Andrew, który pierwszy czyta moje książki,
i Halowi, który nie może się ich doczekać
Jedenaście lat wcześniej
Liście, błoto i trawa wygłuszają dźwięki. Nawet krzyk. Dziewczynka
to wie. Żaden odgłos, który mogłaby z siebie wydać, nie
pokona pół kilometra i nie dotrze do świateł samochodów i
latarń ulicznych, do oświetlonych okien wysokich budynków,
które widzi za murem. Miasto, choć tak bliskie, nie pomoże
jej, a krzyki tylko wyczerpałyby energię, której nie może
marnować.
Jest sama. Jeszcze przed chwilą nie była.
— Cathy — mówi. — Cathy, to nie jest zabawne.
Trudno sobie wyobrazić coś mniej zabawnego. Więc
dlaczego ktoś chichocze? Potem kolejny dźwięk. Jakiś
chrzęst, zgrzyt.
Mogłaby uciec. Most jest niedaleko. Mogłoby jej się udać.
Ale jeśli ucieknie, zostawi Cathy.
Lekki wiatr porusza liśćmi drzewa, pod którym stoi, i
dziewczyna nie jest w stanie opanować dreszczy. Ubierała
się parę godzin temu z myślą o dusznym pubie i jeździe do
domu ogrzewanym autobusem, a nie o staniu na dworze o
północy. Wiedząc, że lada moment może będzie musiała
uciekać, unosi jedną stopę, potem drugą i zdejmuje buty.
— Już mam tego dość — mówi głosem, który nie brzmi jak
jej własny. Robi krok naprzód, dalej od drzewa, trochę bliżej
wielkiej kamiennej płyty, leżącej przed nią w trawie. — Cathy
— powtarza. — Gdzie jesteś?
Odpowiada jej tylko ten zgrzyt.
Nocą kamienie wydają się wyższe. I nie tylko większe, ale
też czarniejsze i starsze. Za to krąg, który tworzą, jakby się
skurczył. Dziewczyna ma wrażenie, że te poza linią jej
wzroku przysuwają się bliżej, jakby grały z nią w „raz dwa
trzy, baba-jaga patrzy”; że jeśli teraz się odwróci, będą tuż,
tak blisko, że mogłaby ich dotknąć.
Ale jak tu się nie odwrócić, kiedy w głowie ma się takie
myśli; nie pisnąć ze strachu, kiedy ciemny ruchomy kształt
wyraźnie się zbliża. Jeden z pionowych głazów rozbił się na
dwie części, jakby skalna drzazga odłupała się od urwiska.
Odłamek stoi teraz osobno i robi krok naprzód.
Dziewczyna rusza biegiem, ale nie biegnie długo. Drugi
czarny kształt zagradza jej drogę, odcina ją od mostu.
Dziewczyna odwraca się. Jest jeszcze jeden. I jeszcze jeden.
Ciemne postacie podchodzą do niej. Nie da się uciec. Nie ma
po co krzyczeć. Może tylko obracać się w miejscu jak szczur
złapany w pułapkę. Postacie chwytają ją, ciągną w stronę
wielkiego, płaskiego kamienia i przynajmniej jedno się
wyjaśnia.
Dźwięk, który słyszy, to odgłos noża ostrzonego o kamień.
Część I
Brutalności tego mordu nie da się pojąć ani opisać.
„Star”, 31 sierpnia 1888 roku
1
Piątek, 31 sierpnia
Martwa kobieta osuwała się na mój samochód.
Jakimś cudem stała prosto, z wyciągniętymi rękami, z
palcami wczepionymi w krawędź drzwiczek pasażera.
Martwa kobieta bryzgała krwią na lakier samochodu; każdy
nowy rozprysk przykrywał poprzedni, aż wzór zaczął
przypominać pajęczą sieć.
Sekundę później odwróciła się i jej oczy spojrzały w moje.
Martwe oczy. W poprzek jej szyi ziała okrutna rana, jej
brzuch był plamą szkarłatu. Chwyciła mnie za rękę, a ja nie
mogłam się ruszyć. Ściskała mnie kurczowo. Mocno jak na
martwą kobietę.
Wiem, wiem, przecież stała, nadal się poruszała, ale nie
sposób było patrzeć w te oczy i wierzyć, że żyje. Biologicznie
jej ciało czepiało się jeszcze życia, słabnące serce wciąż biło,
miała resztki kontroli nad mięśniami. Szczegóły techniczne.
Te oczy wiedziały, że to koniec gry.
Nagle zrobiło mi się gorąco. Zanim zaszło słońce, był
ciepły wieczór, jeden z tych, kiedy londyńskie budynki i ulice
magazynują upał i ilekroć wychodzisz na dwór, uderza cię
fala nagrzanego powietrza. Ale to było coś innego — ten
pulsujący, lepki żar. To ciepło nie miało nic wspólnego z
pogodą.
Nie widziałam noża. Ale czułam jego rękojeść, wciskającą
się w mój brzuch. Kobieta przywarła do mnie tak mocno, że
wbijała nóż głębiej we własne ciało.
Spróbowałam ją odsunąć, przynajmniej na tyle, żeby nie
naciskać na nóż. Kaszlnęła, tyle że to kaszlnięcie wyszło z
rany na szyi, nie z ust. Coś chlapnęło mi na twarz i nagle
świat obrócił się wokół nas.
Upadłyśmy. Kobieta osunęła się na ziemię, a ja poleciałam
z nią; z impetem uderzyłam o asfalt, tłukąc sobie bark. Teraz
leżała płasko na chodniku i wpatrywała się w niebo, a ja
klęczałam nad nią. Jej pierś wciąż się poruszała — ledwie.
Jeszcze jest czas, wmawiałam sobie, choć wiedziałam, że
go nie ma. Potrzebowałam pomocy. Nie mogłam na nią
liczyć. Mały parking był pusty. Otaczały nas wysokie,
sześcio- i ośmiopiętrowe bloki i na jednym z balkonów
uchwyciłam błyskawiczny ruch. Potem już nic. Szarówka
gęstniała z każdą sekundą.
Kobieta została zaatakowana zaledwie przed chwilą.
Ktokolwiek to zrobił, musiał być blisko.
Oklepując kieszenie, szukałam krótkofalówki, nie
znalazłam jej i przez cały czas patrzyłam w oczy tej kobiety.
Moja torebka upadła parę kroków dalej. Pogrzebałam w niej,
odszukałam komórkę i wezwałam karetkę i policję na
parking przed Victoria House na osiedlu Brendon w
Kennington. Kiedy się rozłączyłam, dotarło do mnie, że
kobieta chwyciła mnie za rękę.
Martwa kobieta trzymała mnie za rękę, a ja niemal nie
byłam w stanie patrzeć w te oczy, widzieć, jak próbują
skupić się na mnie. Musiałam z nią rozmawiać, starać się,
żeby nie straciła przytomności. Nie mogłam słuchać głosu w
swojej głowie, który mówił mi, że to koniec.
— Będzie dobrze. Będzie dobrze — powtarzałam.
Ta sytuacja z całą pewnością nie była dobra.
— Pomoc już jedzie — powiedziałam, wiedząc, że jej nie da
się już pomóc. — Wszystko będzie dobrze.
Okłamujemy umierających, uświadomiłam sobie tego
wieczoru, kiedy w oddali rozległy się pierwsze syreny.
— Słyszysz ich? Już tu jadą. Tylko się trzymaj. — I jej, i
moje ręce były lepkie od krwi. Metalowy pasek jej zegarka
wciskał mi się w skórę. — No, zostań ze mną. — Syreny wyły
coraz głośniej. — Słyszysz ich? Już prawie są.
Tupot biegnących ludzi. Spojrzałam w górę i zobaczyłam
błyskające niebieskie światła, odbijające się w oknach.
Radiowóz zatrzymał się tuż przy moim golfie; policjant w
mundurze biegł w naszą stronę, mówiąc do krótkofalówki.
Dobiegł do nas i kucnął.
— Trzymaj się — powiedziałam. — Jest pomoc, zajmiemy
się tobą.
Policjant położył mi dłoń na ramieniu.
— Spokojnie — mówił takim samym tonem, jak ja parę
sekund temu, tyle że mówił to do mnie. — Karetka już jedzie.
Spokojnie.
Był po czterdziestce, przy kości, miał przerzedzające się
siwe włosy. Zdaje się, że go kiedyś widziałam.
— Proszę powiedzieć, gdzie jest pani ranna? — spytał.
Odwróciłam się do martwej kobiety. Teraz już naprawdę
martwej.
— Skarbie, możesz ze mną porozmawiać? Jak masz na
imię? Powiedz, gdzie jesteś ranna?
Nie ma już wątpliwości. Jasnoniebieskie oczy wbite w
przestrzeń. Ciało nieruchome. Ciekawe, czy słyszała
cokolwiek, co do niej mówiłam. Ma prześliczne włosy, teraz
to zauważyłam, najjaśniejszy odcień popielatego blondu.
Rozsypały się wachlarzem wokół jej głowy. Kolczyki odbijały
światło latarń i ich widok, połyskujących spomiędzy pasm
włosów, wydał mi się jakiś znajomy. Puściłam jej dłoń i
zaczęłam podnosić się z chodnika. Ktoś delikatnie
przytrzymał mnie na miejscu.
— Chyba nie powinnaś się ruszać, kotku. Zaczekaj na
karetkę.
Nie miałam siły się sprzeciwiać, więc po prostu
wpatrywałam się dalej w martwą kobietę. Krew zabryzgała
jej dół twarzy. Szyja i pierś były nią zalane. Tworzyła pod nią
kałużę na chodniku, znajdowała sobie wąskie szczeliny w
płytach, by płynąć coraz dalej. Pośrodku piersi zdołałam
jeszcze dostrzec fragment bluzki. Niżej nie było już widać
nic. Rana na szyi nie była najgorsza, o nie. Kiedyś słyszałam,
że w ciele kobiety jest przeciętnie około pięciu litrów krwi.
Ale nigdy się nie zastanawiałam, jak to by wyglądało, kiedy
cała się wyleje.
2
Nic mi nie jest, ja nie jestem ranna. To nie moja krew. Chciałam
wstać; nie pozwolili mi się ruszyć. Wokół blondynki kucało
trzech ratowników. Próbowali zatykać ranę na jej brzuchu
opatrunkami uciskowymi. Powiedzieli coś o tracheotomii.
Potem coś o tętnie obwodowym.
Teraz odwracali się do mnie. Podniosłam się. Skóra kleiła
mi się od krwi tej kobiety i zasychała już w ciepłym
powietrzu. Poczułam, że się chwieję, dostrzegłam ruch. Bloki
otaczające plac miały na zewnątrz długie korytarze na
każdym piętrze. Kilka minut wcześniej były puste, teraz
tłoczyli się na nich ludzie. Z tylnej kieszeni dżinsów
wyciągnęłam swoją legitymację i pokazałam ją najbliższemu
funkcjonariuszowi.
— Funkcjonariuszka Lacey Flint — powiedziałam. Obejrzał
legitymację i spojrzał mi w oczy dla potwierdzenia.
— Tak też mi się zdawało, że wygląda pani znajomo —
odparł. — Komisariat Southwark, zgadza się?
Przytaknęłam.
— Ona jest z dochodzeniówki — zwrócił się do czekających
ratowników, którzy, kiedy zorientowali się, że nic nie mogą
zrobić dla jasnowłosej kobiety, zainteresowali się mną.
Jeden z nich zrobił krok w moją stronę. Cofnęłam się.
— Nie powinniście mnie dotykać — ostrzegłam. — Nie
jestem ranna. — Spojrzałam na swoje zakrwawione ubranie,
czując dziesiątki oczu wpatrujące się we mnie. — Jestem
dowodem.
Nie pozwolono mi wymknąć się po cichu i anonimowo do
najbliższego komisariatu. Detektyw Stenning, pierwszy
śledczy, jaki zjawił się na miejscu, dostał telefon od
inspektor, która objęła sprawę. Była już w drodze i chciała,
żebym została na miejscu, dopóki ze mną nie porozmawia.
Pete Stenning pracował ze mną w Southwark, zanim
przeniósł się do wydziału zabójstw z siedzibą w Lewisham.
Nie był dużo starszy ode mnie, miał może około trzydziestki,
i należał do tych szczęściarzy, których los pobłogosławił
niemal powszechną sympatią. Mężczyźni go lubili, bo
pracował ciężko, ale nie na tyle ciężko, by ktoś poczuł się
zagrożony; interesowały go przyziemne sporty klasy
pracującej, takie jak piłka nożna, ale potrafił porozmawiać o
golfie czy krykiecie, nie gadał za dużo, ale jak mówił, to z
sensem. Kobiety go lubiły, bo był wysoki i szczupły, miał
ciemne kręcone włosy i bezczelny uśmiech.
Kiwnął mi głową, ale był zbyt zajęty powstrzymywaniem
gapiów, żeby do mnie podejść. Ciało blondynki już osłonięto
parawanami. Gapie, pozbawieni bardziej ekscytujących
widoków, koniecznie chcieli patrzeć na mnie. Wieść się
rozeszła. Ludzie SMS-owali do znajomych, którzy zjawiali się
natychmiast, żeby przyłączyć się do imprezy. Siedziałam z
tyłu radiowozu i starałam się unikać wścibskich spojrzeń i
robić, co do mnie należy.
Pierwsza godzina po zabójstwie jest najważniejsza — ślady
są jeszcze świeże, a trop sprawcy gorący. Musimy
przestrzegać ścisłych procedur. Nie pracowałam w zespole
zajmującym się morderstwami, dzień w dzień namierzałam
właścicieli skradzionych przedmiotów — to o wiele mniej
ekscytujące — ale wiedziałam, że muszę zapamiętać jak
najwięcej szczegółów. Byłam dobra w szczegółach, z czego
nie zawsze się cieszyłam, kiedy zwalano mi na głowę nudne
zadania, ale teraz powinnam być z tego zadowolona.
— Przyniosłem ci herbatę, skarbie. — Mundurowy, który
wyznaczył się na mojego opiekuna, właśnie wrócił. — I lepiej
pij szybko — dodał, podając mi kubek. — Pani inspektor
przyjechała.
Podążyłam wzrokiem za jego spojrzeniem i zobaczyłam, że
srebrny sportowy mercedes zaparkował niedaleko mojego
samochodu. Wysiadły z niego dwie osoby. Mężczyzna był
wysoki i nawet z daleka widziałam, że wie, do czego służy
siłownia. Miał na sobie dżinsy i szarą koszulkę polo. Opalone
ręce. Okulary przeciwsłoneczne.
Kobietę rozpoznałam natychmiast ze zdjęć. Szczupła jak
modelka, błyszczące czarne włosy ścięte na pawia i takie
dżinsy, za które babki bulą setki funtów. Najnowszy nabytek
jednego z dwudziestu siedmiu londyńskich wydziałów
zabójstw; kiedy została zatrudniona, obwieszczono to
oficjalnie w wewnętrznych biuletynach i nieoficjalnie na
najróżniejszych policyjnych blogach. Była dość młoda jak na
inspektora śledczego, sporo przed czterdziestką, ale właśnie
rozwiązała pewną głośną sprawę w Szkocji. Mówiło się też,
że wie o HOLMES-ie 2, policyjnej bazie danych, więcej niż
jakikolwiek inny oficer brytyjskiej policji. Oczywiście nie
zaszkodziło jej, że jest kobietą i to nie całkiem białą — o
czym nie omieszkały wspomnieć dwa niezbyt przyjazne blogi.
Patrzyłam, jak ona i jej towarzysz zakładają jasnoniebieskie
kombinezony ochronne i ochraniacze na buty. Inspektor
wcisnęła włosy pod kaptur. W końcu weszli za parawany —
mężczyzna w ostatniej chwili odsunął się, żeby przepuścić ją
pierwszą.
W tym momencie postacie w białych kombinezonach
kręciły się już po miejscu zdarzenia jak duchy. Przyjechała
ekipa kryminalistyczna. Wiedziałam, że ustawią wewnętrzny
kordon wokół ciała i zewnętrzny, otaczający cały teren. Od
teraz każdy, kto się pojawi, będzie musiał się meldować i
odmeldowywać, a dokładny czas jego wejścia i wyjścia
zostanie zapisany. Uczyłam się tego wszystkiego w akademii
policyjnej, ledwie parę miesięcy temu, ale po raz pierwszy
widziałam to w praktyce.
Nad miejscem, w którym wciąż leżało ciało, wznoszono coś
w rodzaju ogrodowego namiotu. Parawany już wcześniej
utworzyły ściany i po chwili technicy pracowali już w takim
jakby dużym, osłoniętym pomieszczeniu. Mój samochód
otoczono policyjną taśmą. Z furgonetki wyładowywano
reflektory. W tej chwili zza parawanu wyłonili się pani
inspektor i jej towarzysz. Rozmawiali ze sobą kilka sekund; w
końcu mężczyzna odwrócił się i przeszedł nad pasiastą
taśmą, wyznaczającą granice kordonu. Inspektor ruszyła w
moją stronę.
— To ja już cię zostawiam — powiedział mój opiekun i
odszedł z kubkiem, który mu oddałam.
Nowa pani inspektor stała przede mną. Nawet w
kombinezonie ochronnym wyglądała elegancko. Miała
ciemnokremową cerę i zielone oczy. Czytałam gdzieś, że jej
matka była Hinduską.
— Funkcjonariuszka Flint? — spytała z miękkim, szkockim
akcentem. Kiwnęłam głową. — Nie znamy się jeszcze —
ciągnęła. — Jestem Dana Tulloch.
3
Okej — powiedziała inspektor Tulloch. — Chodźmy powoli i proszę
mi opowiedzieć, co się działo.
Powlokłam się z nią, szurając nogami po chodniku. Kiedy
tylko Tulloch mnie zobaczyła, kazała przynieść dla mnie
kombinezon i ochraniacze na buty.
— Zmarznie pani — stwierdziła, choć wieczór był ciepły —
a poza tym lepiej zasłonić plamy krwi i nie przyciągać uwagi
gapiów.
Musiałam też włożyć lateksowe rękawiczki, żeby
zabezpieczyć ewentualne dowody na swoich dłoniach.
— Byłam na drugim piętrze — zaczęłam. — Mieszkanie
trzydzieści siedem. Zeszłam po tamtych schodach i skręciłam
w prawo.
— Co pani tu robiła?
— Rozmawiałam ze świadkiem — urwałam i poprawiłam
się. — Z potencjalnym świadkiem. Przychodzę tu w piątki
wieczorem od paru tygodni. To jedyna pora, kiedy prawie na
pewno nie zastanę w domu matki tej dziewczyny. Próbuję ją
namówić, żeby zeznawała w sprawie, a matka nie jest tym
zachwycona.
— Udało się pani?
Pokręciłam głową.
— Nie — przyznałam.
Dotarłyśmy do końca pasażu i znów widziałam placyk.
Mundurowi usiłowali przekonać ludzi, żeby wracali do
domów, ale bez wielkich efektów.
— Zdaje się, że w telewizji nie ma nic ciekawego —
mruknęła Tulloch. — Co to za sprawa?
— Gwałt zbiorowy — odparłam, wiedząc, że mogę się
spodziewać kłopotów. Nie pracowałam przy przestępstwach
na tle seksualnym, więc tutaj działałam trochę cichcem.
Parę lat temu Met, Policja Metropolitalna, powołała
zespoły, tak zwane Szafirowe Jednostki, które miały się
zajmować tego rodzaju przestępstwami. Wstąpiłam do policji
właśnie z myślą o takiej pracy i czekałam, aż pojawi się jakiś
wakat. A na razie starałam się być na bieżąco. Nie potrafiłam
się powstrzymać.
— Czy to przejście było puste, kiedy zeszła pani z klatki
schodowej? — spytała Tulloch.
— Tak mi się wydaje — odparłam, chociaż szczerze
mówiąc, nie miałam pewności. Zdenerwowałam się
odpowiedzią Rony, mojego potencjalnego świadka, i
zastanawiałam nad kolejnym ruchem, jeśli ogóle jakiś
miałam. Nie zwracałam uwagi, co się dzieje dookoła.
— Co pani zobaczyła, kiedy wyszła pani na plac? Ile osób?
Powoli odtworzyłyśmy moją drogę od schodów do placu.
Tulloch co parę sekund strzelała we mnie pytaniami.
Byłam wściekła na siebie, że uważniej nie obserwowałam
otoczenia, więc teraz starałam się jak mogłam. Ale raczej nie
widziałam nikogo. Słyszałam muzykę, głośny rap, którego nie
znałam. Nad osiedlem przeleciał śmigłowiec, niżej niż
zazwyczaj. Akurat zerknęłam w górę. Na pewno nigdy
wcześniej nie widziałam jasnowłosej kobiety. Przez sekundę
wydawało mi się, że skądś ją znam, ale nie, to wrażenie
minęło.
— W tym miejscu się obejrzałam — Obróciłam się do tyłu.
— Usłyszałam za plecami jakiś głośny hałas.
Spojrzałam Tulloch w oczy i wiedziałam, o czym myśli.
Obejrzałam się i prawdopodobnie w tej sekundzie
przegapiłam atak. W tym ułamku sekundy.
— Kiedy ją pani zobaczyła?
— Byłam już trochę bliżej — odparłam. — Szłam i
grzebałam w torebce... myślałam, że zostawiłam kluczyki... a
potem uniosłam głowę i ją zobaczyłam.
Znowu byłyśmy w samym środku akcji. Postać w bieli
robiła zdjęcia krwawych rozbryzgów na moim samochodzie.
— Proszę mówić dalej — rzuciła Tulloch.
— W pierwszej chwili nie zauważyłam krwi.
Przypuszczałam, że zatrzymała się, żeby zapytać o drogę,
może sądziła, że ktoś siedzi w samochodzie.
— Jak wyglądała? Proszę mi ją opisać.
— Wysoka — zaczęłam, nie bardzo wiedząc, do czego
zmierza. Przecież przed chwilą sama widziała tę kobietę.
Westchnęła.
— Jest pani śledczą, Flint. Jak wysoka?
— Prawie metr osiemdziesiąt — strzeliłam. — Wyższa ode
mnie, od pani. I szczupła.
Uniosła brwi.
— Rozmiar dwanaście — dodałam szybko. — Od tyłu
wzięłam ją za młodszą, pewnie dlatego, że szczupła i modnie
ubrana, ale kiedy zobaczyłam jej twarz, okazała się starsza,
niż się spodziewałam.
— Słucham dalej.
— Wyglądała dobrze — rozkręcałam się. Skoro Tulloch
chciała najdrobniejszych szczegółów, mogłam jej sprawić tę
przyjemność. — Nieźle ubrana. Drogie ciuchy. Proste, ale
porządne. Fryzura z profesjonalnego salonu. Takiego koloru
nie kupi się w buteleczce w Bootsie, i ani śladu odrostów.
Ładna cera i zęby, ale miała kurze łapki, odrobinę zwiotczałe
policzki.
— Więc oceniłaby pani jej wiek na...
— Powiedziałabym, dobrze zakonserwowana czterdziestka
piątka.
— Tak, ja też tak oceniam. — Dookoła nas panowało
zamieszanie, ale Tulloch nie odrywała wzroku od mojej
twarzy. Jakbyśmy były same na tym parkingu.
— Miała jakieś dokumenty? — spytałam. — Wiemy, kto to?
— W torebce nic — odezwał się męski głos. Odwróciłam
się. Człowiek, który przyjechał z Tulloch, dołączył do nas.
Nasunął okulary przeciwsłoneczne na czubek głowy. Wokół
prawego oka miał bliznę, wyglądała na świeżą. — Żadnych
dokumentów, kluczyków, tylko trochę gotówki i kosmetyków
do makijażu. Nie wiemy, jak tu dotarła. Jesteśmy dość daleko
od metra, a ona nie wygląda na kogoś, kto korzysta z
autobusów.
Tulloch rozglądała się po blokach wokół placu.
— Oczywiście kluczyki mogły zostać skradzione razem z
samochodem. Taka kobieta prawdopodobnie jeździ jakąś
ładną bryką — ciągnął facet. Mówił z lekkim
południowolondyńskim akcentem.
— Nosiła diamentowe kolczyki — zauważyłam. — To nie
był napad rabunkowy.
Spojrzał na mnie. Oczy miał niebieskie, niemal turkusowe.
To otoczone blizną było przekrwione.
— Mogły być sztuczne — zasugerował.
— Gdybym podrzynała komuś gardło i rozcinała brzuch dla
rabunku, raczej wzięłabym wszelką widoczną biżuterię, tak
na wszelki wypadek. A pan? — odparłam. — Poza tym miała
ładny zegarek. Kiedy umierała, drapał mnie w rękę.
Widziałam, że mu się to nie spodobało. Potarł zranione oko
i spojrzał na mnie, marszcząc brwi.
— Flint, to jest inspektor Joesbury — przedstawiła go
Tulloch. — Nie bierze udziału w tym dochodzeniu. Przyjechał
tu ze mną tylko dlatego, że się nudzi. Mark, to jest detektyw
Flint. Lacey, zgadza się?
— A właśnie... — Joesbury ledwie zauważył tę prezentację.
— W Lewisham chcą wiedzieć, kiedy ją przywieziesz.
Tulloch wciąż patrzyła na budynki dookoła nas.
— Nie rozumiem, Mark — powiedziała. — Jesteśmy
otoczeni mieszkaniami i wcale nie jest późno, dziesiątki ludzi
mogły widzieć, co się stało. Po co mordować kogoś akurat
tutaj?
Gdzieś niedaleko szczekał pies.
— Hm, nie znalazła się tu przypadkiem — stwierdził. — Ta
kobieta pasuje do Knightsbridge, nie do Kennington. Dzięki
eksperckiej wiedzy funkcjonariuszki Flint na temat biżuterii
napad rabunkowy wydaje się mało prawdopodobny, chociaż
oczywiście musimy znaleźć jej bryczę.
— Tutejsze dzieciaki nie zabiłyby dla samochodu —
podsunęłam, kiedy oboje zwrócili się w moją stronę. — Och,
ukradliby go, to na pewno, ale co najwyżej popchnęliby ją i
wyrwali jej kluczyki. Nie musieliby...
— Podrzynać gardła tak głęboko, żeby przeciąć tchawicę?
— dokończył Joesbury. — Rozpruwać brzucha od mostka aż
do kości łonowej. Nie, ma pani rację, Flint. To rzeczywiście
przesada.
Okej, z całą pewnością nie odbierałam od tego faceta
przyjaznych wibracji. Zrobiłam krok w tył i jeszcze jeden. Z
jakiegoś powodu, pewnie z szoku, mówiłam o wiele więcej
niż zwykle. Może po prostu powinnam się przymknąć na
chwilę. Nie wychylać się.
— Jak? — spytała Tulloch.
— Słucham? — rzucił Joesbury, który patrzył, jak się
cofam.
— Ona jeszcze stała, kiedy funkcjonariuszka Flint ją
zobaczyła — powiedziała Tulloch. — Jeszcze żyła, mimo tak
strasznych ran. To znaczy, że została zaatakowana parę
sekund wcześniej. Pewnie nawet w chwili, kiedy Flint szła tu
sobie spacerkiem i szamotała się z torebką. Jak on to zrobił?
Jak mógł tak ją pochlastać i zniknąć bez śladu?
Szła spacerkiem? Szamotała się z torebką? Tulloch
przedstawiała to niemal tak, jakby to wszystko była moja
wina. O mało znów nie otworzyłam ust, ale przypomniałam
sobie w samą porę. Nie wychylać się.
— Na placu nie ma monitoringu — poinformował Joesbury.
— Ale główna ulica jest ledwie parę metrów stąd. Stenning
poszedł zabezpieczyć wszelkie nagrania. Jeśli sprawca
wyszedł z osiedla, na pewno złapała go jakaś kamera.
Może to rzeczywiście moja wina. Gdybym miała głowę na
karku, może zobaczyłabym napastnika, zanim uderzył.
Mogłabym krzyknąć o pomoc, wezwać przez radio
najbliższego funkcjonariusza. Mogłabym powstrzymać atak.
Cholera, jeszcze wyrzutów sumienia brakowało mi do
szczęścia.
— Ktokolwiek to zrobił, musi być cały zakrwawiony —
ciągnął Joesbury, wciąż wpatrując się na mnie. — Na pewno
zostawił trop. — Obejrzał się za siebie. — Słyszę, że są już
psy.
Spojrzeliśmy w stronę parkingu. Zjawiły się dwa owczarki
niemieckie. Każdy z własnym opiekunem.
— Niekoniecznie — wypaliłam, zanim zdążyłam się ugryźć
w język. Oboje znów popatrzyli na mnie. — Jeśli ten ktoś
podciął jej gardło od tyłu, wcale nie musiał się pochlapać.
Cała krew trysnęła do przodu. Na mój samochód.
— A potem na panią. — Joesbury oderwał wzrok od mojej
twarzy i zerknął na plamy krwi, ledwie widoczne przez
kombinezon. — Skończyliśmy tutaj, Tully? — ciągnął. —
Naprawdę powinnaś zabrać funkcjonariuszkę Flint na
komisariat.
Tulloch wahała się przez moment.
— Dopilnuję tylko, żeby Neil…
— Anderson doskonale wie, co robi — odparł Joesbury. —
Sześciu funkcjonariuszy przesłuchuje świadków, ruch został
przekierowany, a nasi ludzie zaczną chodzić po
mieszkaniach, kiedy tylko psy skończą.
— A może ty ją zabierzesz? — spytała Tulloch. — Ja chcę
się tu jeszcze porządnie rozejrzeć, kiedy wszystko się trochę
uspokoi.
Joesbury zrobił taką minę, jakby chciał się sprzeciwiać, ale
w końcu uśmiechnął się do pani inspektor. Miał bardzo ładne
zęby.
— Czyli że dasz mi się przejechać tullymobilem? — spytał.
Kręcąc głową, rozpięła suwak jasnoniebieskiego
kombinezonu i zanurzyła rękę w kieszeni. Ze złym
spojrzeniem podała Joesbury’emu kluczyki.
— Jak go uszkodzisz, ja uszkodzę ciebie — rzuciła
ostrzegawczo.
— Chodźmy, Flint, zanim zmieni zdanie. — Joesbury
chwycił mnie za łokieć i pokierował w stronę srebrnego
mercedesa.
— I niech za żadne skarby nie ściąga kombinezonu! —
zawołała Tulloch, kiedy otworzył mi drzwiczki i wsiadłam do
środka.
Wnętrze wyglądało jak z salonu. Z ulgą rozsiadłam się w
skórzanym fotelu i zamknęłam oczy.
4
Było już po dziewiątej, ale na ulicach wciąż panował duży ruch i
posuwaliśmy się w żółwim tempie. Ciągle jeszcze piekły mnie
uwagi Tulloch o spacerowaniu i szamotaniu się, więc
siedziałam z zamkniętymi oczami i zadawałam sobie pytanie,
co mogłam zrobić inaczej. Joesbury się nie odzywał.
Po dziesięciu, może piętnastu minutach ciszy włączył
odtwarzacz i kabinę wypełniły niesamowite dźwięki
Clannadu.
— Och, chyba żartujesz — mruknął pod nosem. — Nie ma
tam czegoś w schowku?
Otworzyłam oczy i — wciąż w lateksowych rękawiczkach —
wyjęłam jedyną płytkę, jaka leżała w małym schowku.
— Średniowieczne chorały — przeczytałam z okładki.
Pokręcił głową.
— Jeśli będzie pani miała okazję pogadać z nią o jej guście
muzycznym, to proszę się nie krępować — powiedział. —
Przedwczoraj kazała mi słuchać zespołu Westlife.
Kiedy wjechaliśmy w Old Kent Road, znów zamilkł. Od
czasu do czasu, jak światło latarni padało na przednią szybę
pod odpowiednim kątem, widziałam jego odbicie. Nic
niezwykłego. Przed czterdziestką, jak obstawiałam. Krótko
ścięte, kasztanowe włosy. Nie golił się od paru dni. Twarz i
nagie przedramiona opalone. Zęby, jak zauważyłam już
wcześniej, równe i bardzo białe.
Minęło kolejne dziesięć minut i żadne z nas się nie
odezwało. Ale miałam wrażenie — widząc, jak ciągle
przechyla głowę — że i on obserwuje mnie w szybie.
— Przeżyłaby, gdybym dotarła do niej wcześniej? —
spytałam, kiedy skręciliśmy z Lewisham High Street na
parking za komisariatem.
— Pewnie nigdy się nie dowiemy — odparł. Nigdzie nie
było wolnego miejsca, więc stanął tuż za zielonym audi,
całkowicie blokując mu wyjazd.
— Żyła jeszcze parę sekund przed przyjazdem karetki —
podjęłam. — Powinnam przyłożyć coś do rany, prawda?
Spróbować zatamować krwotok.
Jeśli liczyłam na jakąkolwiek pociechę z ust tego gościa, to
się przeliczyłam.
— Jestem policjantem, nie ratownikiem medycznym. —
Wyłączył silnik. — Wygląda na to, że już na panią czekają.
Rzeczywiście czekali na nas dyżurny sierżant, technik
kryminalistyczny i policyjny obducent. Weszliśmy przez
zakratowane tylne drzwi komisariatu Lewisham i moje
przybycie zostało zaprotokołowane. Pracowałam w Met już
prawie cztery lata, ale przeczuwałam, że teraz obejrzę ją
sobie z zupełnie innej perspektywy.
Jakiś czas później siedziałam i gapiłam się na
brudnokremowe ściany i szare kafelki podłogi. Lewy bark
miałam obolały po upadku i czułam nadciągający ból głowy.
W ciągu ostatniej godziny musiałam się rozebrać do rosołu i
dać się zbadać policyjnemu lekarzowi. Po prysznicu znów
zostałam zbadana i obfotografowana. Obcięto mi paznokcie,
pobrano próbkę śliny, dokładnie (i boleśnie) wyczesano
włosy. A potem dostałam pomarańczowy kombinezon, zwykle
przeznaczony dla zatrzymanych w areszcie tymczasowym.
Nie jadłam kolacji i czy to z powodu spadku poziomu
cukru, szoku czy po prostu chłodu w pomieszczeniu nie
mogłam przestać się trząść. Wciąż widziałam wpatrujące się
we mnie jasnoniebieskie oczy.
Mogłam ją uratować. Gdybym nie zamknęła się w swoim
własnym światku, może nie prowadzilibyśmy teraz
dochodzenia w sprawie morderstwa. I wszyscy to wiedzieli. I
to zostanie mi w spadku do końca mojej służby w policji.
Będę tą funkcjonariuszką, która pozwoliła, żeby morderca
zadźgał kobietę niemal na jej oczach.
Drzwi otworzyły się i do pokoju wszedł inspektor Joesbury.
Spis treści: Strona redakcyjna Prolog Część I. Polly 1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 Część II. Annie 24 25 26 27 28 29
30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 Część III. Elizabeth 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 Cześć IV. Catharine 63 64
65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 Część V. Mary 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 Od Autorki Podziękowania Przypisy
Redakcja stylistyczna Dorota Kielczyk Korekta Hanna Lachowska Renata Kuk Projekt graficzny serii i okładki Małgorzata Cebo-Foniok Zdjęcia na okładce © Silas Manhood/Arcangel Images Tytuł oryginału Now You See Me Copyright © S. J. Bolton 2011 For the Polish edition Copyright © 2012 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. ISBN 978-83-4406-8 Warszawa 2012. Wydanie I Wydawnictwo AMBER Sp. z o.o. 02-952 Warszawa, ul. Wiertnicza 63 tel. 620 40 13, 620 81 62 www.wydawnictwoamber.pl Publikację elektorniczną przygotował iFormat
Andrew, który pierwszy czyta moje książki, i Halowi, który nie może się ich doczekać
Jedenaście lat wcześniej Liście, błoto i trawa wygłuszają dźwięki. Nawet krzyk. Dziewczynka to wie. Żaden odgłos, który mogłaby z siebie wydać, nie pokona pół kilometra i nie dotrze do świateł samochodów i latarń ulicznych, do oświetlonych okien wysokich budynków, które widzi za murem. Miasto, choć tak bliskie, nie pomoże jej, a krzyki tylko wyczerpałyby energię, której nie może marnować. Jest sama. Jeszcze przed chwilą nie była. — Cathy — mówi. — Cathy, to nie jest zabawne. Trudno sobie wyobrazić coś mniej zabawnego. Więc dlaczego ktoś chichocze? Potem kolejny dźwięk. Jakiś chrzęst, zgrzyt. Mogłaby uciec. Most jest niedaleko. Mogłoby jej się udać. Ale jeśli ucieknie, zostawi Cathy. Lekki wiatr porusza liśćmi drzewa, pod którym stoi, i dziewczyna nie jest w stanie opanować dreszczy. Ubierała się parę godzin temu z myślą o dusznym pubie i jeździe do domu ogrzewanym autobusem, a nie o staniu na dworze o północy. Wiedząc, że lada moment może będzie musiała uciekać, unosi jedną stopę, potem drugą i zdejmuje buty. — Już mam tego dość — mówi głosem, który nie brzmi jak jej własny. Robi krok naprzód, dalej od drzewa, trochę bliżej wielkiej kamiennej płyty, leżącej przed nią w trawie. — Cathy — powtarza. — Gdzie jesteś? Odpowiada jej tylko ten zgrzyt. Nocą kamienie wydają się wyższe. I nie tylko większe, ale też czarniejsze i starsze. Za to krąg, który tworzą, jakby się skurczył. Dziewczyna ma wrażenie, że te poza linią jej
wzroku przysuwają się bliżej, jakby grały z nią w „raz dwa trzy, baba-jaga patrzy”; że jeśli teraz się odwróci, będą tuż, tak blisko, że mogłaby ich dotknąć. Ale jak tu się nie odwrócić, kiedy w głowie ma się takie myśli; nie pisnąć ze strachu, kiedy ciemny ruchomy kształt wyraźnie się zbliża. Jeden z pionowych głazów rozbił się na dwie części, jakby skalna drzazga odłupała się od urwiska. Odłamek stoi teraz osobno i robi krok naprzód. Dziewczyna rusza biegiem, ale nie biegnie długo. Drugi czarny kształt zagradza jej drogę, odcina ją od mostu. Dziewczyna odwraca się. Jest jeszcze jeden. I jeszcze jeden. Ciemne postacie podchodzą do niej. Nie da się uciec. Nie ma po co krzyczeć. Może tylko obracać się w miejscu jak szczur złapany w pułapkę. Postacie chwytają ją, ciągną w stronę wielkiego, płaskiego kamienia i przynajmniej jedno się wyjaśnia. Dźwięk, który słyszy, to odgłos noża ostrzonego o kamień.
Część I Brutalności tego mordu nie da się pojąć ani opisać. „Star”, 31 sierpnia 1888 roku
1 Piątek, 31 sierpnia Martwa kobieta osuwała się na mój samochód. Jakimś cudem stała prosto, z wyciągniętymi rękami, z palcami wczepionymi w krawędź drzwiczek pasażera. Martwa kobieta bryzgała krwią na lakier samochodu; każdy nowy rozprysk przykrywał poprzedni, aż wzór zaczął przypominać pajęczą sieć. Sekundę później odwróciła się i jej oczy spojrzały w moje. Martwe oczy. W poprzek jej szyi ziała okrutna rana, jej brzuch był plamą szkarłatu. Chwyciła mnie za rękę, a ja nie mogłam się ruszyć. Ściskała mnie kurczowo. Mocno jak na martwą kobietę. Wiem, wiem, przecież stała, nadal się poruszała, ale nie sposób było patrzeć w te oczy i wierzyć, że żyje. Biologicznie jej ciało czepiało się jeszcze życia, słabnące serce wciąż biło, miała resztki kontroli nad mięśniami. Szczegóły techniczne. Te oczy wiedziały, że to koniec gry. Nagle zrobiło mi się gorąco. Zanim zaszło słońce, był ciepły wieczór, jeden z tych, kiedy londyńskie budynki i ulice magazynują upał i ilekroć wychodzisz na dwór, uderza cię fala nagrzanego powietrza. Ale to było coś innego — ten pulsujący, lepki żar. To ciepło nie miało nic wspólnego z pogodą. Nie widziałam noża. Ale czułam jego rękojeść, wciskającą się w mój brzuch. Kobieta przywarła do mnie tak mocno, że wbijała nóż głębiej we własne ciało. Spróbowałam ją odsunąć, przynajmniej na tyle, żeby nie naciskać na nóż. Kaszlnęła, tyle że to kaszlnięcie wyszło z rany na szyi, nie z ust. Coś chlapnęło mi na twarz i nagle świat obrócił się wokół nas. Upadłyśmy. Kobieta osunęła się na ziemię, a ja poleciałam
z nią; z impetem uderzyłam o asfalt, tłukąc sobie bark. Teraz leżała płasko na chodniku i wpatrywała się w niebo, a ja klęczałam nad nią. Jej pierś wciąż się poruszała — ledwie. Jeszcze jest czas, wmawiałam sobie, choć wiedziałam, że go nie ma. Potrzebowałam pomocy. Nie mogłam na nią liczyć. Mały parking był pusty. Otaczały nas wysokie, sześcio- i ośmiopiętrowe bloki i na jednym z balkonów uchwyciłam błyskawiczny ruch. Potem już nic. Szarówka gęstniała z każdą sekundą. Kobieta została zaatakowana zaledwie przed chwilą. Ktokolwiek to zrobił, musiał być blisko. Oklepując kieszenie, szukałam krótkofalówki, nie znalazłam jej i przez cały czas patrzyłam w oczy tej kobiety. Moja torebka upadła parę kroków dalej. Pogrzebałam w niej, odszukałam komórkę i wezwałam karetkę i policję na parking przed Victoria House na osiedlu Brendon w Kennington. Kiedy się rozłączyłam, dotarło do mnie, że kobieta chwyciła mnie za rękę. Martwa kobieta trzymała mnie za rękę, a ja niemal nie byłam w stanie patrzeć w te oczy, widzieć, jak próbują skupić się na mnie. Musiałam z nią rozmawiać, starać się, żeby nie straciła przytomności. Nie mogłam słuchać głosu w swojej głowie, który mówił mi, że to koniec. — Będzie dobrze. Będzie dobrze — powtarzałam. Ta sytuacja z całą pewnością nie była dobra. — Pomoc już jedzie — powiedziałam, wiedząc, że jej nie da się już pomóc. — Wszystko będzie dobrze. Okłamujemy umierających, uświadomiłam sobie tego wieczoru, kiedy w oddali rozległy się pierwsze syreny. — Słyszysz ich? Już tu jadą. Tylko się trzymaj. — I jej, i moje ręce były lepkie od krwi. Metalowy pasek jej zegarka wciskał mi się w skórę. — No, zostań ze mną. — Syreny wyły coraz głośniej. — Słyszysz ich? Już prawie są. Tupot biegnących ludzi. Spojrzałam w górę i zobaczyłam błyskające niebieskie światła, odbijające się w oknach. Radiowóz zatrzymał się tuż przy moim golfie; policjant w
mundurze biegł w naszą stronę, mówiąc do krótkofalówki. Dobiegł do nas i kucnął. — Trzymaj się — powiedziałam. — Jest pomoc, zajmiemy się tobą. Policjant położył mi dłoń na ramieniu. — Spokojnie — mówił takim samym tonem, jak ja parę sekund temu, tyle że mówił to do mnie. — Karetka już jedzie. Spokojnie. Był po czterdziestce, przy kości, miał przerzedzające się siwe włosy. Zdaje się, że go kiedyś widziałam. — Proszę powiedzieć, gdzie jest pani ranna? — spytał. Odwróciłam się do martwej kobiety. Teraz już naprawdę martwej. — Skarbie, możesz ze mną porozmawiać? Jak masz na imię? Powiedz, gdzie jesteś ranna? Nie ma już wątpliwości. Jasnoniebieskie oczy wbite w przestrzeń. Ciało nieruchome. Ciekawe, czy słyszała cokolwiek, co do niej mówiłam. Ma prześliczne włosy, teraz to zauważyłam, najjaśniejszy odcień popielatego blondu. Rozsypały się wachlarzem wokół jej głowy. Kolczyki odbijały światło latarń i ich widok, połyskujących spomiędzy pasm włosów, wydał mi się jakiś znajomy. Puściłam jej dłoń i zaczęłam podnosić się z chodnika. Ktoś delikatnie przytrzymał mnie na miejscu. — Chyba nie powinnaś się ruszać, kotku. Zaczekaj na karetkę. Nie miałam siły się sprzeciwiać, więc po prostu wpatrywałam się dalej w martwą kobietę. Krew zabryzgała jej dół twarzy. Szyja i pierś były nią zalane. Tworzyła pod nią kałużę na chodniku, znajdowała sobie wąskie szczeliny w płytach, by płynąć coraz dalej. Pośrodku piersi zdołałam jeszcze dostrzec fragment bluzki. Niżej nie było już widać nic. Rana na szyi nie była najgorsza, o nie. Kiedyś słyszałam, że w ciele kobiety jest przeciętnie około pięciu litrów krwi. Ale nigdy się nie zastanawiałam, jak to by wyglądało, kiedy cała się wyleje.
2 Nic mi nie jest, ja nie jestem ranna. To nie moja krew. Chciałam wstać; nie pozwolili mi się ruszyć. Wokół blondynki kucało trzech ratowników. Próbowali zatykać ranę na jej brzuchu opatrunkami uciskowymi. Powiedzieli coś o tracheotomii. Potem coś o tętnie obwodowym. Teraz odwracali się do mnie. Podniosłam się. Skóra kleiła mi się od krwi tej kobiety i zasychała już w ciepłym powietrzu. Poczułam, że się chwieję, dostrzegłam ruch. Bloki otaczające plac miały na zewnątrz długie korytarze na każdym piętrze. Kilka minut wcześniej były puste, teraz tłoczyli się na nich ludzie. Z tylnej kieszeni dżinsów wyciągnęłam swoją legitymację i pokazałam ją najbliższemu funkcjonariuszowi. — Funkcjonariuszka Lacey Flint — powiedziałam. Obejrzał legitymację i spojrzał mi w oczy dla potwierdzenia. — Tak też mi się zdawało, że wygląda pani znajomo — odparł. — Komisariat Southwark, zgadza się? Przytaknęłam. — Ona jest z dochodzeniówki — zwrócił się do czekających ratowników, którzy, kiedy zorientowali się, że nic nie mogą zrobić dla jasnowłosej kobiety, zainteresowali się mną. Jeden z nich zrobił krok w moją stronę. Cofnęłam się. — Nie powinniście mnie dotykać — ostrzegłam. — Nie jestem ranna. — Spojrzałam na swoje zakrwawione ubranie, czując dziesiątki oczu wpatrujące się we mnie. — Jestem dowodem. Nie pozwolono mi wymknąć się po cichu i anonimowo do najbliższego komisariatu. Detektyw Stenning, pierwszy śledczy, jaki zjawił się na miejscu, dostał telefon od inspektor, która objęła sprawę. Była już w drodze i chciała, żebym została na miejscu, dopóki ze mną nie porozmawia.
Pete Stenning pracował ze mną w Southwark, zanim przeniósł się do wydziału zabójstw z siedzibą w Lewisham. Nie był dużo starszy ode mnie, miał może około trzydziestki, i należał do tych szczęściarzy, których los pobłogosławił niemal powszechną sympatią. Mężczyźni go lubili, bo pracował ciężko, ale nie na tyle ciężko, by ktoś poczuł się zagrożony; interesowały go przyziemne sporty klasy pracującej, takie jak piłka nożna, ale potrafił porozmawiać o golfie czy krykiecie, nie gadał za dużo, ale jak mówił, to z sensem. Kobiety go lubiły, bo był wysoki i szczupły, miał ciemne kręcone włosy i bezczelny uśmiech. Kiwnął mi głową, ale był zbyt zajęty powstrzymywaniem gapiów, żeby do mnie podejść. Ciało blondynki już osłonięto parawanami. Gapie, pozbawieni bardziej ekscytujących widoków, koniecznie chcieli patrzeć na mnie. Wieść się rozeszła. Ludzie SMS-owali do znajomych, którzy zjawiali się natychmiast, żeby przyłączyć się do imprezy. Siedziałam z tyłu radiowozu i starałam się unikać wścibskich spojrzeń i robić, co do mnie należy. Pierwsza godzina po zabójstwie jest najważniejsza — ślady są jeszcze świeże, a trop sprawcy gorący. Musimy przestrzegać ścisłych procedur. Nie pracowałam w zespole zajmującym się morderstwami, dzień w dzień namierzałam właścicieli skradzionych przedmiotów — to o wiele mniej ekscytujące — ale wiedziałam, że muszę zapamiętać jak najwięcej szczegółów. Byłam dobra w szczegółach, z czego nie zawsze się cieszyłam, kiedy zwalano mi na głowę nudne zadania, ale teraz powinnam być z tego zadowolona. — Przyniosłem ci herbatę, skarbie. — Mundurowy, który wyznaczył się na mojego opiekuna, właśnie wrócił. — I lepiej pij szybko — dodał, podając mi kubek. — Pani inspektor przyjechała. Podążyłam wzrokiem za jego spojrzeniem i zobaczyłam, że srebrny sportowy mercedes zaparkował niedaleko mojego samochodu. Wysiadły z niego dwie osoby. Mężczyzna był wysoki i nawet z daleka widziałam, że wie, do czego służy siłownia. Miał na sobie dżinsy i szarą koszulkę polo. Opalone
ręce. Okulary przeciwsłoneczne. Kobietę rozpoznałam natychmiast ze zdjęć. Szczupła jak modelka, błyszczące czarne włosy ścięte na pawia i takie dżinsy, za które babki bulą setki funtów. Najnowszy nabytek jednego z dwudziestu siedmiu londyńskich wydziałów zabójstw; kiedy została zatrudniona, obwieszczono to oficjalnie w wewnętrznych biuletynach i nieoficjalnie na najróżniejszych policyjnych blogach. Była dość młoda jak na inspektora śledczego, sporo przed czterdziestką, ale właśnie rozwiązała pewną głośną sprawę w Szkocji. Mówiło się też, że wie o HOLMES-ie 2, policyjnej bazie danych, więcej niż jakikolwiek inny oficer brytyjskiej policji. Oczywiście nie zaszkodziło jej, że jest kobietą i to nie całkiem białą — o czym nie omieszkały wspomnieć dwa niezbyt przyjazne blogi. Patrzyłam, jak ona i jej towarzysz zakładają jasnoniebieskie kombinezony ochronne i ochraniacze na buty. Inspektor wcisnęła włosy pod kaptur. W końcu weszli za parawany — mężczyzna w ostatniej chwili odsunął się, żeby przepuścić ją pierwszą. W tym momencie postacie w białych kombinezonach kręciły się już po miejscu zdarzenia jak duchy. Przyjechała ekipa kryminalistyczna. Wiedziałam, że ustawią wewnętrzny kordon wokół ciała i zewnętrzny, otaczający cały teren. Od teraz każdy, kto się pojawi, będzie musiał się meldować i odmeldowywać, a dokładny czas jego wejścia i wyjścia zostanie zapisany. Uczyłam się tego wszystkiego w akademii policyjnej, ledwie parę miesięcy temu, ale po raz pierwszy widziałam to w praktyce. Nad miejscem, w którym wciąż leżało ciało, wznoszono coś w rodzaju ogrodowego namiotu. Parawany już wcześniej utworzyły ściany i po chwili technicy pracowali już w takim jakby dużym, osłoniętym pomieszczeniu. Mój samochód otoczono policyjną taśmą. Z furgonetki wyładowywano reflektory. W tej chwili zza parawanu wyłonili się pani inspektor i jej towarzysz. Rozmawiali ze sobą kilka sekund; w końcu mężczyzna odwrócił się i przeszedł nad pasiastą taśmą, wyznaczającą granice kordonu. Inspektor ruszyła w
moją stronę. — To ja już cię zostawiam — powiedział mój opiekun i odszedł z kubkiem, który mu oddałam. Nowa pani inspektor stała przede mną. Nawet w kombinezonie ochronnym wyglądała elegancko. Miała ciemnokremową cerę i zielone oczy. Czytałam gdzieś, że jej matka była Hinduską. — Funkcjonariuszka Flint? — spytała z miękkim, szkockim akcentem. Kiwnęłam głową. — Nie znamy się jeszcze — ciągnęła. — Jestem Dana Tulloch.
3 Okej — powiedziała inspektor Tulloch. — Chodźmy powoli i proszę mi opowiedzieć, co się działo. Powlokłam się z nią, szurając nogami po chodniku. Kiedy tylko Tulloch mnie zobaczyła, kazała przynieść dla mnie kombinezon i ochraniacze na buty. — Zmarznie pani — stwierdziła, choć wieczór był ciepły — a poza tym lepiej zasłonić plamy krwi i nie przyciągać uwagi gapiów. Musiałam też włożyć lateksowe rękawiczki, żeby zabezpieczyć ewentualne dowody na swoich dłoniach. — Byłam na drugim piętrze — zaczęłam. — Mieszkanie trzydzieści siedem. Zeszłam po tamtych schodach i skręciłam w prawo. — Co pani tu robiła? — Rozmawiałam ze świadkiem — urwałam i poprawiłam się. — Z potencjalnym świadkiem. Przychodzę tu w piątki wieczorem od paru tygodni. To jedyna pora, kiedy prawie na pewno nie zastanę w domu matki tej dziewczyny. Próbuję ją namówić, żeby zeznawała w sprawie, a matka nie jest tym zachwycona. — Udało się pani? Pokręciłam głową. — Nie — przyznałam. Dotarłyśmy do końca pasażu i znów widziałam placyk. Mundurowi usiłowali przekonać ludzi, żeby wracali do domów, ale bez wielkich efektów. — Zdaje się, że w telewizji nie ma nic ciekawego — mruknęła Tulloch. — Co to za sprawa? — Gwałt zbiorowy — odparłam, wiedząc, że mogę się spodziewać kłopotów. Nie pracowałam przy przestępstwach na tle seksualnym, więc tutaj działałam trochę cichcem.
Parę lat temu Met, Policja Metropolitalna, powołała zespoły, tak zwane Szafirowe Jednostki, które miały się zajmować tego rodzaju przestępstwami. Wstąpiłam do policji właśnie z myślą o takiej pracy i czekałam, aż pojawi się jakiś wakat. A na razie starałam się być na bieżąco. Nie potrafiłam się powstrzymać. — Czy to przejście było puste, kiedy zeszła pani z klatki schodowej? — spytała Tulloch. — Tak mi się wydaje — odparłam, chociaż szczerze mówiąc, nie miałam pewności. Zdenerwowałam się odpowiedzią Rony, mojego potencjalnego świadka, i zastanawiałam nad kolejnym ruchem, jeśli ogóle jakiś miałam. Nie zwracałam uwagi, co się dzieje dookoła. — Co pani zobaczyła, kiedy wyszła pani na plac? Ile osób? Powoli odtworzyłyśmy moją drogę od schodów do placu. Tulloch co parę sekund strzelała we mnie pytaniami. Byłam wściekła na siebie, że uważniej nie obserwowałam otoczenia, więc teraz starałam się jak mogłam. Ale raczej nie widziałam nikogo. Słyszałam muzykę, głośny rap, którego nie znałam. Nad osiedlem przeleciał śmigłowiec, niżej niż zazwyczaj. Akurat zerknęłam w górę. Na pewno nigdy wcześniej nie widziałam jasnowłosej kobiety. Przez sekundę wydawało mi się, że skądś ją znam, ale nie, to wrażenie minęło. — W tym miejscu się obejrzałam — Obróciłam się do tyłu. — Usłyszałam za plecami jakiś głośny hałas. Spojrzałam Tulloch w oczy i wiedziałam, o czym myśli. Obejrzałam się i prawdopodobnie w tej sekundzie przegapiłam atak. W tym ułamku sekundy. — Kiedy ją pani zobaczyła? — Byłam już trochę bliżej — odparłam. — Szłam i grzebałam w torebce... myślałam, że zostawiłam kluczyki... a potem uniosłam głowę i ją zobaczyłam. Znowu byłyśmy w samym środku akcji. Postać w bieli robiła zdjęcia krwawych rozbryzgów na moim samochodzie. — Proszę mówić dalej — rzuciła Tulloch.
— W pierwszej chwili nie zauważyłam krwi. Przypuszczałam, że zatrzymała się, żeby zapytać o drogę, może sądziła, że ktoś siedzi w samochodzie. — Jak wyglądała? Proszę mi ją opisać. — Wysoka — zaczęłam, nie bardzo wiedząc, do czego zmierza. Przecież przed chwilą sama widziała tę kobietę. Westchnęła. — Jest pani śledczą, Flint. Jak wysoka? — Prawie metr osiemdziesiąt — strzeliłam. — Wyższa ode mnie, od pani. I szczupła. Uniosła brwi. — Rozmiar dwanaście — dodałam szybko. — Od tyłu wzięłam ją za młodszą, pewnie dlatego, że szczupła i modnie ubrana, ale kiedy zobaczyłam jej twarz, okazała się starsza, niż się spodziewałam. — Słucham dalej. — Wyglądała dobrze — rozkręcałam się. Skoro Tulloch chciała najdrobniejszych szczegółów, mogłam jej sprawić tę przyjemność. — Nieźle ubrana. Drogie ciuchy. Proste, ale porządne. Fryzura z profesjonalnego salonu. Takiego koloru nie kupi się w buteleczce w Bootsie, i ani śladu odrostów. Ładna cera i zęby, ale miała kurze łapki, odrobinę zwiotczałe policzki. — Więc oceniłaby pani jej wiek na... — Powiedziałabym, dobrze zakonserwowana czterdziestka piątka. — Tak, ja też tak oceniam. — Dookoła nas panowało zamieszanie, ale Tulloch nie odrywała wzroku od mojej twarzy. Jakbyśmy były same na tym parkingu. — Miała jakieś dokumenty? — spytałam. — Wiemy, kto to? — W torebce nic — odezwał się męski głos. Odwróciłam się. Człowiek, który przyjechał z Tulloch, dołączył do nas. Nasunął okulary przeciwsłoneczne na czubek głowy. Wokół prawego oka miał bliznę, wyglądała na świeżą. — Żadnych dokumentów, kluczyków, tylko trochę gotówki i kosmetyków
do makijażu. Nie wiemy, jak tu dotarła. Jesteśmy dość daleko od metra, a ona nie wygląda na kogoś, kto korzysta z autobusów. Tulloch rozglądała się po blokach wokół placu. — Oczywiście kluczyki mogły zostać skradzione razem z samochodem. Taka kobieta prawdopodobnie jeździ jakąś ładną bryką — ciągnął facet. Mówił z lekkim południowolondyńskim akcentem. — Nosiła diamentowe kolczyki — zauważyłam. — To nie był napad rabunkowy. Spojrzał na mnie. Oczy miał niebieskie, niemal turkusowe. To otoczone blizną było przekrwione. — Mogły być sztuczne — zasugerował. — Gdybym podrzynała komuś gardło i rozcinała brzuch dla rabunku, raczej wzięłabym wszelką widoczną biżuterię, tak na wszelki wypadek. A pan? — odparłam. — Poza tym miała ładny zegarek. Kiedy umierała, drapał mnie w rękę. Widziałam, że mu się to nie spodobało. Potarł zranione oko i spojrzał na mnie, marszcząc brwi. — Flint, to jest inspektor Joesbury — przedstawiła go Tulloch. — Nie bierze udziału w tym dochodzeniu. Przyjechał tu ze mną tylko dlatego, że się nudzi. Mark, to jest detektyw Flint. Lacey, zgadza się? — A właśnie... — Joesbury ledwie zauważył tę prezentację. — W Lewisham chcą wiedzieć, kiedy ją przywieziesz. Tulloch wciąż patrzyła na budynki dookoła nas. — Nie rozumiem, Mark — powiedziała. — Jesteśmy otoczeni mieszkaniami i wcale nie jest późno, dziesiątki ludzi mogły widzieć, co się stało. Po co mordować kogoś akurat tutaj? Gdzieś niedaleko szczekał pies. — Hm, nie znalazła się tu przypadkiem — stwierdził. — Ta kobieta pasuje do Knightsbridge, nie do Kennington. Dzięki eksperckiej wiedzy funkcjonariuszki Flint na temat biżuterii napad rabunkowy wydaje się mało prawdopodobny, chociaż oczywiście musimy znaleźć jej bryczę.
— Tutejsze dzieciaki nie zabiłyby dla samochodu — podsunęłam, kiedy oboje zwrócili się w moją stronę. — Och, ukradliby go, to na pewno, ale co najwyżej popchnęliby ją i wyrwali jej kluczyki. Nie musieliby... — Podrzynać gardła tak głęboko, żeby przeciąć tchawicę? — dokończył Joesbury. — Rozpruwać brzucha od mostka aż do kości łonowej. Nie, ma pani rację, Flint. To rzeczywiście przesada. Okej, z całą pewnością nie odbierałam od tego faceta przyjaznych wibracji. Zrobiłam krok w tył i jeszcze jeden. Z jakiegoś powodu, pewnie z szoku, mówiłam o wiele więcej niż zwykle. Może po prostu powinnam się przymknąć na chwilę. Nie wychylać się. — Jak? — spytała Tulloch. — Słucham? — rzucił Joesbury, który patrzył, jak się cofam. — Ona jeszcze stała, kiedy funkcjonariuszka Flint ją zobaczyła — powiedziała Tulloch. — Jeszcze żyła, mimo tak strasznych ran. To znaczy, że została zaatakowana parę sekund wcześniej. Pewnie nawet w chwili, kiedy Flint szła tu sobie spacerkiem i szamotała się z torebką. Jak on to zrobił? Jak mógł tak ją pochlastać i zniknąć bez śladu? Szła spacerkiem? Szamotała się z torebką? Tulloch przedstawiała to niemal tak, jakby to wszystko była moja wina. O mało znów nie otworzyłam ust, ale przypomniałam sobie w samą porę. Nie wychylać się. — Na placu nie ma monitoringu — poinformował Joesbury. — Ale główna ulica jest ledwie parę metrów stąd. Stenning poszedł zabezpieczyć wszelkie nagrania. Jeśli sprawca wyszedł z osiedla, na pewno złapała go jakaś kamera. Może to rzeczywiście moja wina. Gdybym miała głowę na karku, może zobaczyłabym napastnika, zanim uderzył. Mogłabym krzyknąć o pomoc, wezwać przez radio najbliższego funkcjonariusza. Mogłabym powstrzymać atak. Cholera, jeszcze wyrzutów sumienia brakowało mi do szczęścia.
— Ktokolwiek to zrobił, musi być cały zakrwawiony — ciągnął Joesbury, wciąż wpatrując się na mnie. — Na pewno zostawił trop. — Obejrzał się za siebie. — Słyszę, że są już psy. Spojrzeliśmy w stronę parkingu. Zjawiły się dwa owczarki niemieckie. Każdy z własnym opiekunem. — Niekoniecznie — wypaliłam, zanim zdążyłam się ugryźć w język. Oboje znów popatrzyli na mnie. — Jeśli ten ktoś podciął jej gardło od tyłu, wcale nie musiał się pochlapać. Cała krew trysnęła do przodu. Na mój samochód. — A potem na panią. — Joesbury oderwał wzrok od mojej twarzy i zerknął na plamy krwi, ledwie widoczne przez kombinezon. — Skończyliśmy tutaj, Tully? — ciągnął. — Naprawdę powinnaś zabrać funkcjonariuszkę Flint na komisariat. Tulloch wahała się przez moment. — Dopilnuję tylko, żeby Neil… — Anderson doskonale wie, co robi — odparł Joesbury. — Sześciu funkcjonariuszy przesłuchuje świadków, ruch został przekierowany, a nasi ludzie zaczną chodzić po mieszkaniach, kiedy tylko psy skończą. — A może ty ją zabierzesz? — spytała Tulloch. — Ja chcę się tu jeszcze porządnie rozejrzeć, kiedy wszystko się trochę uspokoi. Joesbury zrobił taką minę, jakby chciał się sprzeciwiać, ale w końcu uśmiechnął się do pani inspektor. Miał bardzo ładne zęby. — Czyli że dasz mi się przejechać tullymobilem? — spytał. Kręcąc głową, rozpięła suwak jasnoniebieskiego kombinezonu i zanurzyła rękę w kieszeni. Ze złym spojrzeniem podała Joesbury’emu kluczyki. — Jak go uszkodzisz, ja uszkodzę ciebie — rzuciła ostrzegawczo. — Chodźmy, Flint, zanim zmieni zdanie. — Joesbury chwycił mnie za łokieć i pokierował w stronę srebrnego mercedesa.
— I niech za żadne skarby nie ściąga kombinezonu! — zawołała Tulloch, kiedy otworzył mi drzwiczki i wsiadłam do środka. Wnętrze wyglądało jak z salonu. Z ulgą rozsiadłam się w skórzanym fotelu i zamknęłam oczy.
4 Było już po dziewiątej, ale na ulicach wciąż panował duży ruch i posuwaliśmy się w żółwim tempie. Ciągle jeszcze piekły mnie uwagi Tulloch o spacerowaniu i szamotaniu się, więc siedziałam z zamkniętymi oczami i zadawałam sobie pytanie, co mogłam zrobić inaczej. Joesbury się nie odzywał. Po dziesięciu, może piętnastu minutach ciszy włączył odtwarzacz i kabinę wypełniły niesamowite dźwięki Clannadu. — Och, chyba żartujesz — mruknął pod nosem. — Nie ma tam czegoś w schowku? Otworzyłam oczy i — wciąż w lateksowych rękawiczkach — wyjęłam jedyną płytkę, jaka leżała w małym schowku. — Średniowieczne chorały — przeczytałam z okładki. Pokręcił głową. — Jeśli będzie pani miała okazję pogadać z nią o jej guście muzycznym, to proszę się nie krępować — powiedział. — Przedwczoraj kazała mi słuchać zespołu Westlife. Kiedy wjechaliśmy w Old Kent Road, znów zamilkł. Od czasu do czasu, jak światło latarni padało na przednią szybę pod odpowiednim kątem, widziałam jego odbicie. Nic niezwykłego. Przed czterdziestką, jak obstawiałam. Krótko ścięte, kasztanowe włosy. Nie golił się od paru dni. Twarz i nagie przedramiona opalone. Zęby, jak zauważyłam już wcześniej, równe i bardzo białe. Minęło kolejne dziesięć minut i żadne z nas się nie odezwało. Ale miałam wrażenie — widząc, jak ciągle przechyla głowę — że i on obserwuje mnie w szybie. — Przeżyłaby, gdybym dotarła do niej wcześniej? — spytałam, kiedy skręciliśmy z Lewisham High Street na parking za komisariatem. — Pewnie nigdy się nie dowiemy — odparł. Nigdzie nie
było wolnego miejsca, więc stanął tuż za zielonym audi, całkowicie blokując mu wyjazd. — Żyła jeszcze parę sekund przed przyjazdem karetki — podjęłam. — Powinnam przyłożyć coś do rany, prawda? Spróbować zatamować krwotok. Jeśli liczyłam na jakąkolwiek pociechę z ust tego gościa, to się przeliczyłam. — Jestem policjantem, nie ratownikiem medycznym. — Wyłączył silnik. — Wygląda na to, że już na panią czekają. Rzeczywiście czekali na nas dyżurny sierżant, technik kryminalistyczny i policyjny obducent. Weszliśmy przez zakratowane tylne drzwi komisariatu Lewisham i moje przybycie zostało zaprotokołowane. Pracowałam w Met już prawie cztery lata, ale przeczuwałam, że teraz obejrzę ją sobie z zupełnie innej perspektywy. Jakiś czas później siedziałam i gapiłam się na brudnokremowe ściany i szare kafelki podłogi. Lewy bark miałam obolały po upadku i czułam nadciągający ból głowy. W ciągu ostatniej godziny musiałam się rozebrać do rosołu i dać się zbadać policyjnemu lekarzowi. Po prysznicu znów zostałam zbadana i obfotografowana. Obcięto mi paznokcie, pobrano próbkę śliny, dokładnie (i boleśnie) wyczesano włosy. A potem dostałam pomarańczowy kombinezon, zwykle przeznaczony dla zatrzymanych w areszcie tymczasowym. Nie jadłam kolacji i czy to z powodu spadku poziomu cukru, szoku czy po prostu chłodu w pomieszczeniu nie mogłam przestać się trząść. Wciąż widziałam wpatrujące się we mnie jasnoniebieskie oczy. Mogłam ją uratować. Gdybym nie zamknęła się w swoim własnym światku, może nie prowadzilibyśmy teraz dochodzenia w sprawie morderstwa. I wszyscy to wiedzieli. I to zostanie mi w spadku do końca mojej służby w policji. Będę tą funkcjonariuszką, która pozwoliła, żeby morderca zadźgał kobietę niemal na jej oczach. Drzwi otworzyły się i do pokoju wszedł inspektor Joesbury.