Filbana

  • Dokumenty2 833
  • Odsłony752 419
  • Obserwuję555
  • Rozmiar dokumentów5.6 GB
  • Ilość pobrań513 395

Sharon Bolton - Sacrifice

Dodano: 4 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 4 lata temu
Rozmiar :2.5 MB
Rozszerzenie:pdf

Sharon Bolton - Sacrifice.pdf

Filbana EBooki Książki -S- Sharon Bolton
Użytkownik Filbana wgrał ten materiał 4 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 114 osób, 85 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 393 stron)

Redaktor serii Małgorzata Cebo-Foniok Redakcja stylistyczna Dorota Kielczyk Korekta Renata Kuk Hanna Lachowska Projekt graficzny okładki Małgorzata Cebo-Foniok Zdjęcie na okładce © Sacrifice Film Productions LLC Zdjęcie autorki © Michael Webberley Tytuł oryginału Sacrifice Copyright © S.J. Bolton 2008 All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.

Żadna część tej publikacji nie może być reprodukowana ani przekazywana w jakiejkolwiek formie zapisu bez zgody właściciela praw autorskich. For the Polish edition Copyright © 2016 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. ISBN 978-83-241-6150-8 Warszawa 2016. Wydanie I Wydawnictwo AMBER Sp. z o.o. 02-954 Warszawa, ul. Królowej Marysieńki 58 www.wydawnictwoamber.pl Konwersja do wydanie elektronicznego P.U. OPCJA juras@evbox.pl

Sacrifice to wytwór wyobraźni zainspirowany legendami Szetlandów. Choć ze względu na autentyczność użyłam powszechnych na wyspach nazwisk, żadna z szetlandzkich postaci nie jest wzorowana na prawdziwej osobie, żyjącej czy zmarłej. Szpital Franklin Stone to nie Gilbert Bain, a wyspa Tronal, tak jak ją opisałam, nie istnieje. Nie mam żadnych podstaw wierzyć, że jakiekolwiek zdarzenie z mojej powieści kiedykolwiek miało miejsce na Szetlandach. Bywają noce, gdy wilki milczą i tylko księżyc wyje. George Carlin Brain Droppings, 1997

1 Ze zwłokami bym sobie poradziła. To okoliczności mną wstrząsnęły. My, którzy żyjemy z kruchości ludzkiego ciała, godzimy się – jakbyśmy mieli to wpisane w umowę o pracę – z rosnącą wciąż zażyłością ze śmiercią. Dla większości ludzi odejście duszy z jej ziemskiego domu z kości, mięśni, tłuszczu i ścięgien osnuwa mgiełka tajemnicy. Dla nas ta robota w śmierci i rozkładzie odziera je powoli, lecz nieubłaganie z wszelkiej tajemnicy, a zaczyna się to już na wstępnych zajęciach z anatomii, z pierwszym rzutem oka na okryte białymi prześcieradłami ludzkie kształty w sali błyszczącej kliniczną stalą. Przez te wszystkie lata widziałam śmierć, kroiłam śmierć, wąchałam śmierć, nakłuwałam, ważyłam i pobierałam próbki śmierci, a czasem nawet ją słyszałam (te ciche, szepczące dźwięki, jakie wydają zwłoki, gdy opadają płyny ustrojowe) – więcej razy, niż mogłabym zliczyć. I doskonale oswoiłam się ze śmiercią. Po prostu nigdy się nie spodziewałam, że skoczy na mnie znienacka i krzyknie „Buu!” Ktoś zapytał mnie kiedyś, w pubie, podczas lunchu i dyskusji o wiarygodności filmów detektywistycznych, jak bym zareagowała, gdyby zwłoki nagle przy mnie ożyły. Świetnie wiedziałam, co ten ktoś miał na myśli, a on nawet się uśmiechał, kiedy zadawał to głupie pytanie. Odpowiedziałam, że nie wiem. Ale od czasu do czasu się nad tym zastanawiałam. Co bym zrobiła, gdyby Joe Umarlak mnie zaskoczył? Czy włączyłby się zawodowy dystans, podpowiedział, żebym sprawdziła oznaki życia, zrobiła w pamięci notatki o stanie zwłok i okolicznościach badania, czy wrzasnęłabym i uciekła? A potem przyszedł dzień, kiedy się dowiedziałam. Właśnie zaczynało padać, gdy wdrapywałam się na minikoparkę, którą wypożyczyłam tego ranka. Krople były delikatne, prawie przyjemne, ale ciemna chmura nad głową mówiła mi, żeby się nie spodziewać wiosennej mżawki. Może i mieliśmy początek maja, ale tak daleko na północy ulewne deszcze wciąż były niemal codziennością.

Przeleciało mi przez myśl, że kopanie w deszcz może być niebezpieczne, ale i tak włączyłam silnik. Jamie leżał na boku, jakieś dwadzieścia metrów dalej. Dwie nogi, prawe tylna i przednia, były na ziemi. Lewe sterczały w powietrzu, kopyta wisiały trzydzieści centymetrów nad darnią. Gdyby spał, poza wydawałaby się komiczna; martwy wyglądał groteskowo. Roje much brzęczały wokół jego łba i odbytu. Rozkład zaczyna się w chwili śmierci i wiedziałam, że już nabiera rozpędu w ciele Jamiego. Niewidoczne bakterie będą stopniowo pożerały wewnętrzne organy. Muchy złożą jaja. W ciągu kilku godzin wyklują się larwy i zaczną przegryzać sobie drogę przez tkankę. A do tego obok na ogrodzeniu przysiadła sroka; i łypała to na Jamiego, to na mnie. Cholerne ptaszysko chce jego oczu, pomyślałam, jego pięknych, łagodnych brązowych oczu. Nie byłam pewna, czy dam radę pochować Jamiego sama, ale nie mogłam tak po prostu siedzieć i patrzeć, jak sroki i larwy zamieniają mojego najlepszego przyjaciela w danie na wynos. Prawą ręką odciągnęłam drążek przepustnicy, żeby zwiększyć obroty. Poczułam, jak hydraulika dostaje kopa, pchnęłam oba drążki sterownicze. Koparka chybotliwie ruszyła do przodu i zaczęła się wspinać po zboczu. Dotarłam na bardziej stromą część wzgórza i zrobiłam szybkie obliczenia. Dół musi być duży, może z półtora, dwa metry głęboki. Jamie był dużym koniem, wysokim w kłębie, z długim grzbietem. Trzeba wykopać dziurę wielkości dwóch metrów sześciennych na spadzistym terenie. To dużo ziemi, warunki dalekie od idealnych, a ja nie jestem operatorem koparki. Duncan miał wrócić następnego dnia, więc zaczęłam się zastanawiać, czy jednak nie lepiej poczekać. Sroka na płocie zaskrzeczała ironicznie i dała kilka zuchwałych kroczków w bok. Zacisnęłam zęby i znów pchnęłam drążki. Na padoku po prawej przyglądali mi się Charles i Henry; ich piękne smutne pyski wisiały nad ogrodzeniem. Niektórzy ludzie wam powiedzą, że konie to głupie stworzenia. Nigdy w to nie wierzcie! Te szlachetne zwierzęta mają dusze, a te dwa dzieliły mój ból, gdy koparką wtaczałam się pod górę w stronę Jamiego. Dwa metry przed nim zatrzymałam się i zeskoczyłam na ziemię.

Część much była na tyle przyzwoita, że odfrunęła na odpowiednią odległość, gdy przyklęknęłam przy Jamiem i pogładziłam jego czarną grzywę. Miałam tego konia od dziesięciu lat i bardzo go kochałam. Jamie, piękny Jamie, szybki jak wiatr i silny jak tygrys. Jego wspaniałe kochające serce w końcu się poddało, ostatnią rzeczą, jaką mogłam dla niego zrobić, to wykopać mu cholerny wielki dół. Weszłam z powrotem na koparkę, podniosłam ramię i opuściłam łyżkę. Wyciągnęłam załadowaną do połowy. Nieźle. Obróciłam koparkę, zrzuciłam ziemię, wróciłam do poprzedniego ustawienia i powtórzyłam cały cykl. Tym razem łyżka była cała zapełniona zwartą ciemnobrązową ziemią. Torf pokrywał naszą posesję na głębokość od metra do trzech i – nawet mimo koparki – bardzo utrudniał pracę. Kopałam dalej. Po godzinie deszczowe chmury spełniły swoją obietnicę, sroka się poddała, a mój dół miał ze dwa metry głębokości. Opuściłam łyżkę, a kiedy ją przyciągałam, poczułam, że o coś zahaczyła. Zerknęłam w dół, próbowałam coś zobaczyć przez ramię maszyny. Trudna sprawa – narobiło się już pełno błota. Trochę podniosłam łyżkę i znowu spojrzałam. Coś tam na dole zawadzało. Opróżniłam łyżkę i podniosłam ramię. Wyskoczyłam z kabiny, podeszłam do skraju dołu. Koparka do połowy wyciągnęła z ziemi jakiś duży przedmiot, owinięty w materiał zabarwiony na brązowo przez torf. Już zamierzałam wskoczyć do dołu, ale w porę sobie uświadomiłam, że zostawiłam koparkę bardzo blisko skraju i że torf – do tego czasu bardzo już namoknięty – obsuwa się na bokach. Zły pomysł. Nie chciałam utknąć w dziurze w ziemi, w deszczu, z półtoratonową koparką, która na pewno runęłaby na mnie. Wróciłam do szoferki, cofnęłam kilka metrów, wysiadłam i wróciłam do dziury, żeby znów do niej zajrzeć. A potem do niej wskoczyłam. Nagle zrobiło się ciszej i ciemniej. Nie czułam już wiatru i nawet deszcz jakby osłabł – na górze pewnie bardziej go nawiewały podmuchy. Nie słyszałam też wyraźnie chlupotu fal rozbijających się o brzeg pobliskiej zatoki ani od czasu do czasu warkotu samochodów. Stałam w dziurze w ziemi, odcięta od świata, i nie bardzo mi się to podobało.

To było płótno. Tej gładkoszorstkiej faktury nie da się pomylić z niczym innym. Brunatne, brązowe od ziemi, ale splot rozpoznawałam. Co kawałek wystawały postrzępione brzegi – zorientowałam się, że materiał został pocięty na trzydziestocentymetrowe pasy, a potem nimi coś owinięto jak gigantycznym bandażem. Na jednym końcu tobół był dość szeroki, ale prawie zaraz zwężał się i znowu robił szerszy. Koparka odgrzebała jakiś metr tego pakunku, reszta nadal była zakopana. Miejsce zbrodni, powiedział głos w mojej głowie; głos, którego nie rozpoznawałam, nigdy go wcześniej nie słyszałam. Nic nie rusz, wezwij policję. Opanuj się, odpowiedziałam. Nie wzywa się policji do starych gałganów albo szczątków psa. Siedziałam w kucki w siedmiocentymetrowej warstwie błota, która gwałtownie stawała się dziesięciocentymetrowa. Deszcz ściekał mi po włosach i leciał do oczu. Zerknęłam w górę – szara chmura nade mną zgęstniała. O tej porze roku słońce nie zachodziło przed dwudziestą drugą, ale wątpiłam, żebyśmy jeszcze tego dnia je oglądali. Znów spojrzałam w dół. Jeśli to pies, musiał być bardzo duży. Starałam się nie myśleć o mumiach egipskich, ale to, co do tej pory odkryłam, miało identyczny kształt jak człowiek i było niezwykle starannie owinięte. Czy ktokolwiek zadałby sobie aż tyle trudu, żeby zakopać stare gałgany? Może ukochanego psa. Tylko że pakunek nie miał kształtu psa. Spróbowałam wsunąć palce między bandaże. Nic z tego; wiedziałam, że bez noża ich nie poluzuję. To oznaczało wyprawę do domu. Opuszczenie dołu okazało się o wiele trudniejsze niż wskoczenie do niego. Gdy po trzeciej próbie znów się stoczyłam, ogarnęła mnie lekka panika. Jak puenta kiepskiego dowcipu do głowy przyszła mi myśl, że wykopałam sobie grób, który okazał się zajęty. Za czwartym razem wygramoliłam się wreszcie i pognałam do domu. Przy tylnych drzwiach uświadomiłam sobie, że kalosze mam całe w mokrym czarnym torfie; wiedziałam, że wieczorem nie będę w nastroju myć podłogi w kuchni. Na tyłach naszej posiadłości stoi mała szopa. Poszłam tam, ściągnęłam kalosze, założyłam stare trampki, odszukałam ogrodową łopatę i wróciłam do domu.

Telefon w kuchni łypał na mnie. Odwróciłam się do niego plecami i z szuflady na sztućce wyciągnęłam ząbkowany nóż do warzyw. Potem wróciłam do… mój umysł powtarzał „grobu”. Dołu, poprawiłam się w myślach stanowczo. To tylko dół. Wróciłam do dołu, znowu kucnęłam i długo przyglądałam się swojemu niezwykłemu znalezisku. Miałam dziwne przeczucie, że za chwilę wkroczę na nieuczęszczaną dotąd ścieżkę i że – jak już postawię pierwszy krok – moje życie zmieni się całkowicie i niekoniecznie na lepsze. Myślałam nawet o tym, żeby wygrzebać się z dołu i wykopać dla Jamiego nowy grób, i nikomu nic nigdy nie powiedzieć o tym, co widziałam. Siedziałam w kucki i rozmyślałam, aż zesztywniałam i zrobiło mi się tak zimno, że musiałam się ruszyć. Potem sięgnęłam po łopatę. Ziemia była miękka, dlatego dość szybko udało mi się odkryć kolejne dwadzieścia centymetrów tobołu. Chwyciłam go w najszerszej części i ostrożnie pociągnęłam. Wyszedł w całości z cichym pluśnięciem. Sięgnęłam do końca, który odsłoniłam jako pierwszy, i szarpnęłam za materiał, żeby go poluzować. Wsunęłam pod niego czubek ostrza, mocno przytrzymałam bandaż lewą ręką, pociągnęłam nóż w górę. I zobaczyłam ludzką stopę. Nie krzyknęłam. Właściwie nawet się uśmiechnęłam. Bo kiedy płótno odpadło, poczułam przede wszystkim olbrzymią ulgę: musiałam odkopać jakiegoś krawieckiego manekina, bo przecież skóra człowieka nigdy nie ma takiego koloru jak ta, na którą patrzyłam. Odetchnęłam głęboko i zaczęłam się śmiać. Potem przestałam. Bo skóra wyglądała identycznie jak płótno okrywające ciało i jak torf, w którym leżało. Dotknęłam jej. Bardzo zimna: bez wątpienia naturalna. Delikatnie przesuwałam dłonią – wyczuwałam strukturę kości, odcisk na małym palcu, płat szorstkiej skóry na pięcie. Prawdziwe ciało, tylko zabarwione na ciemnobrązowo przez torf. Stopa trochę mniejsza od mojej, paznokcie przycięte. Kostka szczuplejsza. Znalazłam kobietę. Domyśliłam się, że młoda, dwudziesto-, góra trzydziestokilkuletnia.

Popatrzyłam na resztę ciała w płótnie. Na piersi, tam gdzie serce, widniała duża plama, okrągła, z trzydzieści pięć centymetrów średnicy. Płótno było tu ciemniejsze, prawie czarne. Albo w ziemi było coś dziwnego i zabarwiło ten kawałek, albo płótno miało już tę plamę, jeszcze zanim kobieta została zakopana. Naprawdę nie chciałam oglądać niczego więcej; wiedziałam, że powinnam wezwać policję. Ale jakoś nie mogłam się powstrzymać, zaczęłam rozcinać płótno w tym ciemniejszym miejscu. Pięć centymetrów, dziesięć, piętnaście. Rozłożyłam materiał, żeby zobaczyć, co jest pod spodem. Nawet wtedy nie krzyknęłam. Poderwałam się i na miękkich nogach zaczęłam się cofać, aż uderzyłam plecami w bok dołu. Potem się odwróciłam i wdrapałam na górę tak szybko, jakby od tego zależało moje życie. Tam zaskoczył mnie widok martwego konia zaledwie kilka metrów dalej. Zapomniałam o Jemiem. Ale sroka nie zapomniała. Siedziała na łbie i z furią waliła w niego dziobem. Spojrzała na mnie, z poczuciem winy; potem, przysięgam, posłała mi szyderczy uśmieszek. Z jej dzioba zwisała grudka lśniącej zakrwawionej tkanki: oko Jamiego. To wtedy krzyknęłam. Siedziałam obok Jamiego i czekałam. Deszcz wciąż padał, byłam przemoczona do suchej nitki, ale już mnie to nie obchodziło. W jednej z naszych szop znalazłam zielony brezent. Nakryłam nim Jamiego. Tylko głowę zostawiłam odsłoniętą. Mój biedny stary koń nie miał zostać pochowany tego dnia. Gładziłam kasztanową sierść, zaplatałam warkocze z grzywy i czuwałam w milczeniu przy dwójce moich martwych przyjaciół. Gdy nie mogłam już dłużej patrzeć na Jamiego, spojrzałam w stronę morskiej zatoki zwanej Tresta Voe. Zatoki, albo zalane wodą doliny, to typowa cecha tej części świata. Byłam na Szetlandach, prawdopodobnie najbardziej odosobnionej i najmniej znanej części Wysp Brytyjskich. To grupa blisko stu wysp położonych niecałe dwieście kilometrów od północno-wschodniego krańca Szkocji. Piętnaście z nich jest zamieszkane przez ludzi; wszystkie przez maskonury, mewy trójpalczaste, wydrzyki i inne gatunki dzikich zwierząt.

Społecznie, ekonomicznie i historycznie wyspy są niezwykłe; geograficznie – to prawie kuriozum. Kiedy po raz pierwszy staliśmy razem w tym miejscu, Duncan objął mnie i wyszeptał do ucha legendę, że dawno temu między masywnymi lodowcami i pradawnymi granitowymi skałami doszło do straszliwej bitwy. Jej pokłosiem były Szetlandy – kraina mórz, jaskiń, zatok, targanych sztormami klifów. Wtedy opowieść mi się podobała, ale teraz sądzę, że Duncan się mylił: walka trwa nadal. A tak naprawdę to czasami sobie myślę, że Szetlandy i ich mieszkańcy poświęcili wieki na bój z wiatrem i morzem… i przegrali. Zajęło im to dwadzieścia minut. Pierwszy na podwórko wjechał biały samochód z charakterystycznym niebieskim paskiem, celtyckim symbolem i napisem „Dion is Cuidich”, Chronić i Służyć. Za nim pojawiły się duża czarna terenówka i nowy, bardzo czysty srebrny sportowy mercedes. Z radiowozu wysiadło dwóch funkcjonariuszy, ale moją uwagę przykuły osoby z tych dwóch pozostałych pojazdów. Szły w moją stronę. Kierowca mercedesa – kobieta, tak drobna, że aż dziw, że policjantka. Ciemne włosy do ramion cieniowanymi warstwami opływały jej twarz Podeszła bliżej. Ładna, rysy delikatne, oczy piwnozielone. Idealna cera koloru kawy z mlekiem, lekko piegowaty nos. Nowe zielone kalosze marki Hunter, nieskazitelnie czysta kurtka firmy Barbour i karmazynowe spodnie z wełny. W uszach złote kolczyki i kilka pierścionków na palcach prawej ręki. Przy niej mężczyzna z terenówki wydawał się olbrzymi. Jakieś sześćdziesiąt dwa, trzy lata, barczysty. On też był w kurtce Barbour i zielonych kaloszach, ale zniszczonych i upaćkanych; wyglądały jak stuletnie. Włosy gęste, barwy imbiru, twarz zaczerwieniona z popękanymi naczynkami, jak u ludzi o jasnej karnacji, którzy dużo przebywają na powietrzu. Dłonie olbrzymie i zrogowaciałe. Wyglądał jak farmer. Kiedy podeszli, wstałam i naciągnęłam Jamiemu płachtę na łeb. Mówcie, co chcecie, ale jak dla mnie konie też mają prawo do prywatności. – Tora Guthrie? – Mężczyzna zatrzymał się metr przede mną i spojrzał w dół na wielki, okryty brezentem kształt u moich stóp.

– Tak – potwierdziłam, gdy znowu podniósł wzrok. – Myślę, że bardziej was zainteresuje to tam. – Pokazałam na dół. Kobieta stała już przy nim i zaglądała. Ponad jej ramieniem zobaczyłam, że na podwórko wjeżdżają kolejne dwa wozy policyjne. Policjant farmer dwoma zamaszystymi krokami znalazł się nad dołem. Zajrzał do niego i odwrócił się do mnie. – Andy Dunn, inspektor tutejszej policji – przedstawił się. – Z wydziału zabójstw. A to sierżant Dana Tulloch. Zabierze panią teraz do domu. – Jakieś pół roku – odpowiedziałam. Zastanawiałam się, kiedy przestanę dygotać. Byłyśmy w kuchni. Sierżant Tulloch i ja siedziałyśmy przy sosnowym stole, a umundurowana funkcjonariuszka stała w rogu pokoju. Zwykle nasza kuchnia jest najcieplejsza w domu, dzisiaj jednak tak się nie wydawało. Sierżant Tulloch rozpięła kurtkę, ale nie zdjęła. Nic dziwnego, choć od patrzenia na nią, taką okutaną, wcale nie robiło mi się cieplej. Posterunkowa też została w kurtce, tyle że ona przynajmniej zrobiła nam kawę; ciepło kubka w moich dłoniach trochę pomagało. Nie pytając o pozwolenie, sierżant Tulloch podłączyła notebook do gniazdka w ścianie i zasypując mnie pytaniami, stukała w klawiaturę z prędkością, którą z pewnością zaimponowałaby sekretarkom z lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku. W domu byłyśmy mniej więcej od pół godziny. Policjantki pozwoliły mi się przebrać z mokrych ciuchów, a w zasadzie nalegały, żebym to zrobiła. Wszystko, co miałam na sobie, zabrali, zapakowali i wynieśli do jednego z wozów. Wykąpać mi się jednak nie dali i trochę się krępowałam, że mam plamy od torfu na dłoniach i ciemnobrązowe podkówki z ziemi pod paznokciami. Z miejsca, gdzie siedziałam, nie widziałam terenu przed domem, ale słyszałam, że na podwórku parkują kolejne samochody. Już trzy razy – z najdrobniejszymi szczegółami, co było straszliwie męczące – opisałam wydarzenia ostatniej godziny. Teraz chyba nadeszła pora na inne pytania. – Jakieś pięć, sześć miesięcy – powtórzyłam. – Przeprowadziliśmy się tu na początku grudnia zeszłego roku.

– Dlaczego? – spytała sierżant Tulloch. Już wcześniej zwróciłam uwagę na jej miękki, słodki akcent ze wschodniego wybrzeża. Nie pochodziła z Szetlandów. – Dla pięknej scenerii i dobrej jakości życia. – Zastanawiałam się, co mnie tak irytuje w tej policjantce. W zasadzie nie miałam się czego czepiać: była uprzejma, chociaż trochę zdystansowana, profesjonalna, choć zarazem dość oziębła. Zdecydowanie oszczędzała słowa, z jej ust nie padło ani jedno, które nie byłoby konieczne. Ja z kolei gadałam za dużo i z każdą minutą coraz bardziej się denerwowałam. Przy tej drobnej, ładnej kobiecie czułam się gruba, źle ubrana, brudna i przede wszystkim… winna. – No i Szetlandy to podobno jedno z najbezpieczniejszych miejsc w Wielkiej Brytanii – dodałam z ponurym uśmiechem. – Przynajmniej tak pisali w ulotce, w której zachęcali, żeby podjąć tu pracę. – Nachyliłam się ponad stołem. Spojrzała na mnie, ale nic nie powiedziała. – Pamiętam, pomyślałam, że to trochę dziwne – trajkotałam dalej. – Chodzi o to, że jak chcesz się zatrudnić w nowym miejscu, to o co pytasz? Czy dobrze płacą, ile dają urlopu, jakie są godziny pracy, ile kosztują miejscowe domy i czy w okolicy są dobre szkoły? Ale „czy jest bezpiecznie”? Kto o to pyta? Można by pomyśleć, że ktoś starał się coś tu udowodnić. Sierżant Tulloch miała ten rodzaj opanowania, o jakim mogłabym tylko pomarzyć. Przerwała kontakt wzrokowy i spojrzała na swoją kawę, jak dotąd nietkniętą. Potem podniosła kubek, wzięła ostrożny łyk i odstawiła kubek z powrotem na stół. I znowu przeniosła wzrok na mnie. W oczach miała jakiś błysk, którego nie potrafiłam określić. Była albo wkurzona, albo rozbawiona. – Mój mąż jest brokerem statków – wyjaśniłam. – Pracował w Baltic Exchange w Londynie. Gdzieś w połowie zeszłego roku zaproponowano mu stanowisko starszego wspólnika w tutejszej firmie. Oferta zbyt dobra, żeby ją odrzucić. – Spory przewrót w pani życiu. Przeprowadzka aż z południa Anglii. Skinęłam głową. Wylądowałam bardzo daleko od łagodnych, żyznych wzgórz angielskiego hrabstwa, w którym się wychowałam; daleko od zakurzonych, hałaśliwych ulic Londynu, w którym ja i Duncan

mieszkaliśmy i pracowaliśmy przez ostatnie pięć lat; daleko od rodziców, braci, przyjaciół – jeśli nie liczyć koni. Tak, byłam bardzo daleko od domu. – W moim być może – odpowiedziałam w końcu. – Ale Duncan jest wyspiarzem. Dorastał na Unst. – Piękna wyspa. Dom jest państwa? Znowu skinęłam głową. Dom znalazł Duncan. Potem podczas jednego z kilku pobytów w poprzednim roku, kiedy przyjeżdżał dogadać szczegóły zatrudnienia w nowej firmie, złożył właścicielom ofertę kupna. Dzięki pieniądzom z funduszu powierniczego, które dostał na trzydzieste urodziny, nie musieliśmy się nawet ubiegać o kredyt hipoteczny. Pierwszy raz oglądałam nowy dom, gdy był już nasz, gdy podjechaliśmy tu za ciężarówkami firmy przewozowej. Zobaczyłam duży stuletni budynek z kamienia, z gilotynowymi oknami, które od frontu wychodziły na zatokę Tresta, a z tyłu na wzgórza Weisdale. Gdy świeciło słońce (a zapewniam, że czasami to się zdarza), widoki były niesamowite. Na zewnątrz mnóstwo miejsca dla naszych koni; wewnątrz wystarczająco dużo pokoi dla nas dwojga i ewentualnie dla kogoś jeszcze, gdyby się pojawił. – Od kogo go kupiliście? Pytanie było ważne, więc otrząsnęłam się z mojego małego snu na jawie. – Nie bardzo wiem – przyznałam się. Sierżant Tulloch nic nie odpowiedziała, tylko uniosła brwi. Zrobiła to nie po raz pierwszy. Zastanawiałam się, czy to taka technika śledcza: samemu mówić jak najmniej i pozwalać paplać podejrzanemu. To wtedy sobie uzmysłowiłam, że jestem podejrzaną w śledztwie o morderstwo; a także, że można jednocześnie odczuwać strach, gniew i rozbawienie. – Mąż się tym zajmował – wyjaśniłam. Jej brwi pozostały uniesione. – Ja ogarniałam sprawy w Londynie – dodałam, żeby nie pomyślała, że jestem jedną z tych kobiet, które wszelkie sprawy finansowe zwalają na głowę męża, choć w zasadzie tak właśnie było. – Ale wiem, że wcześniej od dawna nikt tu już nie mieszkał. Dom był w dość kiepskim stanie, jak się wprowadzaliśmy.

Sierżant rozejrzała się po mojej niezbyt czystej kuchni, potem znów popatrzyła na mnie. – Z tego, co kojarzę, poprzednim właścicielem był jakiś fundusz. Chyba coś związanego z kościołem. – Tak mało się tym interesowałam. Byłam zawalona pracą, niechętna przeprowadzce, miałam na głowie mnóstwo… innych rzeczy. Wysłuchałam tego, co miał mi do powiedzenia Duncan, przytaknęłam i podpisałam się tam, gdzie prosił, żebym się podpisała. – Tak, zdecydowanie mieli coś wspólnego z kościołem – dodałam. – Bo musieliśmy złożyć zobowiązanie, że będziemy się zachowywali stosownie. Oczy policjantki jakby trochę pociemniały. – To znaczy? – Taka jakaś bzdura. Musieliśmy obiecać, że nie będziemy wykorzystywać domu jako miejsca kultu, że nie urządzimy w nim pubu ani kasyna i że nie będziemy tu uprawiali czarów. Zwykle ludzie się śmiali, gdy im o tym mówiłam. Mina sierżant Tulloch wyrażała znudzenie. – Czy taka umowa jest w ogóle prawnie do wyegzekwowania? – spytała. – Prawdopodobnie nie. Ale że nie paramy się czarami, ta kwestia nie była dla nas problemem. – Dobrze to słyszeć – rzuciła bez cienia uśmiechu. Pomyślałam, że może czymś ją uraziłam, ale zaraz uznałam, że jeśli nawet, to trudno. Jeśli jest aż tak wrażliwa, powinna wybrać inny zawód. W kuchni robiło się coraz zimniej, czułam, że sztywnieją mi nogi i ręce. Przeciągnęłam się, wstałam i odwróciłam do okna. A tam miejsce zbrodni: przyjechało jeszcze więcej policjantów, łącznie z kilkoma w kombinezonach, które wyglądały jak uszyte z białych plastikowych worków na śmieci. Nad wykopanym przeze mnie dołem pojawił się namiot. Wzdłuż naszego ogrodzenia z drutu kolczastego rozciągnięto taśmę w czerwono-białe pasy, wyznaczała wąskie przejście z podwórka na pole. Jeden z mundurowych stał odrobinę zbyt blisko Jamiego. Na moich oczach strzepnął popiół z papierosa na brezent. Odwróciłam się od okna. – Ale biorąc pod uwagę stan zwłok, to może jednak ktoś w okolicy

zajmuje się czarną magią. Sierżant się wyprostowała, już nie wyglądała na znudzoną. – Co pani ma na myśli? – Powinniście zaczekać do sekcji. Mogę się mylić. Specjalizuję się w obszarach miednicy, nie klatki piersiowej. Och, i czy mogłaby pani poprosić kolegów, żeby bardziej uważali. Lubiłam tego konia. – Myślę, że moi koledzy mają teraz ważniejsze sprawy na głowie, niż pani koń, doktor Guthrie. – Pani Hamilton. Mimo wszystko mogliby okazać trochę szacunku. – Nie rozumiem? – Mówię o szacunku dla mojej własności, ziemi i moich zwierząt. Nawet tych martwych. – Nie, miałam na myśli „panią Hamilton”. Westchnęłam. – Jestem konsultantem chirurgicznym, zwłaszcza przy porodach. A Guthrie to nazwisko męża. Jako lekarz jestem zarejestrowana pod panieńskim. – Postaram się zapamiętać. A tymczasem musimy zrobić coś z tym koniem. Wstała od stołu, a ja poczułam szybsze uderzenie serca. – Musimy pozbyć się tych zwłok – ciągnęła. – Tak szybko, jak to tylko możliwe. Patrzyłam na nią i milczałam. – Jeszcze dzisiaj – dorzuciła z emfazą. – Pochowam go sama, jak skończycie – odparłam tak stanowczo, jak tylko potrafiłam. Pokręciła głową. – Obawiam się, że to niemożliwe. Wkrótce przyjadą tu ludzie z jednostki wsparcia technicznego. Będą musieli przeczesać cały teren. Niewykluczone, że zostaniemy tu na wiele tygodni. Nie możemy pracować obok rozkładających się końskich zwłok. Myślę, że to dobór słów, trafnych, lecz nietaktownych, sprawił, że w mojej piersi pojawił się ucisk, ten, który mi mówi, że jestem wściekła jak diabli i naprawdę, naprawdę muszę bardzo uważać, co powiem w następnych kilku minutach.

– I jak zapewne pani wie, grzebanie koni na własną rękę jest nielegalne już od kilku lat – kontynuowała. Łypnęłam na nią wściekle. Oczywiście, że wiedziałam: moja matka trzydzieści lat prowadziła szkółkę jeździecką. Ale nie zamierzałam dyskutować z sierżant Tulloch i tłumaczyć, jak dużo kosztuje na Szetlandach wywiezienie konia. Nie zamierzałam też mówić o mojej potrzebie – przyznaję sentymentalnej – żeby mieć Jamiego blisko siebie. Tulloch wyprostowała się i rozejrzała. Zauważyła telefon na ścianie obok lodówki i podeszła do niego. – Załatwi to pani? – spytała. – Czy woli pani, żebym ja to zrobiła? Słowo honoru, w tym momencie omal jej nie przyłożyłam. Nawet ruszyłam w jej stronę, przy czym kątem oka widziałam, że posterunkowa też daje krok do przodu. Na szczęście dla nas obu, zanim Tulloch zdążyła podnieść słuchawkę, telefon sam zadzwonił. Ku mojemu coraz większemu poirytowaniu Tulloch go odebrała, potem wyciągnęła słuchawkę do mnie. – Do pani – oznajmiła. – Serio?! – Nie ruszyłam się z miejsca. Tulloch cofnęła rękę. – Odbierze pani czy nie? Zdaje się, że to coś ważnego. Posłałam jej swoje najwścieklejsze spojrzenie, chwyciłam słuchawkę i odwróciłam się plecami. Po drugiej stronie rozległ się głos, którego nigdy wcześniej nie słyszałam. – Pani Hamilton, mówi Kenn Gifford. Mamy tu pacjentkę, lat dwadzieścia osiem. W trzydziestym szóstym tygodniu ciąży. Przyjechała kwadrans temu, z dużym krwotokiem. Są oznaki nieznacznego zagrożenia życia płodu. Siłą woli zmusiłam się, żeby się skupić. Kim, do diabła, jest Kenn Gifford? Zupełnie go nie kojarzyłam; może to jeden ze stażystów albo ktoś na zastępstwie. – O którą pacjentkę chodzi? Gifford chwilę nie odpowiadał. Usłyszałam szelest przerzucanych kartek. – Janet Kennedy. Zaklęłam pod nosem. Pilnie obserwowałam Janet. Dwadzieścia

kilo nadwagi, łożysko przodujące i na dobitkę Rh minus. Za sześć dni miała zaplanowaną cesarkę, ale najwidoczniej zaczęła rodzić wcześniej. Spojrzałam na zegar. Piętnaście po piątej. Chwilę się zastanawiałam. Łożysko przodujące, placenta praevia, to powikłanie ciąży, nieprawidłowo niskie zagnieżdżenie łożyska w macicy. Jeden z najczęstszych powodów krwawień z dróg rodnych w drugim i trzecim trymestrze ciąży oraz krwotoków w ostatnich dwóch miesiącach. Wzięłam głęboki wdech. – Zabierzcie ją na salę operacyjną. Może być krwotok śródoperacyjny, zawiadomcie bank krwi. Będę za dwadzieścia minut. Mój rozmówca rozłączył się akurat w chwili, gdy sobie przypomniałam, że Kenn Gifford to główny chirurg i ordynator szpitala Franklin Stone w Lerwick. Innymi słowy, mój szef. Przez pół roku był na urlopie, mniej więcej w czasie, gdy przyjechałam na Szetlandy. Chociaż to on zatwierdzał moje przyjęcie, nigdy się nie spotkaliśmy. Teraz miał patrzeć, jak przeprowadzam trudną operację, a istniało duże prawdopodobieństwo, że pacjentka jej nie przeżyje. I co ja sobie wyobrażałam? Że ten dzień gorszy już być nie może?

2 Dwadzieścia minut później byłam przebrana, odkażona i szłam na drugi blok operacyjny, kiedy nagle zatrzymał mnie stażysta. – O co chodzi? – Nie mamy krwi – odparł młody Szkot. – Brakuje AB minus. Wybałuszyłam oczy. Do cholery, co jeszcze może pójść nie tak? – Kpisz sobie – wydusiłam z siebie. Nie kpił. – To rzadka grupa. Dwa dni temu mieliśmy duży wypadek drogowy. Została nam tylko jedna jednostka, więcej nie ma. – No to, na rany boskie, ściągnijcie skądś. – Do wszystkiego, przez co przeszłam już tamtego dnia, doszło zdenerwowanie zabiegiem. W takich okolicznościach niestety nie stać mnie na uprzejmość. – Nie traktuj mnie jak idioty. Już zamówiliśmy. Ale helikopter nie może wystartować. Za bardzo wieje. Obrzuciłam go wściekłym spojrzeniem i pchnęłam drzwi do sali operacyjnej. W tym samym momencie potężny mężczyzna w niebieskim kitlu wykonał ostatnie nacięcie krocza Janet. – Ssak – rzucił. Odebrał od instrumentariuszki rurkę i wsunął w kanał rodny, żeby odciągnąć płyn owodniowy. Pomimo maski i czepka, które miał założone, od razu zauważyłam, że Kenn Gifford to mężczyzna wyjątkowej urody; nie przystojny, w zasadzie wręcz przeciwnie, ale jednak pociągający. Skóra nad maską jasna, taka, na której widać naczynka i która z wiekiem jest stale zaróżowiona. Gifford jeszcze tego wieku nie osiągnął, ale w sali było gorąco, więc i twarz miał czerwoną. Oczy małe i głęboko osadzone, z daleka ledwie widoczne, o trudnym do określenie kolorze, nawet z bliska. Nie były niebieskie ani brązowe, ani zielone, ani piwne. Raczej ciemne niż jasne, szare to chyba najbliższe prawdy. Pod nimi widniały duże półkoliste sińce. Dostrzegł mnie. Trzymając ręce na wysokości ramion, dał krok w tył i przywołał mnie ruchem głowy. Żeby Janet i jej mąż nie musieli oglądać drastyczniejszych fragmentów zabiegu, ustawiono przed nimi

ekran. Spojrzałam w dół. Musiałam skupić się wyłącznie na swoim zadaniu; z pewnością nie na Giffordzie, który stał krępująco blisko, tuż za moim lewym ramieniem. – Potrzebny będzie ucisk na podstawę – powiedziałam. Gifford obszedł stanowisko i stanął naprzeciwko mnie. Przebiegłam w myślach rutynową listę kontrolną: pozycja dziecka, ułożenie pępowiny. Podłożyłam ręce pod ciało i delikatnie je podważyłam. Gifford zaczął naciskać na brzuch Janet, ja w tym czasie drugą rękę wsunęłam pod pośladki dziecka. Lewą dłoń przesunęłam w górę, pod główkę i szyję, potem delikatnie – upominając się, że mam się nie spieszyć – wydobyłam na świat małego ludzika pokrytego śluzem i krwią. Poczułam tę sekundę czystych emocji – tryumfu, uniesienia i smutku jednocześnie – przez które szczypie mnie twarz, oczy zachodzą łzami, a głos drży. Ten stan szybko mija. Być może pewnego dnia tak przyzwyczaję się do sprowadzania na świat nowego życia, że ta energia w ogóle się nie pojawi, chociaż mam nadzieję, że tak nie będzie. Dziecko zaczęło płakać, a ja pozwoliłam sobie na uśmiech i sekundę rozluźnienia, zanim podałam je Giffordowi – który bardzo uważnie mnie obserwował. Wróciłam do Janet. Przecięłam pępowinę. – Chłopiec czy dziewczynka? W jakim jest stanie? – przypłynął głos matki zza ekranu. Gifford zaniósł dziecko Kennedym, żeby mogli je przytulić. Gdy już się przywitali z synem, zaczęło się badanie małego. Ja miałam zająć się matką. Ponad stołem pediatrycznym Gifford wykrzykiwał liczby do położnej, która wpisywała je do karty. – Dwa, dwa, dwa, jeden, dwa. Sprawdzał stan dziecka według skali Apgar, która pozwala ocenić stan noworodka zaraz po porodzie. Maleństwo Kennedych dostało dziewięć punktów; badanie miało być powtórzone jeszcze dwukrotnie, ale ja nie musiałam poznawać wyników. Wiedziałam, że mały Kennedy jest w całkiem niezłej formie. Tego samego nie mogłam powiedzieć o matce. Straciła dużo krwi, więcej niż byliśmy w stanie uzupełnić. I nadal krwawiła. Natychmiast po porodzie anestezjolog wstrzyknął Janet syntocinon. To lek podawany

rutynowo, aby zapobiec krwotokom w połogu. W większości przypadków działał. W bardzo nielicznych nie. Ten przypadek miał być jednym z tych nielicznych. Dopilnowałam porodu łożyska, a potem poprosiłam na bok swojego przełożonego. Przemierzył salę i stanęliśmy w pewnej odległości od Kennedych. – Ile krwi pana zdaniem straciła pacjentka? – Patrzyłam w bok, moje oczy były na wysokości barku Gifforda. – Kilka jednostek, może więcej. – W magazynie została nam dokładnie tylko jedna. Zaklął cicho. – Pacjentka ciągle krwawi – dodałam. – Nie może stracić więcej krwi. Podszedł do Janet. Popatrzył na nią, potem na mnie. Kiwnął głową. Obeszliśmy ekran i stanęliśmy przed małżeństwem. John trzymał syna, radość tryskała z każdego mięśnia w jego twarzy. Jego żona niestety nie wyglądała najlepiej. – Janet, słyszy mnie pani? Odwróciła się i nawiązała kontakt wzrokowy. – Janet, traci pani zbyt wiele krwi. Lek, który pani podaliśmy, nie powstrzymał krwawienia, będzie pani coraz bardziej słabła. Muszę przeprowadzić histeroktomię. Jej oczy rozszerzyły się w szoku. – Teraz? – spytał mąż; zrobił się biały jak ściana. Skinęłam głową. – Tak, teraz. Trzeba to zrobić jak najszybciej. – Spojrzał na Gifforda. – Pan też tak uważa? – Tak – odparł Gifford. – Pańska żona może umrzeć, jeśli tego nie zrobimy. Dość obcesowo, nawet na moje standardy, ale nie mogłam się nie zgodzić. Świeżo upieczeni rodzice popatrzyli na siebie. Potem John ponownie zwrócił się do Gifforda. – Może to zrobić pan? – Nie – odparł Gifford. – Pani Hamilton zrobi to lepiej.

Jakoś w to wątpiłam, ale to nie był właściwy moment na dyskusję. Obejrzałam się na anestezjolożkę. Skinęła głową, była już przygotowana, żeby zrobić znieczulenie ogólne, przy tym zabiegu nieodzowne. Pielęgniarka przyniosła formularz na zgodę na operację, John Kennedy i jego syn opuścili salę. Na krótko zamknęłam oczy, wzięłam głęboki wdech i zabrałam się do roboty. Dwie godziny później Janet Kennedy była osłabiona, ale w stabilnym stanie, wiatr się uspokoił i krew, której Janet nadal bardzo potrzebowała, już do nas leciała. Przypuszczałam, że z Janet będzie wszystko w porządku. Mały Kennedy, teraz już z imieniem Tamary, też czuł się dobrze i wyglądał świetnie, a John drzemał w krześle przy łóżku żony. Wzięłam prysznic i przebrałam się, ale czułam potrzebę, żeby zostać w szpitalu, aż dostaną krew. Zadzwoniłam do domu, ale Duncan nie dzwonił. Nie miałam pojęcia, czy policja wciąż u nas jest, czy nie. Gifford był w sali przez całą operację. W rozmowie z Kennedymi sprawiał wrażenie, że jest pewny moich umiejętności, ale podczas operacji cały czas bacznie mnie obserwował. Tylko raz się odezwał, rzucił ostro: „Proszę sprawdzić kleszcze, pani Hamilton”, w chwili gdy na sekundę straciłam koncentrację. Po operacji opuścił salę bez słowa; ufał mi przynajmniej na tyle, że uznał, iż dam sobie radę sama z zaszyciem. Naprawdę nie wiedziałam, czy jest ze mnie zadowolony, czy nie. Operacja przebiegła dość gładko, ale trudno określić, że przeprowadziłam ją zręcznie, a już na pewno nie elegancko. Wykonałam ją na miarę tego, kim byłam: zdenerwowaną lekarką świeżo po specjalizacji, która za wszelką cenę nie chce popełnić błędu. Nagle ogarnęła mnie złość na Gifforda. Powinien coś powiedzieć, nawet krytyka byłaby lepsza niż to, że wyszedł. Może nie przeprowadziłam operacji genialnie, ale na pewno spisałam się całkiem nieźle. Byłam zmęczona i niepocieszona i bardzo chciałam, żeby ktoś poklepał mnie po plecach w ramach wsparcia. Poszłam do siebie. Stanęłam przy oknie i przyglądałam się ludziom i samochodom na parkingu poniżej. Nagle zadzwonił telefon. Wzdrygnęłam się i szybko podeszłam do biurka. Pewnie krew przyjechała szybciej, niż się spodziewałam – tak sądziłam.

– Pani Hamilton, tu Stephen Renney. – Witam – odpowiedziałam dopiero po krótkiej chwili, żeby zyskać na czasie. Renney, Renney, powinnam znać to nazwisko. – Słyszałem, że panią ściągnięto. Jeśli nie jest pani zbyt zajęta, mam tu coś, w czym mogłaby mi pani pomóc. Istnieje szansa, żeby pani do mnie zajrzała? – Oczywiście – odparłam. – Coś ze sobą przynieść? – Nie, nie, wystarczy pani wiedza. Niech to pani nazwie dumą zawodową, a nawet zawodowym zarozumialstwem, ale wolałbym oddać kompletny raport, gdy przyjadą tutaj te szychy. Mam pewne podejrzenia, które mogą być istotne, i nie chcę, żeby jutro rano zgraja zadufanych dupków z kontynentu wyskoczyła mi z czymś, jakby dokonali wielkiego odkrycia. Nie miałam pojęcia, o czym mówi, ale już to wszystko słyszałam. Mieszkańcy wysp tak bardzo nie chcą być uważani za gorszych od specjalistów ze stałego lądu, że na Szetlandach dążenie do doskonałości, a nawet nadgorliwość, stały się normą. – Już do pana idę. – Gdzie pana znajdę? – W sali 103, na parterze – odpowiedział. Odłożyłam słuchawkę i wyszłam na korytarz. Dotarłam do schodów, zeszłam na sam dół i zaczęłam szukać numeru 103; po drodze minęłam radiologię, oddział pediatryczny i ostry dyżur. Nie umiałam sobie umiejscowić tej sali i nie miałam pojęcia, jaką dziedziną medycyny zajmuje się Stephen Renney. Wreszcie znalazłam. Weszłam do środka. Po drugiej stronie, całkowicie tarasując przejście, stali inspektor Dunn, sierżant Tulloch i Kann Gifford – nadal w stroju operacyjnym, choć już bez maski i czepka. Był tam też niski facet w okularach, z rzedniejącymi włosami, którego gdzieś już wcześniej widziałam. Domyśliłam się, że to Stephen Renney. Poczułam się jak skończona idiotka, w końcu sobie przypomniałam, że to szpitalny patolog. A w sali numer 103 mieści się kostnica.

3 Ten niski wyszedł naprzód i wyciągnął kościstą dłoń. Na nadgarstku miał ślady egzemy. Uścisnęłam mu rękę; była tak zimna, że ledwie się powstrzymałam, żeby się nie wzdrygnąć. – Pani Hamilton, Stephen Renney. Bardzo dziękuję, że pani przyszła. Właśnie tłumaczyłem detektywom, że w interesie rzetelności naprawdę potrzebuję… Drzwi otworzyły się znowu i sanitariusz wtoczył nosze na kółkach. Żeby mógł nimi przejechać, wszyscy musieliśmy przesunąć się pod ścianę. Odezwał się Gifford. Teraz, już bez napięcia z sali operacyjnej, zwróciłam uwagę, że głos ma głęboki, szlachetny, po góralsku melodyjny. Zanim się tu przeprowadziłam i zaczęłam regularnie słyszeć podobne głosy, zawsze wywoływały mrowienie na mojej skórze i uśmiech na twarzy. To taki głos typu „och, tylko nie przestawaj mówić”. – Może na chwilę przenieślibyśmy się do twojego gabinetu, Stephen? Gabinet Renneya był mały, bez okna i nieskazitelnie czysty. Na ścianie wisiało kilka obrazków. Przed biurkiem stały, zbyt blisko siebie, dwa pomarańczowe plastikowe krzesła. Renney wskazał na nie, zerkając od sierżant Tulloch do mnie i z powrotem. Tulloch pokręciła głową. Ja też nie usiadłam. Ze sztywnym uśmiechem Renney klapnął na fotel za biurkiem. – To całkowicie wbrew zasadom. – Tulloch zwracała się do inspektora, a jednocześnie pokazywała na mnie. Prawdopodobnie miała rację, ale nie lubię, kiedy mówi się o mnie „to”; od razu się najeżam. – Ale pani Hamilton nie zalicza się chyba do grona podejrzanych? – zauważył Gifford i uśmiechnął się do mnie. Byłam zaskoczona i zaintrygowana faktem, że jak na mężczyznę, a zwłaszcza jak na chirurga, nosi długie włosy. W świetle elektrycznych lamp były jasnozłote. Brwi i rzęsy miał płowe, co za jednym zamachem podważało wszelkie ewentualne roszczenia – do których inaczej miałby prawo – aby uważać go za atrakcyjnego faceta, w tradycyjnym sensie. – Na Szetlandach jest dopiero od pół roku – kontynuował. – A z