Spis treści
Część 1: Chaos
1. Sam
2. Ava
3. Sam
4. Ava
5. Sam
6. Ava
7. Sam
8. Ava
9. Sam
10. Ava
11. Sam
12. Ava
13. Sam
14. Ava
15. Sam
16. Ava
17. Sam
18. Ava
19. Sam
20. Ava
21. Sam
22. Ava
23. Sam
24. Ava
25. Sam
26. Ava
27. Sam
28. Ava
29. Sam
Część 2: Kontrola
1. Ava
2. Sam
3. Ava
4. Sam
5. Ava
6. Sam
7. Ava
8. Sam
9. Ava
10. Sam
11. Ava
12. Sam
13. Ava
14. Sam
15. Ava
16. Sam
17. Ava
18. Sam
19. Ava
20. Sam
21. Ava
22. Sam
23. Ava
24. Sam
25. Ava
26. Sam
27. Ava
28. Sam
29. Ava
30. Sam
31. Ava
32. Sam
Część 3: Powstanie
1. Ava
2. Sam
3. Ava
4. Sam
5. Ava
6. Sam
7. Ava
8. Sam
9. Ava
10. Sam
11. Ava
12. Sam
13. Ava
14. Sam
15. Ava
16. Sam
17. Ava
18. Sam
19. Ava
20. Sam
21. Ava
22. Sam
23. Ava
24. Sam
25. Ava
26. Sam
27. Ava
28. Sam
29. Ava
30. Sam
31. Ava
32. Sam
33. Ava
34. Sam
35. Ava
36. Sam
37. Ava
38. Sam
39. Ava
40. Sam
41. Ava
42. Sam
43. Ava
44. Sam
45. Ava
46. Sam
47. Ava
48. Sam
49. Ava
50. Sam
51. Ava
52. Sam
53. Ava
54. Sam
55. Ava
56. Sam
57. Ava
Część 4: Konsekwencje
1. Sam
2. Ava
3. Sam
4. Ava
5. Sam
6. Ava
7. Sam
8. Ava
9. Sam
10. Ava
11. Sam
12. Ava
13. Sam
14. Ava
15. Sam
16. Ava
Epilog
1. Ava
2. Sam
Podziękowania
Przypisy
Do Czytelników wszędzie pod słońcem,
którzy mają nadzieję na lepszy świat i marzą o nim:
jest przecież Wasz. Sprawcie, żeby taki był.
Część 1: Chaos
Porządek jest sztuczny, narzucony przez rząd:
natura dąży do chaosu!
Komu ufasz?
A4A,
publiczny manifest
W ludzkiej naturze leży zarówno tworzenie, jak i niszczenie.
Ale pozwólmy wrogom przewrócić świat, a potem,
gdy już zabraknie im sił, wkroczmy, by uratować sytuację.
Na nich spadnie wina za chaos, dla nas będzieuznanie.
Poza tym to oszczędza energię.
posłanka opozycji AstridConnor,
osobisty dziennik
1.
Sam
Utknęliśmy jak w pułapce. Od nienawiści i furii dzieli nas tylko cienkie szkło
i nieco stali. Strach chwyta mnie od środka za brzuch, tłamsi oddech
w płucach.
Tato mówi coś do kierowcy, rzuca mu polecenia ostrym tonem, każe nas
stąd zabrać, nic jednak nie da się zrobić – zostaliśmy otoczeni.
Wokół widać wykrzywione wściekłością twarze, słychać obsceniczne
wrzaski. Czyjaś ręka rozbija cegłę o okno przy moim siedzeniu i ze mnie też
wyrywa się krzyk, ale na szczęście szyba wytrzymuje – jest kuloodporna.
Chyba nie da się jej rozbić, co? A jeśli ktoś będzie w nią walił i walił?
Teraz samochód się kołysze. Tamci napierają na niego z wszystkich stron,
huśtają coraz mocniej.
Zbliżają się syreny; ludzie wokół nas zaczynają się odsuwać i uciekać.
Nadbiegają policjanci ze sprzętem do tłumienia zamieszek, tworzą mur
z tarcz i pałek, a te ostatnie idą w ruch. Obraz się zamazuje: tłum i krew.
Obok mojego okna pada na ziemię jakaś dziewczyna, a ludzie po prostu
przechodzą – zaraz ktoś ją stratuje, zrani. Wyciągam się w stronę szyby, ale
tracę dziewczynę z oczu.
– N a d ó ł, Samantho – upomina mnie tato.
Piszczą nasze opony. Kierowcy jakoś udaje się zawrócić, najeżdża przy
tym na chodnik, przepycha wóz przez rozwrzeszczaną ciżbę.
Wytaczamy się z powrotem na drogę i pędzimy – tak szybko, jak to
możliwe na zatłoczonych londyńskich ulicach, którymi każdy, tak jak my,
próbuje uciec jak najdalej od tego, co się dzieje.
Tato rozmawia przez telefon; koniecznie chce wiedzieć, jak to się stało, że
wpadliśmy w ten tłum bez ostrzeżenia. Kończy rozmowę.
– Samantha? – mówi do mnie. – Potrzebują mnie już teraz. Będziesz
musiała pojechać ze mną.
Przez całą drogę mamy zielone światło – czy robią to specjalnie dla nas?
Kiedy jesteśmy już pod pałacem Westminsterskim, strażnicy rozsuwają nowe
bramy w wysokich ogrodzeniach, którymi chronione są teraz gmachy
parlamentu, i wjeżdżamy na dziedziniec. Drzwi się otwierają i pośpiesznie
wysiadamy z wozu, ciasno otoczeni ochroną – przypominam sobie, że to tryb
alarmowy, ogłaszają go, kiedy zagrożenie jest wysokie – i zaraz wchodzimy
po schodach do środka.
Tatę szybko dokądś zabierają, a ja zostaję w holu, mrugając oszołomiona,
sparaliżowana zdumieniem. Mam dziwne wrażenie, jakby czas przesuwał się
nie w tę stronę albo jakbym się znajdowała poza nim, patrzyła na scenę
rozgrywającą się w przyśpieszonym tempie, ale nie brała w niej udziału.
Jakbym wciąż siedziała unieruchomiona w samochodzie w środku
szalejących zamieszek.
Mojego ramienia dotyka czyjaś chłodna dłoń. To Astrid Connor –posłanka
z partii opozycji, minister czegoś tam w gabinecie cieni. Jej córka chodzi do
mojej szkoły, stąd ją znam.
– Samantho, kochanie. W porządku? To musiało być straszne. – Jej usta
wykrzywiają się w czymś, co pewnie miało być dodającym otuchy
uśmiechem, ale jakoś nie bardzo wyszło.
Przełykam ślinę, niepewna, co powiedzieć.
– Czy mogę iść do domu? – pytam w końcu, nie mogąc ścierpieć własnego
głosu: cichutkiego, słabego.
– Nie wiem. Trzeba sprawdzić zabezpieczenia. Zobaczę, czy ktoś mógłby
cię odwieźć. – Rozgląda się, po czym gestem przywołuje asystentkę, która
pośpiesznie podchodzi. – Idź, napij się herbaty, a ja dopilnuję, żeby ktoś po
ciebie przyszedł, gdy tylko się da.
Asystentka zabiera mnie do kawiarni, sadza przy stoliku i przynosi kubek
herbaty. Chwytam go obiema rękami, żeby nie rozlać napoju, tak mi się trzęsą
dłonie.
Na ścianie wisi telewizor. BBC pokazuje sceny z miejsca, w którym
dopiero co byliśmy – nazywają to i n c y d e n t e m. Lubią to słowo. Widząc
teraz na ekranie tamte zdarzenia – napierający tłum, nasz samochód o mało
nie przewrócony przez ludzi – czuję, jakbym znowu tam była, jakby to się
działo na nowo. Dziwaczne wrażenie – jakbym się przyglądała scenie spoza
własnego ciała.
Potem dodają, że samochód wicepremiera Gregory’ego utknął w tłumie
protestujących, z wicepremierem i jego córką w środku. Na ekranie pojawia
się nasze zdjęcie. Stare, zrobione w czasie wyborów jakiś rok temu – miałam
wtedy czternaście lat i nienawidziłam sukienki, w którą kazali mi się ubrać.
Mama powiedziała, że niebieski materiał będzie mi pasował do oczu, ale
przez ten kolor i przez to, że moje blade blond włosy ułożono w ciasne loczki,
wyglądałam znacznie młodziej. Tato przybrał minę poważnego polityka.
Wtedy ta mina była czymś, co mógł założyć i zdjąć, kiedy tylko chciał, teraz
jednak wydaje się raczej, że jest już przymocowana na stałe, nieusuwalna jak
pasma siwizny na skroniach, które z każdym i n c y d e n t e m wspinają się
coraz wyżej.
Odliczam wolno w głowie od momentu, gdy wspomniano o nas
w wiadomościach. „Jeden, dwa, trzy, cztery…” Zaczyna się. Wibruje
komórka – SMS.
„Wporzo, Sam?”
„Tak”.
„Co się stało?”
„Oglądasz wiadomości! Tak samo, tylko głośniej”.
„Gdzie jesteś?”
„Zawlekli mnie do WM na herbatę”.
„Sfilmowałaś coś?”
„Miałam co innego do roboty”.
„A co u ciebie? Szkoła dzisiaj zamknięta – trzymaj kciuki, żeby pociągnęło
do jutra”.
„Tak. Tak!!!”
„Co widziałaś? Bałaś się?”
Zastanawiam się przez moment. W jednej chwili jechaliśmy drogą, tato
miał mnie wysadzić pod szkołą, a zaraz potem – no… rozpętało się piekło.
Moja pamięć odtwarza skłębione obrazy: pełne nienawiści twarze, krzyki,
cegła rzucona w okno, potem policjanci i krew. Przerażona mina dziewczyny,
która zniknęła pod stopami tłumu tuż przy moim oknie.
Kłamię w odpowiedzi:
„Nic nie widziałam”.
SMS-y przychodzą nieustannie: od koleżanek ze szkoły, od nauczycielki
plastyki, kuzynostwa, nawet od Sandy, córeczki przywódcy opozycji – od
wszystkich krewnych i znajomych królika. Większość to wariacje na temat:
„Wszystko w porządku? Nic ci nie jest?”. Odpowiadam: „Tak. W porządku”,
„Nic mi nie jest” – i to chyba prawda. Przynajmniej… w sensie cielesnym;
szyba się nie stłukła. A gdyby prysła? Ale wytrzymała. Jednak tak naprawdę
n i e jest ze mną w porządku.
Kiedy tak odpowiadam na pytania i na słowa dodające otuchy, wciąż
czekam na telefon albo SMS, który nie przychodzi, aż w końcu nie mogę się
powstrzymać i wysyłam własny: „Cześć, mamo, nic mi nie jest. Dzięki, że nie
pytasz”.
Nie ma odpowiedzi.
2.
Ava
Z ulgą zajmuję swoje ulubione miejsce – tę jedną jedyną ławkę wKensington
Gardens. Nowo wzniesione ogrodzenia ochraniające pałac przesłaniają widok
w drugą stronę, ale z tej ławki ich nie widać. Poza tym na tyle daleko stąd do
więdnących późnym latem kwiatów i głównych alejek, że rzadko ktoś się
tutaj zapuszcza.
Późnowrześniowe słońce ogrzewa mi ramiona; trawa ma ten idealny odcień
zieleni, który można otrzymać tylko w wyniku pielęgnacji. Wietrzyk jest
delikatny, syreny odległe. Mogę prawie udawać, że nie istnieją, chociaż
gdyby nie one, byłabym teraz w szkole.
W Londynie zawsze w tle rozpościera się piękno. Jest wyrazistsze niż
gdzie indziej, rysuje się z ostrością. Kiedyś przeszywało mi to serce do głębi,
teraz jednak wzbraniam się przed takimi myślami. Pora zablokować wrażenia
ze świata i otworzyć książki. Zatonąć w słowach – moim kolejnym
ulubionym miejscu.
Ale kiedy próbuję, zaczynają tańczyć na kartce i to nie ból – stary czy
nowy – rozprasza mnie w tej chwili; to coś zupełnie innego. Poddaję się
w końcu, zamykam podręczniki. Kładę się na ławce z podciągniętymi
kolanami, plecy i ramiona z przyjemnością rozciągają się na ciepłym drewnie,
które czuję przez cienką sukienkę. Zamykam oczy; słońce świeci mi w twarz,
ale i tak drżę.
Czemu to musi być ona?
I tak nie mogłabym odmówić. Mimo pełnego stypendium, które dostaję,
zawsze są dodatkowe koszty chodzenia do tej szkoły. Mój tato nie jest
w stanie brać więcej dodatkowych zmian, niż już bierze. Muszę dawać
korepetycje tej dziewczynie, nie mam innego wyboru.
Ale dlaczego to musi być o n a?
3.
Sam
Po trzech kubkach westminsterskiej herbaty, dwóch czekoladowych
batonikach i nieskończonej liczbie biuletynów informacyjnych pojawia się
wreszcie asystentka i oznajmia, że niedługo będę mogła iść do domu.
Rysowałam sobie na papierowych serwetkach pożyczonym długopisem (bo
moje rzeczy zostały w samochodzie). Starałam się uchwycić poranne obrazy.
Nie zachowały mi się jednak żywo w pamięci – nie są wystarczająco
realistyczne. To, co się działo, było przerażające, pozbawione sensu
i gwałtowne, lecz realne. Nie da się tego zetrzeć ani zatuszować.
Asystentka zerka mi przez ramię.
– Wow – mówi. – Wspaniale rysujesz.
Kiedy przychodzi po mnie kierowca, mnę wszystkie rysunki i wrzucam je
do pierwszego z brzegu kosza na śmieci.
Późnym wieczorem siedzę na łóżku ze szkicownikiem i ołówkiem i znów
próbuję narysować to, co widziałam: przywołuję obrazy z pamięci, nie
z telewizora. Z jakiegoś powodu to nie to samo, jak gdyby pośredniczący
w przekazie reporter i kamera stanowili coś w rodzaju filtru – przypomina to
celowe zamazanie postaci w wiadomościach, stosowane po to, żeby nikt nie
rozpoznał sprawców. Teraz żałuję, że jednak nie wyjęłam komórki z kieszeni
i sama nie pstryknęłam kilku fotek ani nie zrobiłam filmu.
Następnym razem, gdy utknę w środku zamieszek, postaram się o tym
pamiętać.
Ktoś puka do moich drzwi.
– Tak?
Do mojego pokoju zagląda tato.
– Zobaczyłem światło przez szparę. Samantho, jest późno. Nie powinnaś
już spać?
Wzruszam ramionami, więc wchodzi, widzi rozłożone na łóżku rysunki.
Przysuwa sobie krzesło od biurka, siada koło łóżka i bierze mnie za rękę. Od
dawna już nie zagląda do mojego pokoju, żeby powiedzieć „dobranoc”,
a przedtem, przed wyborami, robił to co wieczór. Wiem, że nie przypadkiem
zobaczył światło w szparze. W tak dużym domu nie mógł po prostu
przechodzić obok, musiał specjalnie zrobić sobie wycieczkę.
– Przykro mi, że nie mogłem zostać z tobą dziś rano – mówi. – Jak się
czujesz? W porządku?
Po raz pierwszy odpowiadam zgodnie z prawdą:
– Nie. Nie za bardzo.
– Ja też. Ale nie mów nikomu.
– Widzi się różne rzeczy w telewizji, ale być tam na miejscu… –
Zawieszam się, zbita z tropu.
– Wiem. To co innego.
– O co chodziło? To znaczy, słyszałam, co mówili w wiadomościach, że
protestowano w związku z warunkami mieszkaniowymi, zatrudnieniem
i takie tam. Ale ci ludzi byli tacy w ś c i e k l i.
– Rozumiem, że na początku było spokojnie, ale zawsze się znajdzie
element, który wszystko przekręci i wykorzysta zbiorowisko do własnych
celów.
– Kto tym razem?
– Śledztwo…
– Trwa. Tak, mówili o tym w wiadomościach. Ale co ty o tym myślisz?
– Wiesz, że nie wolno mi swobodnie rozmawiać…
– Ja to nie media i mam prawo wiedzieć. Dlaczego nas wzięli na cel? –
Wreszcie zadaję pytanie, którego tak się boję.
Jego twarz łagodnieje.
– Nie sądzę, żeby chodziło o nas. Zobaczyli rządowy samochód, to
wszystko. Znaleźliśmy się w niewłaściwym czasie w niewłaściwym miejscu.
A teraz pora, żebyś się położyła spać. Muszę wracać do pracy.
– Nie powinieneś też sięprzespać?
Uśmiecha się.
– Niedługo się kładę. Mam jeszcze parę nudnych spraw do załatwienia.
I nie martw się: urząd bezpieczeństwa wzmacnia nadzór dróg, nic podobnego
już się więcej niezdarzy.
Ale za każdym razem, kiedy do czegoś dojdzie albo prawie dojdzie, ci
z bezpieczeństwa zaostrzają środki – tu coś zwiększają, tam wzmacniają
ochronę. Co jednak z wypadkami, do których jeszcze nie doszło? Nikt o nich
do tej pory nie pomyślał?
Dawniej, kiedy tato powiedział: „Nie martw się”, to się nie martwiłam.
Byłam przekonana, że on wszystko może. Dziwacznie się czuję z tym, że już
tak nie myślę, co więcej: w i e m, że to nieprawda. Świat się przesuwa,
zmienia wokół nas – nic już nie jest całkiem bezpieczne ani pewne. Londyn
stoi na ruchomych piaskach.
– Gdzie jest mama?
– Została u swojej siostry. To rozsądne, nie byłoby sensu pchać się dziś
wieczorem przez miasto. Dobrze. Co zrobisz, kiedy zamknędrzwi?
– Idę spać.
– Cieszę się. – Zbiera moje rysunki, kładzie je na biurku i rusza w stronę
drzwi. – Chyba było coś jeszcze… – Jego wzrok na chwilę traci ostrość, po
czym tato kiwa głową. – A, tak. Chciałem ci to powiedzieć w samochodzie
dziś rano, ale wypadki nas wyprzedziły. Martwię się o twoje wyniki w szkole
w związku z tym, ile masz zaległości.
Przewracam oczami. Serio? Po tym, co się dzisiaj zdarzyło – musimy
o tym rozmawiać?
– Nie patrz tak na mnie. Wiesz, że egzaminy końcowe są ważne. Kazałem
asystentce zapytać dyrektorkę twojej szkoły o sugestie. W szóstej klasie jest
jakaś dziewczyna, która daje korepetycje. Spotkałabyś się z nią dziś po
lekcjach, gdyby nie zamknięto szkoły. Spodziewam się, że przeniosą to na
jutro.
– Co? Jutro? Ale mam inne plany. Kto to jest?
Wzrusza ramionami. Nawet jeśli znał jej nazwisko, już zapomniał. Włącza
lampkę nocną, po czym gasi górne światło i zamyka za sobą drzwi.
Przynajmniej mam teraz jeszcze o kim myśleć. Naprawdę nie mogę
uwierzyć, że tato nie uzgodnił tego ze mną.
Kto to może być?
4.
Ava
Śpiewa łagodnym głosem.
Sov, du lilla videung,
än så är det vinter…
Melodia brzmi znajomo, ciepło, jej ramiona otulają mnie jak mięciutka
kołdra. Owijam się nią ciaśniej, czuję się jak w przytulnym wełnianym
gniazdku, a do tego jeszcze ten maminy zapach, jakaś mieszanka kwiatowych
perfum z aromatem kuchennych przypraw. Jej długie włosy miękko opadają
na mój policzek.
…sov, du lilla vide,
än så är det vinter…
Nie znam wszystkich słów. Zakazano mi się ich uczyć, ale coś z tej
pradawnej pieśni i tak przesącza się do mojej świadomości. I wiem, że tacie
by się to nie podobało; gdyby ją usłyszał, kazałby zaraz przestać. Mama
zgadza się z tym, że skoro obecnie obowiązują prawa English-only, to lepiej,
żebym nie znała słów, ale jej głos i tak czasami samorzutnie przechodzi na
szwedzki, kiedy taty nie ma w pobliżu.
…Solskensöga ser dig,
solskensfamn dig vaggar
Wtem pieśń się kończy i wszystko się zmienia.
Moją czaszką wstrząsają szorstkie dźwięki. Ogarnia mnie strach, a potem
smutek; teraz znam słowa, ale przyciskam sobie ręce mocno do uszu.
Nieważne, co robię, i tak wciąż je słyszę.
Nie ma jej, a ja wrzeszczę, żeby to się skończyło.
Siłą otwieram oczy. Serce mi wali o żebra w ciemności. Sięgam do stojącej
przy łóżku lampki nocnej, zapominając, że nie ma żarówki – najnowszy punkt
na liście niedostatków. W oddali słychać syreny, zbliżają się; możliwe, że to
ten dźwięk wdarł się do mojego snu i zmienił go. A ja chciałabym wrócić do
początku – w ramiona mamy.
Złoszczę się sama na siebie.
Nie ma jej, o d e s z ł a. Ile to już? Sześć lat?
Pogódź się z tym.
Do syren dołącza nowy dźwięk: mój budzik. Czas wstawać do szkoły.
Wychodząc, zatrzymuję się przy rozstawionych na stole szachach. Tato zrobił
następny ruch i jest to zarówno interesująca rzecz do rozważenia, jak i jedyny
ślad tego, że w ogóle był w domu, podczas gdy ja spałam.
Kiedy dostrzegam rozwiązanie, okazuje się oczywiste: goniec przesuwa się
o dwa pola, żeby jednocześnie zablokować atak i zaszachować króla.
Najwyraźniej tato jest zmęczony. Przesuwam figurę i zmieniam chorągiewkę
z boku, aby dać znać, że zrobiłam ruch.
Wibruje mój telefon, przychodzi SMS – tato.
„Jesteś już za drzwiami?” *sroga buźka*
Uśmiecham się i przestępuję próg, po czym przerzucam książki do drugiej
ręki, żeby zamknąć za sobą drzwi. Dopiero teraz odpowiadam.
„Tak, oczywiście”.
„Uważaj na siebie. Idź dłuższą drogą”.
Wsuwam komórkę do kieszeni; mogę udawać, że nie zauważyłam tej
wiadomości albo że już jestem w drodze i za późno na zmianę trasy. Wtem
telefon znów pika i nie mogę się oprzeć – zerkam.
„Wiem, że dostałaś mojego esa. Mam magiczne moce supertatuśka,
pamiętasz?”
Wzdycham.
„Tak! Okej, pójdę dłuższą drogą”.
Wkrótce już wcale nie jestem pewna, czy dłuższa trasa to lepszy wybór od
krótszej. Idę szybko, żeby się nie spóźnić, ale też aby jak najszybciej mieć
drogę za sobą. Bezdomni znaleźli sobie kolejną ulicę, i nie chodzi o jedną czy
dwie osoby, które zagubiły się w życiu, lecz o całe rodziny. Tato kazałby mi
na nich nie patrzeć, powiedziałby, że kontakt wzrokowy może być
niebezpieczny. Jak jednak mogę nie widzieć dzieci tulących się do siebie we
śnie w kartonowych pudłach?
Wczorajsze słońce pozostało tylko wspomnieniem. Dzisiaj jest chłodno,
wilgotno. Niedługo zima wyciągnie do nas swoje lodowate palce, a ci z nas,
którzy chodzą szybko, w większości odwracają oczy, jak tato wymagałbyode
mnie.
Lecz kiedyś tak nie było. Ci, którzy pędzą do pracy czy do szkoły, nie
odwracają wzroku z poczucia winy – dlatego że mają więcej, że nie
pomagają. Nie, nie chodzi o winę, tylko o s t r a c h: to mogłem być ja.
Pewnego dnia to może spotkać mnie.
Dostrzec w tych nieszczęśnikach ludzi, to jak przyznać się do własnego
lęku.
5.
Sam
Następnego dnia zajęcia w szkole odbywają się już normalnie, a ja
wolałabym, żeby stało za tym coś więcej niż zwyczajne powody.
W samochodzie w drodze do szkoły czuję się nieswojo; nic na to nie
poradzę. Może nie pomaga, że tato wyszedł z domu wcześniej i jestem sama.
Powiedział, że wczoraj to nie my byliśmy celem, ale w takim razie czemu nie
jedziemy razem? Gdyby tu był, przynajmniej mogłabym go o to zapytać.
Nic się jednak nie dzieje i kiedy szkolna brama otwiera się, żeby nas
wpuścić, rozluźnia się w końcu węzeł, który mam w środku. Brama zamyka
się za nami, zanim druga zacznie się otwierać.
Kierowca, otwierając mi drzwi wozu, uchyla czapki na powitanie. To ten
sam co wczoraj – ten, który się przepychał przez tłum ludzi, może
niewystarczająco wolno, by wszyscy zdążyli się odsunąć spod kół.
Wzdrygam się wewnętrznie, ale nie daję tego po sobie poznać. W porannych
wiadomościach mówili, że dwóch policjantów odniosło rany, i nic poza tym,
a z tego, co widziałam, nie było szans, żeby wszyscy protestujący rozeszli się
bez obrażeń.
Idę tam, gdzie zawsze przed dzwonkiem – pod salę plastyki. Po drodze
mija mnie grupka szóstoklasistek – nie chodzą w mundurkach, tych
koszmarnych ciemnych żakietach i spódnicach, które musi nosić cała reszta
uczennic – i zastanawiam się, czy jest wśród nich korepetytorka, którą naraił
mi tato. Mogłabym niby przypadkiem zapomnieć o tej sprawie.
– Sam, czekaj! – To Anji. Dogania mnie, wsuwa mi rękę pod ramię. –
Wszystko w porządku?
– Jasne. Ale nie pogardziłabym jeszcze jednym dniem wolnym.
Spogląda na mnie ze współczuciem.
– Pewnie w tych okolicznościach mogłabyś jeszcze zostać wdomu?
– Nie ma szans. Powaga. – Przewracam oczami.
Pod ścianą opierają się o grzejnik Ruth i Charlize. W tych starych
budynkach zawsze panuje ziąb – nawet jeżeli na zewnątrz świeci słońce, tu
jego promienie nie docierają.
– Kiedy następnym razem wpadniesz w zamieszki, zrób coś, żeby zaognić
sytuację – mówi Charlize. – Przydałoby się więcej wolnego. – Mruga do mnie
łobuzersko.
Wiem, że nie ma na myśli nic złego, ale wciąż czuję się nieswojo po
dzisiejszej przejażdżce. No i po niespokojnej nocy.
– Więc kołysanie samochodem i walenie cegłami w okna to dla ciebie za
mało? Wolałabyś, żeby szyba pękła?
Zaokrąglone oczy i krępująca cisza – taką dostaję odpowiedź. Czy
chciałabym cofnąć swoje słowa? Nie, niezupełnie: chcę cofnąć c z a s.
Sprawić, żeby to się nigdy nie wydarzyło.
– Dlaczego ludzie tak się zachowują? – Ruth przerywa ciszę pytaniem,
które w nocy nie dawało mi spać. No właśnie: d l a c z e go?
– Mój tato mówi, że to pewnie Eurasy – odzywa się Charlize. – Trzeba ich
było w s z y s t k i c h wykopać przed zamknięciem granic. I wciąż jeszcze
można to zrobić, gdyby tylko rząd miał jaja.
Patrzy na mnie tak, jakbym miała tu decydujący głos. Pewnie powinnam
przytaknąć, ale gdy się zastanawiam nad odpowiedzią, pojawiają się inne
koleżanki z klasy. Szybko się upewniają, że mam swój zwykły zestaw rąk
i nóg, po czym rozmowa schodzi na ważniejszy temat: przyjęcie urodzinowe
Charlize. Niedługo kończy szesnaście lat i omawianie imprezy – catering,
ubranie solenizantki, stroje wszystkich gości, plany co do zaproszonych
chłopaków – trwa aż do dzwonka.
Pierwszy jest angielski. Na ogół nie mam n i c przeciw literaturze pięknej,
dziś jednak mój umysł dryfuje… A tak poważnie, co Romeo i Julia mają
wspólnego z moim życiem, skoro jestem uczennicą żeńskiej szkoły średniej?
No i byli takimi idiotami. Żeby umierać dla chłopaka, którego ledwie się zna?
Wydaje mi się to co najmniej niemożliwe. Nauczycielka najwyraźniej
zauważa, że gapię się tępo w okno, ale nie wywołuje mnie do odpowiedzi.
Może dzisiaj mam taryfę ulgową.
Odzywa się dzwonek i anglistka prosi, żebym chwilę została. Więc pewnie
myliłam się co do taryfy.
– Tak, proszę pani? – zwracam się do nauczycielki.
Czeka, aż pozostałe dziewczyny wyjdą z sali i zamkną się za nimi drzwi.
– Jak się czujesz, Samantho?
Naprawdę chce wiedzieć, czy to taka nauczycielska nawijka?
– W porządku – odpowiadam, stawiając na ogólniki.
– Chciałabyś o czymś porozmawiać? – Potrząsam głową. – Omówienie
problemu zawsze pomaga, gdy trzeba się z nim uporać. Musisz się skupiać na
lekcjach, szczególnie w tym roku. „Bla, bla, bla, egzaminy, bla, bla, bla…”
Kiwam głową i udaję, że zależy mi na egzaminach, żeby się stąd wydostać,
zanim mi stuknie dwudziestka.
Na drugiej lekcji mamy plastykę. Znajduję swoją pracę z zeszłego
tygodnia, rozkładam ją. Malujemy martwą naturę. Tydzień temu nawet miska
owoców sprawiała, że zatracałam się w malowaniu, starając się jak najlepiej
oddać kolorystykę i perspektywę.
– Proszę pani! – odzywa się Charlize.
– Tak? – Pani Jenson zwraca się do niej z rezygnacją na twarzy.
– Kiedy dostaniemy do malowania coś bardziej interesującego?
– Co masz na myśli?
– Rysunek z natury.
– Rozumiem.
– Wie pani, rysowanie m o d e l i. Nie modelek.
W sali rozlegają się chichoty.
Nauczycielka udaje, że rozważa prośbę, po czym bierze brzoskwinię
z zapasu rezerwowych owoców.
– Posługuj się wyobraźnią, Charlize.
– Ależ, proszę pani! – Teraz Charlize udaje oburzenie.
Chichotów jest coraz więcej.
– Wszystko w swoim czasie, Charlize. Opanuj światło, perspektywę,
cieniowanie, kolory, p o t e m porozmawiamy o rysunku znatury.
– Nie powiedziała „nie” – szepcze Charlize do mnie i doRuth.
– Łudź się, łudź – prycha Ruth.
Kiedy pani Jenson pod koniec lekcji robi rundę po klasie, zatrzymuje się
obok mojej ławki.
– Dobra robota, Sam – chwali mnie z uznaniem.
Sama widzę, że nie najgorzej oddałam to, co moje oczy rejestrowały na
stole. Ale to tylko k o p i a, nic, co żyłoby własnym życiem. Nie da się tego
jabłka ugryźć.
Ani rzucić nim w kogoś.
Nie nadaje się ani do jedzenia, ani jako broń, więc po co tyle zachodu?
Tytuł oryginału: FATED Text copyright © Teri Terry, 2019 First published in Great Britain in 2019 by The Watts Publishing Group The right of Teri Terry to be identified as the author of this work has been asserted by her in accordance with the Copyright, Designs and Patents Act, 1998. Wszystkie postaci i zdarzenia w niniejszej powieści za wyjątkiem tych, które należą do domeny publicznej, są fikcyjne i jakiekolwiek podobieństwo do rzeczywistych osób, żywych lub zmarłych, jest całkowicie przypadkowe. Copyright © 2019 for the Polish edition by Wydawnictwo Debit, Młody Book Copyright © 2019 for the Polish translation by Patrycja Zarawska under exclusive license to Wydawnictwo Debit, Młody Book Redakcja: Ewa Kosiba Korekta: Marta Stasińska, Ewa Ambroch Zdjęcia wykorzystane w projekcie okładki: Shutterstock Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi. Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A jeśli ją kopiujesz, rób to jedynie na użytek osobisty. Szanujmy cudzą własność i prawo! Polska Izba Książki Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl ISBN 978-83-8057-350-5 Wydawnictwo Debit Sp. z o.o. ul. Fitelberga 1 40-588 Katowice tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28 email: mlodybook@soniadraga.com.pl www.mlodybook.com.pl www.facebook.com/BookMlody www.instagram.com/mlodybook E – wydanie 2019 Skład wersji elektronicznej: konwersja.virtualo.pl
Spis treści Część 1: Chaos 1. Sam 2. Ava 3. Sam 4. Ava 5. Sam 6. Ava 7. Sam 8. Ava 9. Sam 10. Ava 11. Sam 12. Ava 13. Sam 14. Ava 15. Sam 16. Ava 17. Sam 18. Ava 19. Sam 20. Ava 21. Sam 22. Ava 23. Sam 24. Ava 25. Sam 26. Ava 27. Sam 28. Ava
29. Sam Część 2: Kontrola 1. Ava 2. Sam 3. Ava 4. Sam 5. Ava 6. Sam 7. Ava 8. Sam 9. Ava 10. Sam 11. Ava 12. Sam 13. Ava 14. Sam 15. Ava 16. Sam 17. Ava 18. Sam 19. Ava 20. Sam 21. Ava 22. Sam 23. Ava 24. Sam 25. Ava 26. Sam 27. Ava 28. Sam 29. Ava 30. Sam 31. Ava 32. Sam Część 3: Powstanie 1. Ava 2. Sam
3. Ava 4. Sam 5. Ava 6. Sam 7. Ava 8. Sam 9. Ava 10. Sam 11. Ava 12. Sam 13. Ava 14. Sam 15. Ava 16. Sam 17. Ava 18. Sam 19. Ava 20. Sam 21. Ava 22. Sam 23. Ava 24. Sam 25. Ava 26. Sam 27. Ava 28. Sam 29. Ava 30. Sam 31. Ava 32. Sam 33. Ava 34. Sam 35. Ava 36. Sam 37. Ava 38. Sam 39. Ava 40. Sam
41. Ava 42. Sam 43. Ava 44. Sam 45. Ava 46. Sam 47. Ava 48. Sam 49. Ava 50. Sam 51. Ava 52. Sam 53. Ava 54. Sam 55. Ava 56. Sam 57. Ava Część 4: Konsekwencje 1. Sam 2. Ava 3. Sam 4. Ava 5. Sam 6. Ava 7. Sam 8. Ava 9. Sam 10. Ava 11. Sam 12. Ava 13. Sam 14. Ava 15. Sam 16. Ava Epilog 1. Ava 2. Sam
Podziękowania Przypisy
Do Czytelników wszędzie pod słońcem, którzy mają nadzieję na lepszy świat i marzą o nim: jest przecież Wasz. Sprawcie, żeby taki był.
Część 1: Chaos Porządek jest sztuczny, narzucony przez rząd: natura dąży do chaosu! Komu ufasz? A4A, publiczny manifest W ludzkiej naturze leży zarówno tworzenie, jak i niszczenie. Ale pozwólmy wrogom przewrócić świat, a potem, gdy już zabraknie im sił, wkroczmy, by uratować sytuację. Na nich spadnie wina za chaos, dla nas będzieuznanie. Poza tym to oszczędza energię. posłanka opozycji AstridConnor, osobisty dziennik
1. Sam Utknęliśmy jak w pułapce. Od nienawiści i furii dzieli nas tylko cienkie szkło i nieco stali. Strach chwyta mnie od środka za brzuch, tłamsi oddech w płucach. Tato mówi coś do kierowcy, rzuca mu polecenia ostrym tonem, każe nas stąd zabrać, nic jednak nie da się zrobić – zostaliśmy otoczeni. Wokół widać wykrzywione wściekłością twarze, słychać obsceniczne wrzaski. Czyjaś ręka rozbija cegłę o okno przy moim siedzeniu i ze mnie też wyrywa się krzyk, ale na szczęście szyba wytrzymuje – jest kuloodporna. Chyba nie da się jej rozbić, co? A jeśli ktoś będzie w nią walił i walił? Teraz samochód się kołysze. Tamci napierają na niego z wszystkich stron, huśtają coraz mocniej. Zbliżają się syreny; ludzie wokół nas zaczynają się odsuwać i uciekać. Nadbiegają policjanci ze sprzętem do tłumienia zamieszek, tworzą mur z tarcz i pałek, a te ostatnie idą w ruch. Obraz się zamazuje: tłum i krew. Obok mojego okna pada na ziemię jakaś dziewczyna, a ludzie po prostu przechodzą – zaraz ktoś ją stratuje, zrani. Wyciągam się w stronę szyby, ale tracę dziewczynę z oczu. – N a d ó ł, Samantho – upomina mnie tato. Piszczą nasze opony. Kierowcy jakoś udaje się zawrócić, najeżdża przy tym na chodnik, przepycha wóz przez rozwrzeszczaną ciżbę. Wytaczamy się z powrotem na drogę i pędzimy – tak szybko, jak to możliwe na zatłoczonych londyńskich ulicach, którymi każdy, tak jak my, próbuje uciec jak najdalej od tego, co się dzieje. Tato rozmawia przez telefon; koniecznie chce wiedzieć, jak to się stało, że wpadliśmy w ten tłum bez ostrzeżenia. Kończy rozmowę. – Samantha? – mówi do mnie. – Potrzebują mnie już teraz. Będziesz musiała pojechać ze mną. Przez całą drogę mamy zielone światło – czy robią to specjalnie dla nas?
Kiedy jesteśmy już pod pałacem Westminsterskim, strażnicy rozsuwają nowe bramy w wysokich ogrodzeniach, którymi chronione są teraz gmachy parlamentu, i wjeżdżamy na dziedziniec. Drzwi się otwierają i pośpiesznie wysiadamy z wozu, ciasno otoczeni ochroną – przypominam sobie, że to tryb alarmowy, ogłaszają go, kiedy zagrożenie jest wysokie – i zaraz wchodzimy po schodach do środka. Tatę szybko dokądś zabierają, a ja zostaję w holu, mrugając oszołomiona, sparaliżowana zdumieniem. Mam dziwne wrażenie, jakby czas przesuwał się nie w tę stronę albo jakbym się znajdowała poza nim, patrzyła na scenę rozgrywającą się w przyśpieszonym tempie, ale nie brała w niej udziału. Jakbym wciąż siedziała unieruchomiona w samochodzie w środku szalejących zamieszek. Mojego ramienia dotyka czyjaś chłodna dłoń. To Astrid Connor –posłanka z partii opozycji, minister czegoś tam w gabinecie cieni. Jej córka chodzi do mojej szkoły, stąd ją znam. – Samantho, kochanie. W porządku? To musiało być straszne. – Jej usta wykrzywiają się w czymś, co pewnie miało być dodającym otuchy uśmiechem, ale jakoś nie bardzo wyszło. Przełykam ślinę, niepewna, co powiedzieć. – Czy mogę iść do domu? – pytam w końcu, nie mogąc ścierpieć własnego głosu: cichutkiego, słabego. – Nie wiem. Trzeba sprawdzić zabezpieczenia. Zobaczę, czy ktoś mógłby cię odwieźć. – Rozgląda się, po czym gestem przywołuje asystentkę, która pośpiesznie podchodzi. – Idź, napij się herbaty, a ja dopilnuję, żeby ktoś po ciebie przyszedł, gdy tylko się da. Asystentka zabiera mnie do kawiarni, sadza przy stoliku i przynosi kubek herbaty. Chwytam go obiema rękami, żeby nie rozlać napoju, tak mi się trzęsą dłonie. Na ścianie wisi telewizor. BBC pokazuje sceny z miejsca, w którym dopiero co byliśmy – nazywają to i n c y d e n t e m. Lubią to słowo. Widząc teraz na ekranie tamte zdarzenia – napierający tłum, nasz samochód o mało nie przewrócony przez ludzi – czuję, jakbym znowu tam była, jakby to się działo na nowo. Dziwaczne wrażenie – jakbym się przyglądała scenie spoza własnego ciała. Potem dodają, że samochód wicepremiera Gregory’ego utknął w tłumie protestujących, z wicepremierem i jego córką w środku. Na ekranie pojawia
się nasze zdjęcie. Stare, zrobione w czasie wyborów jakiś rok temu – miałam wtedy czternaście lat i nienawidziłam sukienki, w którą kazali mi się ubrać. Mama powiedziała, że niebieski materiał będzie mi pasował do oczu, ale przez ten kolor i przez to, że moje blade blond włosy ułożono w ciasne loczki, wyglądałam znacznie młodziej. Tato przybrał minę poważnego polityka. Wtedy ta mina była czymś, co mógł założyć i zdjąć, kiedy tylko chciał, teraz jednak wydaje się raczej, że jest już przymocowana na stałe, nieusuwalna jak pasma siwizny na skroniach, które z każdym i n c y d e n t e m wspinają się coraz wyżej. Odliczam wolno w głowie od momentu, gdy wspomniano o nas w wiadomościach. „Jeden, dwa, trzy, cztery…” Zaczyna się. Wibruje komórka – SMS. „Wporzo, Sam?” „Tak”. „Co się stało?” „Oglądasz wiadomości! Tak samo, tylko głośniej”. „Gdzie jesteś?” „Zawlekli mnie do WM na herbatę”. „Sfilmowałaś coś?” „Miałam co innego do roboty”. „A co u ciebie? Szkoła dzisiaj zamknięta – trzymaj kciuki, żeby pociągnęło do jutra”. „Tak. Tak!!!” „Co widziałaś? Bałaś się?” Zastanawiam się przez moment. W jednej chwili jechaliśmy drogą, tato miał mnie wysadzić pod szkołą, a zaraz potem – no… rozpętało się piekło. Moja pamięć odtwarza skłębione obrazy: pełne nienawiści twarze, krzyki, cegła rzucona w okno, potem policjanci i krew. Przerażona mina dziewczyny, która zniknęła pod stopami tłumu tuż przy moim oknie. Kłamię w odpowiedzi: „Nic nie widziałam”. SMS-y przychodzą nieustannie: od koleżanek ze szkoły, od nauczycielki plastyki, kuzynostwa, nawet od Sandy, córeczki przywódcy opozycji – od
wszystkich krewnych i znajomych królika. Większość to wariacje na temat: „Wszystko w porządku? Nic ci nie jest?”. Odpowiadam: „Tak. W porządku”, „Nic mi nie jest” – i to chyba prawda. Przynajmniej… w sensie cielesnym; szyba się nie stłukła. A gdyby prysła? Ale wytrzymała. Jednak tak naprawdę n i e jest ze mną w porządku. Kiedy tak odpowiadam na pytania i na słowa dodające otuchy, wciąż czekam na telefon albo SMS, który nie przychodzi, aż w końcu nie mogę się powstrzymać i wysyłam własny: „Cześć, mamo, nic mi nie jest. Dzięki, że nie pytasz”. Nie ma odpowiedzi.
2. Ava Z ulgą zajmuję swoje ulubione miejsce – tę jedną jedyną ławkę wKensington Gardens. Nowo wzniesione ogrodzenia ochraniające pałac przesłaniają widok w drugą stronę, ale z tej ławki ich nie widać. Poza tym na tyle daleko stąd do więdnących późnym latem kwiatów i głównych alejek, że rzadko ktoś się tutaj zapuszcza. Późnowrześniowe słońce ogrzewa mi ramiona; trawa ma ten idealny odcień zieleni, który można otrzymać tylko w wyniku pielęgnacji. Wietrzyk jest delikatny, syreny odległe. Mogę prawie udawać, że nie istnieją, chociaż gdyby nie one, byłabym teraz w szkole. W Londynie zawsze w tle rozpościera się piękno. Jest wyrazistsze niż gdzie indziej, rysuje się z ostrością. Kiedyś przeszywało mi to serce do głębi, teraz jednak wzbraniam się przed takimi myślami. Pora zablokować wrażenia ze świata i otworzyć książki. Zatonąć w słowach – moim kolejnym ulubionym miejscu. Ale kiedy próbuję, zaczynają tańczyć na kartce i to nie ból – stary czy nowy – rozprasza mnie w tej chwili; to coś zupełnie innego. Poddaję się w końcu, zamykam podręczniki. Kładę się na ławce z podciągniętymi kolanami, plecy i ramiona z przyjemnością rozciągają się na ciepłym drewnie, które czuję przez cienką sukienkę. Zamykam oczy; słońce świeci mi w twarz, ale i tak drżę. Czemu to musi być ona? I tak nie mogłabym odmówić. Mimo pełnego stypendium, które dostaję, zawsze są dodatkowe koszty chodzenia do tej szkoły. Mój tato nie jest w stanie brać więcej dodatkowych zmian, niż już bierze. Muszę dawać korepetycje tej dziewczynie, nie mam innego wyboru. Ale dlaczego to musi być o n a?
3. Sam Po trzech kubkach westminsterskiej herbaty, dwóch czekoladowych batonikach i nieskończonej liczbie biuletynów informacyjnych pojawia się wreszcie asystentka i oznajmia, że niedługo będę mogła iść do domu. Rysowałam sobie na papierowych serwetkach pożyczonym długopisem (bo moje rzeczy zostały w samochodzie). Starałam się uchwycić poranne obrazy. Nie zachowały mi się jednak żywo w pamięci – nie są wystarczająco realistyczne. To, co się działo, było przerażające, pozbawione sensu i gwałtowne, lecz realne. Nie da się tego zetrzeć ani zatuszować. Asystentka zerka mi przez ramię. – Wow – mówi. – Wspaniale rysujesz. Kiedy przychodzi po mnie kierowca, mnę wszystkie rysunki i wrzucam je do pierwszego z brzegu kosza na śmieci. Późnym wieczorem siedzę na łóżku ze szkicownikiem i ołówkiem i znów próbuję narysować to, co widziałam: przywołuję obrazy z pamięci, nie z telewizora. Z jakiegoś powodu to nie to samo, jak gdyby pośredniczący w przekazie reporter i kamera stanowili coś w rodzaju filtru – przypomina to celowe zamazanie postaci w wiadomościach, stosowane po to, żeby nikt nie rozpoznał sprawców. Teraz żałuję, że jednak nie wyjęłam komórki z kieszeni i sama nie pstryknęłam kilku fotek ani nie zrobiłam filmu. Następnym razem, gdy utknę w środku zamieszek, postaram się o tym pamiętać. Ktoś puka do moich drzwi. – Tak? Do mojego pokoju zagląda tato. – Zobaczyłem światło przez szparę. Samantho, jest późno. Nie powinnaś już spać? Wzruszam ramionami, więc wchodzi, widzi rozłożone na łóżku rysunki. Przysuwa sobie krzesło od biurka, siada koło łóżka i bierze mnie za rękę. Od
dawna już nie zagląda do mojego pokoju, żeby powiedzieć „dobranoc”, a przedtem, przed wyborami, robił to co wieczór. Wiem, że nie przypadkiem zobaczył światło w szparze. W tak dużym domu nie mógł po prostu przechodzić obok, musiał specjalnie zrobić sobie wycieczkę. – Przykro mi, że nie mogłem zostać z tobą dziś rano – mówi. – Jak się czujesz? W porządku? Po raz pierwszy odpowiadam zgodnie z prawdą: – Nie. Nie za bardzo. – Ja też. Ale nie mów nikomu. – Widzi się różne rzeczy w telewizji, ale być tam na miejscu… – Zawieszam się, zbita z tropu. – Wiem. To co innego. – O co chodziło? To znaczy, słyszałam, co mówili w wiadomościach, że protestowano w związku z warunkami mieszkaniowymi, zatrudnieniem i takie tam. Ale ci ludzi byli tacy w ś c i e k l i. – Rozumiem, że na początku było spokojnie, ale zawsze się znajdzie element, który wszystko przekręci i wykorzysta zbiorowisko do własnych celów. – Kto tym razem? – Śledztwo… – Trwa. Tak, mówili o tym w wiadomościach. Ale co ty o tym myślisz? – Wiesz, że nie wolno mi swobodnie rozmawiać… – Ja to nie media i mam prawo wiedzieć. Dlaczego nas wzięli na cel? – Wreszcie zadaję pytanie, którego tak się boję. Jego twarz łagodnieje. – Nie sądzę, żeby chodziło o nas. Zobaczyli rządowy samochód, to wszystko. Znaleźliśmy się w niewłaściwym czasie w niewłaściwym miejscu. A teraz pora, żebyś się położyła spać. Muszę wracać do pracy. – Nie powinieneś też sięprzespać? Uśmiecha się. – Niedługo się kładę. Mam jeszcze parę nudnych spraw do załatwienia. I nie martw się: urząd bezpieczeństwa wzmacnia nadzór dróg, nic podobnego
już się więcej niezdarzy. Ale za każdym razem, kiedy do czegoś dojdzie albo prawie dojdzie, ci z bezpieczeństwa zaostrzają środki – tu coś zwiększają, tam wzmacniają ochronę. Co jednak z wypadkami, do których jeszcze nie doszło? Nikt o nich do tej pory nie pomyślał? Dawniej, kiedy tato powiedział: „Nie martw się”, to się nie martwiłam. Byłam przekonana, że on wszystko może. Dziwacznie się czuję z tym, że już tak nie myślę, co więcej: w i e m, że to nieprawda. Świat się przesuwa, zmienia wokół nas – nic już nie jest całkiem bezpieczne ani pewne. Londyn stoi na ruchomych piaskach. – Gdzie jest mama? – Została u swojej siostry. To rozsądne, nie byłoby sensu pchać się dziś wieczorem przez miasto. Dobrze. Co zrobisz, kiedy zamknędrzwi? – Idę spać. – Cieszę się. – Zbiera moje rysunki, kładzie je na biurku i rusza w stronę drzwi. – Chyba było coś jeszcze… – Jego wzrok na chwilę traci ostrość, po czym tato kiwa głową. – A, tak. Chciałem ci to powiedzieć w samochodzie dziś rano, ale wypadki nas wyprzedziły. Martwię się o twoje wyniki w szkole w związku z tym, ile masz zaległości. Przewracam oczami. Serio? Po tym, co się dzisiaj zdarzyło – musimy o tym rozmawiać? – Nie patrz tak na mnie. Wiesz, że egzaminy końcowe są ważne. Kazałem asystentce zapytać dyrektorkę twojej szkoły o sugestie. W szóstej klasie jest jakaś dziewczyna, która daje korepetycje. Spotkałabyś się z nią dziś po lekcjach, gdyby nie zamknięto szkoły. Spodziewam się, że przeniosą to na jutro. – Co? Jutro? Ale mam inne plany. Kto to jest? Wzrusza ramionami. Nawet jeśli znał jej nazwisko, już zapomniał. Włącza lampkę nocną, po czym gasi górne światło i zamyka za sobą drzwi. Przynajmniej mam teraz jeszcze o kim myśleć. Naprawdę nie mogę uwierzyć, że tato nie uzgodnił tego ze mną. Kto to może być?
4. Ava Śpiewa łagodnym głosem. Sov, du lilla videung, än så är det vinter… Melodia brzmi znajomo, ciepło, jej ramiona otulają mnie jak mięciutka kołdra. Owijam się nią ciaśniej, czuję się jak w przytulnym wełnianym gniazdku, a do tego jeszcze ten maminy zapach, jakaś mieszanka kwiatowych perfum z aromatem kuchennych przypraw. Jej długie włosy miękko opadają na mój policzek. …sov, du lilla vide, än så är det vinter… Nie znam wszystkich słów. Zakazano mi się ich uczyć, ale coś z tej pradawnej pieśni i tak przesącza się do mojej świadomości. I wiem, że tacie by się to nie podobało; gdyby ją usłyszał, kazałby zaraz przestać. Mama zgadza się z tym, że skoro obecnie obowiązują prawa English-only, to lepiej, żebym nie znała słów, ale jej głos i tak czasami samorzutnie przechodzi na szwedzki, kiedy taty nie ma w pobliżu. …Solskensöga ser dig, solskensfamn dig vaggar Wtem pieśń się kończy i wszystko się zmienia. Moją czaszką wstrząsają szorstkie dźwięki. Ogarnia mnie strach, a potem smutek; teraz znam słowa, ale przyciskam sobie ręce mocno do uszu. Nieważne, co robię, i tak wciąż je słyszę. Nie ma jej, a ja wrzeszczę, żeby to się skończyło. Siłą otwieram oczy. Serce mi wali o żebra w ciemności. Sięgam do stojącej przy łóżku lampki nocnej, zapominając, że nie ma żarówki – najnowszy punkt na liście niedostatków. W oddali słychać syreny, zbliżają się; możliwe, że to ten dźwięk wdarł się do mojego snu i zmienił go. A ja chciałabym wrócić do początku – w ramiona mamy.
Złoszczę się sama na siebie. Nie ma jej, o d e s z ł a. Ile to już? Sześć lat? Pogódź się z tym. Do syren dołącza nowy dźwięk: mój budzik. Czas wstawać do szkoły. Wychodząc, zatrzymuję się przy rozstawionych na stole szachach. Tato zrobił następny ruch i jest to zarówno interesująca rzecz do rozważenia, jak i jedyny ślad tego, że w ogóle był w domu, podczas gdy ja spałam. Kiedy dostrzegam rozwiązanie, okazuje się oczywiste: goniec przesuwa się o dwa pola, żeby jednocześnie zablokować atak i zaszachować króla. Najwyraźniej tato jest zmęczony. Przesuwam figurę i zmieniam chorągiewkę z boku, aby dać znać, że zrobiłam ruch. Wibruje mój telefon, przychodzi SMS – tato. „Jesteś już za drzwiami?” *sroga buźka* Uśmiecham się i przestępuję próg, po czym przerzucam książki do drugiej ręki, żeby zamknąć za sobą drzwi. Dopiero teraz odpowiadam. „Tak, oczywiście”. „Uważaj na siebie. Idź dłuższą drogą”. Wsuwam komórkę do kieszeni; mogę udawać, że nie zauważyłam tej wiadomości albo że już jestem w drodze i za późno na zmianę trasy. Wtem telefon znów pika i nie mogę się oprzeć – zerkam. „Wiem, że dostałaś mojego esa. Mam magiczne moce supertatuśka, pamiętasz?” Wzdycham. „Tak! Okej, pójdę dłuższą drogą”. Wkrótce już wcale nie jestem pewna, czy dłuższa trasa to lepszy wybór od krótszej. Idę szybko, żeby się nie spóźnić, ale też aby jak najszybciej mieć drogę za sobą. Bezdomni znaleźli sobie kolejną ulicę, i nie chodzi o jedną czy dwie osoby, które zagubiły się w życiu, lecz o całe rodziny. Tato kazałby mi na nich nie patrzeć, powiedziałby, że kontakt wzrokowy może być niebezpieczny. Jak jednak mogę nie widzieć dzieci tulących się do siebie we śnie w kartonowych pudłach? Wczorajsze słońce pozostało tylko wspomnieniem. Dzisiaj jest chłodno, wilgotno. Niedługo zima wyciągnie do nas swoje lodowate palce, a ci z nas,
którzy chodzą szybko, w większości odwracają oczy, jak tato wymagałbyode mnie. Lecz kiedyś tak nie było. Ci, którzy pędzą do pracy czy do szkoły, nie odwracają wzroku z poczucia winy – dlatego że mają więcej, że nie pomagają. Nie, nie chodzi o winę, tylko o s t r a c h: to mogłem być ja. Pewnego dnia to może spotkać mnie. Dostrzec w tych nieszczęśnikach ludzi, to jak przyznać się do własnego lęku.
5. Sam Następnego dnia zajęcia w szkole odbywają się już normalnie, a ja wolałabym, żeby stało za tym coś więcej niż zwyczajne powody. W samochodzie w drodze do szkoły czuję się nieswojo; nic na to nie poradzę. Może nie pomaga, że tato wyszedł z domu wcześniej i jestem sama. Powiedział, że wczoraj to nie my byliśmy celem, ale w takim razie czemu nie jedziemy razem? Gdyby tu był, przynajmniej mogłabym go o to zapytać. Nic się jednak nie dzieje i kiedy szkolna brama otwiera się, żeby nas wpuścić, rozluźnia się w końcu węzeł, który mam w środku. Brama zamyka się za nami, zanim druga zacznie się otwierać. Kierowca, otwierając mi drzwi wozu, uchyla czapki na powitanie. To ten sam co wczoraj – ten, który się przepychał przez tłum ludzi, może niewystarczająco wolno, by wszyscy zdążyli się odsunąć spod kół. Wzdrygam się wewnętrznie, ale nie daję tego po sobie poznać. W porannych wiadomościach mówili, że dwóch policjantów odniosło rany, i nic poza tym, a z tego, co widziałam, nie było szans, żeby wszyscy protestujący rozeszli się bez obrażeń. Idę tam, gdzie zawsze przed dzwonkiem – pod salę plastyki. Po drodze mija mnie grupka szóstoklasistek – nie chodzą w mundurkach, tych koszmarnych ciemnych żakietach i spódnicach, które musi nosić cała reszta uczennic – i zastanawiam się, czy jest wśród nich korepetytorka, którą naraił mi tato. Mogłabym niby przypadkiem zapomnieć o tej sprawie. – Sam, czekaj! – To Anji. Dogania mnie, wsuwa mi rękę pod ramię. – Wszystko w porządku? – Jasne. Ale nie pogardziłabym jeszcze jednym dniem wolnym. Spogląda na mnie ze współczuciem. – Pewnie w tych okolicznościach mogłabyś jeszcze zostać wdomu? – Nie ma szans. Powaga. – Przewracam oczami. Pod ścianą opierają się o grzejnik Ruth i Charlize. W tych starych
budynkach zawsze panuje ziąb – nawet jeżeli na zewnątrz świeci słońce, tu jego promienie nie docierają. – Kiedy następnym razem wpadniesz w zamieszki, zrób coś, żeby zaognić sytuację – mówi Charlize. – Przydałoby się więcej wolnego. – Mruga do mnie łobuzersko. Wiem, że nie ma na myśli nic złego, ale wciąż czuję się nieswojo po dzisiejszej przejażdżce. No i po niespokojnej nocy. – Więc kołysanie samochodem i walenie cegłami w okna to dla ciebie za mało? Wolałabyś, żeby szyba pękła? Zaokrąglone oczy i krępująca cisza – taką dostaję odpowiedź. Czy chciałabym cofnąć swoje słowa? Nie, niezupełnie: chcę cofnąć c z a s. Sprawić, żeby to się nigdy nie wydarzyło. – Dlaczego ludzie tak się zachowują? – Ruth przerywa ciszę pytaniem, które w nocy nie dawało mi spać. No właśnie: d l a c z e go? – Mój tato mówi, że to pewnie Eurasy – odzywa się Charlize. – Trzeba ich było w s z y s t k i c h wykopać przed zamknięciem granic. I wciąż jeszcze można to zrobić, gdyby tylko rząd miał jaja. Patrzy na mnie tak, jakbym miała tu decydujący głos. Pewnie powinnam przytaknąć, ale gdy się zastanawiam nad odpowiedzią, pojawiają się inne koleżanki z klasy. Szybko się upewniają, że mam swój zwykły zestaw rąk i nóg, po czym rozmowa schodzi na ważniejszy temat: przyjęcie urodzinowe Charlize. Niedługo kończy szesnaście lat i omawianie imprezy – catering, ubranie solenizantki, stroje wszystkich gości, plany co do zaproszonych chłopaków – trwa aż do dzwonka. Pierwszy jest angielski. Na ogół nie mam n i c przeciw literaturze pięknej, dziś jednak mój umysł dryfuje… A tak poważnie, co Romeo i Julia mają wspólnego z moim życiem, skoro jestem uczennicą żeńskiej szkoły średniej? No i byli takimi idiotami. Żeby umierać dla chłopaka, którego ledwie się zna? Wydaje mi się to co najmniej niemożliwe. Nauczycielka najwyraźniej zauważa, że gapię się tępo w okno, ale nie wywołuje mnie do odpowiedzi. Może dzisiaj mam taryfę ulgową. Odzywa się dzwonek i anglistka prosi, żebym chwilę została. Więc pewnie myliłam się co do taryfy. – Tak, proszę pani? – zwracam się do nauczycielki. Czeka, aż pozostałe dziewczyny wyjdą z sali i zamkną się za nimi drzwi.
– Jak się czujesz, Samantho? Naprawdę chce wiedzieć, czy to taka nauczycielska nawijka? – W porządku – odpowiadam, stawiając na ogólniki. – Chciałabyś o czymś porozmawiać? – Potrząsam głową. – Omówienie problemu zawsze pomaga, gdy trzeba się z nim uporać. Musisz się skupiać na lekcjach, szczególnie w tym roku. „Bla, bla, bla, egzaminy, bla, bla, bla…” Kiwam głową i udaję, że zależy mi na egzaminach, żeby się stąd wydostać, zanim mi stuknie dwudziestka. Na drugiej lekcji mamy plastykę. Znajduję swoją pracę z zeszłego tygodnia, rozkładam ją. Malujemy martwą naturę. Tydzień temu nawet miska owoców sprawiała, że zatracałam się w malowaniu, starając się jak najlepiej oddać kolorystykę i perspektywę. – Proszę pani! – odzywa się Charlize. – Tak? – Pani Jenson zwraca się do niej z rezygnacją na twarzy. – Kiedy dostaniemy do malowania coś bardziej interesującego? – Co masz na myśli? – Rysunek z natury. – Rozumiem. – Wie pani, rysowanie m o d e l i. Nie modelek. W sali rozlegają się chichoty. Nauczycielka udaje, że rozważa prośbę, po czym bierze brzoskwinię z zapasu rezerwowych owoców. – Posługuj się wyobraźnią, Charlize. – Ależ, proszę pani! – Teraz Charlize udaje oburzenie. Chichotów jest coraz więcej. – Wszystko w swoim czasie, Charlize. Opanuj światło, perspektywę, cieniowanie, kolory, p o t e m porozmawiamy o rysunku znatury. – Nie powiedziała „nie” – szepcze Charlize do mnie i doRuth. – Łudź się, łudź – prycha Ruth. Kiedy pani Jenson pod koniec lekcji robi rundę po klasie, zatrzymuje się obok mojej ławki.
– Dobra robota, Sam – chwali mnie z uznaniem. Sama widzę, że nie najgorzej oddałam to, co moje oczy rejestrowały na stole. Ale to tylko k o p i a, nic, co żyłoby własnym życiem. Nie da się tego jabłka ugryźć. Ani rzucić nim w kogoś. Nie nadaje się ani do jedzenia, ani jako broń, więc po co tyle zachodu?