Sacrifice to wytwór wyobraźni zainspirowany legendami
Szetlandów. Choć ze względu na autentyczność użyłam powszechnych
na wyspach nazwisk, żadna z szetlandzkich postaci nie jest wzorowana
na prawdziwej osobie, żyjącej czy zmarłej. Szpital Franklin Stone to nie
Gilbert Bain, a wyspa Tronal, tak jak ją opisałam, nie istnieje.
Nie mam żadnych podstaw wierzyć, że jakiekolwiek zdarzenie z
mojej powieści kiedykolwiek miało miejsce na Szetlandach.
Bywają noce, gdy wilki milczą i tylko księżyc wyje.
George Carlin Brain Droppings, 1997
1
Ze zwłokami bym sobie poradziła. To okoliczności mną
wstrząsnęły.
My, którzy żyjemy z kruchości ludzkiego ciała, godzimy się –
jakbyśmy mieli to wpisane w umowę o pracę – z rosnącą wciąż
zażyłością ze śmiercią. Dla większości ludzi odejście duszy z jej
ziemskiego domu z kości, mięśni, tłuszczu i ścięgien osnuwa mgiełka
tajemnicy. Dla nas ta robota w śmierci i rozkładzie odziera je powoli,
lecz nieubłaganie z wszelkiej tajemnicy, a zaczyna się to już na
wstępnych zajęciach z anatomii, z pierwszym rzutem oka na okryte
białymi prześcieradłami ludzkie kształty w sali błyszczącej kliniczną
stalą.
Przez te wszystkie lata widziałam śmierć, kroiłam śmierć,
wąchałam śmierć, nakłuwałam, ważyłam i pobierałam próbki śmierci, a
czasem nawet ją słyszałam (te ciche, szepczące dźwięki, jakie wydają
zwłoki, gdy opadają płyny ustrojowe) – więcej razy, niż mogłabym
zliczyć. I doskonale oswoiłam się ze śmiercią. Po prostu nigdy się nie
spodziewałam, że skoczy na mnie znienacka i krzyknie „Buu!”
Ktoś zapytał mnie kiedyś, w pubie, podczas lunchu i dyskusji o
wiarygodności filmów detektywistycznych, jak bym zareagowała, gdyby
zwłoki nagle przy mnie ożyły. Świetnie wiedziałam, co ten ktoś miał na
myśli, a on nawet się uśmiechał, kiedy zadawał to głupie pytanie.
Odpowiedziałam, że nie wiem. Ale od czasu do czasu się nad tym
zastanawiałam. Co bym zrobiła, gdyby Joe Umarlak mnie zaskoczył?
Czy włączyłby się zawodowy dystans, podpowiedział, żebym sprawdziła
oznaki życia, zrobiła w pamięci notatki o stanie zwłok i okolicznościach
badania, czy wrzasnęłabym i uciekła?
A potem przyszedł dzień, kiedy się dowiedziałam.
Właśnie zaczynało padać, gdy wdrapywałam się na minikoparkę,
którą wypożyczyłam tego ranka. Krople były delikatne, prawie
przyjemne, ale ciemna chmura nad głową mówiła mi, żeby się nie
spodziewać wiosennej mżawki. Może i mieliśmy początek maja, ale tak
daleko na północy ulewne deszcze wciąż były niemal codziennością.
Przeleciało mi przez myśl, że kopanie w deszcz może być niebezpieczne,
ale i tak włączyłam silnik.
Jamie leżał na boku, jakieś dwadzieścia metrów dalej. Dwie nogi,
prawe tylna i przednia, były na ziemi. Lewe sterczały w powietrzu,
kopyta wisiały trzydzieści centymetrów nad darnią. Gdyby spał, poza
wydawałaby się komiczna; martwy wyglądał groteskowo. Roje much
brzęczały wokół jego łba i odbytu. Rozkład zaczyna się w chwili śmierci
i wiedziałam, że już nabiera rozpędu w ciele Jamiego. Niewidoczne
bakterie będą stopniowo pożerały wewnętrzne organy. Muchy złożą jaja.
W ciągu kilku godzin wyklują się larwy i zaczną przegryzać sobie drogę
przez tkankę. A do tego obok na ogrodzeniu przysiadła sroka; i łypała to
na Jamiego, to na mnie.
Cholerne ptaszysko chce jego oczu, pomyślałam, jego pięknych,
łagodnych brązowych oczu. Nie byłam pewna, czy dam radę pochować
Jamiego sama, ale nie mogłam tak po prostu siedzieć i patrzeć, jak sroki
i larwy zamieniają mojego najlepszego przyjaciela w danie na wynos.
Prawą ręką odciągnęłam drążek przepustnicy, żeby zwiększyć
obroty. Poczułam, jak hydraulika dostaje kopa, pchnęłam oba drążki
sterownicze. Koparka chybotliwie ruszyła do przodu i zaczęła się
wspinać po zboczu.
Dotarłam na bardziej stromą część wzgórza i zrobiłam szybkie
obliczenia. Dół musi być duży, może z półtora, dwa metry głęboki.
Jamie był dużym koniem, wysokim w kłębie, z długim grzbietem.
Trzeba wykopać dziurę wielkości dwóch metrów sześciennych na
spadzistym terenie. To dużo ziemi, warunki dalekie od idealnych, a ja
nie jestem operatorem koparki. Duncan miał wrócić następnego dnia,
więc zaczęłam się zastanawiać, czy jednak nie lepiej poczekać. Sroka na
płocie zaskrzeczała ironicznie i dała kilka zuchwałych kroczków w bok.
Zacisnęłam zęby i znów pchnęłam drążki.
Na padoku po prawej przyglądali mi się Charles i Henry; ich
piękne smutne pyski wisiały nad ogrodzeniem. Niektórzy ludzie wam
powiedzą, że konie to głupie stworzenia. Nigdy w to nie wierzcie! Te
szlachetne zwierzęta mają dusze, a te dwa dzieliły mój ból, gdy koparką
wtaczałam się pod górę w stronę Jamiego.
Dwa metry przed nim zatrzymałam się i zeskoczyłam na ziemię.
Część much była na tyle przyzwoita, że odfrunęła na odpowiednią
odległość, gdy przyklęknęłam przy Jamiem i pogładziłam jego czarną
grzywę. Miałam tego konia od dziesięciu lat i bardzo go kochałam.
Jamie, piękny Jamie, szybki jak wiatr i silny jak tygrys. Jego
wspaniałe kochające serce w końcu się poddało, ostatnią rzeczą, jaką
mogłam dla niego zrobić, to wykopać mu cholerny wielki dół.
Weszłam z powrotem na koparkę, podniosłam ramię i opuściłam
łyżkę. Wyciągnęłam załadowaną do połowy. Nieźle. Obróciłam koparkę,
zrzuciłam ziemię, wróciłam do poprzedniego ustawienia i powtórzyłam
cały cykl. Tym razem łyżka była cała zapełniona zwartą ciemnobrązową
ziemią. Torf pokrywał naszą posesję na głębokość od metra do trzech i –
nawet mimo koparki – bardzo utrudniał pracę.
Kopałam dalej.
Po godzinie deszczowe chmury spełniły swoją obietnicę, sroka się
poddała, a mój dół miał ze dwa metry głębokości. Opuściłam łyżkę, a
kiedy ją przyciągałam, poczułam, że o coś zahaczyła. Zerknęłam w dół,
próbowałam coś zobaczyć przez ramię maszyny. Trudna sprawa –
narobiło się już pełno błota. Trochę podniosłam łyżkę i znowu
spojrzałam. Coś tam na dole zawadzało. Opróżniłam łyżkę i podniosłam
ramię. Wyskoczyłam z kabiny, podeszłam do skraju dołu. Koparka do
połowy wyciągnęła z ziemi jakiś duży przedmiot, owinięty w materiał
zabarwiony na brązowo przez torf. Już zamierzałam wskoczyć do dołu,
ale w porę sobie uświadomiłam, że zostawiłam koparkę bardzo blisko
skraju i że torf – do tego czasu bardzo już namoknięty – obsuwa się na
bokach.
Zły pomysł. Nie chciałam utknąć w dziurze w ziemi, w deszczu, z
półtoratonową koparką, która na pewno runęłaby na mnie. Wróciłam do
szoferki, cofnęłam kilka metrów, wysiadłam i wróciłam do dziury, żeby
znów do niej zajrzeć.
A potem do niej wskoczyłam.
Nagle zrobiło się ciszej i ciemniej. Nie czułam już wiatru i nawet
deszcz jakby osłabł – na górze pewnie bardziej go nawiewały podmuchy.
Nie słyszałam też wyraźnie chlupotu fal rozbijających się o brzeg
pobliskiej zatoki ani od czasu do czasu warkotu samochodów. Stałam w
dziurze w ziemi, odcięta od świata, i nie bardzo mi się to podobało.
To było płótno. Tej gładkoszorstkiej faktury nie da się pomylić z
niczym innym. Brunatne, brązowe od ziemi, ale splot rozpoznawałam.
Co kawałek wystawały postrzępione brzegi – zorientowałam się, że
materiał został pocięty na trzydziestocentymetrowe pasy, a potem nimi
coś owinięto jak gigantycznym bandażem. Na jednym końcu tobół był
dość szeroki, ale prawie zaraz zwężał się i znowu robił szerszy. Koparka
odgrzebała jakiś metr tego pakunku, reszta nadal była zakopana.
Miejsce zbrodni, powiedział głos w mojej głowie; głos, którego nie
rozpoznawałam, nigdy go wcześniej nie słyszałam. Nic nie rusz, wezwij
policję.
Opanuj się, odpowiedziałam. Nie wzywa się policji do starych
gałganów albo szczątków psa.
Siedziałam w kucki w siedmiocentymetrowej warstwie błota, która
gwałtownie stawała się dziesięciocentymetrowa. Deszcz ściekał mi po
włosach i leciał do oczu. Zerknęłam w górę – szara chmura nade mną
zgęstniała. O tej porze roku słońce nie zachodziło przed dwudziestą
drugą, ale wątpiłam, żebyśmy jeszcze tego dnia je oglądali. Znów
spojrzałam w dół. Jeśli to pies, musiał być bardzo duży.
Starałam się nie myśleć o mumiach egipskich, ale to, co do tej pory
odkryłam, miało identyczny kształt jak człowiek i było niezwykle
starannie owinięte. Czy ktokolwiek zadałby sobie aż tyle trudu, żeby
zakopać stare gałgany? Może ukochanego psa. Tylko że pakunek nie
miał kształtu psa. Spróbowałam wsunąć palce między bandaże. Nic z
tego; wiedziałam, że bez noża ich nie poluzuję. To oznaczało wyprawę
do domu.
Opuszczenie dołu okazało się o wiele trudniejsze niż wskoczenie
do niego. Gdy po trzeciej próbie znów się stoczyłam, ogarnęła mnie
lekka panika. Jak puenta kiepskiego dowcipu do głowy przyszła mi
myśl, że wykopałam sobie grób, który okazał się zajęty. Za czwartym
razem wygramoliłam się wreszcie i pognałam do domu. Przy tylnych
drzwiach uświadomiłam sobie, że kalosze mam całe w mokrym czarnym
torfie; wiedziałam, że wieczorem nie będę w nastroju myć podłogi w
kuchni. Na tyłach naszej posiadłości stoi mała szopa. Poszłam tam,
ściągnęłam kalosze, założyłam stare trampki, odszukałam ogrodową
łopatę i wróciłam do domu.
Telefon w kuchni łypał na mnie. Odwróciłam się do niego plecami
i z szuflady na sztućce wyciągnęłam ząbkowany nóż do warzyw. Potem
wróciłam do… mój umysł powtarzał „grobu”.
Dołu, poprawiłam się w myślach stanowczo. To tylko dół.
Wróciłam do dołu, znowu kucnęłam i długo przyglądałam się
swojemu niezwykłemu znalezisku. Miałam dziwne przeczucie, że za
chwilę wkroczę na nieuczęszczaną dotąd ścieżkę i że – jak już postawię
pierwszy krok – moje życie zmieni się całkowicie i niekoniecznie na
lepsze. Myślałam nawet o tym, żeby wygrzebać się z dołu i wykopać dla
Jamiego nowy grób, i nikomu nic nigdy nie powiedzieć o tym, co
widziałam. Siedziałam w kucki i rozmyślałam, aż zesztywniałam i
zrobiło mi się tak zimno, że musiałam się ruszyć. Potem sięgnęłam po
łopatę.
Ziemia była miękka, dlatego dość szybko udało mi się odkryć
kolejne dwadzieścia centymetrów tobołu. Chwyciłam go w najszerszej
części i ostrożnie pociągnęłam. Wyszedł w całości z cichym
pluśnięciem.
Sięgnęłam do końca, który odsłoniłam jako pierwszy, i szarpnęłam
za materiał, żeby go poluzować. Wsunęłam pod niego czubek ostrza,
mocno przytrzymałam bandaż lewą ręką, pociągnęłam nóż w górę.
I zobaczyłam ludzką stopę.
Nie krzyknęłam. Właściwie nawet się uśmiechnęłam. Bo kiedy
płótno odpadło, poczułam przede wszystkim olbrzymią ulgę: musiałam
odkopać jakiegoś krawieckiego manekina, bo przecież skóra człowieka
nigdy nie ma takiego koloru jak ta, na którą patrzyłam. Odetchnęłam
głęboko i zaczęłam się śmiać.
Potem przestałam.
Bo skóra wyglądała identycznie jak płótno okrywające ciało i jak
torf, w którym leżało. Dotknęłam jej. Bardzo zimna: bez wątpienia
naturalna. Delikatnie przesuwałam dłonią – wyczuwałam strukturę kości,
odcisk na małym palcu, płat szorstkiej skóry na pięcie. Prawdziwe ciało,
tylko zabarwione na ciemnobrązowo przez torf.
Stopa trochę mniejsza od mojej, paznokcie przycięte. Kostka
szczuplejsza. Znalazłam kobietę. Domyśliłam się, że młoda,
dwudziesto-, góra trzydziestokilkuletnia.
Popatrzyłam na resztę ciała w płótnie. Na piersi, tam gdzie serce,
widniała duża plama, okrągła, z trzydzieści pięć centymetrów średnicy.
Płótno było tu ciemniejsze, prawie czarne. Albo w ziemi było coś
dziwnego i zabarwiło ten kawałek, albo płótno miało już tę plamę,
jeszcze zanim kobieta została zakopana.
Naprawdę nie chciałam oglądać niczego więcej; wiedziałam, że
powinnam wezwać policję. Ale jakoś nie mogłam się powstrzymać,
zaczęłam rozcinać płótno w tym ciemniejszym miejscu. Pięć
centymetrów, dziesięć, piętnaście. Rozłożyłam materiał, żeby zobaczyć,
co jest pod spodem.
Nawet wtedy nie krzyknęłam. Poderwałam się i na miękkich
nogach zaczęłam się cofać, aż uderzyłam plecami w bok dołu. Potem się
odwróciłam i wdrapałam na górę tak szybko, jakby od tego zależało
moje życie. Tam zaskoczył mnie widok martwego konia zaledwie kilka
metrów dalej. Zapomniałam o Jemiem. Ale sroka nie zapomniała.
Siedziała na łbie i z furią waliła w niego dziobem. Spojrzała na mnie, z
poczuciem winy; potem, przysięgam, posłała mi szyderczy uśmieszek. Z
jej dzioba zwisała grudka lśniącej zakrwawionej tkanki: oko Jamiego.
To wtedy krzyknęłam.
Siedziałam obok Jamiego i czekałam. Deszcz wciąż padał, byłam
przemoczona do suchej nitki, ale już mnie to nie obchodziło. W jednej z
naszych szop znalazłam zielony brezent. Nakryłam nim Jamiego. Tylko
głowę zostawiłam odsłoniętą. Mój biedny stary koń nie miał zostać
pochowany tego dnia. Gładziłam kasztanową sierść, zaplatałam
warkocze z grzywy i czuwałam w milczeniu przy dwójce moich
martwych przyjaciół.
Gdy nie mogłam już dłużej patrzeć na Jamiego, spojrzałam w
stronę morskiej zatoki zwanej Tresta Voe. Zatoki, albo zalane wodą
doliny, to typowa cecha tej części świata.
Byłam na Szetlandach, prawdopodobnie najbardziej odosobnionej i
najmniej znanej części Wysp Brytyjskich. To grupa blisko stu wysp
położonych niecałe dwieście kilometrów od północno-wschodniego
krańca Szkocji. Piętnaście z nich jest zamieszkane przez ludzi; wszystkie
przez maskonury, mewy trójpalczaste, wydrzyki i inne gatunki dzikich
zwierząt.
Społecznie, ekonomicznie i historycznie wyspy są niezwykłe;
geograficznie – to prawie kuriozum. Kiedy po raz pierwszy staliśmy
razem w tym miejscu, Duncan objął mnie i wyszeptał do ucha legendę,
że dawno temu między masywnymi lodowcami i pradawnymi
granitowymi skałami doszło do straszliwej bitwy. Jej pokłosiem były
Szetlandy – kraina mórz, jaskiń, zatok, targanych sztormami klifów.
Wtedy opowieść mi się podobała, ale teraz sądzę, że Duncan się mylił:
walka trwa nadal. A tak naprawdę to czasami sobie myślę, że Szetlandy i
ich mieszkańcy poświęcili wieki na bój z wiatrem i morzem… i
przegrali.
Zajęło im to dwadzieścia minut. Pierwszy na podwórko wjechał
biały samochód z charakterystycznym niebieskim paskiem, celtyckim
symbolem i napisem „Dion is Cuidich”, Chronić i Służyć. Za nim
pojawiły się duża czarna terenówka i nowy, bardzo czysty srebrny
sportowy mercedes. Z radiowozu wysiadło dwóch funkcjonariuszy, ale
moją uwagę przykuły osoby z tych dwóch pozostałych pojazdów. Szły w
moją stronę.
Kierowca mercedesa – kobieta, tak drobna, że aż dziw, że
policjantka. Ciemne włosy do ramion cieniowanymi warstwami
opływały jej twarz Podeszła bliżej. Ładna, rysy delikatne, oczy
piwnozielone. Idealna cera koloru kawy z mlekiem, lekko piegowaty
nos. Nowe zielone kalosze marki Hunter, nieskazitelnie czysta kurtka
firmy Barbour i karmazynowe spodnie z wełny. W uszach złote kolczyki
i kilka pierścionków na palcach prawej ręki.
Przy niej mężczyzna z terenówki wydawał się olbrzymi. Jakieś
sześćdziesiąt dwa, trzy lata, barczysty. On też był w kurtce Barbour i
zielonych kaloszach, ale zniszczonych i upaćkanych; wyglądały jak
stuletnie. Włosy gęste, barwy imbiru, twarz zaczerwieniona z
popękanymi naczynkami, jak u ludzi o jasnej karnacji, którzy dużo
przebywają na powietrzu. Dłonie olbrzymie i zrogowaciałe. Wyglądał
jak farmer. Kiedy podeszli, wstałam i naciągnęłam Jamiemu płachtę na
łeb. Mówcie, co chcecie, ale jak dla mnie konie też mają prawo do
prywatności.
– Tora Guthrie? – Mężczyzna zatrzymał się metr przede mną i
spojrzał w dół na wielki, okryty brezentem kształt u moich stóp.
– Tak – potwierdziłam, gdy znowu podniósł wzrok. – Myślę, że
bardziej was zainteresuje to tam. – Pokazałam na dół. Kobieta stała już
przy nim i zaglądała. Ponad jej ramieniem zobaczyłam, że na podwórko
wjeżdżają kolejne dwa wozy policyjne.
Policjant farmer dwoma zamaszystymi krokami znalazł się nad
dołem. Zajrzał do niego i odwrócił się do mnie.
– Andy Dunn, inspektor tutejszej policji – przedstawił się. – Z
wydziału zabójstw. A to sierżant Dana Tulloch. Zabierze panią teraz do
domu.
– Jakieś pół roku – odpowiedziałam. Zastanawiałam się, kiedy
przestanę dygotać.
Byłyśmy w kuchni. Sierżant Tulloch i ja siedziałyśmy przy
sosnowym stole, a umundurowana funkcjonariuszka stała w rogu pokoju.
Zwykle nasza kuchnia jest najcieplejsza w domu, dzisiaj jednak tak się
nie wydawało. Sierżant Tulloch rozpięła kurtkę, ale nie zdjęła. Nic
dziwnego, choć od patrzenia na nią, taką okutaną, wcale nie robiło mi się
cieplej. Posterunkowa też została w kurtce, tyle że ona przynajmniej
zrobiła nam kawę; ciepło kubka w moich dłoniach trochę pomagało.
Nie pytając o pozwolenie, sierżant Tulloch podłączyła notebook do
gniazdka w ścianie i zasypując mnie pytaniami, stukała w klawiaturę z
prędkością, którą z pewnością zaimponowałaby sekretarkom z lat
pięćdziesiątych ubiegłego wieku.
W domu byłyśmy mniej więcej od pół godziny. Policjantki
pozwoliły mi się przebrać z mokrych ciuchów, a w zasadzie nalegały,
żebym to zrobiła. Wszystko, co miałam na sobie, zabrali, zapakowali i
wynieśli do jednego z wozów. Wykąpać mi się jednak nie dali i trochę
się krępowałam, że mam plamy od torfu na dłoniach i ciemnobrązowe
podkówki z ziemi pod paznokciami. Z miejsca, gdzie siedziałam, nie
widziałam terenu przed domem, ale słyszałam, że na podwórku parkują
kolejne samochody.
Już trzy razy – z najdrobniejszymi szczegółami, co było straszliwie
męczące – opisałam wydarzenia ostatniej godziny. Teraz chyba nadeszła
pora na inne pytania.
– Jakieś pięć, sześć miesięcy – powtórzyłam. – Przeprowadziliśmy
się tu na początku grudnia zeszłego roku.
– Dlaczego? – spytała sierżant Tulloch. Już wcześniej zwróciłam
uwagę na jej miękki, słodki akcent ze wschodniego wybrzeża. Nie
pochodziła z Szetlandów.
– Dla pięknej scenerii i dobrej jakości życia. – Zastanawiałam się,
co mnie tak irytuje w tej policjantce. W zasadzie nie miałam się czego
czepiać: była uprzejma, chociaż trochę zdystansowana, profesjonalna,
choć zarazem dość oziębła. Zdecydowanie oszczędzała słowa, z jej ust
nie padło ani jedno, które nie byłoby konieczne. Ja z kolei gadałam za
dużo i z każdą minutą coraz bardziej się denerwowałam. Przy tej
drobnej, ładnej kobiecie czułam się gruba, źle ubrana, brudna i przede
wszystkim… winna. – No i Szetlandy to podobno jedno z
najbezpieczniejszych miejsc w Wielkiej Brytanii – dodałam z ponurym
uśmiechem. – Przynajmniej tak pisali w ulotce, w której zachęcali, żeby
podjąć tu pracę. – Nachyliłam się ponad stołem. Spojrzała na mnie, ale
nic nie powiedziała. – Pamiętam, pomyślałam, że to trochę dziwne –
trajkotałam dalej. – Chodzi o to, że jak chcesz się zatrudnić w nowym
miejscu, to o co pytasz? Czy dobrze płacą, ile dają urlopu, jakie są
godziny pracy, ile kosztują miejscowe domy i czy w okolicy są dobre
szkoły? Ale „czy jest bezpiecznie”? Kto o to pyta? Można by pomyśleć,
że ktoś starał się coś tu udowodnić.
Sierżant Tulloch miała ten rodzaj opanowania, o jakim mogłabym
tylko pomarzyć. Przerwała kontakt wzrokowy i spojrzała na swoją kawę,
jak dotąd nietkniętą. Potem podniosła kubek, wzięła ostrożny łyk i
odstawiła kubek z powrotem na stół.
I znowu przeniosła wzrok na mnie. W oczach miała jakiś błysk,
którego nie potrafiłam określić. Była albo wkurzona, albo rozbawiona.
– Mój mąż jest brokerem statków – wyjaśniłam. – Pracował w
Baltic Exchange w Londynie. Gdzieś w połowie zeszłego roku
zaproponowano mu stanowisko starszego wspólnika w tutejszej firmie.
Oferta zbyt dobra, żeby ją odrzucić.
– Spory przewrót w pani życiu. Przeprowadzka aż z południa
Anglii.
Skinęłam głową. Wylądowałam bardzo daleko od łagodnych,
żyznych wzgórz angielskiego hrabstwa, w którym się wychowałam;
daleko od zakurzonych, hałaśliwych ulic Londynu, w którym ja i Duncan
mieszkaliśmy i pracowaliśmy przez ostatnie pięć lat; daleko od
rodziców, braci, przyjaciół – jeśli nie liczyć koni. Tak, byłam bardzo
daleko od domu.
– W moim być może – odpowiedziałam w końcu. – Ale Duncan
jest wyspiarzem. Dorastał na Unst.
– Piękna wyspa. Dom jest państwa?
Znowu skinęłam głową. Dom znalazł Duncan. Potem podczas
jednego z kilku pobytów w poprzednim roku, kiedy przyjeżdżał dogadać
szczegóły zatrudnienia w nowej firmie, złożył właścicielom ofertę
kupna. Dzięki pieniądzom z funduszu powierniczego, które dostał na
trzydzieste urodziny, nie musieliśmy się nawet ubiegać o kredyt
hipoteczny. Pierwszy raz oglądałam nowy dom, gdy był już nasz, gdy
podjechaliśmy tu za ciężarówkami firmy przewozowej. Zobaczyłam
duży stuletni budynek z kamienia, z gilotynowymi oknami, które od
frontu wychodziły na zatokę Tresta, a z tyłu na wzgórza Weisdale. Gdy
świeciło słońce (a zapewniam, że czasami to się zdarza), widoki były
niesamowite. Na zewnątrz mnóstwo miejsca dla naszych koni; wewnątrz
wystarczająco dużo pokoi dla nas dwojga i ewentualnie dla kogoś
jeszcze, gdyby się pojawił.
– Od kogo go kupiliście?
Pytanie było ważne, więc otrząsnęłam się z mojego małego snu na
jawie.
– Nie bardzo wiem – przyznałam się.
Sierżant Tulloch nic nie odpowiedziała, tylko uniosła brwi. Zrobiła
to nie po raz pierwszy. Zastanawiałam się, czy to taka technika śledcza:
samemu mówić jak najmniej i pozwalać paplać podejrzanemu. To wtedy
sobie uzmysłowiłam, że jestem podejrzaną w śledztwie o morderstwo; a
także, że można jednocześnie odczuwać strach, gniew i rozbawienie.
– Mąż się tym zajmował – wyjaśniłam.
Jej brwi pozostały uniesione.
– Ja ogarniałam sprawy w Londynie – dodałam, żeby nie
pomyślała, że jestem jedną z tych kobiet, które wszelkie sprawy
finansowe zwalają na głowę męża, choć w zasadzie tak właśnie było. –
Ale wiem, że wcześniej od dawna nikt tu już nie mieszkał. Dom był w
dość kiepskim stanie, jak się wprowadzaliśmy.
Sierżant rozejrzała się po mojej niezbyt czystej kuchni, potem
znów popatrzyła na mnie.
– Z tego, co kojarzę, poprzednim właścicielem był jakiś fundusz.
Chyba coś związanego z kościołem. – Tak mało się tym interesowałam.
Byłam zawalona pracą, niechętna przeprowadzce, miałam na głowie
mnóstwo… innych rzeczy. Wysłuchałam tego, co miał mi do
powiedzenia Duncan, przytaknęłam i podpisałam się tam, gdzie prosił,
żebym się podpisała. – Tak, zdecydowanie mieli coś wspólnego z
kościołem – dodałam. – Bo musieliśmy złożyć zobowiązanie, że
będziemy się zachowywali stosownie.
Oczy policjantki jakby trochę pociemniały.
– To znaczy?
– Taka jakaś bzdura. Musieliśmy obiecać, że nie będziemy
wykorzystywać domu jako miejsca kultu, że nie urządzimy w nim pubu
ani kasyna i że nie będziemy tu uprawiali czarów.
Zwykle ludzie się śmiali, gdy im o tym mówiłam. Mina sierżant
Tulloch wyrażała znudzenie.
– Czy taka umowa jest w ogóle prawnie do wyegzekwowania? –
spytała.
– Prawdopodobnie nie. Ale że nie paramy się czarami, ta kwestia
nie była dla nas problemem.
– Dobrze to słyszeć – rzuciła bez cienia uśmiechu.
Pomyślałam, że może czymś ją uraziłam, ale zaraz uznałam, że
jeśli nawet, to trudno. Jeśli jest aż tak wrażliwa, powinna wybrać inny
zawód. W kuchni robiło się coraz zimniej, czułam, że sztywnieją mi nogi
i ręce. Przeciągnęłam się, wstałam i odwróciłam do okna.
A tam miejsce zbrodni: przyjechało jeszcze więcej policjantów,
łącznie z kilkoma w kombinezonach, które wyglądały jak uszyte z
białych plastikowych worków na śmieci. Nad wykopanym przeze mnie
dołem pojawił się namiot. Wzdłuż naszego ogrodzenia z drutu
kolczastego rozciągnięto taśmę w czerwono-białe pasy, wyznaczała
wąskie przejście z podwórka na pole. Jeden z mundurowych stał
odrobinę zbyt blisko Jamiego. Na moich oczach strzepnął popiół z
papierosa na brezent. Odwróciłam się od okna.
– Ale biorąc pod uwagę stan zwłok, to może jednak ktoś w okolicy
zajmuje się czarną magią.
Sierżant się wyprostowała, już nie wyglądała na znudzoną.
– Co pani ma na myśli?
– Powinniście zaczekać do sekcji. Mogę się mylić. Specjalizuję się
w obszarach miednicy, nie klatki piersiowej. Och, i czy mogłaby pani
poprosić kolegów, żeby bardziej uważali. Lubiłam tego konia.
– Myślę, że moi koledzy mają teraz ważniejsze sprawy na głowie,
niż pani koń, doktor Guthrie.
– Pani Hamilton. Mimo wszystko mogliby okazać trochę szacunku.
– Nie rozumiem?
– Mówię o szacunku dla mojej własności, ziemi i moich zwierząt.
Nawet tych martwych.
– Nie, miałam na myśli „panią Hamilton”.
Westchnęłam.
– Jestem konsultantem chirurgicznym, zwłaszcza przy porodach. A
Guthrie to nazwisko męża. Jako lekarz jestem zarejestrowana pod
panieńskim.
– Postaram się zapamiętać. A tymczasem musimy zrobić coś z tym
koniem.
Wstała od stołu, a ja poczułam szybsze uderzenie serca.
– Musimy pozbyć się tych zwłok – ciągnęła. – Tak szybko, jak to
tylko możliwe.
Patrzyłam na nią i milczałam.
– Jeszcze dzisiaj – dorzuciła z emfazą.
– Pochowam go sama, jak skończycie – odparłam tak stanowczo,
jak tylko potrafiłam.
Pokręciła głową.
– Obawiam się, że to niemożliwe. Wkrótce przyjadą tu ludzie z
jednostki wsparcia technicznego. Będą musieli przeczesać cały teren.
Niewykluczone, że zostaniemy tu na wiele tygodni. Nie możemy
pracować obok rozkładających się końskich zwłok.
Myślę, że to dobór słów, trafnych, lecz nietaktownych, sprawił, że
w mojej piersi pojawił się ucisk, ten, który mi mówi, że jestem wściekła
jak diabli i naprawdę, naprawdę muszę bardzo uważać, co powiem w
następnych kilku minutach.
– I jak zapewne pani wie, grzebanie koni na własną rękę jest
nielegalne już od kilku lat – kontynuowała.
Łypnęłam na nią wściekle. Oczywiście, że wiedziałam: moja matka
trzydzieści lat prowadziła szkółkę jeździecką. Ale nie zamierzałam
dyskutować z sierżant Tulloch i tłumaczyć, jak dużo kosztuje na
Szetlandach wywiezienie konia. Nie zamierzałam też mówić o mojej
potrzebie – przyznaję sentymentalnej – żeby mieć Jamiego blisko siebie.
Tulloch wyprostowała się i rozejrzała. Zauważyła telefon na
ścianie obok lodówki i podeszła do niego.
– Załatwi to pani? – spytała. – Czy woli pani, żebym ja to zrobiła?
Słowo honoru, w tym momencie omal jej nie przyłożyłam. Nawet
ruszyłam w jej stronę, przy czym kątem oka widziałam, że posterunkowa
też daje krok do przodu. Na szczęście dla nas obu, zanim Tulloch
zdążyła podnieść słuchawkę, telefon sam zadzwonił. Ku mojemu coraz
większemu poirytowaniu Tulloch go odebrała, potem wyciągnęła
słuchawkę do mnie.
– Do pani – oznajmiła.
– Serio?! – Nie ruszyłam się z miejsca.
Tulloch cofnęła rękę.
– Odbierze pani czy nie? Zdaje się, że to coś ważnego.
Posłałam jej swoje najwścieklejsze spojrzenie, chwyciłam
słuchawkę i odwróciłam się plecami. Po drugiej stronie rozległ się głos,
którego nigdy wcześniej nie słyszałam.
– Pani Hamilton, mówi Kenn Gifford. Mamy tu pacjentkę, lat
dwadzieścia osiem. W trzydziestym szóstym tygodniu ciąży. Przyjechała
kwadrans temu, z dużym krwotokiem. Są oznaki nieznacznego
zagrożenia życia płodu.
Siłą woli zmusiłam się, żeby się skupić. Kim, do diabła, jest Kenn
Gifford? Zupełnie go nie kojarzyłam; może to jeden ze stażystów albo
ktoś na zastępstwie.
– O którą pacjentkę chodzi?
Gifford chwilę nie odpowiadał. Usłyszałam szelest przerzucanych
kartek.
– Janet Kennedy.
Zaklęłam pod nosem. Pilnie obserwowałam Janet. Dwadzieścia
kilo nadwagi, łożysko przodujące i na dobitkę Rh minus. Za sześć dni
miała zaplanowaną cesarkę, ale najwidoczniej zaczęła rodzić wcześniej.
Spojrzałam na zegar. Piętnaście po piątej. Chwilę się zastanawiałam.
Łożysko przodujące, placenta praevia, to powikłanie ciąży,
nieprawidłowo niskie zagnieżdżenie łożyska w macicy. Jeden z
najczęstszych powodów krwawień z dróg rodnych w drugim i trzecim
trymestrze ciąży oraz krwotoków w ostatnich dwóch miesiącach.
Wzięłam głęboki wdech.
– Zabierzcie ją na salę operacyjną. Może być krwotok
śródoperacyjny, zawiadomcie bank krwi. Będę za dwadzieścia minut.
Mój rozmówca rozłączył się akurat w chwili, gdy sobie
przypomniałam, że Kenn Gifford to główny chirurg i ordynator szpitala
Franklin Stone w Lerwick. Innymi słowy, mój szef. Przez pół roku był
na urlopie, mniej więcej w czasie, gdy przyjechałam na Szetlandy.
Chociaż to on zatwierdzał moje przyjęcie, nigdy się nie spotkaliśmy.
Teraz miał patrzeć, jak przeprowadzam trudną operację, a istniało duże
prawdopodobieństwo, że pacjentka jej nie przeżyje.
I co ja sobie wyobrażałam? Że ten dzień gorszy już być nie może?
2
Dwadzieścia minut później byłam przebrana, odkażona i szłam na
drugi blok operacyjny, kiedy nagle zatrzymał mnie stażysta.
– O co chodzi?
– Nie mamy krwi – odparł młody Szkot. – Brakuje AB minus.
Wybałuszyłam oczy. Do cholery, co jeszcze może pójść nie tak?
– Kpisz sobie – wydusiłam z siebie.
Nie kpił.
– To rzadka grupa. Dwa dni temu mieliśmy duży wypadek
drogowy. Została nam tylko jedna jednostka, więcej nie ma.
– No to, na rany boskie, ściągnijcie skądś. – Do wszystkiego, przez
co przeszłam już tamtego dnia, doszło zdenerwowanie zabiegiem. W
takich okolicznościach niestety nie stać mnie na uprzejmość.
– Nie traktuj mnie jak idioty. Już zamówiliśmy. Ale helikopter nie
może wystartować. Za bardzo wieje.
Obrzuciłam go wściekłym spojrzeniem i pchnęłam drzwi do sali
operacyjnej. W tym samym momencie potężny mężczyzna w niebieskim
kitlu wykonał ostatnie nacięcie krocza Janet.
– Ssak – rzucił. Odebrał od instrumentariuszki rurkę i wsunął w
kanał rodny, żeby odciągnąć płyn owodniowy.
Pomimo maski i czepka, które miał założone, od razu zauważyłam,
że Kenn Gifford to mężczyzna wyjątkowej urody; nie przystojny, w
zasadzie wręcz przeciwnie, ale jednak pociągający. Skóra nad maską
jasna, taka, na której widać naczynka i która z wiekiem jest stale
zaróżowiona. Gifford jeszcze tego wieku nie osiągnął, ale w sali było
gorąco, więc i twarz miał czerwoną. Oczy małe i głęboko osadzone, z
daleka ledwie widoczne, o trudnym do określenie kolorze, nawet z
bliska. Nie były niebieskie ani brązowe, ani zielone, ani piwne. Raczej
ciemne niż jasne, szare to chyba najbliższe prawdy. Pod nimi widniały
duże półkoliste sińce.
Dostrzegł mnie. Trzymając ręce na wysokości ramion, dał krok w
tył i przywołał mnie ruchem głowy. Żeby Janet i jej mąż nie musieli
oglądać drastyczniejszych fragmentów zabiegu, ustawiono przed nimi
ekran. Spojrzałam w dół. Musiałam skupić się wyłącznie na swoim
zadaniu; z pewnością nie na Giffordzie, który stał krępująco blisko, tuż
za moim lewym ramieniem.
– Potrzebny będzie ucisk na podstawę – powiedziałam. Gifford
obszedł stanowisko i stanął naprzeciwko mnie.
Przebiegłam w myślach rutynową listę kontrolną: pozycja dziecka,
ułożenie pępowiny. Podłożyłam ręce pod ciało i delikatnie je
podważyłam. Gifford zaczął naciskać na brzuch Janet, ja w tym czasie
drugą rękę wsunęłam pod pośladki dziecka. Lewą dłoń przesunęłam w
górę, pod główkę i szyję, potem delikatnie – upominając się, że mam się
nie spieszyć – wydobyłam na świat małego ludzika pokrytego śluzem i
krwią. Poczułam tę sekundę czystych emocji – tryumfu, uniesienia i
smutku jednocześnie – przez które szczypie mnie twarz, oczy zachodzą
łzami, a głos drży. Ten stan szybko mija. Być może pewnego dnia tak
przyzwyczaję się do sprowadzania na świat nowego życia, że ta energia
w ogóle się nie pojawi, chociaż mam nadzieję, że tak nie będzie.
Dziecko zaczęło płakać, a ja pozwoliłam sobie na uśmiech i
sekundę rozluźnienia, zanim podałam je Giffordowi – który bardzo
uważnie mnie obserwował. Wróciłam do Janet. Przecięłam pępowinę.
– Chłopiec czy dziewczynka? W jakim jest stanie? – przypłynął
głos matki zza ekranu.
Gifford zaniósł dziecko Kennedym, żeby mogli je przytulić. Gdy
już się przywitali z synem, zaczęło się badanie małego. Ja miałam zająć
się matką.
Ponad stołem pediatrycznym Gifford wykrzykiwał liczby do
położnej, która wpisywała je do karty.
– Dwa, dwa, dwa, jeden, dwa.
Sprawdzał stan dziecka według skali Apgar, która pozwala ocenić
stan noworodka zaraz po porodzie. Maleństwo Kennedych dostało
dziewięć punktów; badanie miało być powtórzone jeszcze dwukrotnie,
ale ja nie musiałam poznawać wyników. Wiedziałam, że mały Kennedy
jest w całkiem niezłej formie.
Tego samego nie mogłam powiedzieć o matce. Straciła dużo krwi,
więcej niż byliśmy w stanie uzupełnić. I nadal krwawiła. Natychmiast po
porodzie anestezjolog wstrzyknął Janet syntocinon. To lek podawany
rutynowo, aby zapobiec krwotokom w połogu. W większości
przypadków działał. W bardzo nielicznych nie. Ten przypadek miał być
jednym z tych nielicznych. Dopilnowałam porodu łożyska, a potem
poprosiłam na bok swojego przełożonego.
Przemierzył salę i stanęliśmy w pewnej odległości od Kennedych.
– Ile krwi pana zdaniem straciła pacjentka? – Patrzyłam w bok,
moje oczy były na wysokości barku Gifforda.
– Kilka jednostek, może więcej.
– W magazynie została nam dokładnie tylko jedna.
Zaklął cicho.
– Pacjentka ciągle krwawi – dodałam. – Nie może stracić więcej
krwi.
Podszedł do Janet. Popatrzył na nią, potem na mnie. Kiwnął głową.
Obeszliśmy ekran i stanęliśmy przed małżeństwem. John trzymał syna,
radość tryskała z każdego mięśnia w jego twarzy. Jego żona niestety nie
wyglądała najlepiej.
– Janet, słyszy mnie pani?
Odwróciła się i nawiązała kontakt wzrokowy.
– Janet, traci pani zbyt wiele krwi. Lek, który pani podaliśmy, nie
powstrzymał krwawienia, będzie pani coraz bardziej słabła. Muszę
przeprowadzić histeroktomię.
Jej oczy rozszerzyły się w szoku.
– Teraz? – spytał mąż; zrobił się biały jak ściana.
Skinęłam głową.
– Tak, teraz. Trzeba to zrobić jak najszybciej. – Spojrzał na
Gifforda.
– Pan też tak uważa?
– Tak – odparł Gifford. – Pańska żona może umrzeć, jeśli tego nie
zrobimy.
Dość obcesowo, nawet na moje standardy, ale nie mogłam się nie
zgodzić.
Świeżo upieczeni rodzice popatrzyli na siebie. Potem John
ponownie zwrócił się do Gifforda.
– Może to zrobić pan?
– Nie – odparł Gifford. – Pani Hamilton zrobi to lepiej.
Jakoś w to wątpiłam, ale to nie był właściwy moment na dyskusję.
Obejrzałam się na anestezjolożkę. Skinęła głową, była już
przygotowana, żeby zrobić znieczulenie ogólne, przy tym zabiegu
nieodzowne. Pielęgniarka przyniosła formularz na zgodę na operację,
John Kennedy i jego syn opuścili salę. Na krótko zamknęłam oczy,
wzięłam głęboki wdech i zabrałam się do roboty.
Dwie godziny później Janet Kennedy była osłabiona, ale w
stabilnym stanie, wiatr się uspokoił i krew, której Janet nadal bardzo
potrzebowała, już do nas leciała. Przypuszczałam, że z Janet będzie
wszystko w porządku. Mały Kennedy, teraz już z imieniem Tamary, też
czuł się dobrze i wyglądał świetnie, a John drzemał w krześle przy łóżku
żony. Wzięłam prysznic i przebrałam się, ale czułam potrzebę, żeby
zostać w szpitalu, aż dostaną krew. Zadzwoniłam do domu, ale Duncan
nie dzwonił. Nie miałam pojęcia, czy policja wciąż u nas jest, czy nie.
Gifford był w sali przez całą operację. W rozmowie z Kennedymi
sprawiał wrażenie, że jest pewny moich umiejętności, ale podczas
operacji cały czas bacznie mnie obserwował. Tylko raz się odezwał,
rzucił ostro: „Proszę sprawdzić kleszcze, pani Hamilton”, w chwili gdy
na sekundę straciłam koncentrację. Po operacji opuścił salę bez słowa;
ufał mi przynajmniej na tyle, że uznał, iż dam sobie radę sama z
zaszyciem.
Naprawdę nie wiedziałam, czy jest ze mnie zadowolony, czy nie.
Operacja przebiegła dość gładko, ale trudno określić, że
przeprowadziłam ją zręcznie, a już na pewno nie elegancko. Wykonałam
ją na miarę tego, kim byłam: zdenerwowaną lekarką świeżo po
specjalizacji, która za wszelką cenę nie chce popełnić błędu.
Nagle ogarnęła mnie złość na Gifforda. Powinien coś powiedzieć,
nawet krytyka byłaby lepsza niż to, że wyszedł. Może nie
przeprowadziłam operacji genialnie, ale na pewno spisałam się całkiem
nieźle. Byłam zmęczona i niepocieszona i bardzo chciałam, żeby ktoś
poklepał mnie po plecach w ramach wsparcia.
Poszłam do siebie. Stanęłam przy oknie i przyglądałam się ludziom
i samochodom na parkingu poniżej. Nagle zadzwonił telefon.
Wzdrygnęłam się i szybko podeszłam do biurka. Pewnie krew
przyjechała szybciej, niż się spodziewałam – tak sądziłam.
– Pani Hamilton, tu Stephen Renney.
– Witam – odpowiedziałam dopiero po krótkiej chwili, żeby zyskać
na czasie. Renney, Renney, powinnam znać to nazwisko.
– Słyszałem, że panią ściągnięto. Jeśli nie jest pani zbyt zajęta,
mam tu coś, w czym mogłaby mi pani pomóc. Istnieje szansa, żeby pani
do mnie zajrzała?
– Oczywiście – odparłam. – Coś ze sobą przynieść?
– Nie, nie, wystarczy pani wiedza. Niech to pani nazwie dumą
zawodową, a nawet zawodowym zarozumialstwem, ale wolałbym oddać
kompletny raport, gdy przyjadą tutaj te szychy. Mam pewne podejrzenia,
które mogą być istotne, i nie chcę, żeby jutro rano zgraja zadufanych
dupków z kontynentu wyskoczyła mi z czymś, jakby dokonali wielkiego
odkrycia.
Nie miałam pojęcia, o czym mówi, ale już to wszystko słyszałam.
Mieszkańcy wysp tak bardzo nie chcą być uważani za gorszych od
specjalistów ze stałego lądu, że na Szetlandach dążenie do doskonałości,
a nawet nadgorliwość, stały się normą.
– Już do pana idę. – Gdzie pana znajdę?
– W sali 103, na parterze – odpowiedział.
Odłożyłam słuchawkę i wyszłam na korytarz. Dotarłam do
schodów, zeszłam na sam dół i zaczęłam szukać numeru 103; po drodze
minęłam radiologię, oddział pediatryczny i ostry dyżur. Nie umiałam
sobie umiejscowić tej sali i nie miałam pojęcia, jaką dziedziną medycyny
zajmuje się Stephen Renney. Wreszcie znalazłam. Weszłam do środka.
Po drugiej stronie, całkowicie tarasując przejście, stali inspektor
Dunn, sierżant Tulloch i Kann Gifford – nadal w stroju operacyjnym,
choć już bez maski i czepka. Był tam też niski facet w okularach, z
rzedniejącymi włosami, którego gdzieś już wcześniej widziałam.
Domyśliłam się, że to Stephen Renney. Poczułam się jak skończona
idiotka, w końcu sobie przypomniałam, że to szpitalny patolog.
A w sali numer 103 mieści się kostnica.
3
Ten niski wyszedł naprzód i wyciągnął kościstą dłoń. Na
nadgarstku miał ślady egzemy. Uścisnęłam mu rękę; była tak zimna, że
ledwie się powstrzymałam, żeby się nie wzdrygnąć.
– Pani Hamilton, Stephen Renney. Bardzo dziękuję, że pani
przyszła. Właśnie tłumaczyłem detektywom, że w interesie rzetelności
naprawdę potrzebuję…
Drzwi otworzyły się znowu i sanitariusz wtoczył nosze na kółkach.
Żeby mógł nimi przejechać, wszyscy musieliśmy przesunąć się pod
ścianę. Odezwał się Gifford. Teraz, już bez napięcia z sali operacyjnej,
zwróciłam uwagę, że głos ma głęboki, szlachetny, po góralsku
melodyjny. Zanim się tu przeprowadziłam i zaczęłam regularnie słyszeć
podobne głosy, zawsze wywoływały mrowienie na mojej skórze i
uśmiech na twarzy. To taki głos typu „och, tylko nie przestawaj mówić”.
– Może na chwilę przenieślibyśmy się do twojego gabinetu,
Stephen?
Gabinet Renneya był mały, bez okna i nieskazitelnie czysty. Na
ścianie wisiało kilka obrazków. Przed biurkiem stały, zbyt blisko siebie,
dwa pomarańczowe plastikowe krzesła. Renney wskazał na nie, zerkając
od sierżant Tulloch do mnie i z powrotem. Tulloch pokręciła głową. Ja
też nie usiadłam. Ze sztywnym uśmiechem Renney klapnął na fotel za
biurkiem.
– To całkowicie wbrew zasadom. – Tulloch zwracała się do
inspektora, a jednocześnie pokazywała na mnie. Prawdopodobnie miała
rację, ale nie lubię, kiedy mówi się o mnie „to”; od razu się najeżam.
– Ale pani Hamilton nie zalicza się chyba do grona podejrzanych?
– zauważył Gifford i uśmiechnął się do mnie.
Byłam zaskoczona i zaintrygowana faktem, że jak na mężczyznę, a
zwłaszcza jak na chirurga, nosi długie włosy. W świetle elektrycznych
lamp były jasnozłote. Brwi i rzęsy miał płowe, co za jednym zamachem
podważało wszelkie ewentualne roszczenia – do których inaczej miałby
prawo – aby uważać go za atrakcyjnego faceta, w tradycyjnym sensie.
– Na Szetlandach jest dopiero od pół roku – kontynuował. – A z
Redaktor serii Małgorzata Cebo-Foniok Redakcja stylistyczna Dorota Kielczyk Korekta Renata Kuk Hanna Lachowska Projekt graficzny okładki Małgorzata Cebo-Foniok Zdjęcie na okładce © Sacrifice Film Productions LLC Zdjęcie autorki © Michael Webberley Tytuł oryginału Sacrifice Copyright © S.J. Bolton 2008 All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Żadna część tej publikacji nie może być reprodukowana ani przekazywana w jakiejkolwiek formie zapisu bez zgody właściciela praw autorskich. For the Polish edition Copyright © 2016 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. ISBN 978-83-241-6150-8 Warszawa 2016. Wydanie I Wydawnictwo AMBER Sp. z o.o. 02-954 Warszawa, ul. Królowej Marysieńki 58 www.wydawnictwoamber.pl Konwersja do wydanie elektronicznego P.U. OPCJA juras@evbox.pl
Sacrifice to wytwór wyobraźni zainspirowany legendami Szetlandów. Choć ze względu na autentyczność użyłam powszechnych na wyspach nazwisk, żadna z szetlandzkich postaci nie jest wzorowana na prawdziwej osobie, żyjącej czy zmarłej. Szpital Franklin Stone to nie Gilbert Bain, a wyspa Tronal, tak jak ją opisałam, nie istnieje. Nie mam żadnych podstaw wierzyć, że jakiekolwiek zdarzenie z mojej powieści kiedykolwiek miało miejsce na Szetlandach. Bywają noce, gdy wilki milczą i tylko księżyc wyje. George Carlin Brain Droppings, 1997
1 Ze zwłokami bym sobie poradziła. To okoliczności mną wstrząsnęły. My, którzy żyjemy z kruchości ludzkiego ciała, godzimy się – jakbyśmy mieli to wpisane w umowę o pracę – z rosnącą wciąż zażyłością ze śmiercią. Dla większości ludzi odejście duszy z jej ziemskiego domu z kości, mięśni, tłuszczu i ścięgien osnuwa mgiełka tajemnicy. Dla nas ta robota w śmierci i rozkładzie odziera je powoli, lecz nieubłaganie z wszelkiej tajemnicy, a zaczyna się to już na wstępnych zajęciach z anatomii, z pierwszym rzutem oka na okryte białymi prześcieradłami ludzkie kształty w sali błyszczącej kliniczną stalą. Przez te wszystkie lata widziałam śmierć, kroiłam śmierć, wąchałam śmierć, nakłuwałam, ważyłam i pobierałam próbki śmierci, a czasem nawet ją słyszałam (te ciche, szepczące dźwięki, jakie wydają zwłoki, gdy opadają płyny ustrojowe) – więcej razy, niż mogłabym zliczyć. I doskonale oswoiłam się ze śmiercią. Po prostu nigdy się nie spodziewałam, że skoczy na mnie znienacka i krzyknie „Buu!” Ktoś zapytał mnie kiedyś, w pubie, podczas lunchu i dyskusji o wiarygodności filmów detektywistycznych, jak bym zareagowała, gdyby zwłoki nagle przy mnie ożyły. Świetnie wiedziałam, co ten ktoś miał na myśli, a on nawet się uśmiechał, kiedy zadawał to głupie pytanie. Odpowiedziałam, że nie wiem. Ale od czasu do czasu się nad tym zastanawiałam. Co bym zrobiła, gdyby Joe Umarlak mnie zaskoczył? Czy włączyłby się zawodowy dystans, podpowiedział, żebym sprawdziła oznaki życia, zrobiła w pamięci notatki o stanie zwłok i okolicznościach badania, czy wrzasnęłabym i uciekła? A potem przyszedł dzień, kiedy się dowiedziałam. Właśnie zaczynało padać, gdy wdrapywałam się na minikoparkę, którą wypożyczyłam tego ranka. Krople były delikatne, prawie przyjemne, ale ciemna chmura nad głową mówiła mi, żeby się nie spodziewać wiosennej mżawki. Może i mieliśmy początek maja, ale tak daleko na północy ulewne deszcze wciąż były niemal codziennością.
Przeleciało mi przez myśl, że kopanie w deszcz może być niebezpieczne, ale i tak włączyłam silnik. Jamie leżał na boku, jakieś dwadzieścia metrów dalej. Dwie nogi, prawe tylna i przednia, były na ziemi. Lewe sterczały w powietrzu, kopyta wisiały trzydzieści centymetrów nad darnią. Gdyby spał, poza wydawałaby się komiczna; martwy wyglądał groteskowo. Roje much brzęczały wokół jego łba i odbytu. Rozkład zaczyna się w chwili śmierci i wiedziałam, że już nabiera rozpędu w ciele Jamiego. Niewidoczne bakterie będą stopniowo pożerały wewnętrzne organy. Muchy złożą jaja. W ciągu kilku godzin wyklują się larwy i zaczną przegryzać sobie drogę przez tkankę. A do tego obok na ogrodzeniu przysiadła sroka; i łypała to na Jamiego, to na mnie. Cholerne ptaszysko chce jego oczu, pomyślałam, jego pięknych, łagodnych brązowych oczu. Nie byłam pewna, czy dam radę pochować Jamiego sama, ale nie mogłam tak po prostu siedzieć i patrzeć, jak sroki i larwy zamieniają mojego najlepszego przyjaciela w danie na wynos. Prawą ręką odciągnęłam drążek przepustnicy, żeby zwiększyć obroty. Poczułam, jak hydraulika dostaje kopa, pchnęłam oba drążki sterownicze. Koparka chybotliwie ruszyła do przodu i zaczęła się wspinać po zboczu. Dotarłam na bardziej stromą część wzgórza i zrobiłam szybkie obliczenia. Dół musi być duży, może z półtora, dwa metry głęboki. Jamie był dużym koniem, wysokim w kłębie, z długim grzbietem. Trzeba wykopać dziurę wielkości dwóch metrów sześciennych na spadzistym terenie. To dużo ziemi, warunki dalekie od idealnych, a ja nie jestem operatorem koparki. Duncan miał wrócić następnego dnia, więc zaczęłam się zastanawiać, czy jednak nie lepiej poczekać. Sroka na płocie zaskrzeczała ironicznie i dała kilka zuchwałych kroczków w bok. Zacisnęłam zęby i znów pchnęłam drążki. Na padoku po prawej przyglądali mi się Charles i Henry; ich piękne smutne pyski wisiały nad ogrodzeniem. Niektórzy ludzie wam powiedzą, że konie to głupie stworzenia. Nigdy w to nie wierzcie! Te szlachetne zwierzęta mają dusze, a te dwa dzieliły mój ból, gdy koparką wtaczałam się pod górę w stronę Jamiego. Dwa metry przed nim zatrzymałam się i zeskoczyłam na ziemię.
Część much była na tyle przyzwoita, że odfrunęła na odpowiednią odległość, gdy przyklęknęłam przy Jamiem i pogładziłam jego czarną grzywę. Miałam tego konia od dziesięciu lat i bardzo go kochałam. Jamie, piękny Jamie, szybki jak wiatr i silny jak tygrys. Jego wspaniałe kochające serce w końcu się poddało, ostatnią rzeczą, jaką mogłam dla niego zrobić, to wykopać mu cholerny wielki dół. Weszłam z powrotem na koparkę, podniosłam ramię i opuściłam łyżkę. Wyciągnęłam załadowaną do połowy. Nieźle. Obróciłam koparkę, zrzuciłam ziemię, wróciłam do poprzedniego ustawienia i powtórzyłam cały cykl. Tym razem łyżka była cała zapełniona zwartą ciemnobrązową ziemią. Torf pokrywał naszą posesję na głębokość od metra do trzech i – nawet mimo koparki – bardzo utrudniał pracę. Kopałam dalej. Po godzinie deszczowe chmury spełniły swoją obietnicę, sroka się poddała, a mój dół miał ze dwa metry głębokości. Opuściłam łyżkę, a kiedy ją przyciągałam, poczułam, że o coś zahaczyła. Zerknęłam w dół, próbowałam coś zobaczyć przez ramię maszyny. Trudna sprawa – narobiło się już pełno błota. Trochę podniosłam łyżkę i znowu spojrzałam. Coś tam na dole zawadzało. Opróżniłam łyżkę i podniosłam ramię. Wyskoczyłam z kabiny, podeszłam do skraju dołu. Koparka do połowy wyciągnęła z ziemi jakiś duży przedmiot, owinięty w materiał zabarwiony na brązowo przez torf. Już zamierzałam wskoczyć do dołu, ale w porę sobie uświadomiłam, że zostawiłam koparkę bardzo blisko skraju i że torf – do tego czasu bardzo już namoknięty – obsuwa się na bokach. Zły pomysł. Nie chciałam utknąć w dziurze w ziemi, w deszczu, z półtoratonową koparką, która na pewno runęłaby na mnie. Wróciłam do szoferki, cofnęłam kilka metrów, wysiadłam i wróciłam do dziury, żeby znów do niej zajrzeć. A potem do niej wskoczyłam. Nagle zrobiło się ciszej i ciemniej. Nie czułam już wiatru i nawet deszcz jakby osłabł – na górze pewnie bardziej go nawiewały podmuchy. Nie słyszałam też wyraźnie chlupotu fal rozbijających się o brzeg pobliskiej zatoki ani od czasu do czasu warkotu samochodów. Stałam w dziurze w ziemi, odcięta od świata, i nie bardzo mi się to podobało.
To było płótno. Tej gładkoszorstkiej faktury nie da się pomylić z niczym innym. Brunatne, brązowe od ziemi, ale splot rozpoznawałam. Co kawałek wystawały postrzępione brzegi – zorientowałam się, że materiał został pocięty na trzydziestocentymetrowe pasy, a potem nimi coś owinięto jak gigantycznym bandażem. Na jednym końcu tobół był dość szeroki, ale prawie zaraz zwężał się i znowu robił szerszy. Koparka odgrzebała jakiś metr tego pakunku, reszta nadal była zakopana. Miejsce zbrodni, powiedział głos w mojej głowie; głos, którego nie rozpoznawałam, nigdy go wcześniej nie słyszałam. Nic nie rusz, wezwij policję. Opanuj się, odpowiedziałam. Nie wzywa się policji do starych gałganów albo szczątków psa. Siedziałam w kucki w siedmiocentymetrowej warstwie błota, która gwałtownie stawała się dziesięciocentymetrowa. Deszcz ściekał mi po włosach i leciał do oczu. Zerknęłam w górę – szara chmura nade mną zgęstniała. O tej porze roku słońce nie zachodziło przed dwudziestą drugą, ale wątpiłam, żebyśmy jeszcze tego dnia je oglądali. Znów spojrzałam w dół. Jeśli to pies, musiał być bardzo duży. Starałam się nie myśleć o mumiach egipskich, ale to, co do tej pory odkryłam, miało identyczny kształt jak człowiek i było niezwykle starannie owinięte. Czy ktokolwiek zadałby sobie aż tyle trudu, żeby zakopać stare gałgany? Może ukochanego psa. Tylko że pakunek nie miał kształtu psa. Spróbowałam wsunąć palce między bandaże. Nic z tego; wiedziałam, że bez noża ich nie poluzuję. To oznaczało wyprawę do domu. Opuszczenie dołu okazało się o wiele trudniejsze niż wskoczenie do niego. Gdy po trzeciej próbie znów się stoczyłam, ogarnęła mnie lekka panika. Jak puenta kiepskiego dowcipu do głowy przyszła mi myśl, że wykopałam sobie grób, który okazał się zajęty. Za czwartym razem wygramoliłam się wreszcie i pognałam do domu. Przy tylnych drzwiach uświadomiłam sobie, że kalosze mam całe w mokrym czarnym torfie; wiedziałam, że wieczorem nie będę w nastroju myć podłogi w kuchni. Na tyłach naszej posiadłości stoi mała szopa. Poszłam tam, ściągnęłam kalosze, założyłam stare trampki, odszukałam ogrodową łopatę i wróciłam do domu.
Telefon w kuchni łypał na mnie. Odwróciłam się do niego plecami i z szuflady na sztućce wyciągnęłam ząbkowany nóż do warzyw. Potem wróciłam do… mój umysł powtarzał „grobu”. Dołu, poprawiłam się w myślach stanowczo. To tylko dół. Wróciłam do dołu, znowu kucnęłam i długo przyglądałam się swojemu niezwykłemu znalezisku. Miałam dziwne przeczucie, że za chwilę wkroczę na nieuczęszczaną dotąd ścieżkę i że – jak już postawię pierwszy krok – moje życie zmieni się całkowicie i niekoniecznie na lepsze. Myślałam nawet o tym, żeby wygrzebać się z dołu i wykopać dla Jamiego nowy grób, i nikomu nic nigdy nie powiedzieć o tym, co widziałam. Siedziałam w kucki i rozmyślałam, aż zesztywniałam i zrobiło mi się tak zimno, że musiałam się ruszyć. Potem sięgnęłam po łopatę. Ziemia była miękka, dlatego dość szybko udało mi się odkryć kolejne dwadzieścia centymetrów tobołu. Chwyciłam go w najszerszej części i ostrożnie pociągnęłam. Wyszedł w całości z cichym pluśnięciem. Sięgnęłam do końca, który odsłoniłam jako pierwszy, i szarpnęłam za materiał, żeby go poluzować. Wsunęłam pod niego czubek ostrza, mocno przytrzymałam bandaż lewą ręką, pociągnęłam nóż w górę. I zobaczyłam ludzką stopę. Nie krzyknęłam. Właściwie nawet się uśmiechnęłam. Bo kiedy płótno odpadło, poczułam przede wszystkim olbrzymią ulgę: musiałam odkopać jakiegoś krawieckiego manekina, bo przecież skóra człowieka nigdy nie ma takiego koloru jak ta, na którą patrzyłam. Odetchnęłam głęboko i zaczęłam się śmiać. Potem przestałam. Bo skóra wyglądała identycznie jak płótno okrywające ciało i jak torf, w którym leżało. Dotknęłam jej. Bardzo zimna: bez wątpienia naturalna. Delikatnie przesuwałam dłonią – wyczuwałam strukturę kości, odcisk na małym palcu, płat szorstkiej skóry na pięcie. Prawdziwe ciało, tylko zabarwione na ciemnobrązowo przez torf. Stopa trochę mniejsza od mojej, paznokcie przycięte. Kostka szczuplejsza. Znalazłam kobietę. Domyśliłam się, że młoda, dwudziesto-, góra trzydziestokilkuletnia.
Popatrzyłam na resztę ciała w płótnie. Na piersi, tam gdzie serce, widniała duża plama, okrągła, z trzydzieści pięć centymetrów średnicy. Płótno było tu ciemniejsze, prawie czarne. Albo w ziemi było coś dziwnego i zabarwiło ten kawałek, albo płótno miało już tę plamę, jeszcze zanim kobieta została zakopana. Naprawdę nie chciałam oglądać niczego więcej; wiedziałam, że powinnam wezwać policję. Ale jakoś nie mogłam się powstrzymać, zaczęłam rozcinać płótno w tym ciemniejszym miejscu. Pięć centymetrów, dziesięć, piętnaście. Rozłożyłam materiał, żeby zobaczyć, co jest pod spodem. Nawet wtedy nie krzyknęłam. Poderwałam się i na miękkich nogach zaczęłam się cofać, aż uderzyłam plecami w bok dołu. Potem się odwróciłam i wdrapałam na górę tak szybko, jakby od tego zależało moje życie. Tam zaskoczył mnie widok martwego konia zaledwie kilka metrów dalej. Zapomniałam o Jemiem. Ale sroka nie zapomniała. Siedziała na łbie i z furią waliła w niego dziobem. Spojrzała na mnie, z poczuciem winy; potem, przysięgam, posłała mi szyderczy uśmieszek. Z jej dzioba zwisała grudka lśniącej zakrwawionej tkanki: oko Jamiego. To wtedy krzyknęłam. Siedziałam obok Jamiego i czekałam. Deszcz wciąż padał, byłam przemoczona do suchej nitki, ale już mnie to nie obchodziło. W jednej z naszych szop znalazłam zielony brezent. Nakryłam nim Jamiego. Tylko głowę zostawiłam odsłoniętą. Mój biedny stary koń nie miał zostać pochowany tego dnia. Gładziłam kasztanową sierść, zaplatałam warkocze z grzywy i czuwałam w milczeniu przy dwójce moich martwych przyjaciół. Gdy nie mogłam już dłużej patrzeć na Jamiego, spojrzałam w stronę morskiej zatoki zwanej Tresta Voe. Zatoki, albo zalane wodą doliny, to typowa cecha tej części świata. Byłam na Szetlandach, prawdopodobnie najbardziej odosobnionej i najmniej znanej części Wysp Brytyjskich. To grupa blisko stu wysp położonych niecałe dwieście kilometrów od północno-wschodniego krańca Szkocji. Piętnaście z nich jest zamieszkane przez ludzi; wszystkie przez maskonury, mewy trójpalczaste, wydrzyki i inne gatunki dzikich zwierząt.
Społecznie, ekonomicznie i historycznie wyspy są niezwykłe; geograficznie – to prawie kuriozum. Kiedy po raz pierwszy staliśmy razem w tym miejscu, Duncan objął mnie i wyszeptał do ucha legendę, że dawno temu między masywnymi lodowcami i pradawnymi granitowymi skałami doszło do straszliwej bitwy. Jej pokłosiem były Szetlandy – kraina mórz, jaskiń, zatok, targanych sztormami klifów. Wtedy opowieść mi się podobała, ale teraz sądzę, że Duncan się mylił: walka trwa nadal. A tak naprawdę to czasami sobie myślę, że Szetlandy i ich mieszkańcy poświęcili wieki na bój z wiatrem i morzem… i przegrali. Zajęło im to dwadzieścia minut. Pierwszy na podwórko wjechał biały samochód z charakterystycznym niebieskim paskiem, celtyckim symbolem i napisem „Dion is Cuidich”, Chronić i Służyć. Za nim pojawiły się duża czarna terenówka i nowy, bardzo czysty srebrny sportowy mercedes. Z radiowozu wysiadło dwóch funkcjonariuszy, ale moją uwagę przykuły osoby z tych dwóch pozostałych pojazdów. Szły w moją stronę. Kierowca mercedesa – kobieta, tak drobna, że aż dziw, że policjantka. Ciemne włosy do ramion cieniowanymi warstwami opływały jej twarz Podeszła bliżej. Ładna, rysy delikatne, oczy piwnozielone. Idealna cera koloru kawy z mlekiem, lekko piegowaty nos. Nowe zielone kalosze marki Hunter, nieskazitelnie czysta kurtka firmy Barbour i karmazynowe spodnie z wełny. W uszach złote kolczyki i kilka pierścionków na palcach prawej ręki. Przy niej mężczyzna z terenówki wydawał się olbrzymi. Jakieś sześćdziesiąt dwa, trzy lata, barczysty. On też był w kurtce Barbour i zielonych kaloszach, ale zniszczonych i upaćkanych; wyglądały jak stuletnie. Włosy gęste, barwy imbiru, twarz zaczerwieniona z popękanymi naczynkami, jak u ludzi o jasnej karnacji, którzy dużo przebywają na powietrzu. Dłonie olbrzymie i zrogowaciałe. Wyglądał jak farmer. Kiedy podeszli, wstałam i naciągnęłam Jamiemu płachtę na łeb. Mówcie, co chcecie, ale jak dla mnie konie też mają prawo do prywatności. – Tora Guthrie? – Mężczyzna zatrzymał się metr przede mną i spojrzał w dół na wielki, okryty brezentem kształt u moich stóp.
– Tak – potwierdziłam, gdy znowu podniósł wzrok. – Myślę, że bardziej was zainteresuje to tam. – Pokazałam na dół. Kobieta stała już przy nim i zaglądała. Ponad jej ramieniem zobaczyłam, że na podwórko wjeżdżają kolejne dwa wozy policyjne. Policjant farmer dwoma zamaszystymi krokami znalazł się nad dołem. Zajrzał do niego i odwrócił się do mnie. – Andy Dunn, inspektor tutejszej policji – przedstawił się. – Z wydziału zabójstw. A to sierżant Dana Tulloch. Zabierze panią teraz do domu. – Jakieś pół roku – odpowiedziałam. Zastanawiałam się, kiedy przestanę dygotać. Byłyśmy w kuchni. Sierżant Tulloch i ja siedziałyśmy przy sosnowym stole, a umundurowana funkcjonariuszka stała w rogu pokoju. Zwykle nasza kuchnia jest najcieplejsza w domu, dzisiaj jednak tak się nie wydawało. Sierżant Tulloch rozpięła kurtkę, ale nie zdjęła. Nic dziwnego, choć od patrzenia na nią, taką okutaną, wcale nie robiło mi się cieplej. Posterunkowa też została w kurtce, tyle że ona przynajmniej zrobiła nam kawę; ciepło kubka w moich dłoniach trochę pomagało. Nie pytając o pozwolenie, sierżant Tulloch podłączyła notebook do gniazdka w ścianie i zasypując mnie pytaniami, stukała w klawiaturę z prędkością, którą z pewnością zaimponowałaby sekretarkom z lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku. W domu byłyśmy mniej więcej od pół godziny. Policjantki pozwoliły mi się przebrać z mokrych ciuchów, a w zasadzie nalegały, żebym to zrobiła. Wszystko, co miałam na sobie, zabrali, zapakowali i wynieśli do jednego z wozów. Wykąpać mi się jednak nie dali i trochę się krępowałam, że mam plamy od torfu na dłoniach i ciemnobrązowe podkówki z ziemi pod paznokciami. Z miejsca, gdzie siedziałam, nie widziałam terenu przed domem, ale słyszałam, że na podwórku parkują kolejne samochody. Już trzy razy – z najdrobniejszymi szczegółami, co było straszliwie męczące – opisałam wydarzenia ostatniej godziny. Teraz chyba nadeszła pora na inne pytania. – Jakieś pięć, sześć miesięcy – powtórzyłam. – Przeprowadziliśmy się tu na początku grudnia zeszłego roku.
– Dlaczego? – spytała sierżant Tulloch. Już wcześniej zwróciłam uwagę na jej miękki, słodki akcent ze wschodniego wybrzeża. Nie pochodziła z Szetlandów. – Dla pięknej scenerii i dobrej jakości życia. – Zastanawiałam się, co mnie tak irytuje w tej policjantce. W zasadzie nie miałam się czego czepiać: była uprzejma, chociaż trochę zdystansowana, profesjonalna, choć zarazem dość oziębła. Zdecydowanie oszczędzała słowa, z jej ust nie padło ani jedno, które nie byłoby konieczne. Ja z kolei gadałam za dużo i z każdą minutą coraz bardziej się denerwowałam. Przy tej drobnej, ładnej kobiecie czułam się gruba, źle ubrana, brudna i przede wszystkim… winna. – No i Szetlandy to podobno jedno z najbezpieczniejszych miejsc w Wielkiej Brytanii – dodałam z ponurym uśmiechem. – Przynajmniej tak pisali w ulotce, w której zachęcali, żeby podjąć tu pracę. – Nachyliłam się ponad stołem. Spojrzała na mnie, ale nic nie powiedziała. – Pamiętam, pomyślałam, że to trochę dziwne – trajkotałam dalej. – Chodzi o to, że jak chcesz się zatrudnić w nowym miejscu, to o co pytasz? Czy dobrze płacą, ile dają urlopu, jakie są godziny pracy, ile kosztują miejscowe domy i czy w okolicy są dobre szkoły? Ale „czy jest bezpiecznie”? Kto o to pyta? Można by pomyśleć, że ktoś starał się coś tu udowodnić. Sierżant Tulloch miała ten rodzaj opanowania, o jakim mogłabym tylko pomarzyć. Przerwała kontakt wzrokowy i spojrzała na swoją kawę, jak dotąd nietkniętą. Potem podniosła kubek, wzięła ostrożny łyk i odstawiła kubek z powrotem na stół. I znowu przeniosła wzrok na mnie. W oczach miała jakiś błysk, którego nie potrafiłam określić. Była albo wkurzona, albo rozbawiona. – Mój mąż jest brokerem statków – wyjaśniłam. – Pracował w Baltic Exchange w Londynie. Gdzieś w połowie zeszłego roku zaproponowano mu stanowisko starszego wspólnika w tutejszej firmie. Oferta zbyt dobra, żeby ją odrzucić. – Spory przewrót w pani życiu. Przeprowadzka aż z południa Anglii. Skinęłam głową. Wylądowałam bardzo daleko od łagodnych, żyznych wzgórz angielskiego hrabstwa, w którym się wychowałam; daleko od zakurzonych, hałaśliwych ulic Londynu, w którym ja i Duncan
mieszkaliśmy i pracowaliśmy przez ostatnie pięć lat; daleko od rodziców, braci, przyjaciół – jeśli nie liczyć koni. Tak, byłam bardzo daleko od domu. – W moim być może – odpowiedziałam w końcu. – Ale Duncan jest wyspiarzem. Dorastał na Unst. – Piękna wyspa. Dom jest państwa? Znowu skinęłam głową. Dom znalazł Duncan. Potem podczas jednego z kilku pobytów w poprzednim roku, kiedy przyjeżdżał dogadać szczegóły zatrudnienia w nowej firmie, złożył właścicielom ofertę kupna. Dzięki pieniądzom z funduszu powierniczego, które dostał na trzydzieste urodziny, nie musieliśmy się nawet ubiegać o kredyt hipoteczny. Pierwszy raz oglądałam nowy dom, gdy był już nasz, gdy podjechaliśmy tu za ciężarówkami firmy przewozowej. Zobaczyłam duży stuletni budynek z kamienia, z gilotynowymi oknami, które od frontu wychodziły na zatokę Tresta, a z tyłu na wzgórza Weisdale. Gdy świeciło słońce (a zapewniam, że czasami to się zdarza), widoki były niesamowite. Na zewnątrz mnóstwo miejsca dla naszych koni; wewnątrz wystarczająco dużo pokoi dla nas dwojga i ewentualnie dla kogoś jeszcze, gdyby się pojawił. – Od kogo go kupiliście? Pytanie było ważne, więc otrząsnęłam się z mojego małego snu na jawie. – Nie bardzo wiem – przyznałam się. Sierżant Tulloch nic nie odpowiedziała, tylko uniosła brwi. Zrobiła to nie po raz pierwszy. Zastanawiałam się, czy to taka technika śledcza: samemu mówić jak najmniej i pozwalać paplać podejrzanemu. To wtedy sobie uzmysłowiłam, że jestem podejrzaną w śledztwie o morderstwo; a także, że można jednocześnie odczuwać strach, gniew i rozbawienie. – Mąż się tym zajmował – wyjaśniłam. Jej brwi pozostały uniesione. – Ja ogarniałam sprawy w Londynie – dodałam, żeby nie pomyślała, że jestem jedną z tych kobiet, które wszelkie sprawy finansowe zwalają na głowę męża, choć w zasadzie tak właśnie było. – Ale wiem, że wcześniej od dawna nikt tu już nie mieszkał. Dom był w dość kiepskim stanie, jak się wprowadzaliśmy.
Sierżant rozejrzała się po mojej niezbyt czystej kuchni, potem znów popatrzyła na mnie. – Z tego, co kojarzę, poprzednim właścicielem był jakiś fundusz. Chyba coś związanego z kościołem. – Tak mało się tym interesowałam. Byłam zawalona pracą, niechętna przeprowadzce, miałam na głowie mnóstwo… innych rzeczy. Wysłuchałam tego, co miał mi do powiedzenia Duncan, przytaknęłam i podpisałam się tam, gdzie prosił, żebym się podpisała. – Tak, zdecydowanie mieli coś wspólnego z kościołem – dodałam. – Bo musieliśmy złożyć zobowiązanie, że będziemy się zachowywali stosownie. Oczy policjantki jakby trochę pociemniały. – To znaczy? – Taka jakaś bzdura. Musieliśmy obiecać, że nie będziemy wykorzystywać domu jako miejsca kultu, że nie urządzimy w nim pubu ani kasyna i że nie będziemy tu uprawiali czarów. Zwykle ludzie się śmiali, gdy im o tym mówiłam. Mina sierżant Tulloch wyrażała znudzenie. – Czy taka umowa jest w ogóle prawnie do wyegzekwowania? – spytała. – Prawdopodobnie nie. Ale że nie paramy się czarami, ta kwestia nie była dla nas problemem. – Dobrze to słyszeć – rzuciła bez cienia uśmiechu. Pomyślałam, że może czymś ją uraziłam, ale zaraz uznałam, że jeśli nawet, to trudno. Jeśli jest aż tak wrażliwa, powinna wybrać inny zawód. W kuchni robiło się coraz zimniej, czułam, że sztywnieją mi nogi i ręce. Przeciągnęłam się, wstałam i odwróciłam do okna. A tam miejsce zbrodni: przyjechało jeszcze więcej policjantów, łącznie z kilkoma w kombinezonach, które wyglądały jak uszyte z białych plastikowych worków na śmieci. Nad wykopanym przeze mnie dołem pojawił się namiot. Wzdłuż naszego ogrodzenia z drutu kolczastego rozciągnięto taśmę w czerwono-białe pasy, wyznaczała wąskie przejście z podwórka na pole. Jeden z mundurowych stał odrobinę zbyt blisko Jamiego. Na moich oczach strzepnął popiół z papierosa na brezent. Odwróciłam się od okna. – Ale biorąc pod uwagę stan zwłok, to może jednak ktoś w okolicy
zajmuje się czarną magią. Sierżant się wyprostowała, już nie wyglądała na znudzoną. – Co pani ma na myśli? – Powinniście zaczekać do sekcji. Mogę się mylić. Specjalizuję się w obszarach miednicy, nie klatki piersiowej. Och, i czy mogłaby pani poprosić kolegów, żeby bardziej uważali. Lubiłam tego konia. – Myślę, że moi koledzy mają teraz ważniejsze sprawy na głowie, niż pani koń, doktor Guthrie. – Pani Hamilton. Mimo wszystko mogliby okazać trochę szacunku. – Nie rozumiem? – Mówię o szacunku dla mojej własności, ziemi i moich zwierząt. Nawet tych martwych. – Nie, miałam na myśli „panią Hamilton”. Westchnęłam. – Jestem konsultantem chirurgicznym, zwłaszcza przy porodach. A Guthrie to nazwisko męża. Jako lekarz jestem zarejestrowana pod panieńskim. – Postaram się zapamiętać. A tymczasem musimy zrobić coś z tym koniem. Wstała od stołu, a ja poczułam szybsze uderzenie serca. – Musimy pozbyć się tych zwłok – ciągnęła. – Tak szybko, jak to tylko możliwe. Patrzyłam na nią i milczałam. – Jeszcze dzisiaj – dorzuciła z emfazą. – Pochowam go sama, jak skończycie – odparłam tak stanowczo, jak tylko potrafiłam. Pokręciła głową. – Obawiam się, że to niemożliwe. Wkrótce przyjadą tu ludzie z jednostki wsparcia technicznego. Będą musieli przeczesać cały teren. Niewykluczone, że zostaniemy tu na wiele tygodni. Nie możemy pracować obok rozkładających się końskich zwłok. Myślę, że to dobór słów, trafnych, lecz nietaktownych, sprawił, że w mojej piersi pojawił się ucisk, ten, który mi mówi, że jestem wściekła jak diabli i naprawdę, naprawdę muszę bardzo uważać, co powiem w następnych kilku minutach.
– I jak zapewne pani wie, grzebanie koni na własną rękę jest nielegalne już od kilku lat – kontynuowała. Łypnęłam na nią wściekle. Oczywiście, że wiedziałam: moja matka trzydzieści lat prowadziła szkółkę jeździecką. Ale nie zamierzałam dyskutować z sierżant Tulloch i tłumaczyć, jak dużo kosztuje na Szetlandach wywiezienie konia. Nie zamierzałam też mówić o mojej potrzebie – przyznaję sentymentalnej – żeby mieć Jamiego blisko siebie. Tulloch wyprostowała się i rozejrzała. Zauważyła telefon na ścianie obok lodówki i podeszła do niego. – Załatwi to pani? – spytała. – Czy woli pani, żebym ja to zrobiła? Słowo honoru, w tym momencie omal jej nie przyłożyłam. Nawet ruszyłam w jej stronę, przy czym kątem oka widziałam, że posterunkowa też daje krok do przodu. Na szczęście dla nas obu, zanim Tulloch zdążyła podnieść słuchawkę, telefon sam zadzwonił. Ku mojemu coraz większemu poirytowaniu Tulloch go odebrała, potem wyciągnęła słuchawkę do mnie. – Do pani – oznajmiła. – Serio?! – Nie ruszyłam się z miejsca. Tulloch cofnęła rękę. – Odbierze pani czy nie? Zdaje się, że to coś ważnego. Posłałam jej swoje najwścieklejsze spojrzenie, chwyciłam słuchawkę i odwróciłam się plecami. Po drugiej stronie rozległ się głos, którego nigdy wcześniej nie słyszałam. – Pani Hamilton, mówi Kenn Gifford. Mamy tu pacjentkę, lat dwadzieścia osiem. W trzydziestym szóstym tygodniu ciąży. Przyjechała kwadrans temu, z dużym krwotokiem. Są oznaki nieznacznego zagrożenia życia płodu. Siłą woli zmusiłam się, żeby się skupić. Kim, do diabła, jest Kenn Gifford? Zupełnie go nie kojarzyłam; może to jeden ze stażystów albo ktoś na zastępstwie. – O którą pacjentkę chodzi? Gifford chwilę nie odpowiadał. Usłyszałam szelest przerzucanych kartek. – Janet Kennedy. Zaklęłam pod nosem. Pilnie obserwowałam Janet. Dwadzieścia
kilo nadwagi, łożysko przodujące i na dobitkę Rh minus. Za sześć dni miała zaplanowaną cesarkę, ale najwidoczniej zaczęła rodzić wcześniej. Spojrzałam na zegar. Piętnaście po piątej. Chwilę się zastanawiałam. Łożysko przodujące, placenta praevia, to powikłanie ciąży, nieprawidłowo niskie zagnieżdżenie łożyska w macicy. Jeden z najczęstszych powodów krwawień z dróg rodnych w drugim i trzecim trymestrze ciąży oraz krwotoków w ostatnich dwóch miesiącach. Wzięłam głęboki wdech. – Zabierzcie ją na salę operacyjną. Może być krwotok śródoperacyjny, zawiadomcie bank krwi. Będę za dwadzieścia minut. Mój rozmówca rozłączył się akurat w chwili, gdy sobie przypomniałam, że Kenn Gifford to główny chirurg i ordynator szpitala Franklin Stone w Lerwick. Innymi słowy, mój szef. Przez pół roku był na urlopie, mniej więcej w czasie, gdy przyjechałam na Szetlandy. Chociaż to on zatwierdzał moje przyjęcie, nigdy się nie spotkaliśmy. Teraz miał patrzeć, jak przeprowadzam trudną operację, a istniało duże prawdopodobieństwo, że pacjentka jej nie przeżyje. I co ja sobie wyobrażałam? Że ten dzień gorszy już być nie może?
2 Dwadzieścia minut później byłam przebrana, odkażona i szłam na drugi blok operacyjny, kiedy nagle zatrzymał mnie stażysta. – O co chodzi? – Nie mamy krwi – odparł młody Szkot. – Brakuje AB minus. Wybałuszyłam oczy. Do cholery, co jeszcze może pójść nie tak? – Kpisz sobie – wydusiłam z siebie. Nie kpił. – To rzadka grupa. Dwa dni temu mieliśmy duży wypadek drogowy. Została nam tylko jedna jednostka, więcej nie ma. – No to, na rany boskie, ściągnijcie skądś. – Do wszystkiego, przez co przeszłam już tamtego dnia, doszło zdenerwowanie zabiegiem. W takich okolicznościach niestety nie stać mnie na uprzejmość. – Nie traktuj mnie jak idioty. Już zamówiliśmy. Ale helikopter nie może wystartować. Za bardzo wieje. Obrzuciłam go wściekłym spojrzeniem i pchnęłam drzwi do sali operacyjnej. W tym samym momencie potężny mężczyzna w niebieskim kitlu wykonał ostatnie nacięcie krocza Janet. – Ssak – rzucił. Odebrał od instrumentariuszki rurkę i wsunął w kanał rodny, żeby odciągnąć płyn owodniowy. Pomimo maski i czepka, które miał założone, od razu zauważyłam, że Kenn Gifford to mężczyzna wyjątkowej urody; nie przystojny, w zasadzie wręcz przeciwnie, ale jednak pociągający. Skóra nad maską jasna, taka, na której widać naczynka i która z wiekiem jest stale zaróżowiona. Gifford jeszcze tego wieku nie osiągnął, ale w sali było gorąco, więc i twarz miał czerwoną. Oczy małe i głęboko osadzone, z daleka ledwie widoczne, o trudnym do określenie kolorze, nawet z bliska. Nie były niebieskie ani brązowe, ani zielone, ani piwne. Raczej ciemne niż jasne, szare to chyba najbliższe prawdy. Pod nimi widniały duże półkoliste sińce. Dostrzegł mnie. Trzymając ręce na wysokości ramion, dał krok w tył i przywołał mnie ruchem głowy. Żeby Janet i jej mąż nie musieli oglądać drastyczniejszych fragmentów zabiegu, ustawiono przed nimi
ekran. Spojrzałam w dół. Musiałam skupić się wyłącznie na swoim zadaniu; z pewnością nie na Giffordzie, który stał krępująco blisko, tuż za moim lewym ramieniem. – Potrzebny będzie ucisk na podstawę – powiedziałam. Gifford obszedł stanowisko i stanął naprzeciwko mnie. Przebiegłam w myślach rutynową listę kontrolną: pozycja dziecka, ułożenie pępowiny. Podłożyłam ręce pod ciało i delikatnie je podważyłam. Gifford zaczął naciskać na brzuch Janet, ja w tym czasie drugą rękę wsunęłam pod pośladki dziecka. Lewą dłoń przesunęłam w górę, pod główkę i szyję, potem delikatnie – upominając się, że mam się nie spieszyć – wydobyłam na świat małego ludzika pokrytego śluzem i krwią. Poczułam tę sekundę czystych emocji – tryumfu, uniesienia i smutku jednocześnie – przez które szczypie mnie twarz, oczy zachodzą łzami, a głos drży. Ten stan szybko mija. Być może pewnego dnia tak przyzwyczaję się do sprowadzania na świat nowego życia, że ta energia w ogóle się nie pojawi, chociaż mam nadzieję, że tak nie będzie. Dziecko zaczęło płakać, a ja pozwoliłam sobie na uśmiech i sekundę rozluźnienia, zanim podałam je Giffordowi – który bardzo uważnie mnie obserwował. Wróciłam do Janet. Przecięłam pępowinę. – Chłopiec czy dziewczynka? W jakim jest stanie? – przypłynął głos matki zza ekranu. Gifford zaniósł dziecko Kennedym, żeby mogli je przytulić. Gdy już się przywitali z synem, zaczęło się badanie małego. Ja miałam zająć się matką. Ponad stołem pediatrycznym Gifford wykrzykiwał liczby do położnej, która wpisywała je do karty. – Dwa, dwa, dwa, jeden, dwa. Sprawdzał stan dziecka według skali Apgar, która pozwala ocenić stan noworodka zaraz po porodzie. Maleństwo Kennedych dostało dziewięć punktów; badanie miało być powtórzone jeszcze dwukrotnie, ale ja nie musiałam poznawać wyników. Wiedziałam, że mały Kennedy jest w całkiem niezłej formie. Tego samego nie mogłam powiedzieć o matce. Straciła dużo krwi, więcej niż byliśmy w stanie uzupełnić. I nadal krwawiła. Natychmiast po porodzie anestezjolog wstrzyknął Janet syntocinon. To lek podawany
rutynowo, aby zapobiec krwotokom w połogu. W większości przypadków działał. W bardzo nielicznych nie. Ten przypadek miał być jednym z tych nielicznych. Dopilnowałam porodu łożyska, a potem poprosiłam na bok swojego przełożonego. Przemierzył salę i stanęliśmy w pewnej odległości od Kennedych. – Ile krwi pana zdaniem straciła pacjentka? – Patrzyłam w bok, moje oczy były na wysokości barku Gifforda. – Kilka jednostek, może więcej. – W magazynie została nam dokładnie tylko jedna. Zaklął cicho. – Pacjentka ciągle krwawi – dodałam. – Nie może stracić więcej krwi. Podszedł do Janet. Popatrzył na nią, potem na mnie. Kiwnął głową. Obeszliśmy ekran i stanęliśmy przed małżeństwem. John trzymał syna, radość tryskała z każdego mięśnia w jego twarzy. Jego żona niestety nie wyglądała najlepiej. – Janet, słyszy mnie pani? Odwróciła się i nawiązała kontakt wzrokowy. – Janet, traci pani zbyt wiele krwi. Lek, który pani podaliśmy, nie powstrzymał krwawienia, będzie pani coraz bardziej słabła. Muszę przeprowadzić histeroktomię. Jej oczy rozszerzyły się w szoku. – Teraz? – spytał mąż; zrobił się biały jak ściana. Skinęłam głową. – Tak, teraz. Trzeba to zrobić jak najszybciej. – Spojrzał na Gifforda. – Pan też tak uważa? – Tak – odparł Gifford. – Pańska żona może umrzeć, jeśli tego nie zrobimy. Dość obcesowo, nawet na moje standardy, ale nie mogłam się nie zgodzić. Świeżo upieczeni rodzice popatrzyli na siebie. Potem John ponownie zwrócił się do Gifforda. – Może to zrobić pan? – Nie – odparł Gifford. – Pani Hamilton zrobi to lepiej.
Jakoś w to wątpiłam, ale to nie był właściwy moment na dyskusję. Obejrzałam się na anestezjolożkę. Skinęła głową, była już przygotowana, żeby zrobić znieczulenie ogólne, przy tym zabiegu nieodzowne. Pielęgniarka przyniosła formularz na zgodę na operację, John Kennedy i jego syn opuścili salę. Na krótko zamknęłam oczy, wzięłam głęboki wdech i zabrałam się do roboty. Dwie godziny później Janet Kennedy była osłabiona, ale w stabilnym stanie, wiatr się uspokoił i krew, której Janet nadal bardzo potrzebowała, już do nas leciała. Przypuszczałam, że z Janet będzie wszystko w porządku. Mały Kennedy, teraz już z imieniem Tamary, też czuł się dobrze i wyglądał świetnie, a John drzemał w krześle przy łóżku żony. Wzięłam prysznic i przebrałam się, ale czułam potrzebę, żeby zostać w szpitalu, aż dostaną krew. Zadzwoniłam do domu, ale Duncan nie dzwonił. Nie miałam pojęcia, czy policja wciąż u nas jest, czy nie. Gifford był w sali przez całą operację. W rozmowie z Kennedymi sprawiał wrażenie, że jest pewny moich umiejętności, ale podczas operacji cały czas bacznie mnie obserwował. Tylko raz się odezwał, rzucił ostro: „Proszę sprawdzić kleszcze, pani Hamilton”, w chwili gdy na sekundę straciłam koncentrację. Po operacji opuścił salę bez słowa; ufał mi przynajmniej na tyle, że uznał, iż dam sobie radę sama z zaszyciem. Naprawdę nie wiedziałam, czy jest ze mnie zadowolony, czy nie. Operacja przebiegła dość gładko, ale trudno określić, że przeprowadziłam ją zręcznie, a już na pewno nie elegancko. Wykonałam ją na miarę tego, kim byłam: zdenerwowaną lekarką świeżo po specjalizacji, która za wszelką cenę nie chce popełnić błędu. Nagle ogarnęła mnie złość na Gifforda. Powinien coś powiedzieć, nawet krytyka byłaby lepsza niż to, że wyszedł. Może nie przeprowadziłam operacji genialnie, ale na pewno spisałam się całkiem nieźle. Byłam zmęczona i niepocieszona i bardzo chciałam, żeby ktoś poklepał mnie po plecach w ramach wsparcia. Poszłam do siebie. Stanęłam przy oknie i przyglądałam się ludziom i samochodom na parkingu poniżej. Nagle zadzwonił telefon. Wzdrygnęłam się i szybko podeszłam do biurka. Pewnie krew przyjechała szybciej, niż się spodziewałam – tak sądziłam.
– Pani Hamilton, tu Stephen Renney. – Witam – odpowiedziałam dopiero po krótkiej chwili, żeby zyskać na czasie. Renney, Renney, powinnam znać to nazwisko. – Słyszałem, że panią ściągnięto. Jeśli nie jest pani zbyt zajęta, mam tu coś, w czym mogłaby mi pani pomóc. Istnieje szansa, żeby pani do mnie zajrzała? – Oczywiście – odparłam. – Coś ze sobą przynieść? – Nie, nie, wystarczy pani wiedza. Niech to pani nazwie dumą zawodową, a nawet zawodowym zarozumialstwem, ale wolałbym oddać kompletny raport, gdy przyjadą tutaj te szychy. Mam pewne podejrzenia, które mogą być istotne, i nie chcę, żeby jutro rano zgraja zadufanych dupków z kontynentu wyskoczyła mi z czymś, jakby dokonali wielkiego odkrycia. Nie miałam pojęcia, o czym mówi, ale już to wszystko słyszałam. Mieszkańcy wysp tak bardzo nie chcą być uważani za gorszych od specjalistów ze stałego lądu, że na Szetlandach dążenie do doskonałości, a nawet nadgorliwość, stały się normą. – Już do pana idę. – Gdzie pana znajdę? – W sali 103, na parterze – odpowiedział. Odłożyłam słuchawkę i wyszłam na korytarz. Dotarłam do schodów, zeszłam na sam dół i zaczęłam szukać numeru 103; po drodze minęłam radiologię, oddział pediatryczny i ostry dyżur. Nie umiałam sobie umiejscowić tej sali i nie miałam pojęcia, jaką dziedziną medycyny zajmuje się Stephen Renney. Wreszcie znalazłam. Weszłam do środka. Po drugiej stronie, całkowicie tarasując przejście, stali inspektor Dunn, sierżant Tulloch i Kann Gifford – nadal w stroju operacyjnym, choć już bez maski i czepka. Był tam też niski facet w okularach, z rzedniejącymi włosami, którego gdzieś już wcześniej widziałam. Domyśliłam się, że to Stephen Renney. Poczułam się jak skończona idiotka, w końcu sobie przypomniałam, że to szpitalny patolog. A w sali numer 103 mieści się kostnica.
3 Ten niski wyszedł naprzód i wyciągnął kościstą dłoń. Na nadgarstku miał ślady egzemy. Uścisnęłam mu rękę; była tak zimna, że ledwie się powstrzymałam, żeby się nie wzdrygnąć. – Pani Hamilton, Stephen Renney. Bardzo dziękuję, że pani przyszła. Właśnie tłumaczyłem detektywom, że w interesie rzetelności naprawdę potrzebuję… Drzwi otworzyły się znowu i sanitariusz wtoczył nosze na kółkach. Żeby mógł nimi przejechać, wszyscy musieliśmy przesunąć się pod ścianę. Odezwał się Gifford. Teraz, już bez napięcia z sali operacyjnej, zwróciłam uwagę, że głos ma głęboki, szlachetny, po góralsku melodyjny. Zanim się tu przeprowadziłam i zaczęłam regularnie słyszeć podobne głosy, zawsze wywoływały mrowienie na mojej skórze i uśmiech na twarzy. To taki głos typu „och, tylko nie przestawaj mówić”. – Może na chwilę przenieślibyśmy się do twojego gabinetu, Stephen? Gabinet Renneya był mały, bez okna i nieskazitelnie czysty. Na ścianie wisiało kilka obrazków. Przed biurkiem stały, zbyt blisko siebie, dwa pomarańczowe plastikowe krzesła. Renney wskazał na nie, zerkając od sierżant Tulloch do mnie i z powrotem. Tulloch pokręciła głową. Ja też nie usiadłam. Ze sztywnym uśmiechem Renney klapnął na fotel za biurkiem. – To całkowicie wbrew zasadom. – Tulloch zwracała się do inspektora, a jednocześnie pokazywała na mnie. Prawdopodobnie miała rację, ale nie lubię, kiedy mówi się o mnie „to”; od razu się najeżam. – Ale pani Hamilton nie zalicza się chyba do grona podejrzanych? – zauważył Gifford i uśmiechnął się do mnie. Byłam zaskoczona i zaintrygowana faktem, że jak na mężczyznę, a zwłaszcza jak na chirurga, nosi długie włosy. W świetle elektrycznych lamp były jasnozłote. Brwi i rzęsy miał płowe, co za jednym zamachem podważało wszelkie ewentualne roszczenia – do których inaczej miałby prawo – aby uważać go za atrakcyjnego faceta, w tradycyjnym sensie. – Na Szetlandach jest dopiero od pół roku – kontynuował. – A z