
wyjątkowo się przedłużył, miała zwyczaj spacerować, toteż udała się w stronę spiżarni i lamusa
strzeżonego przez Dara i Cezara. Czujne psy przykute do bud długimi łańcuchami zastrzygły
uszami na jej widok, lecz żaden nie zaszczekał na panienkę ze dworu. Ufna, że nie zrobią jej
krzywdy, pogłaskała wierne zwierzęta po łbach i poszła tam, gdzie pani Jabłońska założyła
ogród warzywny. Szła niespiesznym, wręcz leniwym krokiem po wydeptanej wśród trawy ścież‐
ce, a promienie słoneczne igrały po jej białej sukni. Głęboko wciągała powietrze, szczęśliwa, że
dzień jest tak piękny. Wszystko dokoła było wspaniałe.
Przechadzała się wśród równych rzędów jarzyn, które pani Blanka zasiała na wiosnę. Pietrusz‐
ka, marchew, jarmuż, buraki i kalarepa wyrosły gęsto i dorodnie, a rozłożyste liście harbuzów
zasłaniały ziemię. Wszystko było świeżo przeplewione, lecz tu i tam już wyglądały nowe chwa‐
sty. Zdecydowała, że przyjdzie tu później z motyką, żeby je wszystkie powyrywać.
Nie wiedziała, ile czasu minęło, gdy postanowiła wrócić do dworu. Musiało być już późne po‐
południe, ponieważ słońce zniżyło się na niebie. Tym razem przyspieszyła kroku, zależało jej
bowiem na szczupłej figurze. Pod tym względem wrodziła się w matkę. Pani na Czartorowiczach
odznaczała się smukłą sylwetką, w przeciwieństwie do swej starszej siostry Klementyny, która
należała do osób otyłych i niskich. Ewa miała nadzieję, że nigdy taka nie będzie.
Gdy zbliżała się do ganku, zauważyła, że Maciejka podaje Olesiowi leguminę. Niewiele my‐
śląc, podniosła sukienkę i lekko wbiegła na kamienne schody.
– Co to? Deser? – zapytała wesoło, całując braciszka w policzek.
– Je jak staryj! – cmoknęła piastunka z zadowoleniem. – Nawet śpiwać mu nie musiałam,
aniołkowi jednemu.
– Bardzo dobrze. – Siostra pogłaskała umorusanego chłopca po płowej główce. – A jak było
z obiadem? Zjadł?
– Ot, troszku pokaprysił, pokrzywił się, jako ono dziecko, alem go wykarmiła. Barszczyk to on
ci lubi!
Ewa pokiwała głową i uśmiechnęła się do ukochanej prostodusznej piastunki. Pamiętała, że
w dzieciństwie też nie zawsze chciała jeść, co jej podawano – a już zwłaszcza tranu pić nie zno‐
siła – przeważnie jednak Maciejce udawało się wmusić w nią o kilka łyżek więcej. Stara niania
miała swoje sposoby na oporne dzieci i wiedziała, jak z nimi postępować.
Zostawiła piastunkę z braciszkiem na ganku, a sama poszła do swego pokoju. Nadeszła bo‐
wiem odpowiednia pora, by przeczytać list, który przyniosła jej Klara.
Ewa wysunęła szufladę, w której schowała otrzymaną korespondencję, i usiadła w fotelu pod
oknem. Otworzyła pachnącą kopertę i zaczęła czytać:
Kamieniec Podolski, 3 lipca 1876 r.
Najdroższa Kuzynko!
Oto dobiega końca mój pobyt na pensji u pani Rittelowej. Wierzyć mi się nie chce, że spędziłam
tutaj trzy lata, ale nareszcie wracam do mego ukochanego domu i do Ciebie, droga Ewo. Zbyt
długo już przebywałyśmy z dala od siebie, lecz trzeba mi było spełnić wolę naszych rodziców: ja,
nie mając posagu, musiałam się uczyć, lecz Ty jako panna przy dworze masz zapewnione wiano.
Kochana moja, tak bardzo się cieszę, że Cię niedługo ujrzę! Jesteś nie tylko moją Kuzynką, ale
i najdroższą memu sercu Przyjaciółką. Tutaj w Kamieńcu poznałam wielu interesujących ludzi,
również mężczyzn, lecz żaden nie wzbudził we mnie afektu. Ty zresztą wiesz, do kogo należy moje
serce.
Tutaj chciałabym Cię zapytać, czy widziałaś go. A może rozmawiałaś z nim przy jakiejś okazji?
Tak bardzo za nim tęsknię i codziennie wspominam ten poranek Wielkanocny, kiedy widziałam
go po raz ostatni.
Już za kilka dni będę z Wami w moich ukochanych Czartorowiczach. Cieszę się, że uściskam
wszystkich, a zwłaszcza Ciebie i Ciocię Blankę. Oczywiście do Mamy też napisałam.
Trzymaj się mocno, moja kochana Ewo, i czekaj na mnie, jak i ja wyczekuję spotkania z Tobą.
Twoja kuzynka
Iga Branicka
Spoglądając w okno, złożyła list. Iga przyjeżdża! Cieszyła się, że kuzynka wkrótce przekroczy
próg rodzinnego dworu. Znów będą mieszkały w jednym pokoju tak, jak to było za dziecinnych
lat i później, gdy podrosły. Brakowało jej towarzystwa, chociaż przywykła do tego, że sąsiednie
łóżko było puste, a kufry stały zamknięte.
Westchnęła i wyjęła z szuflady śnieżnobiały papier oraz ołówek do rysowania. Duchota panu‐
jąca w pokoju zmusiła ją do wyjścia na dwór, więc schowała teczkę pod pachę i ponownie udała
się na ganek.
Zastała tam ciotkę Klementynę, która również musiała odczuwać skutki upału, w jednej ręce
bowiem trzymała chusteczkę, którą nieustannie ocierała policzki i czoło, a w drugiej złożoną ko‐
pertę.
– Iga przyjeżdża – powiedziała na widok siostrzenicy. – Dostałam korespondencję.
– Ja również – odparła Ewa, siadając w bujanym fotelu.
– Nareszcie będzie w domu – westchnęła ciotka, wyszywając serwetkę, którą trzymała na po‐
dołku. – Tak się wytęskniłam za córeczką najdroższą! Tylko ją jedną mam, odkąd mój świętej
pamięci małżonek pomarł i zostawił mnie samą.
– Nie jest ciocia sama – sprostowała Ewa. – Ma ciocia nas, całą dużą rodzinę.
Pulchna kobieta pokiwała głową i przymrużyła oczy od słońca. Upał, mimo popołudniowej
pory, bynajmniej nie zelżał. Chociaż nie była jeszcze stara, spod białego koronkowego czepka
wystawało pasmo siwych włosów. Nagle wyprostowała się i wytężyła wzrok. Po żwirowej dro‐
dze w kierunku dworu jechała bryczka.
– A kogóż to do nas wiedzie? Spójrz no, Ewuniu, masz lepsze oczy.
Panienka odłożyła ołówek i zeszła ze schodów.
– Nie wiem – powiedziała wolno, przykładając dłoń do czoła, by uchronić się przed palącym
słońcem. – Zdaje mi się, że to pan Świergiełło.
Po chwili bryczka zatrzymała się przed gankiem. Wysiadł z niej z galanterią młody jasnowłosy
mężczyzna. Na jego widok ciotka Klementyna wstała pospiesznie, chociaż zawsze była ociężała
w ruchach.
– Witamy pana Alojzego – powiedziała uprzejmie. – Cóż to pana do nas sprowadza?
– Ot! – roześmiał się przybysz, całując panią Branicką w wyciągniętą dłoń i zarazem kłaniając
się stojącej obok Ewie. – Mam sprawę do omówienia z panem dziedzicem. Zastałem go?
– Tatko jest w gabinecie.
Alojzy ukłonił się ponownie.
– W takim razie wybaczą panie, ale pójdę do niego.
Ewa bez słowa usunęła się z drogi i przepuściła gościa, który bez skrępowania przekroczył sze‐
roki, otwarty dla wszystkich próg starego dworu.
Antoni stał przy oknie z cygarem w ręku i spoglądał na zabudowania, gdy usłyszał pukanie do
drzwi.
– Proszę wejść! – zawołał gromkim głosem.
Drzwi się otworzyły i Alojzy Świergiełło wszedł do gabinetu.
– Witam! – Antoni wyciągnął dłoń. – Co pana do nas sprowadza?
Przybyły się ukłonił.
– Właściwie to dwie sprawy. Chłopak, którego pan przysłał do Hajduliszek, oznajmił, że po‐
szukuje pan gospodyni…
– Proszę usiąść – przerwał mu dziedzic, podsuwając krzesło. – Zapali pan?
– Dziękuję, chętnie – odparł Alojzy, częstując się cygarem. – Wracając do sprawy… Tak się
składa, że przed kilkoma dniami zmarł mąż ochmistrzyni, co to był fornalem w moim folwarku.
Gdy powierzyłem jego funkcję innemu, wówczas wdowa wymówiła u mnie posadę.
Antoni słuchał z zainteresowaniem.
– Powodem był jakiś zatarg z żoną nowego fornala – kontynuował Alojzy, zaciągając się dy‐
mem. – Nie wnikałem w szczegóły, bo sprawami domowej służby zajmuje się moja matka. Bed‐
narska na pewno będzie szukała miejsca gdzie indziej, bo to zaradna kobieta. Przybyłem, by po‐
informować pana o tym, jak to w dobrym sąsiedztwie.
– Jestem zaszczycony. Dziękuję – odparł pan na Czartorowiczach. – Bardzo sobie cenię pańską
życzliwość. Odeślę ją do mojej żony, skoro ma pana referencje. A ta druga sprawa, o której pan
wspomniał?
Alojzy wstał.
– Chciałbym państwa prosić na imieniny mojej małżonki, które odbędą się w niedzielę za dwa
tygodnie.
– Z przyjemnością przyjdziemy – zapewnił Antoni. – Pozwoli pan, że przejdziemy teraz do sa‐
lonu, by przekazać małżonce nowiny.
Blanka siedziała w bawialni, trzymając Olesia na kolanach, któremu pokazywała obrazki
w książce. Ujrzawszy, kto wszedł, ułożyła dziecko na poduszkach i zaraz powstała z sofy.
– Jak miło pana widzieć! – Uśmiechnęła się. – Proszę. – Wskazała gościowi przeciwległą oto‐
manę. – Powiem Andrzejowej, by postawiła samowar na herbatę i ukroiła sernika.
– Szkoda fatygi. Właśnie wychodziłem.
– Ależ musi pan zostać u nas na podwieczorku! – zaoponowała Blanka. – Proszę mi wybaczyć,
pójdę na chwilę do kuchni, tymczasem mąż dotrzyma panu towarzystwa.
Do salonu weszła Ewa, niosąc naręcze hortensji.
– Zobaczcie, jakie piękne! – zawołała radośnie. – Zaraz je wstawię do wazonu.
Zgrabnie ustawiła flakon na środku okrągłego stołu, na którym postawiono już tacę z ciastem,
i lekko opadła na otomanę.
– A cóż pan taki poważny, panie Alojzy? – zapytała, widząc smętną minę gościa.
Alojzy zapatrzony w białe kwiaty drgnął i nieznacznie uśmiechnął się do panny z Czartoro‐
wicz.
– Po prostu martwię się o zdrowie żony – wyjaśnił, częstując się sernikiem.
Miał krótko ostrzyżone blond włosy, które czesał z przedziałkiem pośrodku, brązowe oczy
i zadbane wąsy. Ubrany był w jasnopopielaty garnitur. Prezentował się całkiem okazale, więc
Ewa pomyślała, że nie wygląda na swoje dwadzieścia sześć lat.
Trochę się zdziwiła, usłyszawszy, że młoda pani Świergiełłowa niedobrze się czuje, ponieważ
zawsze była okazem zdrowia i nigdy nie narzekała na żadne dolegliwości czy to nerwowe, wy‐
wołane przez drzemiące w ciele okropne wapory, czy te najgroźniejsze, bo pochodzące z samej
macicy, spowodowane jej podnoszeniem się albo opadaniem. Jeździła wierzchem po okolicy,
chociaż powszechnie uważano, że jazda konna nie przystoi kobiecie. Co innego bryczka. Lecz
Terenia Świergiełłowa za nic miała opinie sąsiadów.
Zaraz po podwieczorku Alojzy wytarł usta serwetą i podniósł się z sofy.
– Dziękuję za wyśmienity deser – powiedział, kłaniając się. – Niestety muszę już wracać do
domu.
– My również dziękujemy, że zechciał pan u nas gościć. – Blanka się uśmiechnęła. – Odprowa‐
dzę pana – dodała.
Zniknęli za progiem, konwersując przyjaźnie.
W dwie godziny po wyjeździe Alojzego do Czartorowicz przybyła nowa gospodyni.
Blanka powitała ją na ganku, a potem zaprowadziła do pokoiku obok garderoby, który od tej
chwili stał się lokum ochmistrzyni. Andrzejowa, jako że od ponad dziesięciu lat była samotna,
również miała tam swój kącik. Wcześniej mieszkała z mężem w obrębie majątku, lecz kiedy kre‐
densowy spadł z drabiny podczas wymiany okien w głównym budynku i pożegnał się z życiem,
kucharka przeniosła się na stałe do dworu. Obie wdowy były więc skazane na swoje towarzy‐
stwo. Pani na Czartorowiczach zdołała się już dowiedzieć, że przyczyną wymówienia posady
w Hajduliszkach przez nową ochmistrzynię była kłótnia z żoną fornala, która na polecenie pani
Konstancji Świergiełłowej wraz z mężem i dziećmi sprowadziła się do zajmowanego dotychczas
przez Bednarskich lokum. Znając charakter Andrzejowej, miała nadzieję, że kobiety przypadną
sobie do gustu.
Gospodyni miała na imię Irena, ale że jej mężowi, który dopiero co zmarł w majątku Świer‐
giełłów, było Władysław, toteż i na Czartorowiczach zaczęli mówić do niej Władziowa. A jako
że należała do osób nielubiących trawić czasu na błahostkach, z właściwą sobie energią bez‐
zwłocznie obejrzała cały dwór, spiżarnię oraz lamus.
Słońce już gasło, malując niebo pasmami ciepłej, wróżącej kolejny słoneczny dzień pomarań‐
czowej czerwieni, kiedy Ewa weszła do kuchni. Wcześniej pomagała Maciejce ukołysać Olesia
do snu w błękitnym pokoju. Tymczasem w kuchni Andrzejowa z Władziową w blasku lampy
naftowej pochylały się nad książką kucharską. Ewa od razu zauważyła, że kucharce nie podobało
się, iż obca osoba instruuje ją, co nazajutrz gotować. Dotychczas to pani Blanka wydawała dys‐
pozycje dotyczące posiłków.
– Jutro na obiad będzie chłodnik – orzekła Władziowa, zamykając książkę. – Pozostałe menu
ustalimy rano. Tak będzie najlepiej. Muszę zobaczyć warzywnik! Chcę wiedzieć, coście posadzi‐
li. Pani na Hajduliszkach to ma ogród jak się patrzy! Jest z czego wybierać.
– U nas też niezgorszy. – Andrzejowa, wypinając bujną pierś, wzięła się pod boki. – Niczego
nie braknie! A po cukier, kawę i inne produkty pan dziedzic jeździ co tydzień do miasta.
– Dobrze… – westchnęła gospodyni. – Teraz to by trochę odsapnąć się zdało. Napiłabym się
czaju z pierzgą. Kto chce żyć sto lat, niechaj odstawi cukry i tym osładza napoje. To najzdrow‐
sze, co może być!
– Zrobię herbatę – zaofiarowała się Ewa, sięgając po samowar. – Niech sobie Władziowa usią‐
dzie i odpocznie.
Andrzejowa zdjęła fartuch i wyszła z kuchni. Jej dzień pracy dobiegł końca.
– O taką ładną panienkę – zagadnęła gospodyni, spoglądając na krzątającą się Ewę – to się
pewnie niejeden kawaler stara.
– Nie, nie mam nikogo – odparła cicho i lekko się zarumieniła.
– Chodzą słuchy – gospodyni pochyliła się i ściszyła poufale głos – że młody pan na Olecho‐
wiczach zjeżdża na dniach zza granicy.
Dziewczyna, nieco zaskoczona tą wiadomością, zastanowiła się przez chwilę.
– Ma Władziowa na myśli pana Marcina Sasickiego?
– Ani chybi jego.
Ewa się roześmiała cokolwiek zakłopotana.
– Ostatni raz go widziałam, gdy miałam jedenaście lat. Więc już kończy naukę?
– Te zagraniczne szkoły to nic dobrego. Człowiek się tam tylko psuje, ot co!
– Może nie jest tak źle. Myślę sobie, jak by to było, gdybym wyjechała za granicę – zamyśliła
się. – Chociaż bardzo kocham nasz dwór – dodała dziewczyna po chwili.
– Nie ma panienka za czym tęsknić. – Władziowa machnęła ręką. – Ja tam wiem, że na swoim
najlepiej!
Ewa pokiwała głową. Przez chwilę zadumała się nad słowami gospodyni. Pożegnała się z nią
i z zapaloną świecą udała się do swego pokoju.
Postawiła ogarek na skrzyni obok łóżka i zaczęła rozpinać suknię. Rozebrawszy się, włożyła
swą ulubioną koronkową koszulę nocną, którą otrzymała na siedemnaste urodziny od ciotki Kle‐
mentyny, i usiadła przy sekretarzyku. Rozczesując włosy, myślała o tym, co powiedziała Wła‐
dziowa. Marcin Sasicki właściwie jej nie interesował. Ojciec nie utrzymywał stosunków z Ole‐
chowiczami, więc nigdy w tym majątku nie była, nie rozmawiała z dziedzicem, tym samym go
nie znała. Wiedziała tylko, że był od niej starszy o jakieś pięć albo nawet sześć lat. Rodzice od
czasu do czasu pozwalali sobie w jej obecności wspominać sąsiadów z Olechowicz. Zdarzało się
niegdyś, że go widywała w kościele, ale było to tak dawno temu, że czas zupełnie wymazał z jej
młodej pamięci obraz jego sylwetki. Bardzo wątpliwe, by on ją pamiętał.
Jedno było pewne: ojciec nie życzył sobie znajomości z Sasickimi. Dlaczego był do nich wro‐
go nastawiony, tego Ewa nie wiedziała. Właściwie nic ją to nie obchodziło.
Odmówiwszy pacierz, zdmuchnęła świecę i ułożyła się do snu.
Rozdział 2. Pszczelarz
Ewa Jabłońska szła po rosie w stronę warzywnika i dalej, aż do krzaków malin, które rosły za
harbuzami. W jednej ręce niosła koszyk wypleciony jeszcze za czasów dziadka Karola, a w dru‐
giej trzymała rączkę Olesia. Postanowiła nazrywać malin, by Andrzejowa mogła zrobić soków
na przeziębienie. Oleś tak często ostatniej zimy chorował, że siostra i w lato obawiała się o jego
zdrowie.
Nagle przystanęła, bo przy ulach, które Antoni kazał przenieść w cień rosnących nieopodal jo‐
dełek, dostrzegła wysoką postać w białej koszuli. Przez chwilę przyglądała się jej przymrużony‐
mi oczami, a kiedy w końcu rozpoznała, kogo widzi, wzięła Olesia w ramiona i czym prędzej ru‐
szyła w stronę pasieki.
– Kogo ja widzę?! – zawołała wesoło. – To tutaj teraz się kręcisz, Leon?
Młody człowiek podniósł głowę i szeroko się uśmiechnął.
– Dzień dobry, panno Ewo – powiedział, kłaniając się. – Jak zdrowie panicza i panienki?
– Dziękuję, bardzo dobrze. Od kiedy to zajmujesz się pszczołami?
– Dopiero od kilku dni. Pan dziedzic namówił ojca, żebym przypilnował pasieki. No więc sie‐
dzę tu i baczę.
Ewa zaczęła zrywać maliny, tymczasem Oleś kręcił się w pobliżu.
– Dawno cię nie widziałam – mówiła, napełniając koszyk. – Pewnie miałeś dużo roboty.
– Zgadza się, tej nie brakuje. Dziś jeszcze mam jechać z ojcem i panem dziedzicem do lasu na
wyrąb. Potrzebujemy solidnego drewna na nowy wóz. Ojciec właśnie poszedł do dworu, żeby
uzgodnić co i jak.
Ewa odstawiła koszyk.
– Usiądźmy – zaproponowała, poprawiając suknię. – Porozmawiamy sobie.
Leon zawahał się przez chwilę.
– Tu wszędzie rosa. Zmoczy się panna.
– E tam, nic mi nie będzie. Zresztą słońce za chwilę ją wygrzeje.
Leon usiadł na trawie i podciągnąwszy kolana, położył na nich dłonie. Zmrużył oczy i patrzył
w bezchmurne błękitne niebo. Delikatny wietrzyk rozwiewał jego płowe, sięgające obojczyków,
lekko faliste włosy. Twarz o wyrazistych, regularnych rysach była ogorzała od słońca, podobnie
szerokie barki i mocne, umięśnione ramiona.
Ewa była świadoma bijącej od niego męskości i siły. Malutka biedronka zaczęła chodzić po jej
dłoni. Dziewczyna wstała powolutku, by jej nie spłoszyć, i podeszła do dziecka, które zajadało
się malinami.
– Popatrz, Olesiu – powiedziała, podnosząc dłoń. – To boża krówka. Zobacz, jakie ma czarne
kropki.
Dziecko przestało zrywać owoce i popatrzyło na owada, który po chwili podniósł malutkie
skrzydełka i odleciał.
– Jak ty wyglądasz! – Ewa się roześmiała i wytarła buzię chłopca. – Wystarczy już tych malin,
bo cię brzuszek rozboli.
Nagle Oleś wrzasnął przeraźliwie.
Leon zerwał się na równe nogi.
– Co mu się stało?! – krzyknął.
– Nie wiem – odparła przestraszona. – Chyba pszczoła go użądliła.
Mężczyzna porwał chłopca w ramiona.
– Do dworu! – zakomenderował.
Dziewczyna uniosła suknię i pobiegła za nimi. Zdyszani wpadli na ganek, gdzie zastali ciotkę
Klementynę z wiecznym haftem w ręku.
– Olesia użądliła pszczoła! – zawołała Ewa. – Gdzie mama?
– Była z Klarą w kredensie – odparła ciotka, nawet nie podnosząc oczu znad robótki.
Panienka natychmiast odebrała braciszka z ramion Leona i ruszyła z dzieckiem do kredensu.
Malec płakał tak rozdzierająco, że aż się zakrztusił.
Na ich widok Blanka rzuciła ścierkę, posadziła synka na taborecie i czym prędzej przyłożyła
mu do skroni gazę nasączoną octem.
– Za jakiś czas opuchlizna powinna zniknąć – powiedziała, tuląc dziecko do piersi. – Po co go
brałaś do pszczół? Toż nie wiesz, że pasieka to nie miejsce dla dzieci? – dodała, spoglądając na
córkę z wyrzutem.
Ewa spuściła wzrok.
– Przepraszam, mamo. Głupio postąpiłam.
– Zawołaj Maciejkę – poleciła Blanka. – Trzeba Olesia nakarmić i położyć spać. Nie mam te‐
raz czasu się nim zajmować.
– Co będziecie robić?
– Wybieram się z Grzegorzem do miasta.
Córka chciała powiedzieć, że i ona chętnie by pojechała do Kamieńca, lecz w tym momencie
za ścianą rozległy się głosy ojca i ekonoma. Wraz z Leonem i dwoma innymi chłopami z folwar‐
ku rozmawiali o wyjeździe do lasu. Ewa zastanowiła się przez chwilę i doszła do wniosku, że
woli wyprawę na wyręb niż do miasta. Do Kamieńca uda się innym razem.
Przed gankiem czekali już czterej chłopi z wozem drabiniastym. Leon pomógł pannie Jabłoń‐
skiej wsiąść, po czym sam na niego wskoczył. Pan dziedzic i ekonom siedzieli na przedzie tuż za
woźnicą.
Do lasu nie było daleko. Minąwszy należące do Czartorowicz zabudowania folwarczne, usytu‐
owane tam, gdzie kończył się ogród warzywny i rozpoczynał szeroki gościniec, skręcili w polną
dróżkę wijącą się niczym wstęga wśród dojrzewających pól pszenicy, podskakując na wybojach.
Ewa przyłożyła dłoń do czoła, by obserwować przelatujące ptaki. Leon, rozglądając się dokoła,
pogwizdywał cicho. W ręku trzymał siekierę, a wiatr bawił się jego włosami.
Tuż pod lasem stała samotna kryta strzechą zmurszała chata, na której bocian zbudował sobie
gniazdo. Panna na Czartorowiczach nie mogła wiedzieć – a tym bardziej syn ekonoma – że przed
stu laty mieszkał w niej chłop z żoną i dwójką dzieci, którego ówczesny dziedzic, Maksymilian
Jabłoński, zwolnił z pańszczyzny na folwarku i zezwolił mu zamieszkać poza wsią. Cała rodzina
pracowała przy wyrębie drzew i pomarła na tyfus pustoszący wówczas zarówno chłopskie chału‐
py, jak i okoliczne dwory. Działo się to za czasów konfederacji zawiązanej w podolskim Barze,
do której przystąpił również Maksymilian Jabłoński. Od dawna nikt już o tym nie pamiętał.
Kiedy wjechali w las, Leon zeskoczył z wozu i podał Ewie ramię. Pomógł jej bezpiecznie sta‐
nąć na ziemi. Zaraz potem ponownie chwycił siekierę. Dołączył do ojca i do dziedzica.
– Które drzewo ścinamy? – zapytał ekonom.
Antoni przywołał chłopa, który powoził.
– To – powiedział, wskazując na młody modrzew. – Zaczynajcie!
Ewa, oddaliwszy się w bezpieczne miejsce, usiadła pod rozłożystymi konarami i podciągnęła
kolana. Przyglądała się mężczyznom.
Leon z rozmachem uderzał w brązowy pień. Od czasu do czasu przystawał, by zaczerpnąć
tchu, i dłonią przesuwał po wypłowiałych od słońca włosach. Mięśnie napinały się pod obcisły‐
mi rękawami jego koszuli. Kiedy wreszcie drzewo padło z hukiem, zlany potem usiadł na pniu
i zapalił fajkę. Milczał, choć pozostali mężczyźni głośno rozmawiali.
– Jak się czuje twoja matka? – zapytała Ewa, podchodząc bliżej drwala. – Słyszałam, że choro‐
wała.
Mężczyzna się podniósł, bo nie uchodziło, by syn chłopa siedział, gdy córka państwa ze dworu
stała.
– Zdaje się, że lepiej. A jak będzie, to już wola boża – odparł, nie patrząc na nią.
Ewa również wbiła wzrok w czubki swoich butów.
– Przekaż jej ukłony.
– Na pewno pozdrowię matkę, panienko.
– Słyszałeś, że Iga przyjeżdża?
Milczał przez chwilę.
– Nie, nie wiedziałem – rzekł wreszcie.
– Już się nie mogę doczekać, kiedy ją zobaczę. Ostatnio była w domu na Wielkanoc.
Leon pokiwał głową i chciał coś powiedzieć, lecz Antoni zawołał, że koniec odpoczynku i pora
zaciągnąć pień na wóz. Ewa, by nie przeszkadzać i w obawie o swoje bezpieczeństwo, ponownie
się oddaliła i usiadła w tym samym miejscu co poprzednio.
Kiedy modrzew leżał już na wozie, podeszła bliżej i tym razem bez pomocy Leona wskoczyła
na trzeszczące pod ciężarem dyszle. Wóz niebezpiecznie zachybotał. Prawie wpadła w panikę na
myśl, że konie nie dadzą rady ponieść takiego ciężaru. Widząc, że ojciec, a z nim ekonom i cała
reszta nie zdradzali żadnych oznak zdenerwowania, powoli się uspokoiła. Oczywiście, że
wszystko będzie dobrze!
Pomimo że jechali powoli, droga powrotna zdawała się o wiele krótsza. Antoni i ekonom oma‐
wiali najpilniejsze gospodarskie sprawy, a chłopi folwarczni rozprawiali o zbliżających się żni‐
wach. Tylko Leon siedział pogrążony w myślach. Ewa ukradkiem przyglądała się jego opalonej
twarzy i aż drgnęła, gdy nagle zaczął śpiewać:
Wyszła dziewczyna
Jak różany kwiat
Oj, stała, stała,
Oczki zapłakała
Zmienił jej się świat
Czegóż ty płaczesz,
Dziewczyno moja?
Jak nie mam płakać,
Jak nie żałować,
Nie będę twoja
Będziesz, dziewczyno
Będziesz dalibóg
Ludzie mi cię rają
I rodzice dają
I sam sędzia Bóg
Czysty melodyjny głos Leona niósł się hen za lasy i za pola pokryte gęstym zbożem, skąpane
w lipcowym słońcu i tonące w czerwieni maków. Ewa, zasłuchana w pieśń, przechyliła się przez
poręcz wozu i dłonią przeczesywała grube kłosy pszenicy. Delikatny wietrzyk chłodną bryzą
smagał jej policzki i rozwiewał włosy. Patrzyła na otaczający świat zadziwiona i jednocześnie
przepełniona jakąś niezwykłą rozkoszą, że to wszystko: słońce, kwiaty, czyste błękitne niebo,
ptaki szybujące w powietrzu, jest tak piękne. Życie jest piękne.
Kiedy wóz zatrzymał się we wsi przed chatą ekonoma, chłopi, zebrawszy siły, zrzucili ścięty
modrzew na podwórzu, a potem, jako że nie mieli już tego dnia żadnego interesu w Czartorowi‐
czach, rozeszli się do swoich chałup. Leon i jego ojciec również do nich dołączyli, toteż Antoni,
woźnica i Ewa ruszyli dalej sami.
Ledwie wjechali w alejkę prowadzącą do dworu, dziewczyna od razu zauważyła bryczkę stoją‐
cą przed gankiem.
– Tatku, mama wróciła z Kamieńca! – zawołała.
– Bo to już pora obiadu – sapnął ojciec, ocierając pot z czoła.
Niemal natychmiast gdy i oni zatrzymali się przed gankiem, do wozu podszedł stary Grzegorz
i zaczął wyprzęgać konie. Ewa zeskoczyła z dyszla i lekko wbiegła na schody. O dziwo, nie za‐
stała tam ciotki Klementyny. Ale gdy usłyszała głosy dobiegające z jadalni, wiedziała już, dla‐
czego ciotka swoim zwyczajem nie haftowała na ganku.
Iga przyjechała!
W pokoju jadalnym siedzieli już wszyscy z wyjątkiem Ewy i Antoniego, którzy dopiero teraz
zaczęli odsuwać krzesła od stołu. Andrzejowa nalewała chłodnik do talerzy, a Władziowa ukła‐
dała serwety i sztućce.
Iga siedziała wygodnie rozparta po prawej stronie babci Marcjanny. Miała na sobie różową
suknię, a włosy związała czerwoną wstążką. Była wesoła i pogodna.
– Tak się złożyło – zaczęła Blanka z uśmiechem, ogarniając ciepłym spojrzeniem wszystkich
zebranych przy stole – że zobaczyłam Igę na placu, gdzie stały dorożki.
– No i cioteczka zabrała mnie ze sobą – roześmiała się jej siostrzenica. Potrząsnęła zalotnie
głową, a ciemnobrązowe loki zatańczyły wokół jej twarzy. – Muszę przyznać, że macie tu wy‐
śmienite obiady. Wierzcie mi, nie ma to jak zasiąść przy stole w naszym kochanym dworze!
Na pensji bardzo tęskniłam za kuchnią Andrzejowej!
– Teraz już będziesz mogła cały czas jeść to, co nasze – odparła jej matka. – Boś tam trochę
przychudła w tym Kamieńcu, Iguniu.
– Bardzo dobrze, że schudłam. Jeszcze powinnam, ot co!
– Więcej nie trzeba – przekonywała Klementyna. – To tak nieładnie, gdy panna za chuda!
– Do chudości mi daleko – stwierdziła Iga.
Ewa uważała, że kuzynka wygląda teraz wyjątkowo pięknie. W twarzy o kształcie serca błysz‐
czały wesoło bławe oczy ocienione warstwą długich, zalotnych rzęs. Nos był prosty, usta pełne,
a przy nich robiły się urocze dołeczki, ilekroć się śmiała. I talię miała bardzo ładną.
– Dziękuję, już się najadłam. – Iga odłożyła sztućce i wstała od stołu. – Teraz chciałabym się
wykąpać, jeśli to możliwe.
– Klara przyniesie ciepłej wody – zarządziła Blanka.
– Ewuś, idziesz ze mną do pokoju? – Iga uśmiechnęła się do starszych, odchodząc od stołu.
Ewa twierdząco skinęła głową.
– Idź. Za chwilę dołączę – odparła panienka i podniósłszy z kolan serwetkę, wytarła usta.
Kiedy weszła do swego pokoju, kuzynka siedziała już przed lustrem w samej tylko halce i roz‐
czesywała włosy. Burza ciemnych loków opadła jej na ramiona i sięgnęła połowy pleców. Nie
miała tak długich włosów jak Ewa, lecz były one gęste i kręcone.
Nucąc piosenkę zapamiętaną z dzieciństwa, Ewa podeszła do etażerki, na której obok książek
stały niewielkie pudełka, szkatułki, buteleczki oraz kolorowe wazoniki, i przeglądała półkę w po‐
szukiwaniu fiolki z wódką różaną, by opłukać usta. Było nie do pomyślenia, by oddech panny
z dobrego domu był nieświeży! Wiedziała, że do pielęgnacji zębów można stosować sok z ostu
wymieszany z przaśnym miodem albo wino z gotowaną w nim miętą, lecz w tej chwili nie miała
pod ręką żadnego z tych specyfików.
– Nie sądzisz, że mogłabym dwie osoby obdzielić moją czupryną? – mruknęła Iga do swego
odbicia i rozejrzawszy się po pokoju, dodała zachwycona: – Wspaniale tu teraz jest! Nigdy bym
nie pomyślała, że jasnofioletowa tapeta w kwiatowy deseń może tak ładnie się prezentować.
Czuję się, jakbym siedziała w ogrodzie, a nie w domu! Czyj to pomysł, żeby powyklejać ściany?
– A jak myślisz? – odparła pytaniem Ewa. – Zaraz po twoim powrocie na pensję mama poje‐
chała za pewną sprawą do Hajduliszek i tam obie z panią Terenią wyczytały w żurnalu, że teraz
modne są malowane szkła, kolorowe tapety i wzorzyste dywany. Pani Świergiełłowa powiedzia‐
ła, że jak już urodzi, wytapetuje wszystkie pokoje w Hajduliszkach. Mama tak się zapaliła do jej
pomysłu, że postanowiła wprowadzić zmiany w Czartorowiczach. Tatko był temu przeciwny,
wiesz, jaki on jest, ale że mama już od Wielkanocy suszyła mu głowę, to w końcu poszedł na
ugodę. Postawił tylko warunek, że bawialnia, jadalnia i jego gabinet mają pozostać takie, jak za
czasów pradziadka Dominika i prababci Anuncjaty.
Iga słuchała z uwagą, lecz na jej ustach błąkał się zagadkowy uśmiech.
– Ciocia zawsze postawi na swoim. Podziwiam jej gust. Również lubię jasne barwy. Wciąż
jeszcze pamiętam tę wszechobecną czerń, jaka panowała we dworze, gdy byłyśmy małe. Kosz‐
mar!
– No tak, wszyscy byli przecież w żałobie po upadku powstania – westchnęła Ewa, podcho‐
dząc do okna. Delikatna muślinowa firanka z zielonym obszyciem lekko powiewała na wietrze.
Panienka odetchnęła głęboko i odwróciła się w stronę kuzynki. – A w pokoju babci ściany są te‐
raz seledynowe, żeby nie męczyła oczu – dodała.
Gdy tak rozprawiały, rozległo się pukanie do drzwi.
– Proszę! – zawołały chórem.
– Przynoszę wanienkę i ciepłą wodę – oznajmiła Klara.
– No, nareszcie się pofatygowałaś! – mruknęła Iga.
– Musiałam nagrzać wody – odparła pokojówka. – Czy będę jeszcze w czymś potrzebna?
– Nie, wracaj do salonu – powiedziała Ewa.
Ledwie Klara zamknęła za sobą drzwi, Iga wstała od lustra i zrzuciwszy halkę na podłogę,
naga jak ją Pan Bóg stworzył, weszła do naczynia kąpielowego.
– Jaka rozkosz! – westchnęła, zamknąwszy oczy. – Tak się raduję, że już jestem w domu!
– Ja również się cieszę – zawtórowała Ewa. – Mogę umyć ci plecy, jeśli chcesz.
– O tak, jeśli możesz.
Iga podciągnęła kolana i ukryła głowę w dłoniach. Czuła, jak kuzynka delikatnymi ruchami
masuje jej ramiona. Było tak, jak w dzieciństwie – jedna pomagała drugiej. I obie były z tego za‐
dowolone.
– Skończyłam – powiedziała Ewa, wycierając ręce.
Starsza kuzynka sięgnęła po ręcznik i wyszła z kąpieli.
– Pojęcia nie mam, jak kiedyś panny mogły się kąpać w koszulach – westchnęła. – O ile
w ogóle się kąpały! Co o tym myślisz?
Ewa wzruszyła ramionami i usiadła na łóżku.
– Panowało przekonanie, że częste mycie skraca życie. Ja bym tak nie mogła. Uwielbiam ką‐
piele!
Na sekretarzyku o barwie miodowej olchy leżała przewiewna błękitna suknia. Nie namyślając
się wiele, Iga włożyła ją i również przysiadła na posłaniu.
– Tak bardzo tęskniłam tam, w Kamieńcu, za Leonem – szepnęła. – Nie masz pojęcia, jak mi
go brakowało!
– Tak bardzo go kochasz?
– Ogromnie! Nie wyobrażam sobie życia bez niego!
– Rozmawiałam z nim. Powiedziałam, że przyjedziesz. Ucieszył się!
– Jak się czuje jego matka? Nadal choruje?
– Jest trochę lepiej, ale jak będzie, to już wola boża…
– Pójdę do niej! – zdecydowała Iga i poderwała się.
Ewa trochę się zdziwiła, że kuzynka, ledwo przyjechała, chciała iść do Chruśników, lecz znała
ją i wiedziała, że jeśli coś postanowi, zawsze to zrobi. Sama jednak nie miała ochoty wybierać
się do wsi. Wolała pobawić się z Olesiem.
Iga zapukała do drzwi. Chwilkę odczekała.
– Babciu – powiedziała cicho, zerkając do pokoju. – Mogę na chwilę?
Marcjanna z Danguszków Jabłońska spoczywała na kozetce wśród białych poduszek, nad którą
wisiał przybity do ściany kilim przedstawiający Matkę Boską z Dzieciątkiem, i odmawiała mo‐
dlitwę. Na widok Igi odłożyła różaniec. Jej pomarszczona, ale pogodna twarz rozjaśniła się
w szczerym uśmiechu.
– Pójdź, pójdź tu, Iguniu – powiedziała życzliwie, wyciągając do wnuczki suchą, pokrytą pla‐
mami dłoń.
Dziewczyna przysiadła obok.
– Babciu – zaczęła, bawiąc się wstążką u sukni – chciałabym pójść do Franciszki Chruśniko‐
wej zapytać o zdrowie i zanieść tę maść, której używasz na bóle.
– Kochana Iguniu, tyś panienka ze dworu, tobie nie wypada tam chodzić.
Iga milczała przez chwilę.
– Muszę ci coś wyznać, babciu. Bardzo kocham Leona Chruśnika…
– Dziecko drogie, ja też kiedyś byłam zakochana, lecz musiałam wyjść za tego, którego nawet
dobrze nie znałam.
– Och, babciu! – westchnęła Iga.
– Tak, tak. – Marcjanna pokiwała bielutką głową. – Tak to było… Ale ja się za was, wnucz‐
ków, modlę, żeby wam dobrze w życiu było. Dużo się modlę.
To mówiąc, staruszka uniosła się na poduszkach i wyjęła z komody maść, która przynosiła jej
ukojenie w bólach.
– Weź to i idź do cierpiącej. Trzeba wspomóc bliźniego w potrzebie. Ja nikomu nie powiem,
gdzieżeś poszła.
– Dziękuję, babciu. – Iga pochyliła się i pocałowała staruszkę w policzek. – Jesteś kochana!
Dziewczyna szła samotnie ścieżką, a słońce było wysoko na niebie. Po prawej stronie, na nie‐
wielkim pagórku tuż przed wsią, stała stara figura Matki Boskiej umajona świeżymi kwiatami,
z wyrytym napisem: Pod Twoją Obronę 1796. Iga zatrzymała się na chwilę przed figurą. Wie‐
działa, że kapliczka została ufundowana przez świętej pamięci Dominika i Anuncjatę Jabłoń‐
skich jako wotum po narodzeniu długo wyczekiwanego potomka Karola, później męża Marcjan‐
ny z Danguszków, powstańca skazanego na zesłanie. Schwytano go mimo podeszłego wieku.
Zapewne już od dawna nie żył. Podumawszy chwilę nad jego losem, pochyliła się, podniosła
wianuszek ze stokrotek, który spadł na ziemię, zawiesiła na figurze i zaraz poszła dalej.
Na początku wsi osiadł kowal, który, gdy był potrzebny, służył również we dworze. Sto kro‐
ków dalej stała karczma, a naprzeciwko mieszkał ekonom z rodziną.
Brudne bosonogie dzieci w długich do kolan koszulach nieco onieśmielone przyglądały się jej,
gdy pukała do chałupy Chruśników. Nieoczekiwanie sama poczuła się niepewnie, lecz było już
za późno, by się wycofać. Drzwi otworzyły się i w progu stanęła gospodyni. Pod brodą przewią‐
zała czerwoną chustkę, a jej fartuch na brązowej spódnicy był bardziej szary niż biały.
– Panienka Iga? – zdziwiła się ekonomowa.
Dziewczyna poczuła, że ogarniają ją wątpliwości. Już nie była tak pewna, jak wówczas gdy
oznajmiła Ewie, że pójdzie do wsi. Bo właściwie co miała powiedzieć teraz matce Leona?
Że przyniosła jej maści na bóle? Tak zwyczajnie? Och, widziała, że Chruśnikowa zachodzi
w głowę, co ma oznaczać jej nagłe przybycie. Musiała zobaczyć Leona! Teraz, natychmiast, nie
jutro ani pojutrze!
– Czy mogę wejść? – zapytała. – Przyniosłam wam maści.
– O, tak, tak. Proszę, proszę. – Chruśnikowa pospiesznie usunęła się z przejścia, by zrobić
miejsce panience ze dworu.
Iga, nieco zmieszana, weszła do środka.
Gospodyni wskazała jej mały zydelek koło stołu. Na blacie leżała stolnica z wyrobionym cia‐
stem. Kobieta właśnie gotowała kluski.
Iga chrząknęła.
– Babcia Marcjanna przysłała mnie do was ze swoją maścią. Martwi się o wasze zdrowie, bo
zawsze wiernie służyliście we dworze, a wspomóc bliźniego w potrzebie to chrześcijański obo‐
wiązek.
– Proszę przekazać pani dobrodziejce, że z całego serca dziękujemy za jej dobroć. Oby długo
żyła! – Chruśnikowa się uśmiechnęła. – I Leonowi też się maść przyda – dodała.
Iga poczuła skurcz serca. Leonowi? Dlaczego mikstura miałaby być mu potrzebna?
– Nadwerężył ramię przy wyrębie – ciągnęła zatroskana matka. – Z rana w lesie.
Dziewczyna spuściła wzrok. Nie mogła wypytywać o chłopaka, bo rodzicielka natychmiast do‐
myśliłaby się prawdziwego celu wizyty. Jak by zareagowała, gdyby dowiedziała się, że panience
ze dworu zależy na synu prostego chłopa? Czy byłaby zadowolona? Iga nie mogła oprzeć się
wrażeniu, że ekonomowa nie byłaby tym zachwycona.
Branicka była odważna i pewna siebie, lecz siedząc tak z Chruśnikową zajętą gotowaniem,
czuła się nieswojo. Nie zastała ukochanego, a przecież przyszła tu tylko po to, by go ujrzeć.
Z żalem stwierdziła, że nie było go w domu.
– Pójdę już – rzekła, podnosząc się z zydelka. – Gdybyście czegoś potrzebowali, powiedzcie,
a postaram się pomóc.
– Dziękuję, panienko. Jest panienka bardzo dobra.
Ewa bawiła się z Olesiem przed gankiem, kiedy zauważyła Igę wracającą ze wsi. Po minie ku‐
zynki poznała, że nie wszystko poszło tak, jak tamta oczekiwała.
Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej książki nie może być reprodukowana w jakiejkolwiek formie i w jakikolwiek sposób bez pisemnej zgody wydawcy. Projekt okładki i stron tytułowych Ilona Gostyńska-Rymkiewicz Zdjęcia na okładce © pilago2009, © pixbay.com Redakcja Justyna Nosal-Bartniczuk Redakcja techniczna, skład, łamanie oraz opracowanie wersji elektronicznej Grzegorz Bociek Korekta Barbara Kaszubowska Niniejsza powieść to fikcja literacka. Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń rzeczywistych jest w tej książce niezamierzone i przypadkowe. Wydanie I, Katowice 2017 Wydawnictwo Szara Godzina s.c. biuro@szaragodzina.pl www.szaragodzina.pl Dystrybucja wersji drukowanej: DICTUM Sp. z o.o. ul. Kabaretowa 21, 01-942 Warszawa tel. 22-663-98-13, fax 22-663-98-12 dystrybucja@dictum.pl www.dictum.pl © Copyright by Wydawnictwo Szara Godzina s.c., 2017 ISBN 978-83-65684-49-3
Mojej Babci Wacławie z Dudenków Jankowskiej, która doczekała się praprawnuczki, z całego serca dedykuję Dawnymi czasy Niechcicowie żyli mniej więcej tak, jak żyją wszyscy po dworach na wsi. Maria Dąbrowska, Noce i dnie
Od Autorki Dwór w Czartorowiczach jest w całości wytworem mojej wyobraźni. Pisząc książkę, opierałam się jednak na fachowej literaturze z zakresu historii kultury i rodziny polskiej oraz na wspomnie‐ niach moich zabużańskich Dziadków, by w sposób jak najbardziej wierny i dokładny wskrzesić pamięć o fascynującym świecie płci niewieściej naszych prapraprababek. Wszystkie postaci oraz niektóre nazwy geograficzne są fikcyjne, toteż jakiekolwiek podobień‐ stwo do osób żywych lub umarłych jest całkowicie przypadkowe. Przytoczone w powieści utwory polskich poetów oraz pieśni ludowe i kolędy należą do dome‐ ny publicznej. M. Rz. Dramatis personae Dom Jabłońskich Ewa Jabłońska – panna na Czartorowiczach, córka Blanki i Antoniego Blanka z Halickich Jabłońska – matka Ewy, pani na Czartorowiczach Antoni Jabłoński – ojciec Ewy, pan na Czartorowiczach Marcjanna z Danguszków Jabłońska – babcia Ewy Karol Jabłoński – mąż Marcjanny Oleś Jabłoński – syn Blanki i Antoniego, dziedzic Czartorowicz Franuś Jabłoński – brat Olesia i Ewy Janusz Jabłoński – starszy brat Antoniego Julita z Tomiłłów Jabłońska – żona Janusza Iga Branicka – kuzynka Ewy Klementyna z Halickich Branicka – starsza siostra Blanki, matka Igi Jerzy Branicki – mąż Klementyny, ojciec Igi Maciejka – piastunka Władziowa – ochmistrzyni Andrzejowa – kucharka Teofila Różycka – guwernantka Stanisław Trębiński – rezydent Klara – pokojówka Grzegorz – woźnica Dom Sasickich Marcin Sasicki – syn Emilii i Ignacego, dziedzic Olechowicz Emilia z Działyńskich Sasicka – matka Marcina, pani na Olechowiczach Ignacy Sasicki – ojciec Marcina, pan na Olechowiczach Dom Świergiełłów Alojzy Świergiełło – pan na Hajduliszkach Terenia z Dworzyckich Świergiełłowa – żona Alojzego Konstancja z Tumidajów Świergiełłowa – matka Alojzego, pani na Hajduliszkach Maurycy Świergiełło – ojciec Alojzego Eliza Mariola Świergiełłówna – córka Alojzego i Tereni Albert Dworzycki – szwagier Alojzego, rezydent w Hajduliszkach
Rodzina Chruśników Leon Chruśnik – syn ekonoma w Czartorowiczach Bartłomiej Chruśnik – ekonom, ojciec Leona Franciszka Chruśnikowa – ekonomowa Mania Walusówna – synowa Chruśników Pozostałe persony Piotr Lisiecki – doktór Klotylda Warecka – kuzynka Sasickich Michał Konstanty Halicki – brat Blanki i Klementyny Sigrid Björnsdotter – żona Michała Björn Maksymilian Halicki – syn Michała i Sigrid Katarzyna Oborska – daleka krewna Halickich Henryk Oborski – syn Katarzyny Maksym Kozakow – drugi mąż Julity Tadeusz Kozakow – syn Julity Zygmunt i Paweł Leśniakowie – bracia cioteczni Marcina Azila – Ormianka, właścicielka kamienicy Rittelowa – właścicielka pensji Elwira Walewska – znajoma panny Jabłońskiej Natalia Żmichowska – znajoma panny Jabłońskiej Izabela Leszczyńska – druhna Ewy Jabłońskiej
Rozdział 1. Rodowód Panna Ewa Jabłońska obudziła się, kiedy cały dwór był już na nogach. Nie miała w zwyczaju wylegiwać się w łóżku o świtaniu, lecz tego dnia wyjątkowo zaspała. Zawstydzona, bo słońce stało wysoko, spojrzała na wiszący nad framugą zegar i zamarła z przerażenia. Dochodziła dzie‐ wiąta, więc pora śniadaniowa dawno minęła, a ona, o zgrozo, wciąż leżała w pościeli! Czym prę‐ dzej odszukała kapcie i nalawszy z białego blaszanego dzbanka wody do miski, która stała na nocnym stoliku obok łóżka, pospiesznie umyła twarz. Potem, wciąż w nocnej koszuli, lekkiej i tak delikatnej, że było niemal widać kształty jej ciała, stanęła obok otwartego okna. Spogląda‐ jąc na kwitnący ogród, szczupłymi palcami zaczęła zaplatać warkocz. To był jej znak szczegól‐ ny: gruby jasny warkocz sięgający aż po pas, identyczny jak za młodu nosiła jej ukochana babcia Marcjanna. Upojona wonią barwnego kwiecia, odeszła od parapetu i otworzywszy wieko starego dębowe‐ go kufra – takie bowiem z dawien dawna po dworach dla przechowywania odzieży trzymano – wyjęła żółtą prostą suknię z cienkiego materiału, w sam raz na upalny dzień. Szybko się ubrała i wyszła z pokoju. Ledwie zamknęła za sobą drzwi, gdy usłyszała hałas dobiegający z kredensu. Nie namyślając się wiele, ruszyła w stronę znajomych głosów. W pomieszczeniu dla służby panował ruch jak zwykle. – Będziemy mieli piękny dzień – mówiła pokojówka Klara do kucharki, wycierając talerze. – O, panna Ewa! – zawołała na widok dziewczyny. – Długo dziś panienka spała. Już po śniadaniu. Pani Blanka nie chciała czekać. – Nie szkodzi, Klaro, zjem coś w kuchni. Gdzie mama? – Pani czyta romans na ganku. – A ty nie jesteś przy niej? – zdziwiła się Ewa. – Nie, pani Blanka powiedziała, że chce zostać sama, toteż ja tu sprzątam. Opuściwszy kredens, w którym przechowywano szkło, zastawy stołowe, srebrne sztućce, wazy na polewki i półmiski do sosów wraz z farfurami1 – a wszystkiego było na osiemdziesiąt osób – oraz wszelkie domowej roboty mikstury dla poratowania zdrowia, Klara przeszła przez pokój ja‐ dalny, teraz pusty, bo wszyscy domownicy porozchodzili się do swoich zajęć, i weszła do kuch‐ ni. Tam stara piastunka Maciejka siedziała na zydlu pod oknem ozdobionym doniczkami, w któ‐ rych kwitły pelargonie, i bujała na kolanach dwuletniego Olesia. – Tu-tu-tu – śpiewała kobieta, trzymając dziecko za rączki – sroczka kaszkę wa-rzy-ła, na pro‐ gu ją stu-dzi-ła, pierwszemu dała na łyżeczkę, drugiemu dała na miseczkę, trzeciemu dała w gar- nu-szku, czwartemu dała w dzbanuszku, a piątemu nic nie dała i fru-fru do lasu poleciała! Ewa się uśmiechnęła. Maciejka zajmowała się Olesiem tak, jak niegdyś nią i Igą. Pamiętała, jak sama siedziała na jej kolanach i jak bardzo lubiła się wtulać w obszerne, kochane ramiona kobiety. To stara piastunka nauczyła ją pierwszych wierszyków i pacierza, to ona śpiewała jej kołysanki do snu. A teraz znów bawiła dziecko, chociaż jej ręce były wykrzywione ze starości, a plecy zgarbione. Z szafki, na której obok porcelanowej cukiernicy stały słoiczki z pieprzem, szafranem, bazylią, imbirem i z goździkami, wyjęła młynek do kawy z wysuwaną szufladką. Zamierzała wsypać do niego brązowe ziarna, gdy nagle do kuchni weszła Andrzejowa. – Pozwoli panna, że ja to zrobię – powiedziała kucharka, odbierając Ewie młynek. Przyzwyczajona do tego, że w kuchni niepodzielnie władała Andrzejowa, Ewa usiadła na zydlu
koło kaflowego pieca i delektując się słodkimi zamorskimi migdałami, spokojnie obserwowała poczynania starej służącej. Andrzejowa gotowała w Czartorowiczach jeszcze pod rządami babci Marcjanny i była dla wszystkich niemal jak członek rodziny. Oleś tymczasem zsunął się z kolan Maciejki i chwiejąc się, podszedł do siostry. Ewa, odsta‐ wiwszy półmisek z migdałami na stół, chwyciła braciszka za rączkę i wolnym krokiem zaczęła spacerować z nim po kuchni. – Kawa gotowa – oznajmiła kucharka. – Zaniosę pannie do pokoju jadalnego. – Dziękuję. Dziewczyna oddała dziecko Maciejce. W jadalnym, tuż obok okna, stał ogromny brązowy re‐ gał z szybami, za którymi pani Blanka z Halickich Jabłońska ustawiła porcelanowy serwis do herbaty. Naprzeciwko regału po obu stronach drzwi wisiały dwa portrety przedstawiające męż‐ czyzn w kontuszach, a nad framugą zegar z wielkimi wagami i kukułką. Ewa podeszła do stołu i wysunęła obite kremowym zamszem krzesło z wysokimi brązowymi poręczami. Tymczasem Andrzejowa postawiła na białym obrusie filiżankę z kawą. Nie zdążyła dojść do drzwi, gdy dziewczyna duszkiem dopiła ostatni łyk i wyminąwszy korpulentną postać w szerokim progu, wybiegła na ganek. Pani Blanka czytała książkę, siedząc w fotelu na biegunach. Ewa zmartwiona zauważyła, że policzki matki były blade, a pod oczami widniały fioletowe cienie. – Jak się czujecie, mamo? – zapytała cicho, siadając obok. Matka zamknęła gruby tom. – Całkiem nieźle – odparła. – Chociaż ciągle jestem słaba. Jadłaś już? – Wypiłam kawę. – Ewa się uśmiechnęła. – Co czytacie? Mogę zobaczyć? Blanka przesunęła dłonią po stronie tytułowej. – To Kolloander wierny Leonildzie – westchnęła. – Bardzo stary romans, ale lubię do niego za‐ glądnąć. Moja matka Łucja z Pruskich Halicka opowiadała, że jej cioteczna praprababka go czy‐ tała. Miała na imię Wirydianna. Posiadała pokaźny księgozbiór, który przechodził w rodzinie Radolińskich i Pruskich z pokolenia na pokolenie. Z tego powodu zasłużyła sobie na miano sa‐ wantki2. Ponadto pisała pamiętniki, jak to dawnymi czasy po dworach powszechnie czyniono. Niestety większość książek i rękopisów spłonęła w pożarze przed urodzeniem mojej matki. Uda‐ ło się uratować zaledwie kilka tomów. Mnie z całej spuścizny dostały się tylko Kolloander wier‐ ny i Piękna Dianea3 – mówiąc to, przymknęła oczy. – Doradź mi, co dziś zarządzić na obiad. Nic mi nie przychodzi do głowy. Ewa wzruszyła ramionami. – Cokolwiek. Na przykład barszcz ukraiński. – Dobrze, powiem Andrzejowej, żeby ugotowała barszcz. Oleś zje ze smakiem, bo lubi. – Pomogę wam – zaofiarowała się, widząc, że matka chce wstać. – Weźcie mnie pod ramię. Obejmując się, przekroczyły szeroki próg dworu. Podwójne wejściowe drzwi z dębowego drzewa niedawno pomalowane przez pana Jabłońskiego na biało za dnia zawsze stały otworem, by każdy, kogo los sprowadzi, bez skrępowania mógł wejść do środka wedle starej maksymy, że gość w dom, to jak Bóg w dom. I tak rzeczywiście było: czy krewny, czy sąsiad, czy też obcy, zawsze był mile widziany w Czartorowiczach. Państwo witali go na ganku i prosili na pokoje. Tymczasem w kredensie, który ustawiony był przy ścianie tuż obok drzwi wejściowych, Klara z Andrzejową nadal wycierały talerze. – Dziś na obiad przyrządźcie barszczyk ukraiński. – Pani domu zwróciła się do kucharki i za‐
raz mocniej ścisnęła córkę za rękę. – Ewuniu, zaprowadź mnie do błękitnego pokoju. Ta pomogła matce położyć się do łóżka, następnie otworzyła okno, przy którym stały doniczki z fiołkami, i podała jej książkę. – Zajrzę do babci Marcjanny – powiedziała. – Jeszcze jej dziś nie widziałam. Blanka pokiwała głową. – Dobrze, idź już. Dam sobie radę. Dochodziła dziesiąta. Ewa szła niespiesznie przez ogród między klombami. Słońce rozświetlało jej płowe włosy, któ‐ rych kosmyki wymykały się z warkocza. Delikatny letni wietrzyk smagał jej twarz. Uśmiechnęła się, gdy na końcu ogrodu ujrzała sylwetkę babci. Marcjanna z Danguszków Jabłońska siedziała na ławce pod olchami, przesuwając paciorki brą‐ zowego różańca. Ubrana była w czarną kamlotową suknię i tiulowy czepek bez ozdób. Ten ża‐ łobny strój nosiła bez przerwy od dwunastu lat, czyli od upadku powstania, w którym zginął jej starszy syn Janusz, a mąż za udział został zesłany na Sybir. Ewa usiadła cicho obok babci. Miała stąd doskonały widok na cały dwór, teraz skąpany w słońcu i bielejący wśród otaczającej go zieleni. W jego progi zapraszały szerokie kamienne schody wydeptane stopami kolejnych pokoleń, prowadzące na ganek ocieniony dwiema kolum‐ nami, wokół których pięły się kolorowe malwy. Przez otwarte prostokątne okna z małymi szyb‐ kami, pomiędzy którymi rosły pnącza bluszczu, wpadał na pokoje prześliczny zapach kwiecia niesiony przez wiatr poruszający muślinowymi firankami. To był jej świat – swojski, znany od dzieciństwa, ukochany. Dziewczyna popatrzyła na babkę. Staruszka wciąż odmawiała modlitwę. – Babciu – odezwała się cicho, dotykając jej ramienia. – To ja. Stara kobieta otworzyła oczy i popatrzyła na wnuczkę. – Ewunia! – zawołała, splatając ręce na podołku. – A ja myślałam, że Klementyna przy mnie usiadła… – Cioci to ja dzisiaj nie widziałam. Może się przejdziemy? Taka ładna pogoda. Pomogła babci wstać i wolnym krokiem ruszyły wydeptaną wśród klombów ścieżką w kierun‐ ku dworu. – Za panieńskich czasów – zaczęła staruszka, podpierając się laską – przyjeżdżał do nas na Sie‐ dliska guwerner, co go w sąsiednim dworze zatrudnili do nauki. Młody był, przystojny i dobrze mu z oczu patrzyło. Zakochał się we mnie. Chciał się żenić. Ale ojciec nie pozwolił pójść za nie‐ go. – Co się z nim stało? Z tym nauczycielem? – Ewa się uśmiechnęła. Bardzo lubiła opowieści babci. – Niedługo po rekuzie4 wyjechał do Szarogródka, a mnie ojciec wydał za Karola na Czartoro‐ wiczach. Miałam wtedy osiemnaście lat. – Pamiętasz go, babciu? – A jakże! Pamięć, chwała Bogu, mi służy. Adam mu było, bo się w samiuteńką Wilię urodził. Czytał mi wiersze i jeździliśmy bryczką. A raz, gdy poszliśmy do lasu na grzyby, to mnie musiał z powrotem na rękach nieść, bo takam była pokąsana przez mrówki, że kroku zrobić nie mo‐ głam! – Szkoda, że teraz nie ma żadnego nauczyciela na Czartorowiczach. – Ewa westchnęła, zado‐ wolona, że babcia tak się ożywiła. – Oleś jeszcze za mały do nauki.
– A chciałabyś, wnusiu? – Może – powiedziała panienka z błyskiem w oku. – Byłoby wesoło! Mógłby mi czytać wier‐ sze albo prowadzić na długie spacery. – To nie te czasy, co kiedyś… – ze smutkiem stwierdziła babka. – Teraz już nie najmują na‐ uczycieli na dwory. Do szkół jeżdżą. Kobiety weszły na ganek. Staruszka, posapując, usiadła ciężko w bujanym fotelu. – Przyniosę wody, babuniu – powiedziała wnuczka, znikając za progiem. W kredensie Andrzejowa szykowała talerze obiadowe. – Jeden, dwa, trzy… – liczyła. – Pięcioro w pokoju jadalnym, reszta w kuchni. Pani Klementy‐ na to dużo dziś nie zje, bo coś chora. – Co jej jest? – zaciekawiła się panna Jabłońska. – Migrena i duszności – oświadczyła kucharka, wycierając wazę. – Leży w łóżku i sole trzeź‐ wiące zażywa. – Zajrzę do niej później. – To powiedziawszy, Ewa otworzyła szklane drzwiczki górnej szafki i wyjęła fioletową filiżankę, do której nalała wody z dzbanka. Na ganku ostrożnie podała ją babci do rąk. Pocałowała staruszkę w policzek i udała się do swe‐ go pokoju, by przebrać się z porannej sukni oraz dokończyć toaletę, którą tego ranka wykonała zbyt pospiesznie. Siedziała właśnie przed lustrem w samej tylko halce, gdy do pokoju niespodziewanie weszła Klara. – Mówiłam, żebyś pukała! – upomniała ją Ewa. – Przyszedł list do panienki. Dziewczyna wyciągnęła dłoń, w której trzymała szczotkę do włosów. – Daj mi go – zażądała. Klara podała kopertę i widząc, że panienka schowała ją do szuflady, zamierzała, odejść. – Przynieś wanienkę. Wezmę kąpiel. Pokojówka, ukłoniwszy się lekko, wyszła i wróciła dopiero po kwadransie, wnosząc najpierw dzban gorącej wody, a dopiero później białe metalowe naczynie. – Ustaw ją na środku i wlej wodę – poleciła panna Jabłońska. – Możesz już wrócić do mojej mamy! – dodała. Gdy Klara opuściła pokój, Ewa zrzuciła halkę i weszła do wanienki. Przymknęła oczy i rozko‐ szowała się kąpielą. Zażywała jej częściej niż inni, a w lecie niemal codziennie. Woda odprężała i koiła zmysły. Dzięki temu nie cierpiała na żadne właściwe płci nadobnej tak zwane humory- wapory, czyli dolegliwości, które zatruwały organizm do tego stopnia, że niewiasta nie była władna panować ani nad swymi reakcjami, ani nad emocjami. Ciotka Klementyna, która wybor‐ nie znała się na owych nieznośnych waporach i po zachowaniu się kobiety potrafiła wskazać, czy w jej organizmie w danej chwili dominuje wzburzona krew czyniąca ją raz nadmiernie weso‐ łą, raz bezgranicznie smutną, czy śluz, który doprowadzał do wybuchów histerii, albo nie daj Boże czarna żółć – przyczyna najgłębszej melancholii – twierdziła zawsze, że w ciele siostrzeni‐ cy płyny te pozostawały w podziwu godnej harmonii. Gdy woda w wanience z gorącej przemieniła się w letnią, panienka wstała i wytarła się lnia‐ nym ręcznikiem, który wisiał na poręczy krzesła. Potem włożyła czystą bieliznę i wybrała suknię na porę obiadową. Tym razem zebrała swe długie włosy w kok. Na szyi zawiesiła srebrny wisio‐ rek, który dostała czternastego marca od rodziców na osiemnaste urodziny. Była gotowa, by
zejść do jadalni. Obiad w Czartorowiczach podawano o trzynastej. Zwyczaj ten wprowadziła nieboszczka Zofia Delfina z Dziębłłów primo voto Wittowa secundo voto5 Jabłońska, babka Karola – męża Mar‐ cjanny z Danguszków Jabłońskiej – którego car zesłał na Sybir za udział w powstaniu. I tak już pozostało. Kolejne panie domu bez protestu poddały się tej rodzinnej tradycji i nikt nie wyobra‐ żał sobie, że mogłoby być inaczej. Gdy Ewa weszła do jadalnego pokoju, niemal wszyscy siedzieli już za stołem. Brakowało tylko ciotki Klementyny. Tak jak ją uczono od dzieciństwa, panienka pokłoniła się lekko i skinąwszy głową na znak szacunku wobec ojca i matki, zasiadła na swoim miejscu. Rozłożywszy na kola‐ nach białą haftowaną serwetkę, położyła na nich dłonie i czekając na rozpoczęcie obiadu, dys‐ kretnie się rozglądała. Przez uchylone okno, poruszając muślinową firanką, wpadał powiew świeżego powietrza. W szybach brązowego regału – jedynego mebla w pokoju – za którymi sta‐ ły porcelanowe filiżanki, czajniczek oraz wazy, a między nimi stuletni dwulitrowy kielich do wina, kładł się głęboki cień. Mebel ów był równie stary jak zdobiąca go zastawa i Ewa nieraz wyobrażała sobie, jak wyglądały obiady w Czartorowiczach spożywane przez jej sarmackich przodków. Najbardziej ciekawiło i zarazem dziwiło ją to, w jaki sposób potrafili oni wlać w sie‐ bie jednym haustem całą zawartość olbrzymiego kielicha. Ona nie zdołałaby wypić nawet czwar‐ tej jego części, gdyż jej żołądek zwyczajnie by się zbuntował. Była pewna, że to właśnie dlatego, iż mogli tak wiele pomieścić w swych brzuchach, powstało powiedzenie, które tak często słysza‐ ła: „Za króla Sasa jedz, pij i popuszczaj pasa”. Z chwilą gdy umilkł głos kukułki, w pokoju pojawiła się Klementyna z Halickich Branicka, ro‐ dzona siostra Blanki, wdowa i rezydentka na Czartorowiczach. Skinąwszy wszystkim głową, usiadła na swoim miejscu. – Możemy zaczynać – powiedziała Blanka. – Niech Andrzejowa podaje. Kucharka podniosła chińską wazę i podchodząc do każdego, nalewała barszczu na talerze. Pół‐ misek z dymiącymi ziemniakami wędrował z rąk do rąk. Ewa jadła niewiele, podobnie ciotka wciąż blada po przebytej migrenie. – Muszę zatrudnić gospodynię – oznajmiła nagle pani domu, odkładając łyżkę. – Dlaczego? – zainteresował się jej mąż, pan Antoni Jabłoński, łysiejący już brunet o śniadej twarzy. – Nie dajesz sobie rady? – Wiesz, że po ostatnim porodzie dotąd nie wydobrzałam. – Blanka spojrzała na małżonka zmęczonym wzrokiem. – Przez pół roku miałam anemię. Nie pamiętasz już? Ciężko mi wszyst‐ kim zarządzać. – Popytam we dworach – powiedział Antoni, wycierając usta. – Może kogoś polecą. – Najlepsza gospodyni będzie taka, co to była ochmistrzynią – odezwała się babcia Marcjanna. – Pamiętam, że świętej pamięci moja matka Leontyna z domu Narogatka taką zatrudniała. O ochmistrzynię trzeba pytać. – Dobrze, zajmę się tym. – Antoni wstał od stołu. – Kandydatkę przyślę do ciebie – zwrócił się do żony. – Dziękuję za obiad. Wracam do gabinetu. Ewa również odłożyła srebrne sztućce i ukłoniwszy się, wyszła na ganek. Po obiedzie, który wyjątkowo się przedłużył, miała zwyczaj spacerować, toteż udała się w stronę spiżarni i lamusa strzeżonego przez Dara i Cezara. Czujne psy przykute do bud długimi łańcuchami zastrzygły uszami na jej widok, lecz żaden nie zaszczekał na panienkę ze dworu. Ufna, że nie zrobią jej krzywdy, pogłaskała wierne zwierzęta po łbach i poszła tam, gdzie pani Jabłońska założyła
ogród warzywny. Szła niespiesznym, wręcz leniwym krokiem po wydeptanej wśród trawy ścież‐ ce, a promienie słoneczne igrały po jej białej sukni. Głęboko wciągała powietrze, szczęśliwa, że dzień jest tak piękny. Wszystko dokoła było wspaniałe. Przechadzała się wśród równych rzędów jarzyn, które pani Blanka zasiała na wiosnę. Pietrusz‐ ka, marchew, jarmuż, buraki i kalarepa wyrosły gęsto i dorodnie, a rozłożyste liście harbuzów zasłaniały ziemię. Wszystko było świeżo przeplewione, lecz tu i tam już wyglądały nowe chwa‐ sty. Zdecydowała, że przyjdzie tu później z motyką, żeby je wszystkie powyrywać. Nie wiedziała, ile czasu minęło, gdy postanowiła wrócić do dworu. Musiało być już późne po‐ południe, ponieważ słońce zniżyło się na niebie. Tym razem przyspieszyła kroku, zależało jej bowiem na szczupłej figurze. Pod tym względem wrodziła się w matkę. Pani na Czartorowiczach odznaczała się smukłą sylwetką, w przeciwieństwie do swej starszej siostry Klementyny, która należała do osób otyłych i niskich. Ewa miała nadzieję, że nigdy taka nie będzie. Gdy zbliżała się do ganku, zauważyła, że Maciejka podaje Olesiowi leguminę. Niewiele my‐ śląc, podniosła sukienkę i lekko wbiegła na kamienne schody. – Co to? Deser? – zapytała wesoło, całując braciszka w policzek. – Je jak staryj! – cmoknęła piastunka z zadowoleniem. – Nawet śpiwać mu nie musiałam, aniołkowi jednemu. – Bardzo dobrze. – Siostra pogłaskała umorusanego chłopca po płowej główce. – A jak było z obiadem? Zjadł? – Ot, troszku pokaprysił, pokrzywił się, jako ono dziecko, alem go wykarmiła. Barszczyk to on ci lubi! Ewa pokiwała głową i uśmiechnęła się do ukochanej prostodusznej piastunki. Pamiętała, że w dzieciństwie też nie zawsze chciała jeść, co jej podawano – a już zwłaszcza tranu pić nie zno‐ siła – przeważnie jednak Maciejce udawało się wmusić w nią o kilka łyżek więcej. Stara niania miała swoje sposoby na oporne dzieci i wiedziała, jak z nimi postępować. Zostawiła piastunkę z braciszkiem na ganku, a sama poszła do swego pokoju. Nadeszła bo‐ wiem odpowiednia pora, by przeczytać list, który przyniosła jej Klara. Ewa wysunęła szufladę, w której schowała otrzymaną korespondencję, i usiadła w fotelu pod oknem. Otworzyła pachnącą kopertę i zaczęła czytać: Kamieniec Podolski, 3 lipca 1876 r. Najdroższa Kuzynko! Oto dobiega końca mój pobyt na pensji u pani Rittelowej. Wierzyć mi się nie chce, że spędziłam tutaj trzy lata, ale nareszcie wracam do mego ukochanego domu i do Ciebie, droga Ewo. Zbyt długo już przebywałyśmy z dala od siebie, lecz trzeba mi było spełnić wolę naszych rodziców: ja, nie mając posagu, musiałam się uczyć, lecz Ty jako panna przy dworze masz zapewnione wiano. Kochana moja, tak bardzo się cieszę, że Cię niedługo ujrzę! Jesteś nie tylko moją Kuzynką, ale i najdroższą memu sercu Przyjaciółką. Tutaj w Kamieńcu poznałam wielu interesujących ludzi, również mężczyzn, lecz żaden nie wzbudził we mnie afektu. Ty zresztą wiesz, do kogo należy moje serce. Tutaj chciałabym Cię zapytać, czy widziałaś go. A może rozmawiałaś z nim przy jakiejś okazji? Tak bardzo za nim tęsknię i codziennie wspominam ten poranek Wielkanocny, kiedy widziałam go po raz ostatni. Już za kilka dni będę z Wami w moich ukochanych Czartorowiczach. Cieszę się, że uściskam
wszystkich, a zwłaszcza Ciebie i Ciocię Blankę. Oczywiście do Mamy też napisałam. Trzymaj się mocno, moja kochana Ewo, i czekaj na mnie, jak i ja wyczekuję spotkania z Tobą. Twoja kuzynka Iga Branicka Spoglądając w okno, złożyła list. Iga przyjeżdża! Cieszyła się, że kuzynka wkrótce przekroczy próg rodzinnego dworu. Znów będą mieszkały w jednym pokoju tak, jak to było za dziecinnych lat i później, gdy podrosły. Brakowało jej towarzystwa, chociaż przywykła do tego, że sąsiednie łóżko było puste, a kufry stały zamknięte. Westchnęła i wyjęła z szuflady śnieżnobiały papier oraz ołówek do rysowania. Duchota panu‐ jąca w pokoju zmusiła ją do wyjścia na dwór, więc schowała teczkę pod pachę i ponownie udała się na ganek. Zastała tam ciotkę Klementynę, która również musiała odczuwać skutki upału, w jednej ręce bowiem trzymała chusteczkę, którą nieustannie ocierała policzki i czoło, a w drugiej złożoną ko‐ pertę. – Iga przyjeżdża – powiedziała na widok siostrzenicy. – Dostałam korespondencję. – Ja również – odparła Ewa, siadając w bujanym fotelu. – Nareszcie będzie w domu – westchnęła ciotka, wyszywając serwetkę, którą trzymała na po‐ dołku. – Tak się wytęskniłam za córeczką najdroższą! Tylko ją jedną mam, odkąd mój świętej pamięci małżonek pomarł i zostawił mnie samą. – Nie jest ciocia sama – sprostowała Ewa. – Ma ciocia nas, całą dużą rodzinę. Pulchna kobieta pokiwała głową i przymrużyła oczy od słońca. Upał, mimo popołudniowej pory, bynajmniej nie zelżał. Chociaż nie była jeszcze stara, spod białego koronkowego czepka wystawało pasmo siwych włosów. Nagle wyprostowała się i wytężyła wzrok. Po żwirowej dro‐ dze w kierunku dworu jechała bryczka. – A kogóż to do nas wiedzie? Spójrz no, Ewuniu, masz lepsze oczy. Panienka odłożyła ołówek i zeszła ze schodów. – Nie wiem – powiedziała wolno, przykładając dłoń do czoła, by uchronić się przed palącym słońcem. – Zdaje mi się, że to pan Świergiełło. Po chwili bryczka zatrzymała się przed gankiem. Wysiadł z niej z galanterią młody jasnowłosy mężczyzna. Na jego widok ciotka Klementyna wstała pospiesznie, chociaż zawsze była ociężała w ruchach. – Witamy pana Alojzego – powiedziała uprzejmie. – Cóż to pana do nas sprowadza? – Ot! – roześmiał się przybysz, całując panią Branicką w wyciągniętą dłoń i zarazem kłaniając się stojącej obok Ewie. – Mam sprawę do omówienia z panem dziedzicem. Zastałem go? – Tatko jest w gabinecie. Alojzy ukłonił się ponownie. – W takim razie wybaczą panie, ale pójdę do niego. Ewa bez słowa usunęła się z drogi i przepuściła gościa, który bez skrępowania przekroczył sze‐ roki, otwarty dla wszystkich próg starego dworu. Antoni stał przy oknie z cygarem w ręku i spoglądał na zabudowania, gdy usłyszał pukanie do drzwi. – Proszę wejść! – zawołał gromkim głosem. Drzwi się otworzyły i Alojzy Świergiełło wszedł do gabinetu.
– Witam! – Antoni wyciągnął dłoń. – Co pana do nas sprowadza? Przybyły się ukłonił. – Właściwie to dwie sprawy. Chłopak, którego pan przysłał do Hajduliszek, oznajmił, że po‐ szukuje pan gospodyni… – Proszę usiąść – przerwał mu dziedzic, podsuwając krzesło. – Zapali pan? – Dziękuję, chętnie – odparł Alojzy, częstując się cygarem. – Wracając do sprawy… Tak się składa, że przed kilkoma dniami zmarł mąż ochmistrzyni, co to był fornalem w moim folwarku. Gdy powierzyłem jego funkcję innemu, wówczas wdowa wymówiła u mnie posadę. Antoni słuchał z zainteresowaniem. – Powodem był jakiś zatarg z żoną nowego fornala – kontynuował Alojzy, zaciągając się dy‐ mem. – Nie wnikałem w szczegóły, bo sprawami domowej służby zajmuje się moja matka. Bed‐ narska na pewno będzie szukała miejsca gdzie indziej, bo to zaradna kobieta. Przybyłem, by po‐ informować pana o tym, jak to w dobrym sąsiedztwie. – Jestem zaszczycony. Dziękuję – odparł pan na Czartorowiczach. – Bardzo sobie cenię pańską życzliwość. Odeślę ją do mojej żony, skoro ma pana referencje. A ta druga sprawa, o której pan wspomniał? Alojzy wstał. – Chciałbym państwa prosić na imieniny mojej małżonki, które odbędą się w niedzielę za dwa tygodnie. – Z przyjemnością przyjdziemy – zapewnił Antoni. – Pozwoli pan, że przejdziemy teraz do sa‐ lonu, by przekazać małżonce nowiny. Blanka siedziała w bawialni, trzymając Olesia na kolanach, któremu pokazywała obrazki w książce. Ujrzawszy, kto wszedł, ułożyła dziecko na poduszkach i zaraz powstała z sofy. – Jak miło pana widzieć! – Uśmiechnęła się. – Proszę. – Wskazała gościowi przeciwległą oto‐ manę. – Powiem Andrzejowej, by postawiła samowar na herbatę i ukroiła sernika. – Szkoda fatygi. Właśnie wychodziłem. – Ależ musi pan zostać u nas na podwieczorku! – zaoponowała Blanka. – Proszę mi wybaczyć, pójdę na chwilę do kuchni, tymczasem mąż dotrzyma panu towarzystwa. Do salonu weszła Ewa, niosąc naręcze hortensji. – Zobaczcie, jakie piękne! – zawołała radośnie. – Zaraz je wstawię do wazonu. Zgrabnie ustawiła flakon na środku okrągłego stołu, na którym postawiono już tacę z ciastem, i lekko opadła na otomanę. – A cóż pan taki poważny, panie Alojzy? – zapytała, widząc smętną minę gościa. Alojzy zapatrzony w białe kwiaty drgnął i nieznacznie uśmiechnął się do panny z Czartoro‐ wicz. – Po prostu martwię się o zdrowie żony – wyjaśnił, częstując się sernikiem. Miał krótko ostrzyżone blond włosy, które czesał z przedziałkiem pośrodku, brązowe oczy i zadbane wąsy. Ubrany był w jasnopopielaty garnitur. Prezentował się całkiem okazale, więc Ewa pomyślała, że nie wygląda na swoje dwadzieścia sześć lat. Trochę się zdziwiła, usłyszawszy, że młoda pani Świergiełłowa niedobrze się czuje, ponieważ zawsze była okazem zdrowia i nigdy nie narzekała na żadne dolegliwości czy to nerwowe, wy‐ wołane przez drzemiące w ciele okropne wapory, czy te najgroźniejsze, bo pochodzące z samej macicy, spowodowane jej podnoszeniem się albo opadaniem. Jeździła wierzchem po okolicy, chociaż powszechnie uważano, że jazda konna nie przystoi kobiecie. Co innego bryczka. Lecz Terenia Świergiełłowa za nic miała opinie sąsiadów.
Zaraz po podwieczorku Alojzy wytarł usta serwetą i podniósł się z sofy. – Dziękuję za wyśmienity deser – powiedział, kłaniając się. – Niestety muszę już wracać do domu. – My również dziękujemy, że zechciał pan u nas gościć. – Blanka się uśmiechnęła. – Odprowa‐ dzę pana – dodała. Zniknęli za progiem, konwersując przyjaźnie. W dwie godziny po wyjeździe Alojzego do Czartorowicz przybyła nowa gospodyni. Blanka powitała ją na ganku, a potem zaprowadziła do pokoiku obok garderoby, który od tej chwili stał się lokum ochmistrzyni. Andrzejowa, jako że od ponad dziesięciu lat była samotna, również miała tam swój kącik. Wcześniej mieszkała z mężem w obrębie majątku, lecz kiedy kre‐ densowy spadł z drabiny podczas wymiany okien w głównym budynku i pożegnał się z życiem, kucharka przeniosła się na stałe do dworu. Obie wdowy były więc skazane na swoje towarzy‐ stwo. Pani na Czartorowiczach zdołała się już dowiedzieć, że przyczyną wymówienia posady w Hajduliszkach przez nową ochmistrzynię była kłótnia z żoną fornala, która na polecenie pani Konstancji Świergiełłowej wraz z mężem i dziećmi sprowadziła się do zajmowanego dotychczas przez Bednarskich lokum. Znając charakter Andrzejowej, miała nadzieję, że kobiety przypadną sobie do gustu. Gospodyni miała na imię Irena, ale że jej mężowi, który dopiero co zmarł w majątku Świer‐ giełłów, było Władysław, toteż i na Czartorowiczach zaczęli mówić do niej Władziowa. A jako że należała do osób nielubiących trawić czasu na błahostkach, z właściwą sobie energią bez‐ zwłocznie obejrzała cały dwór, spiżarnię oraz lamus. Słońce już gasło, malując niebo pasmami ciepłej, wróżącej kolejny słoneczny dzień pomarań‐ czowej czerwieni, kiedy Ewa weszła do kuchni. Wcześniej pomagała Maciejce ukołysać Olesia do snu w błękitnym pokoju. Tymczasem w kuchni Andrzejowa z Władziową w blasku lampy naftowej pochylały się nad książką kucharską. Ewa od razu zauważyła, że kucharce nie podobało się, iż obca osoba instruuje ją, co nazajutrz gotować. Dotychczas to pani Blanka wydawała dys‐ pozycje dotyczące posiłków. – Jutro na obiad będzie chłodnik – orzekła Władziowa, zamykając książkę. – Pozostałe menu ustalimy rano. Tak będzie najlepiej. Muszę zobaczyć warzywnik! Chcę wiedzieć, coście posadzi‐ li. Pani na Hajduliszkach to ma ogród jak się patrzy! Jest z czego wybierać. – U nas też niezgorszy. – Andrzejowa, wypinając bujną pierś, wzięła się pod boki. – Niczego nie braknie! A po cukier, kawę i inne produkty pan dziedzic jeździ co tydzień do miasta. – Dobrze… – westchnęła gospodyni. – Teraz to by trochę odsapnąć się zdało. Napiłabym się czaju z pierzgą. Kto chce żyć sto lat, niechaj odstawi cukry i tym osładza napoje. To najzdrow‐ sze, co może być! – Zrobię herbatę – zaofiarowała się Ewa, sięgając po samowar. – Niech sobie Władziowa usią‐ dzie i odpocznie. Andrzejowa zdjęła fartuch i wyszła z kuchni. Jej dzień pracy dobiegł końca. – O taką ładną panienkę – zagadnęła gospodyni, spoglądając na krzątającą się Ewę – to się pewnie niejeden kawaler stara. – Nie, nie mam nikogo – odparła cicho i lekko się zarumieniła. – Chodzą słuchy – gospodyni pochyliła się i ściszyła poufale głos – że młody pan na Olecho‐ wiczach zjeżdża na dniach zza granicy. Dziewczyna, nieco zaskoczona tą wiadomością, zastanowiła się przez chwilę.
– Ma Władziowa na myśli pana Marcina Sasickiego? – Ani chybi jego. Ewa się roześmiała cokolwiek zakłopotana. – Ostatni raz go widziałam, gdy miałam jedenaście lat. Więc już kończy naukę? – Te zagraniczne szkoły to nic dobrego. Człowiek się tam tylko psuje, ot co! – Może nie jest tak źle. Myślę sobie, jak by to było, gdybym wyjechała za granicę – zamyśliła się. – Chociaż bardzo kocham nasz dwór – dodała dziewczyna po chwili. – Nie ma panienka za czym tęsknić. – Władziowa machnęła ręką. – Ja tam wiem, że na swoim najlepiej! Ewa pokiwała głową. Przez chwilę zadumała się nad słowami gospodyni. Pożegnała się z nią i z zapaloną świecą udała się do swego pokoju. Postawiła ogarek na skrzyni obok łóżka i zaczęła rozpinać suknię. Rozebrawszy się, włożyła swą ulubioną koronkową koszulę nocną, którą otrzymała na siedemnaste urodziny od ciotki Kle‐ mentyny, i usiadła przy sekretarzyku. Rozczesując włosy, myślała o tym, co powiedziała Wła‐ dziowa. Marcin Sasicki właściwie jej nie interesował. Ojciec nie utrzymywał stosunków z Ole‐ chowiczami, więc nigdy w tym majątku nie była, nie rozmawiała z dziedzicem, tym samym go nie znała. Wiedziała tylko, że był od niej starszy o jakieś pięć albo nawet sześć lat. Rodzice od czasu do czasu pozwalali sobie w jej obecności wspominać sąsiadów z Olechowicz. Zdarzało się niegdyś, że go widywała w kościele, ale było to tak dawno temu, że czas zupełnie wymazał z jej młodej pamięci obraz jego sylwetki. Bardzo wątpliwe, by on ją pamiętał. Jedno było pewne: ojciec nie życzył sobie znajomości z Sasickimi. Dlaczego był do nich wro‐ go nastawiony, tego Ewa nie wiedziała. Właściwie nic ją to nie obchodziło. Odmówiwszy pacierz, zdmuchnęła świecę i ułożyła się do snu.
Rozdział 2. Pszczelarz Ewa Jabłońska szła po rosie w stronę warzywnika i dalej, aż do krzaków malin, które rosły za harbuzami. W jednej ręce niosła koszyk wypleciony jeszcze za czasów dziadka Karola, a w dru‐ giej trzymała rączkę Olesia. Postanowiła nazrywać malin, by Andrzejowa mogła zrobić soków na przeziębienie. Oleś tak często ostatniej zimy chorował, że siostra i w lato obawiała się o jego zdrowie. Nagle przystanęła, bo przy ulach, które Antoni kazał przenieść w cień rosnących nieopodal jo‐ dełek, dostrzegła wysoką postać w białej koszuli. Przez chwilę przyglądała się jej przymrużony‐ mi oczami, a kiedy w końcu rozpoznała, kogo widzi, wzięła Olesia w ramiona i czym prędzej ru‐ szyła w stronę pasieki. – Kogo ja widzę?! – zawołała wesoło. – To tutaj teraz się kręcisz, Leon? Młody człowiek podniósł głowę i szeroko się uśmiechnął. – Dzień dobry, panno Ewo – powiedział, kłaniając się. – Jak zdrowie panicza i panienki? – Dziękuję, bardzo dobrze. Od kiedy to zajmujesz się pszczołami? – Dopiero od kilku dni. Pan dziedzic namówił ojca, żebym przypilnował pasieki. No więc sie‐ dzę tu i baczę. Ewa zaczęła zrywać maliny, tymczasem Oleś kręcił się w pobliżu. – Dawno cię nie widziałam – mówiła, napełniając koszyk. – Pewnie miałeś dużo roboty. – Zgadza się, tej nie brakuje. Dziś jeszcze mam jechać z ojcem i panem dziedzicem do lasu na wyrąb. Potrzebujemy solidnego drewna na nowy wóz. Ojciec właśnie poszedł do dworu, żeby uzgodnić co i jak. Ewa odstawiła koszyk. – Usiądźmy – zaproponowała, poprawiając suknię. – Porozmawiamy sobie. Leon zawahał się przez chwilę. – Tu wszędzie rosa. Zmoczy się panna. – E tam, nic mi nie będzie. Zresztą słońce za chwilę ją wygrzeje. Leon usiadł na trawie i podciągnąwszy kolana, położył na nich dłonie. Zmrużył oczy i patrzył w bezchmurne błękitne niebo. Delikatny wietrzyk rozwiewał jego płowe, sięgające obojczyków, lekko faliste włosy. Twarz o wyrazistych, regularnych rysach była ogorzała od słońca, podobnie szerokie barki i mocne, umięśnione ramiona. Ewa była świadoma bijącej od niego męskości i siły. Malutka biedronka zaczęła chodzić po jej dłoni. Dziewczyna wstała powolutku, by jej nie spłoszyć, i podeszła do dziecka, które zajadało się malinami. – Popatrz, Olesiu – powiedziała, podnosząc dłoń. – To boża krówka. Zobacz, jakie ma czarne kropki. Dziecko przestało zrywać owoce i popatrzyło na owada, który po chwili podniósł malutkie skrzydełka i odleciał. – Jak ty wyglądasz! – Ewa się roześmiała i wytarła buzię chłopca. – Wystarczy już tych malin, bo cię brzuszek rozboli. Nagle Oleś wrzasnął przeraźliwie. Leon zerwał się na równe nogi. – Co mu się stało?! – krzyknął. – Nie wiem – odparła przestraszona. – Chyba pszczoła go użądliła. Mężczyzna porwał chłopca w ramiona.
– Do dworu! – zakomenderował. Dziewczyna uniosła suknię i pobiegła za nimi. Zdyszani wpadli na ganek, gdzie zastali ciotkę Klementynę z wiecznym haftem w ręku. – Olesia użądliła pszczoła! – zawołała Ewa. – Gdzie mama? – Była z Klarą w kredensie – odparła ciotka, nawet nie podnosząc oczu znad robótki. Panienka natychmiast odebrała braciszka z ramion Leona i ruszyła z dzieckiem do kredensu. Malec płakał tak rozdzierająco, że aż się zakrztusił. Na ich widok Blanka rzuciła ścierkę, posadziła synka na taborecie i czym prędzej przyłożyła mu do skroni gazę nasączoną octem. – Za jakiś czas opuchlizna powinna zniknąć – powiedziała, tuląc dziecko do piersi. – Po co go brałaś do pszczół? Toż nie wiesz, że pasieka to nie miejsce dla dzieci? – dodała, spoglądając na córkę z wyrzutem. Ewa spuściła wzrok. – Przepraszam, mamo. Głupio postąpiłam. – Zawołaj Maciejkę – poleciła Blanka. – Trzeba Olesia nakarmić i położyć spać. Nie mam te‐ raz czasu się nim zajmować. – Co będziecie robić? – Wybieram się z Grzegorzem do miasta. Córka chciała powiedzieć, że i ona chętnie by pojechała do Kamieńca, lecz w tym momencie za ścianą rozległy się głosy ojca i ekonoma. Wraz z Leonem i dwoma innymi chłopami z folwar‐ ku rozmawiali o wyjeździe do lasu. Ewa zastanowiła się przez chwilę i doszła do wniosku, że woli wyprawę na wyręb niż do miasta. Do Kamieńca uda się innym razem. Przed gankiem czekali już czterej chłopi z wozem drabiniastym. Leon pomógł pannie Jabłoń‐ skiej wsiąść, po czym sam na niego wskoczył. Pan dziedzic i ekonom siedzieli na przedzie tuż za woźnicą. Do lasu nie było daleko. Minąwszy należące do Czartorowicz zabudowania folwarczne, usytu‐ owane tam, gdzie kończył się ogród warzywny i rozpoczynał szeroki gościniec, skręcili w polną dróżkę wijącą się niczym wstęga wśród dojrzewających pól pszenicy, podskakując na wybojach. Ewa przyłożyła dłoń do czoła, by obserwować przelatujące ptaki. Leon, rozglądając się dokoła, pogwizdywał cicho. W ręku trzymał siekierę, a wiatr bawił się jego włosami. Tuż pod lasem stała samotna kryta strzechą zmurszała chata, na której bocian zbudował sobie gniazdo. Panna na Czartorowiczach nie mogła wiedzieć – a tym bardziej syn ekonoma – że przed stu laty mieszkał w niej chłop z żoną i dwójką dzieci, którego ówczesny dziedzic, Maksymilian Jabłoński, zwolnił z pańszczyzny na folwarku i zezwolił mu zamieszkać poza wsią. Cała rodzina pracowała przy wyrębie drzew i pomarła na tyfus pustoszący wówczas zarówno chłopskie chału‐ py, jak i okoliczne dwory. Działo się to za czasów konfederacji zawiązanej w podolskim Barze, do której przystąpił również Maksymilian Jabłoński. Od dawna nikt już o tym nie pamiętał. Kiedy wjechali w las, Leon zeskoczył z wozu i podał Ewie ramię. Pomógł jej bezpiecznie sta‐ nąć na ziemi. Zaraz potem ponownie chwycił siekierę. Dołączył do ojca i do dziedzica. – Które drzewo ścinamy? – zapytał ekonom. Antoni przywołał chłopa, który powoził. – To – powiedział, wskazując na młody modrzew. – Zaczynajcie! Ewa, oddaliwszy się w bezpieczne miejsce, usiadła pod rozłożystymi konarami i podciągnęła kolana. Przyglądała się mężczyznom.
Leon z rozmachem uderzał w brązowy pień. Od czasu do czasu przystawał, by zaczerpnąć tchu, i dłonią przesuwał po wypłowiałych od słońca włosach. Mięśnie napinały się pod obcisły‐ mi rękawami jego koszuli. Kiedy wreszcie drzewo padło z hukiem, zlany potem usiadł na pniu i zapalił fajkę. Milczał, choć pozostali mężczyźni głośno rozmawiali. – Jak się czuje twoja matka? – zapytała Ewa, podchodząc bliżej drwala. – Słyszałam, że choro‐ wała. Mężczyzna się podniósł, bo nie uchodziło, by syn chłopa siedział, gdy córka państwa ze dworu stała. – Zdaje się, że lepiej. A jak będzie, to już wola boża – odparł, nie patrząc na nią. Ewa również wbiła wzrok w czubki swoich butów. – Przekaż jej ukłony. – Na pewno pozdrowię matkę, panienko. – Słyszałeś, że Iga przyjeżdża? Milczał przez chwilę. – Nie, nie wiedziałem – rzekł wreszcie. – Już się nie mogę doczekać, kiedy ją zobaczę. Ostatnio była w domu na Wielkanoc. Leon pokiwał głową i chciał coś powiedzieć, lecz Antoni zawołał, że koniec odpoczynku i pora zaciągnąć pień na wóz. Ewa, by nie przeszkadzać i w obawie o swoje bezpieczeństwo, ponownie się oddaliła i usiadła w tym samym miejscu co poprzednio. Kiedy modrzew leżał już na wozie, podeszła bliżej i tym razem bez pomocy Leona wskoczyła na trzeszczące pod ciężarem dyszle. Wóz niebezpiecznie zachybotał. Prawie wpadła w panikę na myśl, że konie nie dadzą rady ponieść takiego ciężaru. Widząc, że ojciec, a z nim ekonom i cała reszta nie zdradzali żadnych oznak zdenerwowania, powoli się uspokoiła. Oczywiście, że wszystko będzie dobrze! Pomimo że jechali powoli, droga powrotna zdawała się o wiele krótsza. Antoni i ekonom oma‐ wiali najpilniejsze gospodarskie sprawy, a chłopi folwarczni rozprawiali o zbliżających się żni‐ wach. Tylko Leon siedział pogrążony w myślach. Ewa ukradkiem przyglądała się jego opalonej twarzy i aż drgnęła, gdy nagle zaczął śpiewać: Wyszła dziewczyna Jak różany kwiat Oj, stała, stała, Oczki zapłakała Zmienił jej się świat Czegóż ty płaczesz, Dziewczyno moja? Jak nie mam płakać, Jak nie żałować, Nie będę twoja Będziesz, dziewczyno Będziesz dalibóg Ludzie mi cię rają I rodzice dają I sam sędzia Bóg
Czysty melodyjny głos Leona niósł się hen za lasy i za pola pokryte gęstym zbożem, skąpane w lipcowym słońcu i tonące w czerwieni maków. Ewa, zasłuchana w pieśń, przechyliła się przez poręcz wozu i dłonią przeczesywała grube kłosy pszenicy. Delikatny wietrzyk chłodną bryzą smagał jej policzki i rozwiewał włosy. Patrzyła na otaczający świat zadziwiona i jednocześnie przepełniona jakąś niezwykłą rozkoszą, że to wszystko: słońce, kwiaty, czyste błękitne niebo, ptaki szybujące w powietrzu, jest tak piękne. Życie jest piękne. Kiedy wóz zatrzymał się we wsi przed chatą ekonoma, chłopi, zebrawszy siły, zrzucili ścięty modrzew na podwórzu, a potem, jako że nie mieli już tego dnia żadnego interesu w Czartorowi‐ czach, rozeszli się do swoich chałup. Leon i jego ojciec również do nich dołączyli, toteż Antoni, woźnica i Ewa ruszyli dalej sami. Ledwie wjechali w alejkę prowadzącą do dworu, dziewczyna od razu zauważyła bryczkę stoją‐ cą przed gankiem. – Tatku, mama wróciła z Kamieńca! – zawołała. – Bo to już pora obiadu – sapnął ojciec, ocierając pot z czoła. Niemal natychmiast gdy i oni zatrzymali się przed gankiem, do wozu podszedł stary Grzegorz i zaczął wyprzęgać konie. Ewa zeskoczyła z dyszla i lekko wbiegła na schody. O dziwo, nie za‐ stała tam ciotki Klementyny. Ale gdy usłyszała głosy dobiegające z jadalni, wiedziała już, dla‐ czego ciotka swoim zwyczajem nie haftowała na ganku. Iga przyjechała! W pokoju jadalnym siedzieli już wszyscy z wyjątkiem Ewy i Antoniego, którzy dopiero teraz zaczęli odsuwać krzesła od stołu. Andrzejowa nalewała chłodnik do talerzy, a Władziowa ukła‐ dała serwety i sztućce. Iga siedziała wygodnie rozparta po prawej stronie babci Marcjanny. Miała na sobie różową suknię, a włosy związała czerwoną wstążką. Była wesoła i pogodna. – Tak się złożyło – zaczęła Blanka z uśmiechem, ogarniając ciepłym spojrzeniem wszystkich zebranych przy stole – że zobaczyłam Igę na placu, gdzie stały dorożki. – No i cioteczka zabrała mnie ze sobą – roześmiała się jej siostrzenica. Potrząsnęła zalotnie głową, a ciemnobrązowe loki zatańczyły wokół jej twarzy. – Muszę przyznać, że macie tu wy‐ śmienite obiady. Wierzcie mi, nie ma to jak zasiąść przy stole w naszym kochanym dworze! Na pensji bardzo tęskniłam za kuchnią Andrzejowej! – Teraz już będziesz mogła cały czas jeść to, co nasze – odparła jej matka. – Boś tam trochę przychudła w tym Kamieńcu, Iguniu. – Bardzo dobrze, że schudłam. Jeszcze powinnam, ot co! – Więcej nie trzeba – przekonywała Klementyna. – To tak nieładnie, gdy panna za chuda! – Do chudości mi daleko – stwierdziła Iga. Ewa uważała, że kuzynka wygląda teraz wyjątkowo pięknie. W twarzy o kształcie serca błysz‐ czały wesoło bławe oczy ocienione warstwą długich, zalotnych rzęs. Nos był prosty, usta pełne, a przy nich robiły się urocze dołeczki, ilekroć się śmiała. I talię miała bardzo ładną. – Dziękuję, już się najadłam. – Iga odłożyła sztućce i wstała od stołu. – Teraz chciałabym się wykąpać, jeśli to możliwe. – Klara przyniesie ciepłej wody – zarządziła Blanka. – Ewuś, idziesz ze mną do pokoju? – Iga uśmiechnęła się do starszych, odchodząc od stołu. Ewa twierdząco skinęła głową. – Idź. Za chwilę dołączę – odparła panienka i podniósłszy z kolan serwetkę, wytarła usta.
Kiedy weszła do swego pokoju, kuzynka siedziała już przed lustrem w samej tylko halce i roz‐ czesywała włosy. Burza ciemnych loków opadła jej na ramiona i sięgnęła połowy pleców. Nie miała tak długich włosów jak Ewa, lecz były one gęste i kręcone. Nucąc piosenkę zapamiętaną z dzieciństwa, Ewa podeszła do etażerki, na której obok książek stały niewielkie pudełka, szkatułki, buteleczki oraz kolorowe wazoniki, i przeglądała półkę w po‐ szukiwaniu fiolki z wódką różaną, by opłukać usta. Było nie do pomyślenia, by oddech panny z dobrego domu był nieświeży! Wiedziała, że do pielęgnacji zębów można stosować sok z ostu wymieszany z przaśnym miodem albo wino z gotowaną w nim miętą, lecz w tej chwili nie miała pod ręką żadnego z tych specyfików. – Nie sądzisz, że mogłabym dwie osoby obdzielić moją czupryną? – mruknęła Iga do swego odbicia i rozejrzawszy się po pokoju, dodała zachwycona: – Wspaniale tu teraz jest! Nigdy bym nie pomyślała, że jasnofioletowa tapeta w kwiatowy deseń może tak ładnie się prezentować. Czuję się, jakbym siedziała w ogrodzie, a nie w domu! Czyj to pomysł, żeby powyklejać ściany? – A jak myślisz? – odparła pytaniem Ewa. – Zaraz po twoim powrocie na pensję mama poje‐ chała za pewną sprawą do Hajduliszek i tam obie z panią Terenią wyczytały w żurnalu, że teraz modne są malowane szkła, kolorowe tapety i wzorzyste dywany. Pani Świergiełłowa powiedzia‐ ła, że jak już urodzi, wytapetuje wszystkie pokoje w Hajduliszkach. Mama tak się zapaliła do jej pomysłu, że postanowiła wprowadzić zmiany w Czartorowiczach. Tatko był temu przeciwny, wiesz, jaki on jest, ale że mama już od Wielkanocy suszyła mu głowę, to w końcu poszedł na ugodę. Postawił tylko warunek, że bawialnia, jadalnia i jego gabinet mają pozostać takie, jak za czasów pradziadka Dominika i prababci Anuncjaty. Iga słuchała z uwagą, lecz na jej ustach błąkał się zagadkowy uśmiech. – Ciocia zawsze postawi na swoim. Podziwiam jej gust. Również lubię jasne barwy. Wciąż jeszcze pamiętam tę wszechobecną czerń, jaka panowała we dworze, gdy byłyśmy małe. Kosz‐ mar! – No tak, wszyscy byli przecież w żałobie po upadku powstania – westchnęła Ewa, podcho‐ dząc do okna. Delikatna muślinowa firanka z zielonym obszyciem lekko powiewała na wietrze. Panienka odetchnęła głęboko i odwróciła się w stronę kuzynki. – A w pokoju babci ściany są te‐ raz seledynowe, żeby nie męczyła oczu – dodała. Gdy tak rozprawiały, rozległo się pukanie do drzwi. – Proszę! – zawołały chórem. – Przynoszę wanienkę i ciepłą wodę – oznajmiła Klara. – No, nareszcie się pofatygowałaś! – mruknęła Iga. – Musiałam nagrzać wody – odparła pokojówka. – Czy będę jeszcze w czymś potrzebna? – Nie, wracaj do salonu – powiedziała Ewa. Ledwie Klara zamknęła za sobą drzwi, Iga wstała od lustra i zrzuciwszy halkę na podłogę, naga jak ją Pan Bóg stworzył, weszła do naczynia kąpielowego. – Jaka rozkosz! – westchnęła, zamknąwszy oczy. – Tak się raduję, że już jestem w domu! – Ja również się cieszę – zawtórowała Ewa. – Mogę umyć ci plecy, jeśli chcesz. – O tak, jeśli możesz. Iga podciągnęła kolana i ukryła głowę w dłoniach. Czuła, jak kuzynka delikatnymi ruchami masuje jej ramiona. Było tak, jak w dzieciństwie – jedna pomagała drugiej. I obie były z tego za‐ dowolone. – Skończyłam – powiedziała Ewa, wycierając ręce. Starsza kuzynka sięgnęła po ręcznik i wyszła z kąpieli.
– Pojęcia nie mam, jak kiedyś panny mogły się kąpać w koszulach – westchnęła. – O ile w ogóle się kąpały! Co o tym myślisz? Ewa wzruszyła ramionami i usiadła na łóżku. – Panowało przekonanie, że częste mycie skraca życie. Ja bym tak nie mogła. Uwielbiam ką‐ piele! Na sekretarzyku o barwie miodowej olchy leżała przewiewna błękitna suknia. Nie namyślając się wiele, Iga włożyła ją i również przysiadła na posłaniu. – Tak bardzo tęskniłam tam, w Kamieńcu, za Leonem – szepnęła. – Nie masz pojęcia, jak mi go brakowało! – Tak bardzo go kochasz? – Ogromnie! Nie wyobrażam sobie życia bez niego! – Rozmawiałam z nim. Powiedziałam, że przyjedziesz. Ucieszył się! – Jak się czuje jego matka? Nadal choruje? – Jest trochę lepiej, ale jak będzie, to już wola boża… – Pójdę do niej! – zdecydowała Iga i poderwała się. Ewa trochę się zdziwiła, że kuzynka, ledwo przyjechała, chciała iść do Chruśników, lecz znała ją i wiedziała, że jeśli coś postanowi, zawsze to zrobi. Sama jednak nie miała ochoty wybierać się do wsi. Wolała pobawić się z Olesiem. Iga zapukała do drzwi. Chwilkę odczekała. – Babciu – powiedziała cicho, zerkając do pokoju. – Mogę na chwilę? Marcjanna z Danguszków Jabłońska spoczywała na kozetce wśród białych poduszek, nad którą wisiał przybity do ściany kilim przedstawiający Matkę Boską z Dzieciątkiem, i odmawiała mo‐ dlitwę. Na widok Igi odłożyła różaniec. Jej pomarszczona, ale pogodna twarz rozjaśniła się w szczerym uśmiechu. – Pójdź, pójdź tu, Iguniu – powiedziała życzliwie, wyciągając do wnuczki suchą, pokrytą pla‐ mami dłoń. Dziewczyna przysiadła obok. – Babciu – zaczęła, bawiąc się wstążką u sukni – chciałabym pójść do Franciszki Chruśniko‐ wej zapytać o zdrowie i zanieść tę maść, której używasz na bóle. – Kochana Iguniu, tyś panienka ze dworu, tobie nie wypada tam chodzić. Iga milczała przez chwilę. – Muszę ci coś wyznać, babciu. Bardzo kocham Leona Chruśnika… – Dziecko drogie, ja też kiedyś byłam zakochana, lecz musiałam wyjść za tego, którego nawet dobrze nie znałam. – Och, babciu! – westchnęła Iga. – Tak, tak. – Marcjanna pokiwała bielutką głową. – Tak to było… Ale ja się za was, wnucz‐ ków, modlę, żeby wam dobrze w życiu było. Dużo się modlę. To mówiąc, staruszka uniosła się na poduszkach i wyjęła z komody maść, która przynosiła jej ukojenie w bólach. – Weź to i idź do cierpiącej. Trzeba wspomóc bliźniego w potrzebie. Ja nikomu nie powiem, gdzieżeś poszła. – Dziękuję, babciu. – Iga pochyliła się i pocałowała staruszkę w policzek. – Jesteś kochana! Dziewczyna szła samotnie ścieżką, a słońce było wysoko na niebie. Po prawej stronie, na nie‐ wielkim pagórku tuż przed wsią, stała stara figura Matki Boskiej umajona świeżymi kwiatami,
z wyrytym napisem: Pod Twoją Obronę 1796. Iga zatrzymała się na chwilę przed figurą. Wie‐ działa, że kapliczka została ufundowana przez świętej pamięci Dominika i Anuncjatę Jabłoń‐ skich jako wotum po narodzeniu długo wyczekiwanego potomka Karola, później męża Marcjan‐ ny z Danguszków, powstańca skazanego na zesłanie. Schwytano go mimo podeszłego wieku. Zapewne już od dawna nie żył. Podumawszy chwilę nad jego losem, pochyliła się, podniosła wianuszek ze stokrotek, który spadł na ziemię, zawiesiła na figurze i zaraz poszła dalej. Na początku wsi osiadł kowal, który, gdy był potrzebny, służył również we dworze. Sto kro‐ ków dalej stała karczma, a naprzeciwko mieszkał ekonom z rodziną. Brudne bosonogie dzieci w długich do kolan koszulach nieco onieśmielone przyglądały się jej, gdy pukała do chałupy Chruśników. Nieoczekiwanie sama poczuła się niepewnie, lecz było już za późno, by się wycofać. Drzwi otworzyły się i w progu stanęła gospodyni. Pod brodą przewią‐ zała czerwoną chustkę, a jej fartuch na brązowej spódnicy był bardziej szary niż biały. – Panienka Iga? – zdziwiła się ekonomowa. Dziewczyna poczuła, że ogarniają ją wątpliwości. Już nie była tak pewna, jak wówczas gdy oznajmiła Ewie, że pójdzie do wsi. Bo właściwie co miała powiedzieć teraz matce Leona? Że przyniosła jej maści na bóle? Tak zwyczajnie? Och, widziała, że Chruśnikowa zachodzi w głowę, co ma oznaczać jej nagłe przybycie. Musiała zobaczyć Leona! Teraz, natychmiast, nie jutro ani pojutrze! – Czy mogę wejść? – zapytała. – Przyniosłam wam maści. – O, tak, tak. Proszę, proszę. – Chruśnikowa pospiesznie usunęła się z przejścia, by zrobić miejsce panience ze dworu. Iga, nieco zmieszana, weszła do środka. Gospodyni wskazała jej mały zydelek koło stołu. Na blacie leżała stolnica z wyrobionym cia‐ stem. Kobieta właśnie gotowała kluski. Iga chrząknęła. – Babcia Marcjanna przysłała mnie do was ze swoją maścią. Martwi się o wasze zdrowie, bo zawsze wiernie służyliście we dworze, a wspomóc bliźniego w potrzebie to chrześcijański obo‐ wiązek. – Proszę przekazać pani dobrodziejce, że z całego serca dziękujemy za jej dobroć. Oby długo żyła! – Chruśnikowa się uśmiechnęła. – I Leonowi też się maść przyda – dodała. Iga poczuła skurcz serca. Leonowi? Dlaczego mikstura miałaby być mu potrzebna? – Nadwerężył ramię przy wyrębie – ciągnęła zatroskana matka. – Z rana w lesie. Dziewczyna spuściła wzrok. Nie mogła wypytywać o chłopaka, bo rodzicielka natychmiast do‐ myśliłaby się prawdziwego celu wizyty. Jak by zareagowała, gdyby dowiedziała się, że panience ze dworu zależy na synu prostego chłopa? Czy byłaby zadowolona? Iga nie mogła oprzeć się wrażeniu, że ekonomowa nie byłaby tym zachwycona. Branicka była odważna i pewna siebie, lecz siedząc tak z Chruśnikową zajętą gotowaniem, czuła się nieswojo. Nie zastała ukochanego, a przecież przyszła tu tylko po to, by go ujrzeć. Z żalem stwierdziła, że nie było go w domu. – Pójdę już – rzekła, podnosząc się z zydelka. – Gdybyście czegoś potrzebowali, powiedzcie, a postaram się pomóc. – Dziękuję, panienko. Jest panienka bardzo dobra. Ewa bawiła się z Olesiem przed gankiem, kiedy zauważyła Igę wracającą ze wsi. Po minie ku‐ zynki poznała, że nie wszystko poszło tak, jak tamta oczekiwała.