Filbana

  • Dokumenty2 833
  • Odsłony779 117
  • Obserwuję570
  • Rozmiar dokumentów5.6 GB
  • Ilość pobrań525 486

Sekrety i smierc - J.D. Robb

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :2.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

Filbana
EBooki
Książki
-J-

Sekrety i smierc - J.D. Robb.pdf

Filbana EBooki Książki -J- J.D. Robb
Użytkownik Filbana wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 226 stron)

Tytuł oryginału SECRETS IN DEATH Copyright © 2017 by Nora Roberts All rights reserved Projekt serii Elżbieta Chojna Opracowanie graficzne okładki Ewa Wójcik Zdjęcie na okładce © Valentino Sani/Arcangel Images Redaktor prowadzący Joanna Maciuk Redakcja Ewa Witan Korekta Grażyna Nawrocka

ISBN 978-83-8169-565-7 Warszawa 2019 Wydawca Prószyński Media Sp. z o.o. 02-697 Warszawa, ul. Gintrowskiego 28 www.proszynski.pl

Trzy osoby mogą dotrzymać tajemnicy tylko wtedy, gdy dwie z nich nie żyją. Benjamin Franklin Plotka nie musi być nieprawdziwa, żeby zaszkodzić – jest wiele prawdziwych informacji, których nie powinno się rozpowszechniać. Frank A. Clark

Rozdział 1 Jakoś to przeżyje. Prawdopodobnie jakoś to przeżyje. Porucznik Eve Dallas, ze ściągniętymi brwiami, maszerowała po zatłoczonym chodniku, zmagając się z przejmującym lutowym wiatrem i niemal równie przejmującym rozgoryczeniem. Wolałaby siedzieć w samochodzie i jechać do domu, przeciskając się między innymi autami. Można nawet powiedzieć, że wolałaby w jakimś śródmiejskim zaułku walczyć na śmierć i życie z najaranym ćpunem, niż iść do tego wymyślnego, eleganckiego lokalu. Ale była umówiona i zabrakło jej wykrętów – powodów, poprawiła samą siebie. Bo mógłby się pojawić ważny powód, żeby przełożyć to spotkanie. Na przykład zabójstwo. Policjantka od zabójstw zajmuje się zabójstwami i wszystkim, co jest z nimi związane. A nie sączy jakieś wymyślne drinki w eleganckim barze i prowadzi rozmowy o niczym. Zrezygnowana wsunęła dłonie do kieszeni – znów zapomniała o tych przeklętych rękawiczkach – swojego długiego, skórzanego płaszcza, którego poły wydymały się na wietrze i uderzały ją w nogi. Idąc, lustrowała wzrokiem otoczenie. W jej brązowych, bystrych oczach policjantki malowała się czujność. Może wypatrzy jakiegoś ulicznego złodzieja; Bóg jej świadkiem, że wielu turystów wałęsa się z portfelami na wierzchu, które wprost się proszą: weź mnie. To nie będzie jej wina, jeśli się okaże, że trzeba kogoś aresztować i ponownie przełożyć to spotkanie. Ale uliczni złodzieje i kieszonkowcy najwyraźniej zrobili sobie dziś wolne. Eve przyrzekła sobie, że spotkanie w barze z doktor Garnet DeWinter, nieco irytującą, wyglądającą jak z żurnala antropolog sądową, nie wyprowadzi jej z równowagi ani nie zanudzi na śmierć. A nawet jeśli potencjalnie groziłaby jej śmierć z nudów, z pewnością do dwa tysiące sześćdziesiątego pierwszego roku znaleziono na to jakieś lekarstwo. Trzydzieści minut, powiedziała sobie. Najwyżej czterdzieści i koniec. Tyle wystarczy, żeby się wywiązać z umowy. Zatrzymała się przed barem i zobaczyła swoje odbicie w lustrzanej szybie: wysoka, smukła, w solidnych, sięgających kostek butach na płaskim obcasie, w długim, czarnym płaszczu i absurdalnej czapce wełnianej z płatkiem śniegu, nasuniętej na lekko potargane, brązowe włosy i zmarszczone teraz czoło. DU VIN. Głupio się nazywa, pomyślała, drwiąco wykrzywiając usta. Pretensjonalna, francuska nazwa dla baru. Ciekawa była, czy ten lokal należy do Roarke’a, bo jej mąż był właścicielem niemal wszystkiego. Wolałaby napić się teraz z nim, w domu. No cóż, trudno. Już miała pchnąć drzwi, ale przypomniała sobie o narciarskiej czapce z płatkiem śniegu. Ściągnęła ją z głowy i wcisnęła do kieszeni, żeby zachować chociaż odrobinę godności. Zostawiła za sobą hałas i pośpiech centrum Nowego Jorku i zanurzyła się w gwar panujący w modnym, drogim koktajlbarze, pełnym paproci i kwiatów. Kontuar, konwencjonalnie srebrny, w kształcie litery S, ciągnął się wzdłuż przeciwległej

ściany. Za nim znajdowały się szklane półki pełne błyszczących butelek. Na najwyższej półce egzotyczne, czerwone kwiaty wylewały się z bia­ł­o-czar­nych doniczek. Wzdłuż baru stały stołki z siedziskami w biało-czarną pepitkę. Wszystkie były zajęte. Goście, dla których zabrakło miejsc siedzących, starali się dopchnąć do kontuaru, nie pozwalając trójce barmanów ani na chwilę wytchnienia. W przestronnej sali, artystycznie oświetlonej srebrnymi żyrandolami w kształcie kwiatów, było dość miejsca na wysokie stoliki, niskie stoły i boksy, wśród których krążyli ubrani na czarno kelnerzy. Z głośników płynął gardłowy głos jakiejś wokalistki. Śpiewała po francusku, tworząc tło dla rozmów, brzęku szkła, stukotu obcasów na wypolerowanej posadzce. Eve uznała, że za dużo tu wszystkiego. Odruchowo rozejrzała się po sali i na moment zatrzymała wzrok na eleganckiej blondynie, uderzająco pięknej, zielonookiej, o bujnych włosach. Jej zgrabną figurę podkreślał jaskraworóżowy kostium, na nogach miała botki na wysokich obcasach, w kolorze oczu. Eve natychmiast rozpoznała reporterkę zajmującą się plotkami – albo, jak mówiła o sobie Larinda Mars – specjalistkę od relacjonowania, co się dzieje w wielkim świecie. Ostatnią rzeczą, której teraz chciała Eve, poza jakimś wymyślnym francuskim drinkiem, byłoby pojawienie się w migawce, prezentowanej w Kanale Siedemdziesiątym Piątym. W tej chwili jednak tamta wyglądała na zbyt skupioną na swoim towarzyszu, żeby zauważyć porucznik Dallas. Mężczyzna liczył sobie około trzydziestu pięciu lat, był mieszanej rasy, miał urodziwą twarz, falujące brązowe włosy i niebieskie oczy, w których malowało się tyle samo złości, ile właśnie czuła Eve. Do tego szyty na miarę garnitur, drogi zegarek. Jego twarz nie wyglądała znajomo, ale póki skupiał na sobie uwagę Larindy Mars, Eve uznała, że jest jego dłużniczką. Pojawiła się hostessa ze sztucznym uśmiechem, ognistorude włosy miała gładko zaczesane do góry. – Dobry wieczór, czy ma pani zarezerwowany stolik? – Nie wiem. Umówiłam się tu ze znajomą. Może coś ją zatrzymało. Boże, błagam! – Czy mogła zarezerwować stolik? – Nie wiem. Garnet DeWinter. – O, tak, doktor DeWinter. Już jest. Chyba zeszła na dół, żeby się odświeżyć. Proszę pozwolić, że zaprowadzę panią do jej stolika. – Proszę bardzo. Przynajmniej skierowały się w przeciwną stronę od tej, gdzie siedziała Larinda Mars. – Czy zechce pani oddać płaszcz do szatni? – Nie, dziękuję. Eve wsunęła się do boksu i usadowiła na kraciastym siedzisku. U góry przepierzenia, sięgającego do jej głowy, stały doniczki z kwiatami. Ścianka i rośliny odgradzały boks od innych stolików. Jako policjantka wolałaby usiąść tak, by móc widzieć wszystko i wszystkich. Ale spędzi tu tylko pół godziny. Po drugiej stronie stolika stała szklanka z czymś różowym i pienistym. – Dziś wieczorem będzie panie obsługiwała Cesca – poinformowała ją hostessa. – Zaraz do pani podejdzie. – Dziękuję.

Trzydzieści minut, powtarzała sobie Dallas, odwijając własnoręcznie wydziergany na drutach przez swą partnerkę szalik, a następnie wsunęła go do kieszeni. Pogodziwszy się z losem, zdjęła płaszcz, kiedy do stolika podeszła kelnerka o krótkich, fioletowych włosach. – Dobry wieczór, jestem Cesca i będę dziś na pani usługi. Czego się pani napije? Przez chwilę Eve rozważała zamówienie taniego amerykańskiego piwa, żeby zrobić coś na przekór. – Wina. Może być czerwone. – Kieliszek, pół butelki, cała butelka? – Wystarczy kieliszek. Cesca stuknęła w przyrząd przypięty do paska. Na przepierzeniu włączył się ekran, a na nim pojawiła się lista – długa lista – czerwonych win, sprzedawanych na kieliszki. – Czy potrzebuje pani nieco czasu, żeby coś wybrać? – Nie… – Trochę się znała na winach. Nie można żyć z Roarkiem i nie posiąść podstawowej wiedzy o winach. Wskazała cabernet z jednej z winnic męża. Takie samo mieli w domu. – Och, to doskonałe wino. Zaraz je przyniosę. Czy życzy sobie pani jakichś przystawek, czegoś do przegryzienia? – Nie. Nie, dziękuję. Młoda kelnerka nie przestawała się uśmiechać. – Jeśli zmieni pani zdanie, dysponujemy szerokim wyborem przystawek. Może je pani zamówić, wybierając daną pozycję na ekranie. Idę po pani wino. Kiedy odeszła, Eve dostrzegła Garnet DeWinter w drzwiach na drugim końcu baru. Pani doktor miała na sobie obcisłą sukienkę niemal tego samego koloru co włosy kelnerki, a na nogach wysokie, miękkie, srebrnoszare botki na niebotycznych szpilkach. Kiedy dostrzegła Eve, rozciągnęła w uśmiechu usta, pociągnięte czerwonym błyszczykiem, nieco wpadającym w fiolet, a jej oczy – krystalicznoniebieskie, kontrastujące z gładką, karmelową cerą – przybrały pogodny wyraz. Ruszyła pewnym siebie krokiem po wypolerowanej posadzce i z wdziękiem zajęła swoje miejsce. – W końcu same – powiedziała. – Zabawne. – Spodziewałam się wiadomości, że odwołujesz nasze spotkanie. – Dziś wieczorem nie muszę się zajmować żadnymi denatami. – Bardzo się cieszę. – Lecz nie potrwa to długo. – Racja, ale w przeciwnym razie co byśmy robiły? Powinnaś się czegoś napić. – Już zamówiłam. DeWinter wzięła swój kieliszek i odchyliła się do tyłu, pijąc. – Ubóstwiam tutejsze drinki. Ten, Nuage Rose, to mój ulubiony. A ty co zamówiłaś? – Jestem tutaj pierwszy raz, więc poprosiłam o czerwone wino. – Przypuszczałam, że byłaś tu wcześniej, gdyż bar należy do twojego męża. Słusznie podejrzewałam, stwierdziła w duchu Eve. – Gdybym chodziła do wszystkich lokali, których właścicielem jest Roarke, nawet ograniczając się tylko do Nowego Jorku, nie miałabym czasu na nic innego. – Celna uwaga. To mój ulubiony bar. – Wyraźnie odprężona, antropolożka rozejrzała się po sali, sącząc koktajl. – Blisko pracy, piękny wystrój, interesująca klientela, a do tego świetna obsługa.

Jakby na dowód tego ostatniego pojawiła się Cesca z winem dla Eve. – Niczego panie nie zamówiły, ale… – Wyciągnęła rękę z czarną paterą, pełną cienkich, złotych patyczków. – Oliwkowe słomki. Cesco, wiesz, do czego mam słabość. Dziękuję – powiedziała DeWinter. – Nie ma za co. – Kelnerka postawiła paterę ze słomkami, dwa małe talerzyki, położyła kilka wymyślnych serwetek. – Proszę dać mi znać, jeśli panie będą sobie życzyły jeszcze czegoś. – Są wyśmienite – powiedziała DeWinter, kładąc kilka słomek na swój talerzyk. Eve doszła do wniosku, że nie ma powodu, by być niegrzeczną. Poza tym rzeczywiście wyglądały smakowicie. I są smaczne, stwierdziła, spróbowawszy jednej. – Przejdźmy do rzeczy. – Jej rozmówczyni pogryzała oliwkową słomkę. – Nie wszyscy muszą mnie lubić. Nawet nie muszę wiedzieć, dlaczego ci, którzy mnie nie lubią, nie darzą mnie sympatią. Wiesz to równie dobrze jak ja: niektórzy ludzie nie lubią osób zajmujących kierownicze stanowiska. A szczególnie kobiet zajmujących kierownicze stanowiska, chociaż żyjemy w drugiej połowie dwudziestego pierwszego wieku. Urwała, żeby się napić. – Ale chociaż nie współpracujemy ze sobą stale i prawdopodobnie to się nie zmieni, czasem nie unikniemy kontaktów w pracy. – Wzruszyła ramionami, podnosząc swój kieliszek. – Potrafię to zaakceptować tak samo jak i ty. Obie jesteśmy profesjonalistkami, dobrymi w tym, czym się zajmujemy. A poza tym mamy wspólnych znajomych. Eve spróbowała wina – było naprawdę dobre – i przyjrzała się uważnie urodziwej twarzy pani antropolog. – Przećwiczyłaś sobie to wszystko? Tamta uniosła brew, jednak zachowała ten sam opanowany ton. – Nie, ale miałam dużo czasu, żeby to przemyśleć. No więc… Znam niektóre twoje przyjaciółki. Na przykład Nadine, Mavis. Na tyle dobrze, by Mavis i Leonardo zaprosili moją córkę i mnie na urodziny Belli. Czyż nie było to wyjątkowe wydarzenie? – Dla Mavis każdy wtorkowy poranek to wyjątkowe wydarzenie. – Na tym między innymi polega jej urok. Lubię ją. Rozumiem, że należy do grona twoich ludzi… – Nie jest moją własnością – przerwała jej Eve. – Stanowi kluczową postać twojego kręgu przyjaciół. Bardzo ograniczonego zresztą. Z wielką rozwagą dopuszczasz nowe osoby do tego kręgu i szanuję to. Nie spodziewam się, żebyśmy zostały NP, ale… – Kim? – Przepraszam, to wpływ mojej córki. – Na jej twarzy pojawiło się szczere rozbawienie. – Najlepszymi przyjaciółkami. Możemy ograniczyć nasze stosunki do spraw czysto zawodowych, ale ciekawa jestem, co cię tak we mnie irytuje. – Nie zastanawiam się nad tym. DeWinter wykrzywiła usta i pociągnęła kolejny łyk swojego pienistego napoju. – Może powinnaś. Eve za nic nie potrafiła zrozumieć, dlaczego to takie ważne. Wzruszyła ramionami. – Nie znam cię. Jesteś dobra w tym, co robisz. Naprawdę dobra. To wszystko, co muszę o tobie wiedzieć. – Jestem arogancka, podobnie jak ty. – Zgadza się. – Niekoniecznie podchodzimy tak samo do pewnych spraw, ale przyświeca nam ten sam

cel. – Niewątpliwie. – Nie należysz do osób, z którymi chciałabym się zaprzyjaźnić, ponieważ często zachowujesz się obcesowo, jesteś uparta, udaje ci się być jednocześnie twardzielką i sztywniaczką. Chociaż nazwanie jej sztywniaczką zirytowało Eve, puściła to mimo uszu. – W takim razie co tu robimy? Tamta poprawiła się na krześle i lekko przechyliła do przodu. – Nie wiem, w jaki sposób to osiągasz, że ludzie są wobec ciebie wprost niesamowicie lojalni. Nie tylko twoi podwładni, lecz również ci, z którymi się stykasz w życiu prywatnym. Sprawiłaś, że mężczyzna, którego szanuję i podziwiam, jest bez pamięci w tobie zakochany. Eve ugryzła kolejną oliwkową słomkę. – Może lubi obcesowe twardzielki. – Niewątpliwie. Ale wiem również, że jak nikt potrafi ocenić charakter danej osoby i całościowo przeanalizować sytuację. I widzę, jak zróżnicowany jest krąg twoich bliskich przyjaciół. Należę do ludzi, którzy wierzą, że drobiazgi składają się na pełny obraz, dlatego jestem ciekawa. – Od niechcenia sięgnęła po kolejną oliwkową słomkę. – Czy chodzi o Morrisa? DeWinter odczekała chwilę, a potem skinęła głową. – Czyli dużą rolę odgrywa w tym Li. Też należy do grona twoich ludzi. Eve poczuła złość. – Morris jest w pełni samodzielnym mężczyzną. – Owszem, ale należy do twojego kręgu, a lojalność obowiązuje obie strony. Li i ja przyjaźnimy się. Nie sypiamy ze sobą. – To nie moja… – Sprawa? Gówno prawda, sztywniaczko. – DeWinter roześmiała się, widząc błysk gniewu w oczach swej rozmówczyni. – Przypuszczam, że niezbyt często to słyszysz. – Nie, o ile ktoś, kto mi to mówi prosto w twarz, nie chce mieć rozkwaszonego nosa. – Doceniam twoją powściągliwość. Troszczę się o Li jak o przyjaciela. I chociaż jest niemal ideałem, a mnie też niczego nie brak, nie czujemy do siebie pociągu fizycznego. – Na chwilę odwróciła wzrok i lekko westchnęła. – Przyznaję, że kilka razy żałowałam, że nic nas do siebie nie ciągnie, ale tak już jest i tyle. Nie znałam Amaryllis, wiem tylko, że Li ją kochał, bardzo ją kochał. Wiesz, jak to jest kogoś bardzo kochać, wiesz, jak mocno przeżył jej utratę. Mógł wtedy na ciebie liczyć. Nadal może na ciebie liczyć. Eve wiedziała, kiedy ktoś mówi bzdury, a kiedy prawdę. Teraz słyszała prawdę. Więc przestała być taka sztywna. – Nadal ją opłakuje – powiedziała. – Nie tak bardzo, jak kiedyś, nie tak, jak wcześniej, ale nadal ją opłakuje. – Tak. Może nigdy nie przestanie jej opłakiwać. Kiedy się poznaliśmy, każde z nas potrzebowało przyjaciela, towarzysza, nie kochanka. Mamy wiele wspólnego, bardzo się zaprzyjaźnił z moją córką, którą kocham nad życie. Nie chcę, żeby Li wypełnił mi wewnętrzną pustkę. Prawdę mówiąc, nie szukam nikogo, kto by ją wypełnił, bo nie odczuwam żadnej wewnętrznej pustki i nie zamierzam komplikować życia córce, wprowadzając w nie kogoś trzeciego. – Umilkła na chwilę, znów westchnęła. – Chociaż brakuje mi seksu. Tak czy owak, Miranda jest dla mnie wszystkim. Li wspaniale się z nią dogaduje. Wydaje mi się również, że Miranda pomaga mu znaleźć więcej światła, więcej pociechy. Chciała cię poznać. – Mnie? Dlaczego?

– Słyszała o tobie, widziała cię w telewizji. Trudno zablokować kanały kryminalne, odciąć dostęp do internetu inteligentnej dziewczynie, którą coś wyjątkowo interesuje. Poza tym razem z Roarkiem daliście Belli w prezencie urodzinowym domek dla lalek. To był strzał w dziesiątkę. Ale wyszliście, nim udało mi się przedstawić wam Mirandę. – Musieliśmy wyjść. – Wiem. Słyszałam o tym. Co z policjantem, który doznał obrażeń? – Ma zwolnienie lekarskie. Ale nic mu nie będzie. – Cieszę się, że to słyszę. – Później wróciliśmy na przyjęcie – dodała Eve. – Tak, Li wspomniał mi o tym, ale przyszliście już po naszym wyjściu. Moja córka musiała skończyć pracę domową, która jej zdaniem wymagała wygładzenia. Nie mam żadnych zamiarów co do Li, a on darzy mnie wyłącznie przyjaźnią. Więc bez względu na to, co ci się we mnie nie podoba, uważam, że możesz go pominąć. – W porządku. – Eve wypiła łyk wina, zastanowiła się chwilę. – Nie znam cię, a to, co o tobie wiem, nie do końca jest dla mnie jasne. Uważam cię za snobkę i sztywniaczkę, która bardzo się chlubi swoimi wszystkimi tytułami naukowymi. Jej rozmówczyni się żachnęła. – Wcale nie jestem snobką! – A to coś, co pijesz, coś, czego nazwę wymówiłaś z francuskim akcentem? – Lubię ten koktajl i znam francuski. Co nie znaczy, że jestem snobką. Rozbawiona – kto by przypuszczał, że tyle wystarczy, by dotknąć do żywego tę kobietę? – Dallas ciągnęła temat. – I… Jak to się mówi? Paradujesz w tych swoich przemyślanych w najdrobniejszych szczegółach strojach. – A ty chodzisz w butach za sześć tysięcy dolarów. – Wcale nie. – Zaskoczona Eve wysunęła nogę i utkwiła wzrok w bucie. – Boże. – Chyba jednak tak. – Ale różnica polega na tym, że ja nie mam pojęcia, ile kosztują twoje botki, wiem tylko, że nikt przy zdrowych zmysłach nie włożyłby ich, jeśli musi całe godziny spędzać na nogach. Twarz antropolożki, a także jej ton świadczyły o niezmiernym zdumieniu. – Przeszkadza ci to, jak się ubieram? – Chodzi o zasadę – odparła bez zastanowienia Eve. – O zasadę, akurat! – Tamta wcelowała w nią słomkę, nim ją zjadła. – Oceniłaś mnie na podstawie wyglądu zewnętrznego. Jesteś na to za dobrym gliną. – Za bardzo się wdzięczysz przed kamerą. – Wcale się nie wdzięczę. I brzmi to trochę śmiesznie w ustach kogoś, kogo najbliższą przyjaciółką jest dziennikarka. Zresztą sama często się pokazujesz w telewizji. – Kiedy może to być korzystne dla śledztwa. – Napisała o tobie książkę. A film nakręcony na jej podstawie został nominowany do Oscarów w kilku kategoriach. – Nie, napisała książkę o Icove’ach. – Eve podniosła rękę do góry. – A ty ukradłaś psa. – Och, na litość boską! – Ukradłaś psa – ciągnęła – ponieważ był zaniedbywany i źle traktowany, a wszyscy przechodzili nad tym obojętnie. Przygarnęłaś tego psa. Wierzę w to, że należy służyć i chronić. I kiedy komuś dzieje się krzywda – nawet jeśli to tylko pies – ktoś powinien temu położyć kres. Ty to zrobiłaś. Punkt dla ciebie. – Zyskałam punkt dzięki psu?

– Tak. I być może wykreśliłam Morrisa z równania, bo wiem, kiedy ktoś próbuje mi wmówić jakieś kłamstwo, a ty powiedziałaś prawdę. I jesteś dla niego dobra. Patrząc na niego, jestem o tym przekonana. Odzyskał równowagę, może częściowo to twoja zasługa. – Nie jest mi obojętny. – Wiem. Ale to nie zmienia faktu, że jesteś snobką i masz parcie na szkło. DeWinter naburmuszyła się i znów usiadła wygodnie w fotelu. – Przysięgam na Boga, tu i teraz, że nie wiem, dlaczego trochę cię lubię. – Ja ciebie też. A ponieważ według mnie „trochę” to zupełnie wystarczająco, uważam sprawę za zakończoną. Muszę jechać do domu. – Nie dokończyłaś wina… – zaczęła DeWinter. Obie uniosły głowy, słysząc brzęk kieliszka, który rozbił się na posadzce. DeWinter odwróciła wzrok, wzięła swój koktajl. – Szkoda tracić… – zdążyła powiedzieć, nim Eve się zerwała z miejsca. Larinda Mars już nie siedziała w swoim boksie, podobnie jak jej towarzysz. Reporterka szła jak pijana przed siebie, pod jej pantoflami chrzęściło szkło z rozbitego kieliszka, który zleciał z tacy, kiedy wpadła na kelnera. Patrzyła zamglonym, nieprzytomnym wzrokiem prosto przed siebie i zataczała się, idąc przez salę. Przez prawy rękaw jej różowego, obcisłego kostiumu przesączyła się krew i spływała cienką strużką na posadzkę. Eve pobiegła w jej stronę, roztrącając ludzi. Ktoś zaczął krzyczeć. Reporterce oczy stanęły w słup, zachwiała się gwałtownie. Eve złapała ją, nim Mars upadła, i w efekcie obie wylądowały na wypolerowanych płytkach. – DeWinter! – zawołała Eve, starając się rozerwać obcisły rękaw żakietu, by zobaczyć, skąd tryska krew. – Jestem. Naciśnij tu z całych sił. – Gdzie? Antropolożka ukucnęła i obiema dłońmi nacisnęła prawy biceps Larindy Mars. – Trzeba rozciąć rękaw. Potrzebne mi coś do zrobienia opaski uciskowej. Straciła dużo krwi. Eve wyprostowała się, wyjęła z kieszeni scyzoryk. – Spróbuj tym. Ej, ty! – Złapała jednego z kelnerów. – Nikomu nie wolno stąd wyjść. – Nie mogę… – Zamknąć drzwi na klucz. – Mówiąc, ściągnęła pasek. – Ej, ty! – Wskazała jednego z barmanów, kiedy goście w panice zaczęli się przepychać ku wyjściu. – Zadzwoń pod dziewięćset jedenaście. Natychmiast. Potrzebna pomoc medyczna. – Jestem lekarzem. – Jakiś mężczyzna przecisnął się przez tłum. – Ja też – odparła Garnet DeWinter, rozcinając rękaw. – Nie wyczuwam pulsu. – Tętnica ramienna. – Mężczyzna usiadł okrakiem na rannej, zaczął uciskać jej klatkę piersiową. – Skombinujcie jakąś opaskę uciskową. Jeśli uda nam się utrzymać tę kobietę przy życiu… Poinformujcie ratowników medycznych, że potrzebna krew. Zero Rh minus. Konieczna transfuzja. Eve zostawiła Larindę Mars w rękach lekarzy i zwróciła się do gości baru. – Wszyscy mają pozostać na swoich miejscach! – Wyciągnęła odznakę, uniosła ją w górę. – Jestem z policji. Proszę usiąść, zrobić miejsce dla lekarzy. – Skierowała się w stronę mężczyzny w kaszmirowym palcie, który próbował odepchnąć kelnerkę od drzwi. – Powiedziałam: wróćcie na swoje miejsca. – Nie ma pani żadnego prawa…

Rozchyliła marynarkę, pokazując broń. – Założymy się? Obrzucił ją wrogim spojrzeniem, ale sztywno wrócił do stołka barowego. – Nikomu nie wolno opuścić lokalu – powtórzyła Eve. – Do środka mają wstęp tylko gliniarze i ratownicy medyczni. – Nie będą nam potrzebni ratownicy medyczni. – DeWinter, z rękami umazanymi krwią, przysiadła na piętach. – Nie żyje. Żadnych denatów? – pomyślała Eve, wyciągając telefon, żeby wezwać ekipę. Rzeczywiście, spokój nie trwał długo. * Miała bar pełen ludzi, wśród nich mógł być zabójca. Obawiała się jednak, że osoba, która śmiertelnie zraniła Larindę Mars, już stąd wyszła. No cóż, trzeba się skupić na tym, czym dysponowała. – Proszę o ciszę! – Jej słowa sprawiły, że gwar ucichł. – Wszyscy mają pozostać na swoich miejscach. – Chcę do domu. – Słysząc ten płaczliwy okrzyk, Eve tylko skinęła głową. – Rozumiem i postaram się, żeby jak najszybciej mogli państwo opuścić lokal. Na razie chcę, żeby te dwa stoliki ustawiono w tamtej części baru. – Tyle krwi – mruknął ktoś. – Owszem, dlatego chcę, żeby państwo wzięli swoje rzeczy i przenieśli w drugi koniec sali. Proszę. – Dlaczego wydaje nam pani polecenia? – zawołał któryś z gości. – Nie może nas pani tutaj przetrzymywać. Eve jeszcze raz podniosła odznakę. – To odznaka policyjna. Jestem porucznik Dallas z nowojorskiej policji i wykonuję czynności śledcze. – Proszę pani! – Stojąca koło drzwi kelnerka podniosła rękę. – Pani porucznik. – Są ratownicy medyczni. Widzę, jak próbują zaparkować. – Proszę ich wpuścić. A panią poproszę o przejście w drugi koniec sali. Kobieta, do której się zwróciła, wstała, drżącą ręką wzięła torebkę i zemdlała. Ponieważ wywołało to nową falę paniki i krzyków, Eve zwróciła się do wbiegających ratowników medycznych: – Proszę się zająć zemdloną. – Wskazała nieprzytomną kobietę. – Dla ofiary za późno na pomoc. Proszę o uwagę! Mogę tutaj spisać państwa nazwiska i zeznania, a potem wypuścić wszystkich, albo wezwać radiowozy, kazać przewieźć was do komendy i tam wysłuchać wyjaśnień. Wybór należy do państwa. Jeśli chcecie szybko stąd wyjść, proszę o spokój. A osoby siedzące przy tych stolikach proszę o przeniesienie się gdzie indziej. – Nie zostawię swojej przyjaciółki. Eve uważnie przyjrzała się mężczyźnie, który złapał mdlejącą kobietę. – Nie ma sprawy. Proszę zrobić miejsce dla ratowników medycznych, żeby mogli ją ocucić. Proponuję, by zasłonił jej pan oczy i pomógł ją przenieść w drugi koniec sali. A kogoś z siedzących tam proszę o ustąpienie miejsca… Jak pańskiej znajomej na imię? – Marlee. – Proszę o krzesło dla Marlee. – Potem zwróciła się do jednego z barmanów. – Może znajdzie się woda dla niej?

– Już jest policja. Dzięki Bogu, pomyślała Eve. – Proszę wpuścić funkcjonariuszy do środka i przejść w drugi koniec sali. Dziękuję. Weszła dwójka droidów-policjantów z patrolu pieszego. Lepsze to niż nic. – Muszę zabezpieczyć miejsce zdarzenia. Proszę osoby siedzące przy tych stolikach o przejście w drugi koniec sali. Poszukajcie dla nich krzeseł. – Tak jest. – Czy możemy ją czymś przykryć? Słysząc pytanie lekarza, Dallas i DeWinter jednocześnie odparły: „nie”. Eve uniosła brwi, patrząc na swoją towarzyszkę. – Przepraszam – powiedziała antropolożka. – Nie dosłyszałam pańskiego nazwiska. – Sterling. Bryce Sterling. – Doktorze Sterling, chciałam panu podziękować za pomoc. Nie możemy jej nakryć, bo moglibyśmy zniszczyć dowody kryminalistyczne. – Zaraz przyniosą parawan – dodała Eve. I zestaw podręczny, pomyślała, bo jej znajdował się w bagażniku samochodu zaparkowanego dwie przecznice stąd. – Kto jest kierownikiem baru? – Ja. – Jedna z barmanek podniosła rękę. – Pełnię obowiązki kierowniczki na tej zmianie. – Jak się pani nazywa? – Emily. Emily Francis. – Pani Francis, nie widzę tutaj kamer. – W sali nie ma kamer. Są tylko na zewnątrz. – Czy jest stąd drugie wyjście? – Owszem, na tylną alejkę. – Wskazała za siebie. – Z kuchni. – Czy ktoś jest na zapleczu? – Ja tam byłem – zgłosił się jakiś mężczyzna, a właściwie jeszcze chłopak. – Byłem w magazynie, usłyszałem krzyki, więc przybiegłem tutaj. – My byliśmy w kuchni. Trzej pracownicy w białych fartuchach kuchennych stali razem w pobliżu wahadłowych drzwi w głębi baru. – Czy został tam ktoś? – Nie. Ale muszę się upewnić, czy wszystko jest wyłączone. Mogę? – Nazwisko? – Curt… Curtis Liebowitz. – Po pierwsze, czy ktoś przechodził przez kuchnię w ciągu ostatniej godziny i wyszedł przez tylne drzwi? – Nie. Zobaczylibyśmy go. – Proszę tam pójść, Curt, ale natychmiast tu wrócić. No więc – odwróciła się do obecnych – ci funkcjonariusze przystąpią do spisywania nazwisk, danych kontaktowych i zeznań. Kiedy oni i policjanci, którzy już tu jadą, uzyskają potrzebne informacje, będą państwo mogli opuścić lokal. Dała znak jednemu z droidów. – Muszę wiedzieć, kto siedział w boksach sąsiadujących z boksem ofiary i przy stolikach najbliżej jej boksu. Jeśli te osoby nadal tu są, chcę sama je przesłuchać. – Tak jest. – Zaczynajmy. Emily, prawda? – Tak.

Eve nieco się do niej nachyliła, ściszając głos. – Wie pani, kto jest właścicielem tego baru? – Tak. Tak, wiem. – A wie pani, kim ja jestem? – Tak. Nie zorientowałam się, póki pani się nie przedstawiła, ale… – Dobrze. Chcę, żeby pomogła mi pani utrzymać spokój wśród pracowników. I niech najbardziej solidny kelner pomoże pani podać wodę i napoje bezalkoholowe gościom przebywającym w barze. Czy może pani to zrobić? – Tak. Pani porucznik? Znam… Ją. To pani Mars. Larinda Mars. – Zna ją pani osobiście? – Nie. Właściwie nie. Ale często bywała w naszym barze. Występuje w telewizji. Na kanale plotkarskim. W pełni opanowana, pomyślała Eve. Można spodziewać się tego u osoby zatrudnionej przez Roarke’a na kierowniczym stanowisku. – Nie widzę mężczyzny, z którym była w barze. – Chyba wyszedł, zanim… Zanim wróciła z łazienki. Znaczy się, przeszła tamtędy, a to droga do łazienek, więc przypuszczam, że tam się udała. – Wie pani, z kim była? – Nie, ale mogę to ustalić. Płacił za drinki. Chyba skorzystał z aplikacji w telefonie komórkowym. Mogę sprawdzić. – Byłabym wdzięczna, gdyby pani to zrobiła. Niech dwoje godnych zaufania kelnerów rozniesie napoje. Tylko żadnego alkoholu, dobrze? – Jasne. – Kto ich obsługiwał? – To boks Kyle’a. – Emily rozejrzała się i wskazała brodą kolegę. – Jest tam, z Cescą i Malory. – Dobrze. Proszę sprawdzić nazwisko osoby płacącej za drinki. Eve podeszła do zwłok, przykucnęła. – Zaraz będę miała zestaw, ale już znamy jej tożsamość, potwierdziła ją kierowniczka baru. To Larinda Mars. – Wiedziałam, że skądś ją znam – odezwała się DeWinter. – Oglądam jej programy. – Mam czas zgonu, stwierdzony przez ciebie i doktora Sterlinga. Zarejestrowałam to rekorderem. – Miałaś włączony rekorder? – spytała tamta. – Uspokój się. Jezu. Włączyłam go, kiedy zobaczyłam, jak Mars zataczała się i zostawiała wszędzie ślady krwi. Doktorze Sterling, pańskim zdaniem, ile czasu potrzeba, żeby ktoś jej wzrostu i wagi wykrwawił się na śmierć, otrzymawszy ranę ciętą… Powiedział pan, w tętnicę ramienną? – To zależy. Zgon może nastąpić po paru minutach. A może to trwać dłużej, od ośmiu do dwunastu minut. Prawdę mówiąc, kiedy ją zobaczyliśmy, właściwie już nie żyła. W żadnym wypadku nie mogliśmy jej uratować, bo już straciła zbyt wiele krwi. – No dobrze. Ktoś przeciął jej tętnicę ramienną. Co się wtedy dzieje? – To znów zależy od rany. Krew tryska przy każdym skurczu serca. Ale gdy tętnica zostanie tylko draśnięta albo częściowo uszkodzona, krew wypływa wolniej. Jeśli ofiara nie otrzyma pomocy medycznej, jest zdezorientowana, doznaje szoku, który się pogłębia wraz z utratą krwi. Potem traci przytomność i następuje zgon. – Rozumiem. Proszę mi powiedzieć, jak można się z panem skontaktować, spiszemy

pańskie zeznanie. I będzie pan wolny. Może pan pójść do kuchni, doprowadzić się do porządku, jeśli pan zechce. I jeszcze raz dziękuję za pomoc. – Jest tu moja żona… – Dopilnuję, by przesłuchano ją w pierwszej kolejności, aby mogli państwo razem opuścić bar. Wyprostowała się i zobaczyła, że jeden z droidów otworzył drzwi jej partnerce, która przyszła razem ze swoim facetem. Detektyw Delia Peabody miała czapkę z pomponem, spod której widać było ciemne włosy. Czerwony płaszcz i buty w szkocką kratkę asa wydziału przestępstw komputerowych, detektywa McNaba, rozświetliły bar niczym fajerwerki. Eve podeszła do nich szybkim krokiem, podnosząc palec, żeby powstrzymać wszelkie pytania. – Peabody, chcę, żebyś spisała zeznania i dane kontaktowe mężczyzny klęczącego obok denatki. Jest lekarzem. Jego żona siedzi gdzieś z innymi gośćmi. Niech ją przesłuchają w pierwszej kolejności, by oboje mogli wrócić do domu. Potem porozmawiaj z kelnerami. Oni przypuszczalnie widzieli najwięcej. McNab, kierowniczką zmiany jest Emily Francis, ta brunetka za barem. Powie ci, gdzie są nagrania kamer monitoringu. Kamery są zainstalowane tylko na zewnątrz. Wzięła od niego zestaw podręczny. – Już jadą tu ludzie z parawanem, wpuśćcie ich, niech jak najszybciej osłonią denatkę. Ja idę na dół, gdzie najprawdopodobniej zaatakowano ofiarę. – Mam tylko jedno pytanie. – Peabody uniosła rękę. – Co tu się stało? – Wygląda na to, że ktoś postanowił zniszczyć sieć informacji z kręgów towarzyskich. Utrzymaj ten tłum w ryzach – dodała, a potem odeszła szybkim krokiem, starając się omijać ślady krwi, żeby nie zatrzeć ich bardziej, niż już zostały zatarte.

Rozdział 2 Podążyła śladem krwi przez krótki hol, a potem w dół, po stromych schodach, gdzie był nieco dłuższy korytarz z toaletami – na jednych drzwiach widniał napis Femmes nad stylizowaną sylwetką kobiety, a na drugich, z sylwetką mężczyzny – Hommes. Ślady krwi wiodły do damskiej toalety. Eve przystanęła, wyjęła z zestawu puszkę substancji zabezpieczającej, pokryła nią dłonie i buty. Pchnęła drzwi. Krew, która, jak przypuszczała Dallas, wytrysnęła z tętnicy, zachlapała ścianę, pomalowaną na jasnozłoty kolor, a także fragment szerokiego, oprawionego w ramy lustra nad długim, srebrnym korytkiem ze srebrnymi, powyginanymi kurkami. Na podłodze utworzyła kałużę, która już zaczęła krzepnąć. Eve przeszła nad nią i otworzyła dużą, różową torebkę, wiszącą na haczyku obok umywalki. Zaczęła w niej grzebać. – Ofiara zostawiła torebkę z dowodem tożsamości. W torebce jest również gaz pieprzowy, urządzenie antynapadowe i… Proszę, proszę, paralizator, czego zabraniają przepisy. Świadczy to, że denatka albo paranoicznie bała się napadu, albo miała powód, żeby nosić przy sobie przedmioty służące do obrony. – A szminka do ust na półce pod lustrem prawdopodobnie też należała do niej – ciągnęła Eve. Potwierdziła to, umieściła marker na półce, sprawdziła, czy na oprawce są odciski palców, ustaliła, do kogo należą. Potem włożyła szminkę do torebki na dowody, którą zapieczętowała i opisała. – Przyszła tu, żeby skorzystać z toalety. Stała przed lustrem, malując usta, poprawiając fryzurę. Napastnik przypuszczalnie wszedł tutaj za nią. Mało prawdopodobne, żeby się gdzieś zaczaił. Musiał być uzbrojony, chociaż sama napaść mogła być wynikiem nagłego impulsu. Wyciągnął ostrze, przejechał nim po ramieniu kobiety. Z pobieżnych oględzin wynika, że zadano tylko jeden cios, czyli sprawca albo wiedział, gdzie należy przeciąć ramię, albo dopisało mu szczęście. Skłaniam się ku temu, że wiedział. Czy krzyknęła? – zadała sobie pytanie Eve. Wyobraziła sobie całą tę scenę, oczami duszy ujrzała reporterkę, stojącą przed lustrem. Drzwi się otwierają, pomyślała, Larinda Mars widzi zabójcę w lustrze. Odwraca się. Z całą pewnością się odwraca, sądząc po rozbryzgach krwi. – Jeśli krzyknęła, to niewystarczająco głośno, żebyśmy usłyszeli ją na górze. Napastnik… Jeśli uniknął plam krwi na ubraniu, to też nie dzięki szczęśliwemu przypadkowi. Wiedział, gdzie stanąć, żeby nie ochlapała go krew. Albo ukrył ślady krwi pod płaszczem. Krew z dłoni mógł zmyć na miejscu. Może miał rękawiczki, które później zdjął. Na chwilę zamknęła oczy, próbując sobie przypomnieć, kto schodził do łazienek i wracał na górę, kiedy ona siedziała przy stoliku i popijała wino. Pokręciła głową i znów rozejrzała się uważnie po pomieszczeniu. – Cztery kabiny. Francja-elegancja. Żadnych śladów walki, żadnych śladów sprzeczki. Wszystko nieskazitelnie czyste, pomijając krew. Może doszło do kłótni, pomyślała. Z jej towarzyszem, z kimś innym. Z kimś, kto też wpadł, by się napić. Z kimś, kto przyszedł za nią do baru. Wiele możliwości. Wzięła próbkę krwi. Pomyślała, że technicy zajmą się resztą.

A ona zrobiła teraz to, z czym zwlekała. Zadzwoniła do Roarke’a. Na wyświetlaczu ukazała się jego twarz. Te niesamowicie niebieskie oczy. Te ślicznie wykrojone usta i uśmiech przeznaczony tylko dla niej. – Pani porucznik, jak tam nasza Garnet? – DeWinter jest na górze w barze należącym do ciebie, Du Vin. – Ach, czyli chciałyście posmakować nieco francuskiej atmosfery. – W jego głosie słychać było śpiewny, irlandzki akcent. – Jak ci się tam podoba? – Całkiem mi się podobało, póki nie wpadła mi w ręce nowa sprawa. – No cóż. Szkoda mi ofiary i siebie, bo, jak przypuszczam, upłynie trochę czasu, nim wrócisz do domu. – Owszem, minie trochę czasu. Dosłownie wpadła mi w ręce nowa sprawa. Udało mi się złapać ofiarę, kiedy upadła. Niestety, wkrótce wyzionęła ducha na naprawdę ładnej posadzce twojego francuskiego baru. Uśmiech zniknął z jego twarzy, niebieskie oczy stały się zimne. – W moim lokalu doszło do zabójstwa? – Jestem w damskiej toalecie. Będziesz musiał kazać odmalować ściany. – Już tam jadę. – Dla zasady powiem, że nie ma potrzeby, żebyś tu przyjeżdżał. A ty nie musisz mi wyjaśniać, dlaczego zamierzasz przyjechać. Zobaczymy się, kiedy tu dotrzesz. Przykro mi. – Mnie też. – Rozłączył się. Akurat wsuwała telefon z powrotem do kieszeni, kiedy Peabody otworzyła drzwi. Rozejrzała się uważnie po pomieszczeniu. – Cóż, wiemy, gdzie to się stało. – Owszem. – Dotarł parawan. Ludzie trochę się uspokoili, ale na górze nadal panuje nerwowa atmosfera. Mam się zająć zwłokami czy słuchać zeznań? – Na razie ważniejsze jest przesłuchanie świadków. Kazałam droidom znaleźć osoby, które siedziały najbliżej jej boksu. Przesłuchaj je. Umówiła się tu z kimś na drinka. Mężczyzna rasy mieszanej, koło czterdziestki, falujące brązowe włosy, niebieskie oczy. Bogaty – miał na sobie drogi ciemnoszary garnitur… Niebieską koszulę, niebiesko-szary krawat z czerwonymi akcentami. I zegarek wyglądający na kosztowny, srebrny albo z białego złota. – Jak blisko nich siedziałaś? – Jak widać, niewystarczająco blisko, ale dość dobrze mu się przyjrzałam. Sądząc po jego minie, nie była to miła rozmowa. – Wiesz, kim jest denatka, prawda? – Tak. Larinda Mars, królowa skandali. Oficjalnie to potwierdzę. Kierowniczka już powinna znać nazwisko towarzysza Mars. Przesłuchaj świadków. Ja się dowiem, jak się nazywa mężczyzna, i sprawdzę go. – Technicy? – Tak, wezwij ich. I ekipę z kostnicy. Eve po raz ostatni rozejrzała się wokół, podeszła do torby, żeby ją zabrać jako dowód rzeczowy. – Za duża, żeby się zmieścić nawet w największej torbie na dowody. – Żeby rozwiązać ten problem, wrzuciła zawartość do jednej torby na dowody, opisała ją i zapieczętowała, a pustą torebkę zwinęła i umieściła osobno. Zabrała wszystko na górę i poszła prosto do Emily. – Czy znajdzie się jakieś pudło z pokrywką?

– Mam karton u siebie. Zaraz przyniosę. Pani porucznik, mężczyzna, który był z panią Mars, to Fabio Bellami. Mam jego namiary. Zrobiłam wydruk odczytu. Eve wzięła wydruk. – Dziękuję, to mi bardzo pomoże. – Pójdę po karton. Eve wsunęła kartkę do kieszeni. Najwyższa pora poświęcić trochę uwagi ofierze. DeWinter zsunęła się ze stołka, na którym przysiadła. – Czy mogę jakoś pomóc? Eve spojrzała na biały parawan. – Nie sądzę, żeby znalazło się tu zajęcie dla antropolog sądowej. – Byłam tutaj. Mam na dłoniach jej krew. Czy mogę jakoś pomóc? Dallas spojrzała na ludzi, wciąż stłoczonych w drugim końcu sali. – Sterling jeszcze tu jest. – Pozwolono mu razem z żoną wrócić do domu, ale został, żeby pomóc osobie, która doznała ataku paniki, i jeszcze jednej, która zemdlała. Według mnie jest bardzo dobrym lekarzem. Przypuszczam, że gdybyśmy dotarli do ofiary choćby pięć minut wcześniej, udałoby nam się ją uratować. Naturalnie to jedynie domysły. – Domysły mogą się okazać przydatne. – Eve wyciągnęła puszkę z substancją zabezpieczającą. – Zabezpiecz się. – Słucham? – Jeśli chcesz pomóc, musisz się zabezpieczyć. Już masz krew na botkach. DeWinter spojrzała na swoje buty. – Cholera. Zabezpieczyła się i weszły razem za parawan. Eve przykucnęła, wyjęła z zestawu podręcznego urządzenie do ustalania tożsamości, przyłożyła je do kciuka ofiary. – Potwierdzam, że ofiara to Larinda Mars, lat trzydzieści siedem… – Nie sądzę – wtrąciła DeWinter, więc Eve spojrzała na nią chłodno. – Dam sobie głowę uciąć, że więcej. Według mnie ofiara ma od czterdziestu do czterdziestu pięciu lat. – Przyjęłam do wiadomości. Według oficjalnych danych ofiara liczy sobie trzydzieści siedem lat. Mieszka przy Park Avenue dwieście sześćdziesiąt pięć w apartamencie numer trzy na ostatnim piętrze budynku. Panna, brak informacji, by kiedykolwiek była zamężna albo miała stałego partnera. Bezdzietna. Podaj mi miernik. Muszę potwierdzić godzinę zgonu. Kiedy jej towarzyszka szukała go w zestawie podręcznym, Eve sprawdziła, czy ofiara ma inne obrażenia. – Wygląda na to, że raniono ją jedynie w ramię. Do potwierdzenia przez lekarza sądowego. – Wzięła miernik, który podała jej DeWinter. – Śmierć nastąpiła o osiemnastej czterdzieści trzy, co się zgadza z tym, czego byłam świadkiem. Ofiara doznała uszkodzenia tętnicy ramiennej w prawym ramieniu. Wygląd rany świadczy, że posłużono się ostrym narzędziem, które przecięło tkaninę rękawa i skórę. Eve usiadła na piętach. – Dotarła tu z łazienki. Napastnik dopadł ją w damskiej toalecie. Opuściła łazienkę, przeszła do schodów, dotarła na górę, pokonała krótki hol, zrobiła kilka kroków w sali, nim upadła. – Chcesz znać moje zdanie? – Po to cię tu poprosiłam. – Nie od razu straciła orientację. Minęło kilka sekund, nawet do pół minuty, w zależności

od tego, jakie uszkodzenie tętnicy stwierdzi Li… Doktor Morris. Całkiem możliwe, że wyszła z toalety i dotarła do schodów, nim dostała zawrotów głowy. – Na dolnych stopniach jest więcej śladów krwi, na ścianach też są smugi. Prawdopodobnie dotknęła ściany. – Oparła się. Może zbierała siły albo przystanęła na schodach zdezorientowana. Potem ruszyła dalej, niemal machinalnie. Jej mózg i serce były już pozbawione krwi. – Poza tobą, lekarzami, może żołnierzami i gliniarzami, ile osób pomyślałoby, żeby ugodzić ją właśnie w to miejsce? Tak, by uszkodzić tętnicę? Jeśli się trzyma ostry przedmiot, raczej podcina się gardło albo zadaje cios w serce, żeby spowodować natychmiastowy zgon. Dzięki temu zyskuje się też więcej czasu na ucieczkę. – Pytasz czy tylko myślisz na głos? – Jedno i drugie. – Poderżnięcie gardła jest skuteczne – potwierdziła DeWinter – ale nieprzyjemne, szczególnie w miejscu publicznym. Cios w serce wymaga większej precyzji. Tętnica ramienna jest długa, więc stanowi łatwiejszy cel. Kilka centymetrów wyżej czy niżej nie robi żadnej różnicy. W przypadku serca jest inaczej. – Rozumiem. I zgadzam się z tobą. – Jeśli zaś chodzi o to, kto mógłby wiedzieć, jak uderzyć… Istnieje jedno przebogate źródło informacji. Nazywa się internet. – Tak, można tam znaleźć wszystko. Trzeba tylko poszukać. – Według ciebie zabójca szukał… – DeWinter znów spojrzała na Mars. – Jej. – Najprawdopodobniej tak. Zostawiła torebkę, a w niej portfel z pieniędzmi i kredytami, telefon. Ma na sobie biżuterię, na pierwszy rzut oka wartą, żeby ją ukraść. Ale sprawca nie zaprzątał sobie tym głowy. Czyli można wykluczyć rabunek jako motyw zabójstwa. – Eve się wyprostowała. – Zobaczymy, co ofiara ujawni Morrisowi. Niech Peabody spisze twoje zeznania. – Moje? – Jesteś świadkiem, DeWinter, więc tak. Należy zachować skrupulatność. Potem powinnaś wrócić do domu. Twoja córka prawdopodobnie zastanawia się, gdzie jesteś. – Wysłałam jej SMS, że będę późno. I nie, nie napisałam dlaczego. – Dobrze. Idź, opowiedz wszystko Peabody i jedź do domu. Zrobiłaś dla ofiary wszystko, co mogłaś. Przeszłam się wzdłuż śladów jej krwi i zgadzam się ze Sterlingiem. Nie żyła, nim upadła. Tylko jej mózg nie dostał jeszcze informacji. – Właściwie jeszcze nigdy nie byłam świadkiem śmierci – przyznała się DeWinter. – To zupełnie co innego, niż badać szczątki w terenie albo oglądać kości na stole w laboratorium. Tak, wrócę do domu. Chcę ­uściskać córkę. Czy możesz mnie informować o postępach śledztwa? – Mogę – odrzekła Eve. Kiedy została sama za parawanem, przez chwilę przyglądała się zmarłej. Od lat nie myślała o Larindzie Mars, a gdy dawno temu o niej myślała, czuła jedynie lekki niesmak i pogardę. Widocznie ktoś czuł znacznie więcej. – Kogo wkurzyłaś, Mars? Wciąż zasłonięta, Eve wyjęła palmtop i zaczęła sprawdzać Fabia Bellamiego. Kiedy wyszła zza parawanu, niemal wpadła na Roarke’a, który właśnie zamierzał odsunąć ściankę. – Szybko się zjawiłeś. Zaczekaj chwilkę. Wzięła torby z dowodami rzeczowymi i włożyła je do kartonu, który Emily postawiła na barze. Potem wyjęła z zestawu taśmę klejącą, okleiła nią karton, opisała go.

– Larinda Mars – powiedział Roarke. – Tak. – Obejrzała się przez ramię, zobaczyła, że grupa oczekujących zmniejszyła się o ponad połowę. Peabody siedziała z doktor DeWinter. – Wszystko ci opowiem, ale najpierw chcę przesłuchać pozostałych świadków. Na jakiś czas bar będzie musiał pozostać zamknięty. – To zrozumiałe. – McNab już powinien mieć zapisy z kamery umieszczonej na zewnątrz. Będę musiała się z nimi zapoznać. Zapisy z kamer w środku byłyby wielce przydatne. – Bywalcy drogiego baru nie lubią być obserwowani przez kamery. Jak do tej pory bardzo rzadko zdarzały się tu zabójstwa. Głos miał spięty, zimny. Nie mogła mieć o to do niego pretensji. – Rozumiem. Muszę dokończyć przesłuchiwanie świadków. Ekipa z kostnicy już jest w drodze. Podobnie jak technicy. Będziesz musiał uzbroić się w jeszcze trochę cierpliwości. Osobiście wpuściła do środka ekipę z kostnicy i techników. Wydała im polecenia. Kiedy mogła zająć się przesłuchiwaniem świadków, została tylko garstka osób na krzesłach i w boksach. Sami pracownicy baru. Usiadła razem z Cescą. – Przepraszam, że nie poznałam pani – odezwała się kierowniczka. – Dlaczego miałaby mnie pani rozpoznać? Nie obsługiwała pani stolika pani Mars, ale czy znała ją pani? – Przychodzi tu dwa razy w tygodniu. Czasami częściej. Lubi ten boks i lubi Kyle’a. Zwykle on ją obsługuje. – Widziała ją pani, jak schodziła na dół? – Nie. Ale widziałam, jak Kyle sprzątał stolik. Byliśmy dość zajęci, jak zwykle między wpół do szóstej a wpół do ósmej, kiedy ludzie przychodzą do baru po skończonej pracy. Pani i doktor DeWinter nie zamówiły dużo, w przeciwieństwie do gości przy innych stolikach. Dlatego biegałam tam i z powrotem. – Zauważyłam to. Widziała pani, jak ofiara weszła do sali po wizycie w toalecie? Zanim upadła? – Usłyszałam brzęk… Brzęk tłukącego się szkła, kiedy… I odruchowo się obejrzałam. Zobaczyłam ją, ktoś zaczął krzyczeć, pani biegła w jej stronę. Właściwie nie widziałam… Chyba tego nie zarejestrowałam. Nie widziałam krwi, póki pani Mars nie zaczęła się osuwać na ziemię i pani ją złapała. Na chwilę mnie zemdliło. Nigdy wcześniej nie widziałam tyle krwi. Potem ludzie zaczęli wołać i krzyczeć, w głowie mi się… – Zatoczyła palcami kółko w powietrzu nad swoimi fioletowymi włosami. – Więc usiadłam, spuściłam nisko głowę i czekałam, aż mi przejdzie. Powiedziała pani, żeby ktoś stanął koło drzwi. To mi pomogło… Że miałam coś do zrobienia. – Świetnie się pani spisała. Czy wcześniej widziała pani tutaj panią Mars z mężczyzną, z którym przyszła dziś wieczorem? – Nie sądzę. Nie wydaje mi się, żebym go znała. A był naprawdę przystojny, więc chybabym go zapamiętała. Ale zwykle mamy dużo pracy, a jeśli chodzi o stoliki, których się nie obsługuje… – No dobrze. Pani dane kontaktowe są w dokumentach, prawda? – Tak. Są potrzebne do wypłaty wynagrodzeń i na wypadek, gdyby zaszła konieczność przyjścia do pracy poza ustalonym harmonogramem. – W takim razie może pani wracać do domu. Zostanie pani poinformowana, kiedy ponownie ma się pani stawić w pracy. – Czy mogę zaczekać na Sherry? Pracuje w kuchni. Mieszkamy razem. Nie chcę sama

wracać do domu. Czuję się trochę… kiepsko. – Jasne. Czy podwieźć panie do domu? – Nie, mieszkamy zaledwie cztery przecznice stąd. Zaczekam na nią. – Proszę bardzo. Chce pani napić się wody? Może gazowanej? Do oczu kelnerki napłynęły łzy. – To ja powinnam obsługiwać panią. – Dzielnie się pani trzymała, Cesco. Świetnie się pani spisała. – Chętnie napiję się coli. – Dziewczyna otarła oczy. – Nie ma sprawy. Eve ją zostawiła, dała znak Roarke’owi. – Widzisz tę dziewczynę z fioletowymi włosami? To Cesca, jedna z kelnerek. Dzielnie się trzyma. Ale dobrze jej zrobi cola. – Zajmę się tym. Eve podeszła do Kyle’a, ssącego kciuk. Rozpoznała go, zauważyła, jak się zatrzymał koło boksu Larindy Mars. Usiadła teraz obok niego. – Jestem porucznik Dallas. – Już się pani przedstawiła. A ja jestem Kyle. Kyle Spinder. Był zdenerwowany. Odwrócił wzrok, a potem zamknął oczy, kiedy ekipa z kostnicy wytoczyła wózek, na którym leżała czarna torba ze zwłokami. – Rany… Mój Boże. – Proszę oddychać wolno i głęboko. – Nigdy wcześniej nie widziałem trupa. Nigdy. Tylko w kinie. Na filmach i w grach komputerowych. – Dziś wieczorem obsługiwał pan panią Mars i pana Bellamiego. – Zawsze zamawia kir royal. Pan Bellami pił wodę mineralną z plasterkiem limonki. Poza tym pani Mars poprosiła o kawior na grzance. Pan Bellami nic nie jadł. – Czy wcześniej przychodzili tu razem? – Nigdy go nie obsługiwałem. Nigdy go nie widziałem. Pani Mars jest naszym częstym gościem, umawia się tu z różnymi osobami. Zawsze jest dla mnie miła, czasami daje mi napiwek. Nigdy nie płaci rachunku. Płacą ci, z którymi się spotyka. Ale czasami daje mi napiwek. – O czym rozmawiali? Kyle miał nieszczęśliwą minę. – Nie powinienem ujawniać tego, o czym rozmawiają goście. – Tym razem jest inaczej. Tym razem policja prowadzi śledztwo w sprawie zabójstwa. Zrobił wielkie oczy. – Jest pani pewna? Może to był nieszczęśliwy wypadek. Nie wiadomo. – Moim obowiązkiem jest to ustalić. No więc o czym rozmawiali? – Chyba o spektaklu teatralnym. Starałem się nie zwracać uwagi, bo naprawdę nie wolno nam podsłuchiwać gości ani mówić o tym, co niechcący usłyszymy. Ale rozmawiali o sztuce, której producentem jest pan Bellami. Przynajmniej tak mi się zdaje. I o jakichś dziewczynach. Może o jakichś zakazanych substancjach. Być może o jego żonie. Przerywali rozmowę, kiedy do nich podchodziłem, więc nie za dużo słyszałem. Rozmawiali cicho. Pani Mars zwykle mówiła cicho. Pan Bellami też. Czasem osoby towarzyszące pani Mars nieco podnoszą głos, ale pan Bellami mówił cicho. – Jak pan by ich opisał? Zachowywali się wobec siebie uprzejmie? Pokręcił głową. – Chyba niezbyt uprzejmie. Pani Mars często się uśmiechała, ale… Pan Bellami nie był

zbyt szczęśliwy. Prawdę mówiąc, wyglądał na wkurzonego… Przepraszam, na zdenerwowanego, trochę wzburzonego. Może się kłócili, choć nie podnosili głosu. – Kto pierwszy wstał od stolika? – Pani Mars… Popatrywałem na nich na wypadek, gdyby chcieli zamówić jeszcze jedną kolejkę. Byliśmy zajęci, jednak zerkałem na nich. Widziałem, jak pani Mars wstała i poszła na dół. Na ogół przed opuszczeniem baru korzysta z toalety. Potem byłem zajęty, a kiedy znów spojrzałem na ich boks, pana Bellamiego nie było. Sprawdziłem, że zapłacił rachunek, więc sprzątnąłem stolik. – Mniej więcej ile czasu minęło od chwili, kiedy pan zauważył, że Bellami wyszedł, do sprzątnięcia stolika? – Naprawdę nie wiem. Niezbyt dużo. Chyba z pięć, dziesięć minut. Raczej pięć. Zapłacili goście przy innym stoliku, więc go uprzątnąłem, a kiedy niosłem tacę, odwróciłem się, żeby coś powiedzieć Bent… Bentley, która stała za barem. Ktoś na mnie wpadł, potrącił mnie, ale nie straciłem równowagi. Zobaczyłem, że to pani Mars. Zobaczyłem też krew i upuściłem tacę. Upuściłem tacę i zrobił się szum. – Czy wcześniej zauważył pan kogoś schodzącego na dół albo wracającego na górę? – Chyba nie. Staram się obserwować stoliki w swoim rewirze, żaden z moich gości nie był w toalecie poza panią Mars. Mam… Mam… Mam na sobie jej krew. Widzi pani? Kiedy na mnie wpadła, zostawiła ślady krwi. – Widzę. Dostanie pan czystą koszulę, a tę zabierzemy ze sobą. – Nie zabiłem jej! – Jego twarz zrobiła się blada jak prześcieradło, na policzki wystąpiły mu rumieńce. – Przysięgam! – O nic pana nie podejrzewam. Uważam, że wykonywał pan swoje obowiązki. Przyniosę panu koszulę i może pan wracać do domu. – Lubiłem ją. Zawsze była dla mnie miła. – Proszę tu zaczekać. Znowu podeszła do Roarke’a. – Ten chłopak potrzebuje czystej koszuli i miejsca, gdzie mógłby się przebrać. Tę, którą ma na sobie, muszę zabrać jako dowód rzeczowy. Ofiara wpadła na niego. Ma na sobie jej krew. Jest lekko roztrzęsiony. – Zajmę się tym. – Jeszcze jedno. Czy możesz poprosić kierowniczkę zmiany o nazwiska osób, które zapłaciły rachunki między osiemnastą trzydzieści a osiemnastą czterdzieści jeden? – Mogę. Przesłuchali wszystkich, w barze zostali tylko gliniarze i technicy. Eve z wdzięcznością przyjęła kawę, którą Roarke przyniósł jej w wielkiej, białej filiżance na spodku. – Dziękuję. Usiadła, żeby uporządkować myśli. Roarke usiadł naprzeciwko niej i czekał. – Jesteś samochodem? – Tak. – Pozwoliłbyś Peabody i McNabowi nim pojechać? – Pozwoliłbym. – Peabody! – Tak jest! – Peabody przełknęła ostatni łyk latte, którą piła, porządkując swoje notatki. – Chcę, żebyś razem z McNabem zawiozła ten karton do komendy, przekaż go do

magazynu dowodów rzeczowych. I niech McNab sprawdzi jej telefon i inne urządzenia elektroniczne, które miała przy sobie, chcę jak najszybciej otrzymać od niego pełny raport. Chcę też, żebyś zaczęła sprawdzać osoby, których nazwiska są w jej książce adresowej czy co tam ma. Prześlij mi ich listę. Możecie pojechać samochodem Roarke’a. Gdzie zaparkowałeś? – spytała go. – W alejce na tyłach budynku. – Wyrecytował kod. – Zaparkuj na moim miejscu w garażu. Roarke pośle kogoś po wóz. McNab, coś ciekawego na zapisach z kamer? – Nikt nie wchodził tylnymi drzwiami ani tamtędy nie wychodził. – Machinalnie potarł ucho z licznymi kolczykami. – Wiele osób wchodziło i wychodziło frontowymi drzwiami w interesującym nas przedziale czasowym. Jestem niemal pewien, że mam gościa, z którym się spotkała. Sądząc na podstawie jego opisu. Widać faceta z tyłu, ale wygląda na to, że opuścił bar o osiemnastej czterdzieści. Pięć innych osób, też widocznych tylko z tyłu, wyszło o osiemnastej trzydzieści osiem. Trzech mężczyzn i dwie kobiety. Wygląda na to, jakby byli razem. Dwie kobiety wyszły o osiemnastej czterdzieści jeden. – Prześlij mi kopię i zeznania wszystkich świadków. – Przyjedziesz do komendy? – spytała ją Peabody. – Nie, zamierzam złożyć wizytę mężczyźnie, z którym się umówiła w barze, a potem popracuję w domu. Jutro z samego rana pojadę do kostnicy. Czekaj tam na mnie, Peabody. Chyba że wydam ci inne polecenie. – „Wszystko podane na srebrnej tacy”. – Co? – Och, to jej powiedzenie… Ofiary. Z programu Larindy Mars Kto co robi?. „Wszystko podane na srebrnej tacy”. Nie, żebym oglądała takie rzeczy – dodała, według Eve zbyt skwapliwie. – Po prostu obiło mi się o uszy. – Jasne. Jedźcie. Zaczekaj, jakim cudem ty i McNab tak szybko tutaj dotarliście? Kiedy cię wezwałam, prawie godzinę wcześniej powinnaś była skończyć pracę. – Zostałam w komendzie i zajmowałam się robotą papierkową, czekając na McNaba. Musiał coś dokończyć. Zadzwoniłaś do mnie, akurat jak wychodziliśmy. – Dobrze się złożyło. McNab, dziękuję za pomoc. – Tam, gdzie Peabody, tam i ja. Ja prowadzę. – O nie. – Peabody zerwała się i go wyprzedziła. – Muszę zamknąć drzwi na klucz i je zaplombować – powiedziała Eve do Roarke’a. – Masz tu niczego sobie lokal. Dla mnie zbyt wytworny, ale niczego sobie. I obsługa jest pierwszorzędna. Znów będzie tu miło. Spojrzał na kałużę krwi i wypływającą z niej strużkę ściekającą po schodach. – Bardzo rzadko myślałem o Larindzie Mars, a kiedy już o niej pomyślałem, to w najlepszym przypadku kpiąco. Ale za czyjąś sprawą jej krew jest na posadzce mojego baru. Ufam, że dzięki tobie sprawiedliwości stanie się zadość. A ja zadbam o ten lokal i ludzi, którzy zarabiają na życie pracą tutaj. Znów się rozejrzał po barze, a potem wziął płaszcz Eve. – Zaplombujmy drzwi i opowiesz mi to, czego jeszcze nie wiem. Położyła dłoń na jego ramieniu, a potem, ponieważ byli sami, dotknęła jego policzka. – Wiem, że jesteś wściekły. – I nie mylisz się. – To się wydarzyło w twoim lokalu – powiedziała Eve, obejmując jego twarz dłońmi. – Do tego tuż pod moim nosem. Wierz mi, że jestem równie wściekła, jak ty. Sprawiedliwość,

powiadasz. Tak, dla ofiary to najważniejsze. Ale dla mnie to też sprawa osobista. Tuż pod moim nosem. Teraz z kolei on ujął jej twarz w dłonie i uśmiechnął się lekko. – Czyli obydwoje jesteśmy wściekli i prawdopodobnie poświęcimy tej właśnie zamordowanej kobiecie więcej uwagi, niż sobie na to zasłużyła za życia. – Śmierć wszystko zmieniła. – Owszem. – Pocałował ją, a potem przyłożył czoło do jej czoła. – Owszem. Więc oboje zrobimy wszystko, co należy zrobić.