Filbana

  • Dokumenty2 833
  • Odsłony751 239
  • Obserwuję554
  • Rozmiar dokumentów5.6 GB
  • Ilość pobrań512 954

Scottoline Lisa - Kłamstwo doskonałe

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Scottoline Lisa - Kłamstwo doskonałe.pdf

Filbana EBooki Książki -L- Lisa Scottoline
Użytkownik Filbana wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 243 osób, 176 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 178 stron)

Przede wszystkim trzeba unikać kłamstwa, wszelkiego kłamstwa, zwłaszcza okłamywania siebie. Fiodor Dostojewski, Bracia Karamazow

ROZDZIAŁ 1 Chris Brennan starał się o pracę nauczyciela w szkole średniej w Central Valley. Wszystkie dane w jego aplikacji były zmyślone, łącznie z nazwiskiem. Dotychczas udało mu się zwieść kierownika działu kadr, zastępcę dyrektora oraz szefa wydziału nauk społecznych. Tego ranka czekała go decydująca rozmowa z dyrektorką liceum, doktor Wendy McElroy. Czekając na nią w gabinecie, wiercił się na krześle, jakby z nerwów, chociaż nie czuł tremy. Pomyślnie przeszedł stanowe i federalne procedury oraz złożył stosowne zaświadczenie o niekaralności. Znał się na swojej robocie. Sprawiał wrażenie nauczyciela idealnego. Strój na rozmowę kwalifikacyjną dobrał na podstawie obserwacji pracujących tu mężczyzn. Włożył białą koszulę z kołnierzykiem, chinosy w kolorze khaki i półbuty Bass kupione na wyprzedaży. Przy wzroście sto osiemdziesiąt centymetrów ważył dziewięćdziesiąt osiem kilogramów, co – w połączeniu z twarzą o szeroko rozstawionych niebieskich oczach i mocno zarysowanych kościach policzkowych – zapewniało mu wygląd atrakcyjnego mężczyzny o sympatycznym uśmiechu. Włosy w kolorze piaskowego brązu były świeżo ostrzyżone w jednym z lokalnych zakładów fryzjerskich. Wszyscy lubią zadbanych ludzi, zapominają, że wygląd bywa zwodniczy. Omiótł wzrokiem pomieszczenie. Pod oknem stało skąpane w słonecznym blasku biurko z ciemnego drewna w kształcie litery „L” wypełnione formularzami, teczkami i segregatorami z napisem „Egzaminy – angielski i matematyka poziom I”. Ścianę bliżej biurka zajmował szereg regałów pełnych książek oraz czarnych szaf archiwizacyjnych, ściana przeciwległa natomiast obwieszona była oprawionymi w ramki dyplomami z Penn State i West Chester University, z którymi sąsiadowała tablica szkoleniowa z kalendarzem oraz plakat z hasłem: MNIEJ NARZEKANIA, WIĘCEJ MARZEŃ. Na biurku stały rodzinne fotografie, dozownik z płynem dezynfekującym i kremem do rąk oraz stosik oczekującej na otwarcie korespondencji obok nożyka do rozcinania kopert. Lśniące ostrze przyciągnęło uwagę Chrisa na dłużej, przywołując wspomnienia. Nie! – zawołał tuż przed śmiercią mężczyzna, którego ugodził nożem w krtań. Krew z przebitej tętnicy szyjnej ochlapała go, gdy wyciągał klingę. Niepotrzebnie cofnął dłoń razem z narzędziem, które tamowało krwotok. Amatorski błąd, dziś by go nie popełnił, ale wtedy brakowało mu doświadczenia. – Przepraszam, że kazałam panu czekać. – Doktor McElroy weszła do gabinetu, wspierając zgiętą w kolanie lewą nogę na specjalnym chodziku, nogę prawą stabilizował czarny but ortopedyczny. Chris poderwał się z krzesła. – Dzień dobry, pani dyrektor. Potrzebuje pani pomocy? – Machnęła ręką w geście odmowy. Właśnie kogoś takiego oczekiwał, profesorki w średnim wieku w dwuogniskowych drucianych okularach i srebrnych wiszących kolczykach. Miała niebieskie oczy pod opadającymi powiekami i szczupłą twarz obramowaną schludnie upiętymi, siwymi włosami. Była ubrana w sukienkę w szaro-różowe wzory. Rozumiał upodobanie siwowłosych kobiet do szarych ubrań. Korzystnie w nich wyglądały. – Proszę mi mówić po imieniu. Wendy. Wiem, że wyglądam niedorzecznie. Miałam operację haluksów i przez jakiś czas muszę przemieszczać się w ten sposób. – Boli? – Tylko moja duma. Proszę usiąść – powiedziała i z wysiłkiem zbliżyła się do biurka. W koszu chodzika leżała duża torba na ramię, laptop, jakieś dokumenty i torebka w kwiaty. Chris usiadł wygodnie i obserwował zmagania dyrektorki, która za wszelką cenę usiłowała udowodnić, że nie potrzebuje pomocy, podczas gdy prawda biła po oczach. Ludzie są tacy zabawni. Odnalazł dane na temat doktor McElroy w mediach społecznościowych oraz na stronie szkoły, gdzie zamieszczono krótki życiorys i kilka fotografii. Uczyła matematyki w Central Valley od dwunastu lat, mieszkała w pobliskim Vandenbergu z mężem Davidem i psem rasy corgi o imieniu Bobo. Zdjęcie profilowe nauczycielki zamieszczone obok notki biograficznej pochodziło sprzed wielu lat, podobizna

Bobo była aktualna. – Teraz już pan wie, czemu się spóźniłam. Przejście z punktu A do punktu B zajmuje mi całą wieczność. W czasie poprzednich etapów rekrutacji byłam na zwolnieniu lekarskim, stąd nasze dzisiejsze spotkanie. Przepraszam za kłopot. – Postawiła wózek obok krzesła i hałaśliwie przełożyła na biurko zawartość koszyka. – Nic nie szkodzi, żaden problem. Dyrektorka opuściła wózek i doskoczyła na jednej nodze do krzesła. – Brawo ja! – oświadczyła, usadowiwszy się. – Brawo pani – potwierdził życzliwie Chris. – Proszę o cierpliwość. – Wyjęła z torebki smartfon, położyła go na biurku, następnie sięgnęła po teczkę z dokumentami przyniesionymi w większej torbie. Popatrzyła na niego z nerwowym uśmiechem. – A więc, Chris, witamy ponownie w Central Valley. Słyszałam, że na pozostałych spotkaniach zrobił pan furorę. Ma pan już u nas mały fanklub. – Cudownie. Odwzajemniam zachwyt. – Posłał jej szeroki uśmiech. Wywarł doskonałe wrażenie, nie powiedziawszy słowa prawdy o sobie. Nie wyjawił nawet prawdziwego imienia i nazwiska, które brzmiało Curt Abbott. Za tydzień, kiedy będzie po wszystkim i zdąży zniknąć, wstrząśnięci i rozgniewani ze zdumieniem odkryją, że ich oszukano. Niektórzy domagać się będą jego krwi, inni chętnie puszczą w niepamięć jego istnienie. – Chris, porozmawiajmy swobodnie, bez zbędnych formalności, skoro poprzednie rozmowy były udane, a my pilnie potrzebujemy kogoś na to stanowisko. Zastąpi pan Mary Merriman, która zrezygnowała z pracy, aby zająć się schorowanym ojcem, co oczywiście jest w pełni zrozumiałe – westchnęła. – Obecnie przebywa w Maine, ale można się z nią kontaktować telefonicznie lub mejlowo. Z pewnością chętnie panu pomoże w razie jakichkolwiek pytań lub wątpliwości. Wszystko jedno, pomyślał. – Cieszę się. Bardzo miło z jej strony – powiedział. – Och, Mary jest kochana. Nawet w obliczu osobistej tragedii troszczy się o swoich uczniów – rozpromieniła się dyrektorka. – Formalności potrwają parę dni, ale jeśli zajmiemy się tym od razu, może pan zacząć pracę już w czwartek, szesnastego kwietnia, kiedy odejdzie tymczasowy zastępca. Nie za wcześnie? – Im wcześniej, tym lepiej – odparł szczerze. Miał mnóstwo do zrobienia przed wtorkiem, od którego dzielił go niecały tydzień. Musiał być na miejscu. W tej sytuacji słowo „deadline” zyskało nowe znaczenie. – Muszę pana ostrzec, że dorównać naszej Mary nie będzie łatwo. Dzieciaki ją ubóstwiały. – Nie wątpię, ale ufam, że sobie poradzę – odparł, siląc się na dziarski ton. – Mimo wszystko będzie trudno, zaczyna pan w środku drugiego semestru. – Podołam i temu. Rozmawiałem z innymi nauczycielami, zapoznałem się z programem i planem lekcji. – Dobrze więc. – Dyrektorka otworzyła brązową teczkę zawierającą CV i list motywacyjny Chrisa oraz resztę sfałszowanych dokumentów. – Na początek proszę coś o sobie opowiedzieć. Skąd pan pochodzi, Chris? – Pierwotnie ze Środkowego Zachodu, z Indiany, ale często się przeprowadzaliśmy. Mój ojciec był przedstawicielem handlowym w firmie sprzedającej artykuły hydrauliczne, często przenosiliśmy się z miejsca na miejsce – skłamał gładko. W rzeczywistości nie pamiętał swoich biologicznych rodziców. Wychował się w rodzinach zastępczych w okolicach Dayton, Ohio. Dyrektorka zerknęła w fałszywy życiorys. – Uczęszczał pan do Northwest College w Wyoming. – Tak. – Dyplom nauczycielski tam właśnie pan uzyskał? – Owszem. – Hmm. – McElroy zawiesiła głos. – Większość z nas ukończyła którąś ze szkół w Pensylwanii.

West Chester, Widener, Penn State. – Rozumiem. – Właśnie dlatego wybrał Northwest College na swoją fałszywą Alma Mater. Ryzyko, że wpadnie tu na kogoś, kto studiował w Cody w stanie Wyoming, było bliskie zera. – Myśli pan, że mógłby się u nas odnaleźć? – zawahała się lekko. – Oczywiście, potrafię się odnaleźć w każdym miejscu – powściągnął ironię, która cisnęła mu się na usta. Jego fałszywą tożsamość poznali już sąsiedzi, personel i bywalcy pobliskiej kawiarni Dunkin Donuts, restauracji Friendly’s i sklepu Wegmans. Tę sztuczną osobowość, sfabrykowaną równie starannie, jak ich korporacyjne marki z ich neonowymi szyldami, plastikowymi breloczkami i programami lojalnościowymi. – Gdzie pan mieszka? – Wynajmuję mieszkanie na nowym osiedlu niedaleko stąd. Valley Oaks, zna je pani? – Tak, bardzo ładna okolica – odpowiedziała zgodnie z jego przewidywaniami. Zdecydował się na Valley Oaks ze względu na bliskość szkoły oraz dlatego, że nie miał dużego wyboru. Central Valley to małe miasteczko w południowej Pensylwanii, słynące głównie z outletów, niemal każdy amerykański producent posiada tu sklep fabryczny. Outlety wypełniają liczne centra handlowe, butik przy butiku. Skupisko okazji cenowych przecina główna ulica, Central Valley Road, przy której mieści się pralnia chemiczna Central Valley, sklep ślusarski Central Valley i liceum Central Valley. Chris za dobrą monetę uznał wyraźny brak polotu miejscowej ludności widoczny w tych wszystkich nazwach. Żaden tubylec z pewnością go nie zdemaskuje. Dyrektorka uniosła siwiejącą brew. – Co pana sprowadza do Central Valley? – Potrzebowałem zmiany otoczenia. Moi rodzice zginęli w wypadku pięć lat temu. Zderzenie czołowe z pijanym kierowcą – powiedział bez użalania się nad sobą. Już dawno odkrył, że kluczem do wzbudzenia współczucia i sympatii rozmówcy było sprawianie wrażenia osoby, która stara się być dzielna. – Och, nie! Co za tragedia. – Twarz dyrektorki złagodniała. – Bardzo panu współczuję. – Dziękuję – zawiesił głos dla wzmocnienia dramatycznego efektu. – Ma pan rodzeństwo? – Nie mam nikogo. Nic mnie nigdzie nie trzyma – to jedyna dobra rzecz, jakiej się doszukałem w tej sytuacji. Przyjechałem na wschód ze względu na zarobki. Podobno tutejsi nauczyciele nie wiedzą, co robić z pieniędzmi, to prawda? Udało mu się rozśmieszyć dyrektor McElroy. Pensja Chrisa miała wynosić pięćdziesiąt pięć tysięcy dwieście osiemdziesiąt dwa dolary rocznie. Naturalnie, że to niesprawiedliwe, żeby nauczyciel zarabiał mniej od oszusta, ale cóż począć, życie nie jest sprawiedliwe. Gdyby takie było, nie siedziałby teraz tutaj, udając kogoś, kto nie istniał. – Dlaczego wybrał pan ten zawód? – Uwielbiam młodzież, jakkolwiek patetycznie to brzmi. Na tym etapie życia jeszcze można ich kształtować. I ten wpływ od razu widać. To, jaki dziś jestem, zawdzięczam w dużej mierze swoim nauczycielom. Nigdy im tego nie zapomnę. – Mam podobne spostrzeżenia. – McElroy uśmiechnęła się przelotnie i powróciła spojrzeniem do fałszywego życiorysu. – Uczył pan wcześniej wiedzy o społeczeństwie? – Tak. – Chris Brennan ubiegał się o posadę nauczyciela WOS-u. Oprócz tego miał prowadzić zajęcia z ekonomii oraz warsztaty z prawa karnego, co uważał za dość zabawne. Sfabrykował sobie doświadczenie, zapoznał się z podręcznikami i wydrukował z internetu ogólnokrajowy ujednolicony program nauczania. Proszę bardzo, niech sobie zamieniają szkoły publiczne w kolejną franczyzę, dzięki temu ułatwiają mu życie. – A dlaczego szkoła średnia? – Dzieciaki w tym wieku są już samodzielne, komunikatywne. Stoją u progu dorosłości, odkrywają, kim są. – Chris zauważył, że jego słowa brzmią prawdziwie i wiarygodnie. Istotnie interesowała go ludzka psychika, kształtowanie tożsamości. Od niedawna dręczyło go pytanie, kim jest,

kiedy nikogo nie udaje. – Dlaczego wybrał pan wiedzę o społeczeństwie? Co pana zainteresowało w tym przedmiocie? – Polityka, zwłaszcza w dzisiejszych czasach, jest fascynująca. Dzieciaki chcą rozmawiać o tym, co widzą i słyszą w mediach. Angażują się w ważne problemy. – „Zaangażowanie” było magicznym słowem wśród nauczycieli, podobnie jak „uważność”. Dokształcał się w nauczycielskim żargonie na przeróżnych blogach, grupach na Facebooku i Twitterze, internet był ich pełen, najwyraźniej nauczyciele prowadzili bardzo zaangażowane życie internetowe. – Wie pan, wychowałam się w Central Valley. Dziesięć lat temu okolica żyła z przemysłu mleczarskiego, a potem wkroczyły dyskonty, wraz z nimi nowe stanowiska pracy. W miasteczku stare miesza się z nowym i to widać. Starbucks wypycha z rynku kawiarnie Agway i John Deere, które działają u nas od dziesięcioleci. – Rozumiem – odparł z udawanym smutkiem. Tutejsi ludzie byli przyjaźni, otwarci i – przede wszystkim – ufni, a to ułatwi mu zadanie. – Niestety, istnieje wyraźny podział na biednych i bogatych, widać go już w pierwszych klasach – McElroy zawiesiła głos. – Uczniowie z zamożnych rodzin przystępują do egzaminów na studia. Dzieciaki z biedniejszych zostają w tyle, chyba że dostaną stypendium sportowe. – To cenna informacja – odparł ze sztucznym zainteresowaniem. – Jak by pan opisał swój sposób komunikowania się z uczniami? – Och, zdecydowanie preferuję kontakt jeden na jeden. Nic nie zastąpi rozmowy w cztery oczy. Nie stwarzam sztucznego dystansu, chcę być dostępny dla uczniów także online, mejlowo, przez media społecznościowe i tym podobne. Ale najbardziej wierzę w kontakt osobisty i wzajemny szacunek. Dlatego jestem również trenerem. – Ojej, zapomniałam. – Dyrektorka ściągnęła brwi, po czym przekartkowała jego aplikację. – Ubiega się pan także o stanowisko asystenta trenera drużyny baseballowej. – Owszem. – Chris nigdy wcześniej nie trenował żadnej drużyny, ale był wysportowany. Ostatnio wziął udział w walkach w klatkach, żeby odzyskać formę, i teraz pobolewał go prawy obojczyk. – Trenowanie jest dla mnie równie ważne jak nauczanie. Innymi słowy, pozostaję przez cały czas nauczycielem: zarówno na boisku, jak i w klasie. Zmienia się tylko otoczenie. – Bardzo trafny opis. – McElroy zacisnęła usta. – Jako asystent byłby pan podwładnym trenera Hardwicka. Muszę pana ostrzec, że on często zmienia współpracowników. Ostatnia osoba na tym stanowisku… Cóż, odeszła z pracy i nikt jej nie zastąpił. Trener Hardwick lubi robić wszystko sam, po swojemu. Poza tym bywa niekomunikatywny. – Już się cieszę na nasze spotkanie. – Chris zebrał informacje na temat owego trenera, który słynął z gruboskórności. – Z pewnością dojdziemy do porozumienia. To człowiek instytucja w środowisku międzyszkolnych rozgrywek, a Muszkieterowie z Central Valley są jedną z najlepszych drużyn w całym stanie. – To prawda. – Dyrektorka skwapliwie pokiwała głową, wręcz promieniała. – W zeszłym roku kilku zawodników zostało zwerbowanych do pierwszej i drugiej dywizji NCAA. – Wiem, wiem – zapewnił Chris, który zaczerpnął już wiedzę z internetu. Miał bowiem zamiar nawiązać przyjazną relację z jakimś cichym, zakompleksionym dzieciakiem, najlepiej zaniedbanym przez ojca. Najlepszy byłby półsierota. Chris uświadomił sobie, że podobnymi kryteriami kierowałby się pedofil, ale on nim zdecydowanie nie był. Po prostu musiał nawiązać kontakt z jakimś łatwym do manipulowania nastolatkiem, aby osiągnąć pewien cel. Chłopak miał być tylko środkiem do celu, narzędziem w jego rękach. – Co chciałby pan robić za pięć lat? – Och, zostanę tutaj, w Central Valley – skłamał. – Dlaczego tutaj? Dlaczego u nas? – McElroy patrzyła na niego z przechyloną na bok głową. Wyczuwał, że od tej odpowiedzi wiele zależy. – Uwielbiam to miejsce. Wzgórza Pensylwanii są przepiękne, a cisza, spokój i przyjazna atmosfera małego miasteczka – urzekające. – Pochylił się, jakby chciał otworzyć serce przed

rozmówczynią, a przecież nie był nawet pewien, czy posiada jakieś serce. – Wyznam pani szczerze, że mam nadzieję na założenie tu rodziny. Od razu poczułem się w Central Valley jak w domu, to chyba moje miejsce na ziemi. – To cudownie! Muszę przyznać, że nie zawiodłam się na panu. – Z uśmiechem zamknęła teczkę. – Gratuluję, Chris! Witamy na pokładzie. Pozwolę sobie powitać pana jako pierwsza w naszej szkole. – Wspaniale! – Podał jej dłoń nad biurkiem, przywołując na twarz swój najszczerszy uśmiech. Czas rozpocząć pierwszy etap realizacji planu.

KROK PIERWSZY

ROZDZIAŁ 2 Chris zaparkował swojego dżipa patriota rocznik 2010 przed salonem samochodowym Central Valley U-Haul. Założył czapkę z daszkiem, wysiadł z auta i rozejrzał się po pustym parkingu. Przyjechał w deszczowy poranek w środku tygodnia w nadziei, że będzie jedynym klientem. Nie potrzebował świadków. Na dachu biura – pofałdowanego sześcianu z przeszklonym frontem – umieszczono dwie kamery skierowane na drzwi wejściowe i parking. Wysokość, na jakiej zostały zamontowane, pozwalała bez trudu ukryć twarz pod daszkiem czapki. Salon był mniejszy niż konkurencyjne punkty Ryder i Penske, natomiast posiadał zaplecze oraz system kontroli wilgoci i temperatury w pojazdach, co czyniło je idealnymi do przechowywania saletry amonowej, nawozu, który stanowi główny składnik domowych improwizowanych ładunków wybuchowych w rodzaju ANFO, zwanego inaczej saletrolem. Podszedł do szeregu lśniących biało-pomarańczowych pikapów, vanów i ciężarówek z przyczepami różnej długości. Trzymetrowa ciężarówka bez problemu pomieści piętnaście worków nawozu i resztę akcesoriów. Jeżeli okaże się niedostępna, weźmie tę z czteroipółmetrową przyczepą, choć jest wolniejsza i bardziej zwraca uwagę. Nie widział innych trzymetrówek, tylko tę jedną. Na stronie internetowej wypożyczalni widniała informacja, że będzie wolna w przyszłym tygodniu, ale musiał mieć pewność. – Dzień dobry panu. Jestem Rick. – Pracownik miał na sobie zieloną koszulkę polo z jakimś logo i spodnie khaki. – Dzień dobry. Bardzo mi miło. Mike Jacobs. – Podał Rickowi rękę, którą ten uścisnął z uśmiechem. – Czym mogę panu służyć? – Jestem zainteresowany tą trzymetrową ciężarówką. – Wskazał pojazd. – To jedyna, jaką macie? – Tak. Na kiedy jest panu potrzebna? – Hm – zawahał się na pokaz. – Zaraz… Dziś mamy środę trzynastego, w takim razie potrzebuję jej na najbliższy poniedziałek osiemnastego. Będzie wolna? – Muszę sprawdzić dostępność i stawkę. Wie pan, że można to zrobić samemu online, rezerwując termin za pomocą karty kredytowej? – Owszem, ale trochę się obawiałem, że zapłacę, a kiedy mój siostrzeniec po nią przyjedzie, okaże się jednak niedostępna. – Pański siostrzeniec ma ją odebrać? – z wahaniem zapytał sprzedawca. – Tak. Przyjechałem tylko na jeden dzień. Zapłacę, kiedy będę już pewien swoich planów. – Ile lat ma pański siostrzeniec? – Siedemnaście, chodzi do liceum. – Na razie nic więcej nie wiedział. Dopiero dziś dostał mejl z zaproszeniem do biura na dopełnienie formalności przed jutrzejszymi lekcjami. Czasu na wybranie chłopaka zostało niewiele. – Och, niestety, nasze ciężarówki powierzamy wyłącznie osobom pełnoletnim. Chris zamrugał z zaskoczeniem. – Ale to ja ją wypożyczam, nie on. – Mimo wszystko. Przykro mi. Może ją dla pana odebrać, tylko jeśli ukończył osiemnaście lat. – Naprawdę? – Zdziwienie Chrisa było udawane. W wypożyczalniach Ryder obowiązywało takie samo ograniczenie, a w punktach Penske kierowca musiał mieć skończone dwadzieścia jeden lat. – Ależ on ma prawo jazdy i dam mu gotówkę. – Nie mogę panu pomóc. Regulamin firmy. Znajdzie go pan na naszej stronie. – Rick, nie mógłby pan ten jeden raz, w drodze wyjątku, nagiąć zasad? Musiałbym jechać

specjalnie szmat drogi tylko po to, żeby odebrać ciężarówkę. Nie mam takiej możliwości. – Niestety, to wykluczone. – Wskazał rząd przyczep na końcu. – Może zdecyduje się pan na przyczepę? Przyczepy wypożyczamy już szesnastolatkom. – Nie, potrzebuję ciężarówki. – W takim razie nie pomogę. Próbował pan u Zeke’a? – Co to takiego? – Chris nadstawił uszu. – Ach, no tak, pan przyjezdny. Wszyscy znają Zeke’a – zaśmiał się sprzedawca. – To część naszego folkloru. Naprawia maszyny rolnicze. W zasadzie potrafi naprawić wszystko. Zawsze trzyma w pogotowiu jakąś ciężarówkę na sprzedaż albo do wynajęcia, miejscowi udają się prosto do niego, kiedy u nas czegoś brakuje. Wątpię, by wypożyczenie pojazdu siedemnastolatkowi stanowiło dla niego problem. Większość wiejskich dzieciaków prowadzi od trzynastego roku życia. – To cenna informacja – powiedział szczerze Chris. – Gdzie znajdę jego warsztat? – Na skrzyżowaniu Brookfield i Glencross, tuż za miastem. – Rick uśmiechnął się krzywo. – Nie ma szyldu, ale nie sposób go przegapić. Piętnaście minut później Chris jechał wzdłuż Brookfield Road. Od razu zrozumiał, co miał na myśli pracownik U-Haul, mówiąc, że z pewnością nie przegapi warsztatu Zeke’a. Brookfield krzyżowała się z Glencross w środku sojowego pola, w którego rogu stał garaż z pustaków, otoczony przedpotopowymi ciężarówkami, zardzewiałymi traktorami, używanymi maszynami rolniczymi, stosami starych opon, rowerów i przypadkowych sprzętów kuchennych. Zjechał na zakurzony asfaltowy parking i zatrzymał się przed warsztatem. Nie zdjął czapki przed wyjściem z samochodu, mimo że nie było tu żadnych kamer ani nikogo poza nim. W jednej z otwartych wnęk ktoś strasznie fałszował, poza tym panowała cisza. – Zeke?! – zawołał Chris, wchodząc do środka, gdzie siwy staruszek w ogrodniczkach umazanych smarem dłubał przy starym pikapie Forda ustawionym na podnośniku. Miał okulary sklejone plastrem na nosie, w miejscu pęknięcia. Z kącika ust zwisał mu papieros. – No? Chris uśmiechnął się do niego. – Dzień dobry, nazywam się Pat Nickerson. Słyszałem, że ma pan ciężarówkę do wynajęcia. Odbierze ją mój siostrzeniec, ja przyjechałem tylko na jeden dzień. Ma siedemnaście lat. Czy ma pan coś przeciwko temu? – Dobry z niego chłopak? – Zeke zmrużył oczy. – Tak. – No to nie mam! – Zeke parsknął śmiechem, który przeszedł w suchy kaszel, ale nie wyjął papierosa z ust. Na twarzy Chrisa pojawił się uśmiech. Facet był idealny. – Jakiej ciężarówki panu potrzeba? – Zeke powrócił do pracy pod samochodem. – Skrzyniowej, trzymetrowej. – Mam dwie skrzyniowe: trzyipółmetrową i big mama. – Może być trzyipółmetrowa. Jest na chodzie? – A ma chodzić? – zażartował Zeke, wybuchnął śmiechem, co wywołało kolejny atak kaszlu. Chris uśmiechnął się, choć był śmiertelnie poważny. Pojazd musiał być niezawodny. – Czyli można na niej polegać? – Można, można. Dałbym panu na jazdę próbną, ale akurat pożyczyłem kuzynowi. – Kiedy wróci? Mój siostrzeniec przyjedzie po nią w przyszłym tygodniu, w poniedziałek rano. – Żaden problem. Będzie ta i jeszcze jedna. O tej porze roku nie ma dużego ruchu, zawsze coś się znajdzie. Pan się przeprowadza w poniedziałek, dostarczymy ją tutaj w niedzielę wieczorem. – Dobrze, porozmawiam z siostrzeńcem i odezwę się do pana. – Chris nie widział powodu, aby wtajemniczać starego Zeke’a, że pojazd, zamiast do transportu mebli, posłuży do przewiezienia śmiercionośnego ładunku wybuchowego. Bomba ANFO jest prosta i bezpieczna do skonstruowania w domu. Wystarczy nawóz, dziewięćdziesięciosześcioprocentowy azotan amonu, i rozpuszczalnik

organiczny – benzyna, olej napędowy, nafta – zmieszane razem do konsystencji mokrej mąki. Dla wzmocnienia siły rażenia można dodać nitrometan, łatwo dostępne paliwo używane w modelarstwie i sportach motorowych, następnie przyczepić detonator drucikami do trotylu lub tovexu, podpalić za pomocą prostego zwarcia elektrycznego, a następnie podrzucić, gdzie trzeba. – W porządku, kolego. Zadzwoń lub wpadnij. Mój numer jest w książce. Kiedy zwrot? – Potrzebuję jednego lub dwóch dni. – Dobra. Dwadzieścia dolców za dzień, gotówką. Zwrot z pełnym bakiem. W poniedziałek o dziewiątej rano samochód będzie czekał na siostrzeńca. – Jaką mam gwarancję? – Bo ja tak mówię – zarechotał Zeke, a rozżarzona końcówka papierosa zbliżała się do jego ust. – To do zobaczenia. – Do zobaczenia. – Chris odwrócił się na pięcie. Czekało go jeszcze mnóstwo pracy, do wtorku zostało tylko sześć dni. A potem będzie wielkie bum.

ROZDZIAŁ 3 Dzień dobry, nazywam się Brennan i będę was uczył wiedzy o społeczeństwie – powtarzał raz po raz. Stał przed drzwiami do klasy i witał uczniów, którzy nadciągali, szurając uggami – dziewczyny – i plastikowymi klapkami – chłopcy. – Pan będzie nas uczył? Łał! – zawołała jedna z licealistek, rumieniąc się uroczo. Chris nie był zainteresowany dziewczętami, jego cel stanowili wyłącznie chłopcy. Uśmiech nie schodził mu z twarzy, kiedy pozdrawiał uczniów i oceniał każdego z osobna. Wszyscy byli równie niechlujni w swoich T-shirtach, dresowych spodniach lub ubraniach z emblematem szkoły. Od razu odrzucał tych, którzy patrzyli mu pewnie w oczy. Zwracał natomiast uwagę na chłopców o słabym uścisku dłoni, z uciekającym wzrokiem lub trądzikiem. Żaden siedemnastolatek z trądzikiem nie może być osobą pewną własnej wartości. Chris nienawidził wtedy własnej twarzy, skóry i całej swej istoty. – Witam. Nazywam się Brennan. Jak się macie? – powtarzał. Przestudiował listy podopiecznych i wyłowił chłopców, z którymi miał zarówno lekcje, jak i treningi. W tej klasie było ich trzech: Evan Kostis, Jordan Larkin i Michael „Raz” Sematov. Na tę trójkę czekał najbardziej. – Jaaacie! Ale super! Zobacz! – wołali z zachwytem, gdy odkryli na swoich ławkach słodkie niespodzianki. Chris położył każdemu albo jabłko, albo paczkę czekoladowych babeczek, albo miękkiego precla. – Panie Brennan, dlaczego tu leżą słodycze? – Jeden z chłopaków pomachał paczką babeczek. – A dlaczego nie? – odkrzyknął Chris, przywołując w pamięci nazwisko ucznia. Dzieciak nazywał się Andrew Samins. – Pomyślałem, że się skusicie. – Za darmo? – zapytał Samins z niebotycznym zdumieniem. – Jejku, dzięki! – Na zdrowie – uśmiechnął się Chris i zakodował w pamięci ten incydent. – Super, dzięki! Ale fajnie! Dziękujemy! – pokrzykiwali. Harmider przybrał na sile, kiedy dzieciaki zaczęły porównywać smakołyki, co doprowadziło do nieuniknionych spięć i prób wymiany, jak to sobie zaplanował Chris. Uczniowie byli nieświadomymi królikami doświadczalnymi w eksperymencie Chrisa. Podczas negocjacji ujawniają się cechy osobowości chłopców, wychodzi na jaw, kto jest silny, a kto podatny na wpływy. Najbardziej zaciekłe bitwy toczyły się o precle i babeczki, nikt prócz dziewcząt nie chciał jabłek. Chris zastanawiał się, czy biorą owoce dla świętego spokoju. Niepokoiła go też nieobecność Evana, Jordana i Raza. – Ależ proszę pana! – zawołała jedna z dziewcząt. – Nie wolno nam jeść w klasach. Zostają okruchy i przychodzą myszy. Przed przerwą widziałam jedną w pracowni muzycznej. – Poza tym do tej sali nie wolno wnosić orzechów – poparła ją koleżanka. – Ja nie mam alergii, ale ktoś inny może mieć. – Drogie panie, przekąski nie zawierają orzechów. Jedzcie spokojnie, w razie czego wezmę winę na siebie. – Obserwował, jak zajmują miejsca. Ustawił ławki w konwencjonalny sposób, po sześć w każdym z pięciu rzędów. Pozwolił im siadać tam, gdzie chcieli, żeby zobaczyć, kto się z kim przyjaźni. Zerknął na korytarz. Do klasy zbliżali się Evan, Jordan i Raz, wszyscy trzej wpatrzeni w telefon Evana. Chris, który wyśledził ich wcześniej w mediach społecznościowych, wiedział, że Evan Kostis jest najpopularniejszy wśród kolegów, pochodzi z zamożnego domu, a jego ojciec pracuje jako lekarz. Nie nadawał się na marionetkę. Kostis był ponadto najprzystojniejszy z całej trójki, miał brązowe oczy, gęste czarne włosy, które co chwilę odgarniał z czoła, i wąski nos, a także uśmiech zwycięzcy, prawdopodobnie dzięki ortodontom, przy tym modnie się ubierał. Dziś włożył czerwoną kamizelkę, bluzę z kapturem i emblematem szkolnej drużyny, wąskie dżinsy i timberlandy, które wyglądały na nowe. Idący obok Evana Mike Sematov miał niesforne czarne loki do ramion, krzaczaste brwi i duże

ciemne oczy. Był nadpobudliwym dzieciakiem, właśnie próbował wyrwać koledze z ręki telefon. Przezwisko Raz zapewne było skrótem od Rasputin, jego nick na Twitterze to@cRAZy, na Facebooku publikuje głównie filmiki z wymiotującymi albo wyciskającymi pryszcze nastolatkami. Sematov mógł się okazać doskonałym wyborem, albowiem jego ojciec zmarł w sierpniu na raka trzustki. Znalezienie dzieciaka z martwym ojcem nie było wcale łatwe, Chris uważał, że Raz może być szczęśliwym wybrańcem, jeśli nie okaże się zbyt postrzelony. Skupił uwagę na kolejnym obiekcie. Jordan Larkin miał metr osiemdziesiąt sześć wzrostu i zgarbioną postawę, która uwydatniała patykowate kończyny. Pociągła twarz o regularnych rysach mogłaby uchodzić za atrakcyjną, gdyby orzechowe oczy nie były osadzone zbyt blisko siebie, a nijakie brązowe włosy za bardzo wystrzyżone. Ubrał się bez polotu: w bluzę Muszkieterów, zwykłe szare spodnie dresowe i klapki adidasa. Najlepsze zaś było to, że Jordan mieszkał tylko z matką, co niemal dorównywało przedwczesnej utracie ojca. Chris wyciągnął dłoń z uśmiechem. – Witajcie na lekcji WOS-u, panowie. Nazywam się Brennan. Będę też waszym trenerem. Evan uścisnął mu rękę jako pierwszy, patrząc prosto w oczy. – Evan Kostis. Ahoj! Witamy na pokładzie! – Miło cię poznać, Evanie. – Chris już zwracał się ku Jordanowi, kiedy Sematov przejął inicjatywę. – Joł, panie Brennan. Mike Sematov. Może pan na mnie mówić Raz. Nie wygląda pan jak pani Merriman – uśmiechnął się głupkowato. – Cóż za spostrzegawczość! – zawołał Chris, nadal z miłym uśmiechem. Jednocześnie odnotował w myślach, że Sematov podał mu rękę jako pierwszy i wyjawił mu swoje przezwisko. Oba te fakty mogły sugerować, że dzieciak szuka z nim kontaktu. Można będzie nad nim popracować. – Wybierz sobie miejsce, Raz. Przyniosłem dla każdego coś na ząb. – Super! – Ciemne oczy chłopaka rozbłysły, dał susa do klasy. – Bosko! – Evan pognał za kolegą, zostawiając Chrisa sam na sam z Jordanem. – Ty zapewne jesteś Jordan Larkin. – Podał chłopakowi rękę. – Cieszę się, że mogę cię poznać. – Dzięki. – Dzieciak odwzajemnił uścisk, ale przerwał kontakt wzrokowy, żeby zajrzeć do klasy. – Naprawdę ma pan dla nas coś na ząb? Nauczyciele wpadają w histerię, kiedy jemy w pracowniach. – W takim razie nikomu nie powiemy – oświadczył i dodał, improwizując: – Świętuję swoje urodziny. Jordan uśmiechnął się zaskoczony. – O rany. Wszystkiego najlepszego. – Niech to zostanie między nami. Nie chcę robić zamieszania. – Nie ma sprawy – obiecał chłopiec i z zakłopotaniem odwrócił wzrok. Tym prostym trikiem Chris przeciągnął go na swoją stronę. Tymczasem Evan i Raz ścigali się, który pierwszy dopadnie jedynego ocalałego bajgla. Na dwóch pozostałych wolnych ławkach leżały jabłka. – Zamawiam! – zawołał Raz. – Ja go pierwszy zobaczyłem! – zaprotestował Evan, blokując kolegę biodrem, żeby porwać bułkę. – Hej, tak się nie robi, koleś! – oburzył się Raz. – Co mówisz, ciamajdo? – Evan wgryzł się w zdobycz i usiadł. Klasa wybuchła gromkim śmiechem. – Dobrze, moi drodzy, zaczynamy! – Chris zamknął drzwi, pozwalając wybrzmieć wesołemu gwarowi. Raz opadł na krzesło w pierwszej ławce z nadąsaną miną i postawił obok siebie plecak. Jordan zajął ostatnie wolne miejsce, najbliżej biurka Chrisa, i poczęstował się jabłkiem bez grymaszenia. Scenka, której właśnie był świadkiem, potwierdziła przypuszczenia Chrisa, że Evan Kostis jest przywódcą, Raz niewiadomą, a Jordan naśladowcą. – Jak już mówiłem, nazywam się Brennan, zastąpię panią Merriman. Znam już wasz program i postaram się zacząć tam, gdzie przerwaliście. – Klasnął, aby przyciągnąć ich uwagę. – Jestem nowy

w waszym mieście, pochodzę ze Środkowego Zachodu, wcześniej uczyłem w Wyoming. Myślę, że nasza współpraca będzie udana. – Potrafi pan jeździć konno? – zaciekawił się Raz. Chris potraktował tę zaczepkę jako kolejną próbę nawiązania bliższej znajomości. – Owszem, potrafię – odpowiedział zgodnie z prawdą. – Ktoś jeszcze chciałby się czegoś dowiedzieć? Chętnie odpowiem na kilka pytań. – Jest pan żonaty? – odważyła się jedna z dziewcząt. – Nie, nie jestem. – Taka odpowiedź wywołała serię wiwatów oraz kilka triumfalnych okrzyków. – Woli pan koty czy psy? – zapytała kolejna uczennica, ta sama, która martwiła się o alergików uczulonych na orzechy. Nazywała się Sarah Atkinson, ale Chris nie zdradził się swoją wiedzą. – Lubię wszystkie zwierzęta, ale obecnie nie mam żadnego. Właściciel mieszkania nie pozwala. Ostatnie pytanie? – Slipy czy bokserki? – zawołał Raz i zarechotał. Reszta klasy mu zawtórowała. – Bez komentarza. – Uśmiechnął się i gestem poprosił o spokój. – Przejdźmy do konkretów. Zakładam, że wszyscy przeczytaliście materiały, które zamieściła na swojej stronie pani Merriman, można je znaleźć również na moim profilu. W przyszłości będę korzystał z tej metody komunikacji z wami. Chciałbym, żebyśmy zawarli własną umowę społeczną. Moja władza, tak samo jak władza demokratycznego rządu nad wolnymi obywatelami, zależy od waszej współpracy. Uczniowie wyjęli z plecaków notatniki, długopisy i ołówki. Regulamin szkoły nie zezwalał na używanie urządzeń elektronicznych podczas lekcji. – Opublikowałem na swoim profilu sylabus, zadania domowe oraz plan kartkówek i sprawdzianów. Aktywność podczas lekcji stanowi jedną trzecią oceny końcowej. – Chris podszedł do swojego biurka, gdzie leżał podręcznik do WOS-u w wersji dla nauczycieli, czarny segregator z notatkami oraz lista uczniów z ich zdjęciami, na którą zerknął, zanim zadał kolejne pytanie. Nie obchodził go nikt poza Evanem, Razem i Jordanem. – Pan Samins? Andrew Samins? Rozpocznijmy od rozmowy na temat lektury. Jaka była pierwsza umowa społeczna zawarta w naszym kraju? – Yyyy, nie wiem. Jestem nieprzygotowany, byłem wczoraj chory – Dobrze, wyjątkowo cię usprawiedliwię. – Chris uśmiechnął się jak nauczyciel równiacha. – Ktoś wie? – Kilka dziewcząt podniosło ręce, Chris zerknął na swoją rozpiskę. – Sarah Atkinson? Sarah, powiesz nam? – Mayflower compact. – Zgadza się. A dlaczego Mayflower compact nazywamy umową społeczną? – Ponieważ pasażerowie statku „Mayflower” postanowili stworzyć wspólnotę i razem ustalili reguły jej funkcjonowania. – Dobrze. – Chris zauważył, że Evan i Jordan pilnie notują pochyleni nad zeszytami, natomiast Raz szkicuje postać pielgrzyma. – W tysiąc sześćset dwudziestym roku „Mayflower” przybił do portu w Bostonie, na pokładzie znajdowało się stu dwóch pasażerów. Jedenastego listopada czterdziestu jeden mężczyzn podpisało sformułowany przez siebie dokument opisujący nowy system samorządowy, który miał im ułatwić zbudowanie osady, uprawę roli i zbieranie plonów. Evan i Jordan nadal notowali, Raz rysował. – Umowa z Mayflower stanowi pierwszy przykład suwerenności ludu. Czy ktoś wie, co oznacza suwerenność ludu? Ręka Sarah po raz kolejny wystrzeliła w górę, lecz Chris wskazał siedzącą za nią Azjatkę. – Tak, witam. Przedstaw się proszę, nim odpowiesz na pytanie. – Brittany Lee. Suwerenność ludu oznacza, że władza polityczna znajduje się w rękach obywateli i to oni sprawują kontrolę nad rządem. Mogą go powołać lub obalić. – Bardzo dobrze, Brittany. Jednostka posiada prawa, a rząd dysponuje władzą tylko dlatego, że dostał ją od ludu. – Chris chciał przejść do ćwiczenia, które zaplanował dla własnych celów. – Mieliście przeczytać na dziś konstytucję i kartę praw. Te dwa dokumenty stanowią o wyjątkowości amerykańskiego systemu politycznego, ponieważ w konstytucji zawiera się opis struktury rządu,

natomiast karta praw nakłada na ów rząd ograniczenia. Innymi słowy poprawki do konstytucji powstały, aby chronić prawa jednostki. Proponuję ćwiczenie, które pomoże nam poczuć, jak mogło wyglądać tworzenie nowego systemu od podstaw. Chris stanął na środku klasy, a Raz czym prędzej przewrócił stronę w zeszycie, by zasłonić swoją radosną twórczość. – Wyobraźcie sobie, że jesteście jednym z ojców założycieli. Który dokument byście stworzyli, gdybyście mogli wybierać? Wolicie być liderami powołującymi rząd i ustanawiającymi prawo? A może bardziej wam zależy na zapewnieniu bezpieczeństwa jednostce, tak aby żadna władza nie mogła jej odebrać podstawowych praw? Sarah podniosła rękę. – Pyta pan, kto z nas jest republikaninem, a kto demokratą? – A co z niezależnymi?! – zawołał jakiś chłopak z tyłu. – Mój brat jest niezależny! Raz obejrzał się za siebie. – Twój brat jest niezależnym kujonem! Chris skarcił go spojrzeniem. Obawiał się, że dzieciak był zbyt nieobliczalny, aby mógł mieć z niego jakikolwiek pożytek. – Wstańcie teraz wszyscy. Odpowiedziały mu chichoty i jęki niezadowolenia, niektórzy wstawali z ociąganiem. Evan szybko wypełnił polecenie, Jordan stanął zgarbiony, nie nawiązując kontaktu wzrokowego z nauczycielem. – Napiszemy własną konstytucję i kartę praw. Stworzymy taki rząd, jakiego chcemy, a następnie nałożymy na niego ograniczenia. Każdy musi teraz zdecydować, który z tych dokumentów chciałby współtworzyć. Niezależnie od przynależności partyjnej waszej lub waszych rodziców. Chciałbym, żebyście kierowali się własnymi przemyśleniami. Kilku uczniów uśmiechnęło się i zaczęło rozmawiać między sobą. – Nie naśladujcie kolegów. Udawajcie, że naprawdę jesteście ojcami założycielami. Czy bylibyście w grupie powołującej rząd, czy też w grupie nakładającej na ów rząd ograniczenia? Macie chwilę na podjęcie decyzji. Zamknijcie oczy, niech każdy myśli za siebie. Posłusznie pozamykali oczy, podśmiewając się trochę. Evan stał spokojnie, Jordan dodatkowo spuścił głowę, jakby trwała właśnie minuta ciszy. Raz zamknął najpierw jedno oko, potem drugie, wykrzywiając się przy tym straszliwie. – Dobrze. Teraz niech grupa konstytucyjna podejdzie z zamkniętymi oczami do ściany przy drzwiach, natomiast osoby, które chciałyby zająć się sporządzeniem karty praw, niech podejdą do okien. Również z zamkniętymi oczami. W sali narastał gwar. – Jak mamy iść z zamkniętymi oczami? – zaprotestowała Sarah. – Nic nie widzimy! Poobijamy się o ławki! – Nie marudź, Sarah! – uciszył ją Evan. – Nie umrzesz od tego. Jak wyczujesz przeszkodę, po prostu ją omiń. – Spokojna głowa, dopilnuję, żeby nikomu nie stała się krzywda. – Chris obserwował nowych uczniów. Poruszali się niepewnie, z wyciągniętymi rękami, wpadając jeden na drugiego, potykając się o ławki i plecaki, żartowali między sobą i chichotali. Nie spuszczał oka z Evana, Jordana i Raza. – Oczy mają być zamknięte! – przypomniał. – Konstytucja czy karta praw? Wybór należy do was, ludzie! Śmiech jeszcze się wzmógł, a jedna z dziewcząt prawie wyszła na korytarz, ale po kilku minutach dzieciaki hałaśliwie zajęły pozycje. – Dobrze, teraz wszyscy otwierają oczy! – wydał polecenie Chris, osiągnąwszy swój cel.

ROZDZIAŁ 4 Chris wniósł tacę z posiłkiem do pokoju nauczycielskiego i wypatrywał wolnego miejsca. Nauczyciele jedli, siedząc na niebieskich krzesłach przy stolikach o fornirowanych blatach udających drewno. Pomieszczenie, które rozbrzmiewało gwarem ożywionych rozmów i pachniało perfumami z przeceny oraz zupą pomidorową, było pozbawione okien, o ścianach obstawionych dębowymi regałami w kolorze szkolnej drużyny baseballowej, czyli niebieskim. Pod lustrem stała wysłużona niebieska kanapa, a naprzeciwko niej, także pod ścianą, lodówka z napojami. Obrał kierunek na stolik, przy którym zauważył wolne miejsca. Parę osób posłało mu przyjazne uśmiechy, niewątpliwie otrzymali rano mejla: „Powitajmy serdecznie nowego nauczyciela, Chrisa Brennana! ”. Niektórych spotkał wcześniej w kantynie, przedstawili się i poinformowali go radośnie, że dziś serwują kanapki na ciepło z podwójnym serem, co najwyraźniej stanowiło powód do świętowania. Nie wiedział, co mu sprawia większą trudność: udawanie nauczyciela czy entuzjazmu z powodu kanapki. Podszedł do stolika z kilkoma wolnymi krzesłami, przy którym siedziały dwie brunetki w szmizjerkach, krótkowłosa i długowłosa. Ta pierwsza zaprosiła go gestem. – Proszę z nami usiąść! – zachęciła z uśmiechem. – Nie gryziemy! – dodała jej koleżanka. Chris zmusił się do śmiechu, stawiając tacę na blacie. – Dziękuję. Chris Brennan. Bardzo mi miło. – Nam również. Ja jestem Sue Deion, uczę matematyki. – Wskazała swoją towarzyszkę. – A to Linda McClusky. Nauczycielka hiszpańskiego. – Panią też miło poznać, Lindo. – Siadając, przeglądał w myślach swój rejestr. Zebrał informacje o Lindzie McClusky, ponieważ ona także uczyła jedenaste klasy. Mieszkała w Bottsburgu z mężem Hugh, nauczycielem gry na fortepianie, i prowadziła szkolne kółko teatralne. Pracowali właśnie nad majową premierą musicalu Annie, na którą Chris się nie wybiera. – A czego pan uczy, Chris? – Wiedzy o społeczeństwie. – Ugryzł kęs kanapki z serem na ciepło, serwowanej na styropianowych talerzykach razem z kubkiem zupy pomidorowej, brzoskwiniami z puszki i jakąś czerwoną galaretką z kleksem bitej śmietany. – Oho, kłopoty nadciągają! – Linda popatrzyła na zmierzającą w ich stronę grupkę składającą się z dwóch mężczyzn i jednej kobiety. Chris rozpoznał nadchodzącą nauczycielkę, zapamiętał ją, ponieważ była zjawiskowo piękna. Dopasowana czarna sukienka i czarne zamszowe kozaki podkreślały atuty jej figury. Nazywała się Courtney Wheeler, uczyła francuskiego i prowadziła szkolną drużynę cheerleaderek, a prywatnie była żoną bankiera o imieniu Doug. – Abe, Rick, Courtney, chodźcie do nas! – zaprosiła Sue. Chris przeniósł spojrzenie na jednego z mężczyzn, wysokiego, kościstego Afroamerykanina Abe’a Yomesa, zwanego przez młodzież Panem Y, który w jedenastych klasach prowadził zajęcia z literatury. Yomes miał na sobie dopasowaną koszulkę w kratę, wyprasowane spodnie khaki i wypastowane półbuty. Według przeprowadzonego przez Chrisa wywiadu mieszkał w miasteczku ze swoim partnerem, Jamiem Renettem, właścicielem agencji nieruchomości Renette Realty. – Hej, jestem Abe Yomes, słynny Pan Y, a ty musisz być tym nowym dzieciakiem. – Abe wyszczerzył zęby w uśmiechu, stawiając tacę na wspólnym stoliku. – Bardzo mi miło, Abe. Chris Brennan. – Chris podał mu rękę ponad stołem, a Abe uścisnął ją z uśmiechem. – Witamy w Stepford. Mój partner Jamie jest agentem nieruchomości, gdybyś zdecydował się na kupno czegoś własnego. – W oczach czarnoskórego mężczyzny skrytych za modnymi okularami bez oprawek pojawiło się rozbawienie. – Widzę, że chcą cię kupić żarciem. Ci ludzie to sekta. Czy tylko ja

uważam, że roztopiony żółty ser jest obrzydliwy? Podwójna ilość sprawia tylko, że każdy kęs smakuje jeszcze bardziej gumowato. Zgłosiłem już problem odpowiednim władzom, czyli paniom z kantyny. – Dobrze wiedzieć. – Chris roześmiał się, szczerze rozbawiony. – Chris, poznaj Ricka Pannermana, naszego hipisa. Urodził się, żeby być Picassem, ale ktoś mu sprzątnął robotę sprzed nosa, dlatego z pasją oddał się nauczaniu plastyki. – Abe wskazał swojego łysego towarzysza o misiowatej posturze, jasnoniebieskich oczach i uśmiechu schowanym za długą siwą brodą. Rick miał na sobie znoszoną flanelową koszulę i dżinsowe spodnie. – Miło pana poznać, Chris. – Nauczyciel plastyki wyciągnął swoją pulchną dłoń. – Witamy na Wyspie Zepsutych Zabawek. – Ha! – uśmiechnął się Chris. – Tak nazywa się nasz stolik. Witamy w gronie dziwadeł. – Yomes także się uśmiechał. Odsunął krzesło dla Courtney, która właśnie podchodziła ze swoją tacą. – Ostatni będą pierwszymi, to śliczne stworzenie nazywa się Courtney Wheeler. Jej mężem jest Doug Wazeliniarz, najnudniejszy biały facet na świecie. Wiesz, ilu rywali trzeba pokonać, żeby zdobyć taki tytuł? – Zamknij się, Abe – obruszyła się z uśmiechem i usiadła. Abe zamaszystym gestem przysunął ją do stolika razem z krzesłem. – Courtney jest moją najlepszą przyjaciółką, a książę Harry jest moim ulubionym zwierzęciem. Nie sądzisz, że mam z nim wiele wspólnego? – Cóż, obaj wdychacie tlen – przebiegle odpowiedziała Wheeler. – Nieprawda. To tlen oddycha nim. – Abe usiadł i zwrócił się ponownie do Chrisa: – A zatem witaj pośród nas, dziewiczy przybyszu. Czego uczysz? – WOS-u i prawa karnego – odparł, kończąc pierwszą połowę swojej kanapki. – Ja uczę literatury, po warunkach. Jestem delikatny, lecz zabójczo silny, taki mentos wśród nauczycieli. Skąd jesteś? – Z Wyoming. – Czekaj. Cooo? Z Wyoming? – Abe otworzył szeroko oczy za szkłami okularów. – Żartujesz sobie teraz? Courtney parsknęła śmiechem. – Ale numer! Rick głupkowato wyszczerzył zęby. – Jaki ten świat jest mały! Chrisowi nie podobały się te komunikaty ani sposób, w jaki je wypowiadali. – Dlaczego? Byłeś tam? – Czy tam byłem? – powtórzył Abe, jego półotwarte usta wyrażały zachwyt. – Ja się tam wychowałem! To dom mojego dzieciństwa! Wyjechaliśmy, kiedy miałem dziewięć lat, ale moi rodzice tak bardzo kochają Wyoming, że przeprowadzili się teraz z powrotem! – Naprawdę? – Chris udał entuzjazm. – Ależ zbieg okoliczności. – No nie?! – zawołał Yomes w euforii. – Jestem adoptowany, heloł. Mój tata jest prawdziwym miłośnikiem przyrody, urodzonym i wychowanym w Wyoming. Zasiadał nawet w Komisji Łowiectwa i Rybołówstwa – ciekawostka, Wyoming jest jednym z nielicznych stanów posiadających Komisję Łowiectwa i Rybołówstwa, a nie Rybołówstwa i Łowiectwa. W każdym razie nauczył mnie polować i łowić ryby. Jadaliśmy na obiad hamburgery z łosia! Wiesz, ile tam jest łosi, mulaków, bizonów, niedźwiedzi grizzly… – Pewnie, że wiem – odparł, chociaż nie miał bladego pojęcia. – W której części Wyoming mieszkałeś? – Abe nachylił się ku niemu, zapominając o posiłku. – Cóż, tak naprawdę nie pochodzę z Wyoming. – Zdawało mi się, że tak właśnie powiedziałeś. Courtney zamrugała oczami. – Tymczasem Abe jest nieuprzejmy jak zwykle. Zarzuca człowieka milionem pytań i nie pozwala mu spokojnie zjeść. – Nie jestem nieuprzejmy – obruszył się Yomes. – Nigdy wcześniej nie spotkałem tu nikogo

z Wyoming. To niesamowite! – Przeniósł ponownie całą uwagę na Chrisa. – Nie chciałem być niegrzeczny, po prostu jestem rozemocjonowany. Emocjonalny ze mnie gość. Rozumiesz, prawda? – Rozumiem, nie masz za co przepraszać. – Tak też sądziłem. – Zerknął triumfalnie na Courtney. – Widzisz, kwoczko? Twój chłopak i ja mówimy tym samym językiem, chociaż bez akcentu. – Zwrócił się do Chrisa: – Straciłeś swój akcent? – Najwyraźniej… – No tak, człowiek się przestawia. Ja swojego też już nie mam. Wyobrażasz sobie kolesia z moją aparycją mówiącego jak wiejski parobek? Kolosalny dysonans poznawczy. Courtney wywróciła pięknymi oczami. – Abe, znowu łyknąłeś podwójną dawkę, przyznaj się. Rick popatrzył przepraszająco na Chrisa. – W miasteczku otworzyli nowego Starbucksa i Abe praktycznie tam zamieszkał. Przygotuj się. Abe zwrócił się do Chrisa, ignorując przyjaciół. – Wracając do tematu, jesteś czy nie jesteś z Wyoming? – Nie, jestem ze Środkowego Zachodu, ale studiowałem w Northwest College w… – Cody! Oczywiście! Mój ojciec tam kończył studia! W Bighorn Basin! – Znasz tę uczelnię? – Chris pluł sobie teraz w brodę. Miał prawdziwy problem. – Nasz Abe uwielbia Wyoming – wtrąciła się Courtney. – Zaciągnął nas tam wszystkich, żebyśmy podziwiali. Owszem, ładne krajobrazy, ale szczerze mówiąc… wieje nudą. Rick wzruszył ramionami. – Ja się nie nudziłem. Sachi namawia mnie, żebyśmy się tam przenieśli na emeryturze. Tyle naturalnego piękna. – Zaczekaj, mam fotki! – Yomes wyjął iPhone’a z tylnej kieszeni spodni i zaczął przesuwać palcem po ekranie. Chris postanowił zmienić kłopotliwy temat i zwrócił się do Courtney. – A pani czego uczy, Courtney? – zapytał, mimo że doskonale wiedział. – Francuskiego – odpowiedziała z uśmiechem. – Zaczęłam tu pracować pięć lat temu, tuż po tym, jak wyszłam za mąż. – Popatrz! – Abe przerwał im, unosząc do góry swój telefon. Pokazywał zdjęcie jakiejś skalnej formacji wokół akwenu wodnego. – Przywołuje wspomnienia, co? Chris uśmiechnął się w wyrazie zdumionego rozpoznania. – Rany, wspaniałe! Abe obrócił aparat. – Wygląda jak jezioro, ale to nie jezioro. Tam po raz pierwszy się całowałem – z kobietą i z facetem! Powiedz im, co to jest, Chris! Wszyscy tam jeździli się obściskiwać, co nie? Tak mówił mój ojciec. – Nie ja, ja byłem grzeczny, uczyłem się pilnie, żeby zostać nauczycielem i zajadać kanapki z podwójnym grillowanym serem. – To powiedziawszy, ugryzł kawałek bułki, po czym odepchnął się gwałtownie od stołu i zrobił przestraszoną minę, udając, że nie może oddychać. – Zakrztusił się pan, Chris? – Rick wytrzeszczył na niego błękitne oczy. – O nie, proszę popić! – Courtney rzuciła się ku niemu z butelką wody. – Chris! – Abe grzmotnął go w plecy otwartą dłonią, Rick, Sue i Linda stanęli nad nim. Chris zgiął się wpół, jego udawane zadławienie przyciągnęło już uwagę całej sali. Twarze wokół wyrażały najpierw zaniepokojenie, a po chwili strach. Odgrywał dalej swoją scenkę, gdy tymczasem Abe, Sue i Linda tłoczyli się nad nim. – O nie! On się dusi! – wołali. – Niech ktoś zastosuje metodę Heimlicha! Dzwońcie po pogotowie! – Już dobrze. Chyba wpadło w złą dziurkę. – Chris udał, że przełknął pechowy kęs, wciąż markując trudności ze złapaniem oddechu. Tylko tego brakowało, żeby ktoś zadzwonił pod numer alarmowy i ściągnął policję. Zaczęłyby się pytania, które mogłyby wszystko zepsuć.

– Mój Boże! – Abe zmarszczył brwi z ubolewaniem. – Przepraszam. Powinienem był pozwolić ci zjeść w spokoju. – To nie twoja wina, Abe, tylko tej kanapki. – Pozwijmy szkołę o odszkodowanie – zaproponował rezolutnie Yomes. Rick i Courtney parsknęli śmiechem, pozostali nauczyciele z ulgą wrócili na swoje miejsca. Chris również się uśmiechnął, choć wiedział, że pytania o Wyoming jeszcze powrócą, gdyż Abe chętnie powspomina i porówna doświadczenia. Problem wymagał stanowczego działania.

ROZDZIAŁ 5 Heather Larkin stała przy wejściu do sali bankietowej, obejmując wzrokiem stoliki w swojej strefie. Pięćdziesięciu dwóm eleganckim damom z klubu charytatywnego działającego przy szpitalu Blakemore właśnie dostarczono przystawki, zieloną sałatę z kozim serem, buraczkami i orzechami włoskimi. Wszystko odbywało się zgodnie z planem, sala wyglądała pięknie. Na zewnątrz szalała burza, lecz przez weneckie okna wpadało wystarczająco dużo światła, sporadyczne grzmoty nie zakłócały rozmów ani miłej atmosfery. Gustowne mosiężne kinkiety zamocowane na adamaszkowych ścianach w kolorze kości słoniowej lśniły przytłumionym blaskiem. Obrusy i obicia krzeseł współgrały kolorystycznie z tapetami. Na każdym stoliku stał wazon z białymi tulipanami, powietrze pachniało drogimi perfumami i sosem winegret. Heather uważnie obserwowała swój rewir, ponieważ w klubie panowała zasada, że jego członkowie są obsługiwani natychmiast. Zastanawiała się, czy te kobiety są świadome tych wszystkich par oczu czekających na ich najdrobniejszy gest. Kelnerowanie polega w głównej mierze na czekaniu. Miała dyskretny makijaż, proste brązowe włosy związane w niski kucyk i uniform, miętowozielony fartuszek z troczkami, zaprojektowany tak, aby golfiści mogli nacieszyć oczy jej dekoltem, kiedy popijali swoje wzmacniane alkoholem herbatki. Nie znosiła tego fartucha i butów na obowiązkowo wysokim obcasie. Ale wiedziała, że wykłócanie się o wszystko jest nieskuteczne. Istniały ważniejsze sprawy. Od piętnastu lat pracowała jako kelnerka w Central Valley Country Club i była doskonała w tym zawodzie. Może nawet zbyt doskonała. Cierpliwość jest cnotą, lecz wszystko ma swoje granice. Zadawała sobie pytanie, czy przez wiele lat usługiwania ludziom nie zatraciła przypadkiem umiejętności podejmowania inicjatywy. Coraz częściej spychała swoje potrzeby na ostatni plan, niczym osoba współuzależniona. Problem polegał na tym, że jako samotna matka bardzo potrzebowała tej pracy, która gwarantowała regularne podwyżki, świąteczne premie oraz pełne ubezpieczenie dla niej i Jordana. Jordan niedługo skończy liceum, ma szansę na stypendium sportowe i studia. A co z nią? Rzuciła studia po drugim roku, kiedy zaszła w ciążę. Nigdy tego nie żałowała, natomiast wyjście za mąż za jego ojca było błędem. Bardzo szybko się rozwiedli. Heather obserwowała zadbane kobiety z pasemkami prosto od fryzjera, w pastelowych kostiumikach z dopasowanymi żakiecikami, niewątpliwie z drogich butików. Członkowie klubu nie robili zakupów w outletach, nie nosili przecenionych ubrań poplamionych markerem ani z powyciąganymi nićmi. Porzuciła już pragnienie znalezienia się na ich miejscu, wystarczyłby jej przywilej chodzenia do pracy we własnych ciuchach. Zadowoliłaby się jakimkolwiek biurkiem i krzesłem, na którym mogłaby usiąść. Marzyła jej się możliwość rozwoju i mosiężny identyfikator z pełnym imieniem i nazwiskiem. Zerknęła na swoją plastikową tabliczkę z samym imieniem. – Heather – usłyszała za plecami i odwróciła się, wyrwana z marzeń, by stanąć twarzą w twarz z nową menedżerką. Emily miała dwadzieścia kilka lat, mocny drapieżny makijaż i krótkie brązowe włosy sztywne od żelu. Była ubrana w miętowozieloną koszulkę polo, strój tylko dla menedżerów. – Słucham? – Chciałabym, żebyś została do szóstej. Bankiet się przedłuży z powodu cichej aukcji i loterii. – Przykro mi, ale nie mogę. Mówiłam ci, że chcę być w domu, kiedy Jordan wróci ze szkoły. – Heather walczyła o rzeczy ważne, a to była jedna z nich, pracowała wyłącznie od godziny szóstej rano do piętnastej. Dzięki temu miała czas na przygotowanie obiadu i zjedzenie go razem z synem. Poprzedni szef, Mike, nigdy tego nie kwestionował, Heather sądziła, że przedstawicielka tej samej płci zrozumie ją jeszcze lepiej. Tymczasem przekonała się, iż nikt tak nie utrudni życia kobiecie jak inna kobieta. – Chcę, żebyś została. – Emily zacisnęła lśniące różowe usta.

– Suzanne nie może? – Rozmawiam z tobą. – Poproś ją. Suzanne nie ma dzieci. – Odruchowo zerknęła na stoliki, ale nikt niczego nie potrzebował. – Twoje dziecko chodzi do szkoły średniej. – Niebieskie oczy Emily błysnęły złowrogo. – I co z tego? – Heather nie czuła potrzeby tłumaczenia się tej dziewczynie. Jordan w przyszłym roku wyjedzie na studia i każda chwila z nim jest dla niej cenna. – Obiecałaś, że weźmiesz pod uwagę… – Powiedziałam, że zobaczę, co da się zrobić. – Nawet nie spróbowałaś. Nie zapytałaś Suzanne. – Heather, jeżeli zależy ci na tej pracy, będziesz słuchać moich poleceń. – Emily rozejrzała się wokół. – Co to znaczy? Zwolnisz mnie, jeśli odmówię? – Owszem. – Dziewczyna popatrzyła jej prosto w oczy. – Dostałam wolną rękę. Możesz pracować albo nie. Wybór należy do ciebie. Heather poczuła, jak krew odpływa jej z twarzy. Plotka głosiła, że nowa kadra menedżerska otrzymała od dyrekcji zadanie zredukowania kosztów cateringu. Nie mogła dać Emily pretekstu, którego ta najwyraźniej szukała. – Dobrze, zostanę do osiemnastej – zgodziła się pospiesznie. Nagle zauważyła, jak jedna z kobiet unosi do góry kieliszek, prosząc o dolewkę. – Muszę iść. – Pospiesz się – warknęła Emily. – Powinnaś zauważyć od razu. Nie wiesz, kim ona jest? To Mindy Kostis. Pokrywa koszty całego bankietu. – Dobrze, już idę. – Nazwisko było Heather znajome, ponieważ syn Mindy Kostis, Evan, należał do tej samej drużyny baseballowej co Jordan. – Biegiem. Biegiem. Heather obrała najkrótszą drogę przez salę. Rodzina Kostisów należała do Klubu Zwycięzców, czyli grona najhojniejszych sponsorów w okolicy. Nigdy wcześniej nie spotkała matki Evana, miała ją obsługiwać dziś po raz pierwszy. Poczuła nagłą ulgę, że nosi identyfikator z samym imieniem, chociaż nie sądziła, aby Mindy rozpoznała jej nazwisko. Jordan dopiero niedawno dołączył do reprezentacji szkoły. Z uśmiechem wyciągnęła rękę po pusty kieliszek. – Mogę pani zaproponować dolewkę, pani Kostis? – zapytała, używając nazwiska gościa, zgodnie z zasadami panującymi w klubie. – Tak, poproszę. Tanqueray z tonikiem – odpowiedziała miłym tonem. Miała kręcone jasne włosy, duże niebieskie oczy i uroczy uśmiech. Była ubrana w różową tweedową garsonkę z logo Chanel. Heather, która nigdy wcześniej nie widziała na żywo prawdziwego żakietu Chanel, powstrzymywała się od nadmiernego wytrzeszczania oczu. – Z miłą chęcią – wyrecytowała kolejną klubową formułkę. – Spotkałyśmy się już kiedyś? Wygląda pani znajomo… – Mindy zerknęła na tabliczkę z imieniem. Heather poczuła nagłą suchość w ustach. Nie miała pojęcia, skąd Mindy mogła pamiętać jej twarz. Na pewno nie widziały się na żadnym meczu, ponieważ Heather na żadnym nie była z powodu pracy. Już miała odpowiedzieć, że ich synowie grają w tej samej szkolnej drużynie, ale ugryzła się w język. – Chyba nie, nie sądzę – odparła uprzejmie. – Och, w takim razie bardzo panią przepraszam. – Mindy zamrugała z uśmiechem. – Nic nie szkodzi – odpowiedziała uprzejmym tonem cyborga. Pozostałe kobiety gawędziły między sobą, nie zwracając uwagi na wymianę zdań Mindy z jakąś kelnerką. – Czy ktoś jeszcze życzy sobie dolewkę? – zwróciła się do pozostałych. – Nie – padła jedna odpowiedź od kobiety, która nawet nie uniosła głowy. Pozostałe zignorowały pytanie.

– Dziękuję. – Heather oddaliła się czym prędzej. Nie potrafiła wytłumaczyć, dlaczego nie powiedziała, kim jest. Mindy nie patrzyła na nią z góry, a jednak czuła się poniżona. Przecież nie uważała się za gorszą od pani Kostis, dlaczego zatem jej zachowanie świadczyło o czymś zgoła przeciwnym? Skoro Mindy Kostis należała do Klubu Zwycięzców, do jakiego klubu należała Heather? Do Klubu Przegranych? Uciekła z sali do baru. Uderzyła ją nagła myśl, że bankiet dopiero się rozpoczął, a Mindy już poprosiła o kolejnego drinka. Jako jedyna.

ROZDZIAŁ 6 Na zewnątrz szalała ulewa, Susan Sematov stała przy oknie swojego biura z telefonem przy uchu, z przerażeniem słuchając komunikatu poczty głosowej. Ryan nie wrócił do domu na noc, a ona szalała z nerwów. Jej starszy syn miał dziewiętnaście lat, chociaż był już dorosły, nie przestała się o niego martwić, zwłaszcza po tragedii, która ich dotknęła w zeszłym roku. Mąż Susan przegrał ciężką walkę z rakiem trzustki. Żałoba wciąż była świeża, Susan, Ryan i młodszy Raz jeszcze nie doszli do siebie. Neil zmarł dwa miesiące po diagnozie. Na wieść o chorobie ojca Ryan porzucił studia w Boston University po pierwszym roku i wrócił do domu. Susan rozłączyła się i ponownie wybrała numer starszego syna, wciąż zwrócona twarzą ku oknu, wyglądała jakby obserwowała budynek ValleyCo One. Susan była szefem marketingu w ValleyCo, największym centrum handlowym w Center Valley. W budynku ValleyCo One mieściły się zarówno sklepy, jak i pomieszczenia biurowe. Był to trzypiętrowy gmach z cegły zaprojektowany tak, aby komponował się z innymi ceglanymi budynkami centrum handlowego, które tworzyły razem ogromny betonowy moloch na planie kwadratu. Telefon dzwonił i dzwonił, a Susan modliła się do Boga, żeby syn wreszcie odebrał. Śmierć ojca załamała Ryana, chłopak czuł się zagubiony po powrocie do domu. Jego koledzy zostali w Bostonie lub na uczelniach w innych miastach, on zaś przesypiał całe, po czym wychodził i upijał się po nocach z Bóg wie kim. Ponownie włączyła się poczta głosowa, Susan zakończyła połączenie, obserwując przez okno centrum handlowe. Na górze kwadratu, po północnej stronie, znajdowały się outlety Vanity Fair – Maidenform, Olga, Warners, Best Form i Lilyette – których skupisko nazywano w biurze Cycolandią. Po prawej stronie, od wschodu, były sklepy Lee, Wrangler, Reef, Nautica i JanSport – oczywiście razem nosiły wdzięczne miano Jajolandii. Na lewo mieściły się Pottery Barn, Crate & Barrel, Lenox i Comingware – czyli Domowe Porno. Za plecami Susan, poza zasięgiem jej wzroku, prym wiodły sklepy obuwnicze – Land of Shoes, Easy Spirit, Famous Footwear, Reebok, Bass Factory Outlet. Susan dostała tu pracę zaraz po ukończeniu studiów w Penn State, zaczynała jako asystentka w dziale marketingu i awansowała na szefową, zanim ukończono projekt budynku ValleyCo Five. Zerknęła na zegar. Była pierwsza trzydzieści pięć. Nie chciała dzwonić na policję z obawy przed reakcją Ryana. Nie wiedziała, dokąd poszedł, ponieważ opuścił dom w czasie jej rozmowy konferencyjnej z Zachodnim Wybrzeżem. Przypuszczalnie powiadomił o swoich planach młodszego brata, ale zanim odłożyła słuchawkę po ostatniej służbowej rozmowie, Raz był już w łóżku i nie zdążyła go o nic zapytać. Zamyśliła się. Chłopcy byli ze sobą bardzo zżyci, przynajmniej zanim stracili ojca, bo teraz każdy inaczej sobie radził z jego odejściem. Spokojny Ryan zamknął się w sobie ze swoim żalem, a zawsze energiczny Raz stał się jeszcze trudniejszy do okiełznania. Ojciec był idolem dla młodszego syna, obaj byli zagorzałymi fanami baseballu. Susan wróciła myślami do przeszłości, do wspomnień. Raz i Neil potrafili godzinami odbijać piłki w ogrodzie, Neil chodził na każdy mecz Raza, dumny z syna grającego w reprezentacji szkoły. Choroba ojca wytrąciła młodszego z chłopców z równowagi. Kierując się radami mądrzejszych od siebie, Susan znalazła polecanych terapeutów dla obu synów, lecz oni zgodnie odmawiali tego rodzaju pomocy. Nie pozostało jej nic innego, jak zachęcić ich własnym przykładem, podjęła zatem terapię i wciąż czekała, aż Ryan i Raz do niej dołączą. Otworzyła ikonkę z wiadomościami tekstowymi i napisała do Raza: „Synku, proszę, zadzwoń do mnie. Mam ważną sprawę”. Szkoła pozwalała uczniom na noszenie telefonów, pod warunkiem że były wyciszone i że nie używali ich podczas lekcji. Jednakże zasady dotyczące używania smartfonów były nagminnie łamane, a Raz nigdy nie uznawał zakazów. Włożyła aparat do kieszeni żakietu i podeszła do biurka, na którym stała tylko tabliczka z jej

imieniem i nazwiskiem, cyfrowy zegar, słój z długopisami i ołówkami oraz rodzinne zdjęcia Neila i chłopców. Usiadła i popatrzyła na fotografie, żałując, że nie ma jej na przynajmniej kilku z nich, razem z mężem. Mogłaby wtedy zobaczyć, jak zmieniali się jako para na przestrzeni lat. Poznali się jeszcze w college’u, zakochali w sobie i wzięli ślub po ostatnim roku, od tamtej pory byli ze sobą szczęśliwi niemal codziennie. Czyż mogła chcieć więcej? A jednak bardzo chciałaby więcej. Zatrzymała spojrzenie na swoim ulubionym zdjęciu Neila ściskającego obu synów podczas uroczystości Ryana z okazji ukończenia szkoły. Byli wtedy tacy szczęśliwi, wprost nie mogła uwierzyć, że udało im się stworzyć tak udany związek, biorąc pod uwagę ich dzieciństwo. Susan daleko było do ideału, Neil także bywał trudny, ale ich niedoskonałości idealnie do siebie pasowały. Oboje aktywni, uwielbiali sporządzać listy i odhaczać na nich rzeczy już zrobione. Otrząsnęła się ze wspomnień i sprawdziła telefon, ale nie znalazła wiadomości od Raza. Napisała kolejnego esemesa: „Synku, proszę cię, zadzwoń. Martwię się o Ryana”. Odłożyła urządzenie, opędzając się od katastroficznych wizji, przed którymi przestrzegała ją terapeutka. Marcia nauczyła ją radzić sobie z negatywnymi myślami poprzez zajmowanie umysłu czym innym. Susan uruchomiła laptop, na monitorze rozbłysło czerwone logo ValleyCo, stylizowane centrum handlowe umoszczone w gniazdku litery V, decyzja marketingowa podjęta przed erą Susan. Otworzyła skrzynkę mejlową i dokument PDF z reklamą Cycolandii czekający na akceptację. Duży napis na samej górze strony oznajmiał: DZIEŃ MATKI JUŻ W NIEDZIELĘ, 14 MAJA! ZRÓB PREZENT JEJ I SOBIE! Pod spodem zdjęcie ładnej kobiety z małym chłopcem, czyli obrazek wymierzony w główny target ValleyCo, idealne klientki takie jak Susan. Zabiegane mamy, które zaznaczają w kalendarzu daty wyprzedaży. Teraz pilnowała, aby w każdej reklamie data była napisana największą czcionką, a w powiadomieniach mejlowych powiązana z My ValleyCo Calendar, aplikacją jej autorstwa. Kalendarz umożliwiał klientkom zapisywanie terminów wyprzedaży w każdym ze sklepów ValleyCo i ustawienie przypomnień w odstępach jedno- i dwutygodniowych. Szefowie Susan, sami mężczyźni, sceptycznie odnieśli się do pomysłu, nie rozumieli, czemu jakakolwiek kobieta miałaby się dobrowolnie narażać na podobne nękanie. Zgodnie z przewidywaniami Susan aplikacja odniosła sukces, jej popularność opierała się na wewnętrznym przekonaniu wielu kobiet, że robiąc wszystko jak należy, osiągną zadowolenie i szczęście. Susan także długo żyła w tym złudnym przekonaniu. A później straciła męża. Zaakceptowała projekt, uznawszy go za wystarczająco dobry. Po śmierci Neila straciła zapał do pracy. On był jej największym sprzymierzeńcem, dopiero gdy go zabrakło, odkryła, jak wiele rzeczy robiła wcześniej z myślą o nim. Podniosła telefon. Była godzina pierwsza czterdzieści pięć, co oznaczało, że Raz miał już siódmą przerwę, a mimo to nie odpisywał ani nie dzwonił. Weszła w kontakty i wybrała numer trzeci – Neil miał na zawsze pozostać numerem jeden, a drugą pozycję zajmował Ryan. Po kilku sygnałach włączyła się poczta głosowa. – Cholera! – powiedziała głośno, zerkając za siebie, ale sekretarka nie patrzyła w jej stronę. Mimo że wszyscy zachowywali się cudownie, wspierając ją po śmierci Neila, ostatnio zaczęła się tu czuć jak w akwarium. Widziała siebie ich oczyma: jako młodą wdowę, która rozpaczliwie usiłuje uratować siebie i dzieci przed załamaniem, rodzinę przed rozpadem. Rozchodzili się w szwach jak wadliwy towar. Rodzina Sematovowów trafiła do kosza z wybrakowanymi rzeczami. Susan ponownie wybrała numer Raza, który wreszcie odebrał po drugim sygnale. – Raz… – Mamo, czego chcesz? – zdenerwował się. – Dlaczego do mnie dzwonisz? Jestem w szkole. – Masz przecież przerwę. Martwię się o Ryana. Nie wrócił na noc do domu. – I co z tego? Susan domyśliła się, że jest z kolegami. – To do niego niepodobne. Nie było go całą noc. – Mamo – prychnął Raz. – To ma być twoim zdaniem ważna sprawa? Jest dorosły. Po prostu