Filbana

  • Dokumenty2 833
  • Odsłony751 847
  • Obserwuję555
  • Rozmiar dokumentów5.6 GB
  • Ilość pobrań513 221

Strzał Zielonego Pioruna - Krystyna Zalewska

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.6 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

Filbana
EBooki

Strzał Zielonego Pioruna - Krystyna Zalewska.pdf

Filbana EBooki Książki -K- Krystyna Zalewska
Użytkownik Filbana wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 45 osób, 42 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 118 stron)

ROZDZIAŁ 1 Wszyscy napokład – „Ktoś musi opowiedzieć tę historię, bo inaczej pęknie…”. Głos,którynaglewydobyłsięzradia,obudziłMarcina.Czekając,ażwłączą światło, zdążył przysnąć przy kuchennym parapecie. Teraz wstał ze stołka i wyłączyłodbiornik. Spojrzał na lipcową ulewę za oknem. W małym domu każda kropla padająca na dach rezonuje jak pałeczka uderzająca o werbel – kogoś odprowadzają na śmierć. Ale itak lepiejsłuchać ponurego deszczu, niż spać. Nie śpij latem, bo przygody nigdy się nie zaczną. Pada już drugą godzinę. Marcin ma dopiero dziesięć lat, ale tego popołudniaupływ czasu wyjątkowo go przygnębia. Poszerokiej łące deszcz przesuwasięfalamiwrytmpodmuchówwiatru.Lasuza łąkąprawie nie widać, tak dużo jest kropel między nim a szybą. Nie – rytmu jednak nie ma, wiatr dmucha chaotycznie. Wody jest coraz więcej. W mieście studzienki ledwobysobieporadziłyztakąilościąlitrównametrkwadratowy,aletu kanalizacja miejska już nie sięga. Właściwie to kanalizacja małomiasteczkowa, bo dom babci stoi na obrzeżach dość małego miasteczka. Na łące za domem pasą się krowy, a za łąkąjestlas.Wieczoremniesłychaćtuwarkotusilników,tylkoujadaniepsów z sąsiedniej wsi. Kiedy leje jak z cebra, na ziemi tworzą się ogromne kałuże i czekają, aż je ziemia połknie albo wiatr wysuszy. Przezszum deszczuprzebiłosiętłumionedudnienie.Notak,jeszczejeden charakterystyczny dźwięk tego domu: lodówka „Silesia” – wielka, biała, przedpotopowa.Stoiwrogukuchni.Dobrze,żeznowuwłączyliprąd,inaczej mrożonki by się roztopiły. Burza, idąca w poprzek linii wysokiego napięcia, uspokaja się; ale te ciekawe rzeczy zawsze dzieją się gdzieś daleko. Tu dociera tylko monotonna ulewa. Marcin zapalił światło. W kuchni zrobiło się jaśniej. Z półmroku wyszły pokraczne meble. Na burej kanapie przeciągnął się kot. – Buła! Nie wiesz, czy jest jakieś ciasteczko? Kotnawłasneimięreagujesłabo,alenahasło„ciasteczko”wyraźniesię

ożywił. Zeskoczyłz wersalki iprzyczaiłsię za łydką chłopca, czekając na rezultat poszukiwań. Marcin zajrzał do szafki pod blatem. Nic z tego, blaszane pudełko jest puste. Trzeba było wczoraj wszystkiego nie wyjadać. SkruszonyBułaspuściłgłowę,achłopiec,bezwielkiejnadziei,zajrzałjeszcze do drewnianej skrzynki z przyborami do szycia. Jak to dobrze, że czasem w życiu zdarzają się miłe niespodzianki: wśród naparstków i nici ukrył się mały irys! I właśnie dziś przyszła na niego pora. Już chyba takichnieprodukują. Szkoda – pomyślałchłopiec–jestpyszny. Szybki rzut oka na resztę zawartości szafki kuchennej: kieliszki do wina, nigdynieużywane,sąsiadujązniebieskąMatkąBoskąpełnąwodyświęconej. Dalej piętrzy się sterta wycinków z gazet i stoją cztery książki, z których najgrubsza jest Biblia. Babcia powtykała w nią kilka zakładek – widać, że nie czyta po kolei, tylko jakoś tak na wyrywki. Obok stoi Każdy może gotować Jamiego Oliviera – trzeba przyznać, że to był udany prezent na Gwiazdkę. I najbardziej z brzegu Moby Dick w dwóch tomach, czyli książki są trzy, nie cztery. Buła zmarkotniał – nie dostał z irysa choćby drobiny. I żadnej pieszczoty na pociechę, a przecież podrapać kota za uchem to żaden wysiłek. Musi się nauczyćwyrozumiałościdlawnukaswojejpańci.Chłopaczeknigdyniemiał zwierząt, więc jest trochę usprawiedliwiony. Obrażony mimo wszystko kot wskoczyłzpowrotemnakanapę.Książkinicgonieobchodzą;woliwyczyścić sobiefuterko,niżzaprzątaćnimiuwagę.Nibyodniechcenia,alezwymowną pieczołowitością, Buła zaczął lizać łapkę. Biedny kot wpadł w depresję i liże własnąłapę–pomyślałMarcin.–Mogłemwsumiedaćmutrochęirysa. Marcin musi się jeszcze dużo dowiedzieć o świecie zwierząt. Może w babcinej książce znajdzie coś o ich złożonych zwyczajach i zaklętych rewirach. Moby Dick, co to za dziwny tytuł? Nijak nie można się po nim zorientować, o czym jest książka. Okładka oprawiona w białe płótno z wytłoczoną granatową strzałką – nie za ładna. Na dworze ciąglepada, aw małejchatce komputera anitelewizoranie ma. Biorąc to wszystko pod uwagę, Marcin ocenił, że lepsza okazja, by się przekonać,co wsobie kryjąobapożółkłetomy,się nienadarzy. Chłopiec postawił taboret na środku kuchni, żeby siedząc centralnie pod lampą,miećjaknajwięcejświatła,iuchyliłtwardąokładkę.Tobyłwłaśnieten magiczny moment, w którym życie zakręca. Coś z pozoru puste

i nieskończenie obce okazuje się skrywać wszystko, za czym tęskniłeś w czasie szarej ulewy. Wiadomo, że irys na języku nie zaradzi na gorycz wsercu,aleksiążka?Czasamiznajdziesięksiążkalepszaodirysa. „Imięmoje:Izmael”–takopowieśćsięzaczyna.Takzaczynasięnowyetap w twoim życiu. Izmael wypływa na szeroką wodę, jako świeżo upieczony marynarz statku wielorybniczego, a ty płyniesz razem z nim. Chłód północnego Atlantyku przeszywa do szpiku kości. Zimny wiatr rozprasza szare chmury. Zanim z oczu zniknie mała wysepka i port, z którego wypłynęliście,niebosięrozpogodzi.Wrazzchmuramiwiatrprzegoniłnudę i tęsknotę za ciasteczkiem. Od dzisiaj problemy nie siedzą nocą na piersi, dusząc jakstrzyga. Im bliższy jest ci bohater książki, tym bardziej chcesz się do niego upodobnić. W końcu dochodzi do tego, że nie sposób was odróżnić. Po dniu spędzonym w bibliotece słyszysz matczyne: „Hej, to ty? Jakoś inaczej dziś wyglądasz”. Patrzysz wlustroichcąc niechcąc, przyznajesz matce rację. Książka popchnęła twoją historię do przodu. Ktoś otworzył drzwi. Czy to Izmael wchodzi bez pukania, jak do własnej kajuty? Nie. To, szurając klapkaminaobcasie, weszła babcia. Zjej krótko ostrzyżonych włosów, farbowanych na jakiś taki rudośliwkowy kolor, skapywaławoda.Nie doczekałasię końcaulewyupaniElki,aleitakzdążyła się nieźlespić. Dzisiaj wieczór przyszedł wyjątkowo wcześnie. Pod grubą warstwą chmur mrok zapadł, zanim zaszło słońce. Zegar podpowiadał, że właśnie minęła dziewiętnasta. – Babciu, zostanę u ciebie na noc, nie będę szedłw deszczu. – Dobrze Krzysiuniu, śpij kochanie. Chwiejnym krokiem babcia przeszła do sąsiedniego pokoju. Tam utonęła w morzu kwiatów zdobiących tapety. Czy ja wyglądam na Krzysiunia? – zastanawiał się Marcin, patrząc w wąskie lustro wiszące w sieni. Opalona twarz, nad czołem sterczą krótkie brązowe włosy, oczy też brązowe. Ściągnął koszulkę i naprężył muskuły – mizerne, musi nad nimi popracować. Będą mu potrzebne do naciągania żagli, trzymania steru, no iłowienia ryb. Bo Marcinjuż wie, żestąd odpłynie. Dowiedziałsięzksiążki,żeMobyDicktobiaływieloryb.Pomorzachpływają

pięknestatki,naktórychsąsilneidzielnechłopaki. Imniestrasznażadna burzaiwściekłyrykprzestworzy.Marcinchcebyćjednymznich. Dryńńńńń! Z rozmarzenia wyrwał chłopca telefon. O rany! Gdzie babcia wsadziła komórkę? Marcinowi chwilę zajęło wykopanie jej spod plątaniny ręczników w łazience. Wreszcie wcisnął guzik i na drugim końcu linii usłyszał znajomy głos. – Cześć,mamo.Właśniemiałemdociebiedzwonić.Zostanęubabcina noc. Nie, ona nie ma nic przeciwko. Do jutra, pa. Mama też nie ma nic przeciwko. Ona jest bardzo zmęczona. Ona jest bardzo smutna – przyznałwduchu Marcin. A on nie umie jej rozweselić. Odkąd zdał sobie z tego sprawę, chętniej przesiaduje u babci Bożeny. Mama niech sama dochodzi do siebie – jeśli potrafi. *** Ewa odłożyła telefon, myśląc: Dzięki ci, Boże, za dzieciaka, o którego nie muszę się martwić. Głęboko zaciągnęła się papierosem i dalej siedziała na kanapie.Nie miała siły anizapalićświatła, ani rozścielić łóżka. Nie miała siły wstać, żeby dokręcić kran. Kapiąca woda wylewała się z kubka stojącego na szczyciestertybrudnych naczyń.Icoz tego?Jużnikt jej wyrzutów zpowodu bałaganu nie robi. Wystarczy zgasić światło i bajzlu nie widać. Wystarczy wyłączyć telewizor, żeby w mieszkaniu zaległa grobowa cisza. W bloku deszcz nierezonuje. Przez otwarty balkon wpadał do pokoju gorąc betonowego podwórka, którego nie ostudziła popołudniowa ulewa. Wpadał też słodki zapach kwitnących lip. Boże, dzięki ci za zapach lip. *** Izmaeljużzapomniał,jakpachnąkwiaty.Jegostopywzruszająramionami na słowa „suchy ląd”. Od tygodni marynarza otacza ocean. Po horyzont ciągniesię monotonny korowódfal,którychIzmaelniemaczasuoglądać.Po całym dniu pracy zostaje tylko chwila, by paląc fajkę, rozejrzeć się dookoła. Woda i niebo – pasują do siebie, jak dzień i noc. W najbliższym porcie trzeba uzupełnić zapastytoniu. Spokojne kołysanie fal zaczęło usypiać Marcina. Ziewnął i zdrętwiały wstał ze stołka. Kładzie się spać. Buła będzie musiał podzielić się kanapą.

Chłopiec zgasił światło –czarno jak w piecu. Na obrzeżach miasteczka nie ma ulicznych latarni. Nic nie widać, ale on nie chce czekać do rana. Stopy go swędzą,pilnoruszaćwdrogę!Znowuziewnąłtakprzeciągle,że Bułakiwnął z uznaniem głową. Lepiej się położę, wyśpię i rano wyruszę – pomyślał. – A na razie tylko zerknę na świat. Po omacku odnalazł klamkę wiecznie niedomkniętych drzwi wejściowych i stanął na progu. Na podwórku też panują egipskie ciemności. Nie widać, gdzie łąka, gdzie las. Tylko w górze na czarnym niebie migoczą jasno gwiazdy. Marcin się uśmiechnął – gwiazdy to jedyne, czego prawdziwemu żeglarzowi potrzeba, żeby się nie zgubić. Wszyscy żeglarze pilnują kursu, zadzierając w nocy głowy do góry, tak jak on teraz – ma już z nimi coś wspólnego. Położył się bardzo zmęczony. Myślał, że gdy tylko głowa wyląduje na poduszce, od razu uśnie – a tu nic z tego. Długo leżał, na zmianę przykrywając się kocem po czubek nosa idokumentnie rozkopując. Pod kocem gorąco, bez niego jakoś łyso. Mysz chrobocze w ścianie. Marcyś słabo zna się na zwierzętach, ale nie ucieka z piskiem, jeżeli któreś niespodziewanie spotka. Nawet przez chwilę zastanawiał się, czyby nie wstać iniewyłożyćkawałkażółtegosera.Chociażlepiejnie.JeszczeBułasięobudzi izeżre myszkę. Niebędę jej zwabiał do kuchni,niech sobiebuszuje wnorze. Noc wmałym domu podlasem brzmizupełnie inaczejniż wmałym bloku kilometrdalej.Chłopieczuwagąwsłuchiwałsięwkażdyszmer. W końcu zasnął. W parną letnią noc powietrze wypełniają ciepła wilgoć, rechot żab i stada komarów. Bożena, pochrapując, trzyma się ściany. Alkohol ciągle szumi wgłowie, tak że nawet na leżąco trudno jej złapać równowagę. Zaścianą wnuk prycha i kręci się, jakby śnił, że nurkuje z rozgrzanego pokładu w krystaliczną toń Oceanu Spokojnego. A Buła, na przekór przyzwyczajeniom i własnej wygodzie, zamiast zwinąć się do snu w kłębek, leżyostentacyjnierozciągnięty–wpoprzekkanapyoczywiście. Nad lasem pokazał się księżyc, wielki jak biały wieloryb. W jego świetle widać parującą z ziemi wodę. Z wodą unosi się zapach lipcowych ziół i mokrej trawy. W zaroślach coś szeleści i wzdycha. Rozmarzenie i kapiące zliści krople niejednemu spędzają sen zpowiek. Smukłe sylwetkidrzew czerniejących na tle księżycowej poświaty odwracają uwagę od

wymoszczonej norki i puchatej pierzyny. Szkoda letniej nocy na sen. Za oknem magiczny krajobraz – w taką noc wszystko jest możliwe. Pokraczne sprzęty wąskiej kuchni już nie toną w ciemności rodem z pieca. Za moment zrobisiętudużo więcejmiejsca,bo wersalka,stękajączmozołem,jużruszyła zposad. Okno otwarło się na oścież i mebel, wciągając brzuch, wypłynął w bezchmurnąnoc. Zapach lasu i lekki wietrzyk obudziły Marcina. Gwiazdy – otworzył oczy izobaczyłrozgwieżdżone niebo. Taksamo musibyć podczas rejsu:oglądasz gwiazdyzasypiając,a gdy wstajesznapsiąwachtę, wciąż je masz nad głową. Zaraz, zaraz. Gwiazdy? Czyli ciągle jest noc. Gwiazdy, a nie sufit z żółtą lampą? Czyli jesteśmy na dworze! Chłopiec z wrażenia mało nie zemdlał. Zamarł w bezruchu. Przez chwilę uważnie nasłuchiwał, ale na tę wysokość nie docierał żaden z przyziemnych odgłosów. Jedyne, co przerywało nocną ciszę, to jego własny oddech – spokojny, coraz spokojniejszy. Prawdziwy marynarz boi się wielu rzeczy, ale nie kołysania. Nawet bobasowi kołysanie jest niestraszne. Marcinnabierałśmiałości;wrazzniąwracałaniepohamowanaciekawość. Przesunął głowę na kraniec kanapy i zerknął w dół. Zwisające brzegi prześcieradła łopoczą na wietrze. Wiatr przechyla korony drzew to w jedną, to znów w drugą stronę, jak na morzu. Bo Marcyś jest na morzu! Faluje pod nim morze wierzchołków wielkich drzew, a każda fala unosi dryfujący tapczandalej idalej. Bułasiedziprzyczajony naoparciu iteżwpatruje się w toń. Uwagę skoncentrował do granic możliwości. Podpłynęła złota rybka, hyc – zwinnie, jak nigdy, zanurkował po nią. Chłopieczostałsamnapokładzie.Terazprzynajmniejniemawątpliwości, ktojest kapitanem. Odwróciłsię wstronę malejących światełmiasteczka idostrzegł na jego krańcu małą chatkę. Obok niej na podwórku migotała wielka kałuża, bo odbijał się w niej księżyc. To dokąd płyniemy? Po wielką przygodę. Całanaprzód!

ROZDZIAŁ 2 Wyspa KolorowychSzkiełek – „Dzień będzie pogodny. We Wrocławiu, Jeleniej Górze i Krakowie 26 stopni, w Warszawie i Olsztynie 27. Wiatr słaby iumiarkowany. Wieczorem na Pomorzu możliwe przelotne opady…”. – Acozciśnieniem?Nicniepowiesz,cotozaciśnienie,że mitakgłowa pęka? – Redaktor porannej audycji Bożenie nie odpowiedział, za to zgłośników popłynęła wrzawa idiotycznych reklam. Marcin w ogóle się nie wyspał, ale wstał z łóżka, żeby pomóc skacowanej babci szykowaćśniadanie. – Słońce,tysięmyjpomałualbojeszczepośpij.Janiebędęnicjadła. Bożenawsypaładoszklankidwieczubatełyżkimielonegopedrosaizalała wrzątkiem. Marcin w drugiej szklance zrobił sobie granulowaną herbatę owocową. Pili razem, oparci o blat, tępo patrząc w oczy Matki Boskiej pilnującej porządku z obrazka nad tapczanem. – Jak masz ochotę, to sobie tu posiedź. – Bożena okazała czułość, trącając Marcyśkabiodrem.–Tylkodajznaćmatce.Jawracamprzedwieczorem. – Dzięki,babciu. –Chłopiecsięuśmiechnął. Dziękizababcię, któranie wypytuje, jak sięczuję. – AjakspotkaszBułę,todajmujeść.Tałajzaznowugdzieśprzepadła. To dziwne, przecież okno jest zamknięte, drzwi też. Buła widać ma jakąś tylko sobie znaną kocią ścieżkę prowadzącą na dwór. Pewnie tą samą drogą do środka włażą żuki. Bożena nie zaprząta już sobie tym głowy. Zarzuca na ramię torbę ozdobioną złotym łańcuchem i wychodzi do pracy. Na pożegnanie puści wymalowane oko ijuż jej nie ma. Wielu nieszczęśnikom te oczy osładzać dziś będą kwitowanie odbioru poleconego z ZUS-u czy – nie dajBoże–zsądu. DostaćnawetnajbardziejzłowieszczylistzrękiBożeny jestpostokroćlepiej niżdostaćtensam listodponurego wąsacza. Marcin stanął w progu pooglądać ranek. Wiatr rozwiewa chmury, kałuże jeszczestoją,alerosajużwysycha.Księżyczniknął,asłońcenawetwpołowie nie dorównuje mu mocą hipnotyzowania przedmiejskich podwórek.

Wszystkie kontury są ostre, a zakamarki zniknęły za oświetloną nudą własnych wnętrz. Światsięsam niezmienia. Całatrudnośćpoleganatym, że trzeba go zmieniać własnymi rękoma; albo księżycowym blaskiem bijącym z oczu. Trampki na nogi i chłopiec jest gotowy. Na spodeczku przy lodówce wylądowała blada parówka. Marcin już miał wybiec na podwórko, ale znienacka się odwrócił i całą siłą rozpędu kopnął wersalkę. Ani drgnęła, oszustka. Udaje, że jej tu nie ma, że nie wie, jak się lata. Chłopiec bezlitośnie przyłożył jej łokciem i pięścią, ale jedyne, co wzbiło się w powietrze, to chmura kurzu. Liczyć, że stary mebel wskaże ci drogę do przygody, to głupota. Takie rzeczy dwa razy się nie zdarzają. Licz na siebie, młody byczku, przecież już przestało padać. Jeżeli naprawdę jesteś włóczykijem, to nawet kij nie jest ci potrzebny, żeby się włóczyć. Marcin zatrzasnął wypaczone drzwi i ruszył wświat,bopragnienieprzygodyniezniknęło,mimożewstałosłońce. Jaśkówto małe miasteczko – wystarcza godzina, żeby je obejrzeć. Cale dziesięćlatswojegożycia,któreMarcintuspędził,wystarczyłowzupełności, by każdy jaśkowski krawężnik poznać wzdłuż i wszerz. Każdą przydomową rupieciarnię chłopiec zdążył przerzucić w nagłym ataku nudy lub w szale podwórkowej zabawy. Mały Jaśków nie skrywa już w sobie żadnych tajemnic. Dzięki Bogu, że miasteczko jest małe. Małemu chłopcu łatwo dojść na jego skrajiprzekroczyćgranicęnieznanego.Najbliższyterensłaborozpoznanyto las.Jego zachodnie krańce sięgają ażdo Narwi– wiele, wiele kilometrów stąd. A co jest za rzeką? A co za następną? Dom babci jest świetną bazą wypadową, bo od lasu dzieli go tylko łąka i rów. Marcin nawet przez chwilę się nie zastanawiał, w którą stronę biec. Od razu przeskoczył parkan, bo to najkrótszadrogadokrainniezbadanych.Wesołopodskakując,przeciąłłąkę. Slalom między krowimi plackami i zawody, komu uda się przeskoczyć największąkałużę…Cóż,Marcinowisięnieudało.Dopierozwinnyjakłasica zawodnik z numerem 9 na koszulce pokazał, jak się to robi – szacunek. Razem zawsze raźniej, nawet jeżeli konkurent jest tylko wytworem spragnionej towarzystwa wyobraźni. Kolejna przeszkoda to rów. Woda szumipo wczorajszejulewie,mazłotobrunatnykoloriunosi wsinądalliście olchy. Na wysokości domu pani Elki jest przerzuconych kilka belek, żeby przejść suchą stopą. Marcin parsknął z lekceważeniem na myśl o takich

udogodnieniach – niechszczury lądowesię nimiwspomagają, on ich nie potrzebuje. Zawodnik numer 9 radzi wziąć duży rozpęd i wybić się na samym brzegu tego szerokiego rowu. – Wiesz, Marcin, tenrówtow zasadzie małarzeczka.Ja nie wiem,czy dam radę,aletymusiszpędzićdalej! Pamiętajtylko: mocnewybicie. – Dzięki, zawodniku. Raz,dwa,trzy,wybicie–ach,jakie mocne!Lądowanie–ach, jakie miękkie, prosto w kępę pokrzyw porastających przeciwny brzeg. Chłopiec się obejrzał. Zawodnik chodzi wzdłuż rowu ikręcigłową. Zerka na Marcina zuznaniem. Jeszcze chwilę przymierza się do wzięcia rozbiegu, jednak w końcu wzrusza ramionami z rezygnacją. Machają sobie na pożegnanie. Piłkarz zostaje na orliku, marynarz idzie szukać swojej łajby. Drzewarosnącenaskraju lasu mają grubepnie idługie gałęzie. Nie muszą bić się o światło, mogą rosnąć wszerz. Marcin minął pierwsze sosny i znalazł się w leśnym półmroku. Ziemię pokrywała gruba warstwa mchu, w której nogi zapadały się po kostki. Tu i tam sterczały młode dąbki – one rosną wolno, najpierw idą w korzeń. Dziękitemusą silne ijakodorosłe drzewa potrafią oprzeć się wichrom. Przyjdzie czas, że smukłe sosny umrą, a wtedy dęby,teraz malutkie, zajmą ich miejsce.Jak wpiosence,nad głowami będzie „dębowy huczał las”. W pierwszej chwili las sprawia wrażenie cichego. Jakby najbardziej zewnętrzne drzewa nie wpuszczały tu żadnych dźwięków ze świata. Tak rzeczywiście jest, ale w miejsce ludzkiego zgiełku wcale nie zapada cisza – wręczprzeciwnie.Zdalaodzgiełkuwreszciemożnausłyszećśpiewptaków. Niezawszejesttodźwiękprzyjemny.Czasamiktóryśptakuprzesięnajedną nutę i ją w nieskończoność powtarza. Innym znów razem zamiast śpiewu słychać metodyczne stukanie dzięcioła – żeby się tym dźwiękiem cieszyć, trzeba go naprawdęlubić. Chodząc po lesie, można usłyszeć coś jeszcze, coś bardzo bliskiego– własne kroki. Łamiąc suche gałązki, zgniatając wyschnięte liście, człowiek myśli: Chodzę, chodzę po lesie, chodzę po świecie. Uświadomić sobie tak oczywistą sprawę jest dziwacznie i jakoś śmiesznie. Od razu weselej. I zaraz pojawia się druga myśl: Skoro słyszę własne kroki, to usłyszałbym też kroki innejosoby, zwierzęcia znajdującego sięwystarczająco blisko.

Całe dzieciństwo spędzonena blokowiskuznika. W chłopcu odzywająsię przyzwyczajenia setek poprzednich pokoleń. Marcin rozgląda się za kijem – jak każdy myśliwy potrzebuje włóczni. Rower; zamiast gazeli czy bawołu, oparty o drzewo stoi rower. Z kierownicy zwisają pękate tobołki, a obok tylnego koła leży niepełna butelka hoop coli. Marcin ze zdziwienia lekko się przestraszył. Najzwyklejszy przedmiot, jakim jest rower, może zbić z pantałyku, jeżeli nie spodziewamy się go spotkać. Ten na pewno należy do jakiegoś jagodziarza. Co prawda jest już trochę późno jak na zbieracza – oni licznie zapuszczają się w las bladym świtem–aletonapewno jedenznich,jakiśopieszały,zabłąkany. Marcin dobrze zna tę część lasu, bo sam nieraz przychodził tu z babcią na jagody.Bystrym okiem wypatrzył dwadzieściametrów dalejpochylonąnad ziemią postać isię uspokoił. Wszystko w normie. Zasada „skoro widzisz objuczony rower, to gdzieś obok zbiera jagody jego właściciel” znów została potwierdzona. Ech, jak widać, las nie jest aż tak wielką tajemnicą. Z grubsza wiadomo, czego można się po nim spodziewać. Marcin wie, jak się tu poruszać. Uważając, by nie deptać granatowych owoców rosnących na malutkich krzakach, chłopiec ruszył dalej. Cieszyły go złote plamy słońca i wszystkie promienie, którym udało się przemknąć między koronami drzew. W akacjowy gąszcz Marcin jeszcze nigdy się nie zapuszczał; właśnie tu przebiega granica ziemi już znanej. Akacje są super, w maju ładnie pachną i tak dalej, ale kolce mają paskudne. Chłopiec skulił się i krążył pod ich opadającymi gałęziami jak po labiryncie. Uciekając przed zadrapaniami, schodziłcorazniżejwciemnerejonyleśnegopodłoża.Cochwilapłoszyłbiałe ćmyprzeczekującedniwcieniupaproci.Brakowałomurąk,żebyopędzaćsię od komarów. W wilgotnym półmroku grasują ich całe chmary – jak piratów po Zatoce Meksykańskiej, jak Kozaków po przestworzach nadwołżańskich stepów. Wśród dzikiej zieleni pobłyskują maliny. Ich kłujące pędy płożą się po ziemi, wiją iruszają jak węgorze. Coraz ciaśniej oplatają chude łydki. Marcin wreszcieczujesięjakbybyłnamorzu.Awłaściwienienamorzu,kołyszącsię na złocistych falach,ale wmorzu.Czujesię niejakżeglarz, alejakryba. Tylko że nie jak ryba w wodzie, lecz jak ryba w gęstej sieci. Nagle wstrząsnęło nim ostre szarpnięcie w bok – harpun. Przeklęci kłusownicy i ich tępe narzędzia. Niech wątroba im zgnije od piwska, które

wieczorami w siebie wlewają! Marcin rażonyciosem padłw gęstwinę roślin, wgranatowątoń.Musizejśćgłębiejpodwodę.Każdywielorybwie,żejedyny sposób ucieczki przed pazernym harpunnikiem to włączyć się w prąd morski. Te wstęgi wody są jak rzeki w oceanach – płyną bardzo szybko, mają własną temperaturę i niewiele sobie robią z otoczenia. Mkną przed siebie, oplatając całą kulę ziemską. Potrafią sprowadzić ciepłą wilgoć na północne rubieże. Potrafią przemienić wybrzeże oceanu w suchą pustynię, żałując lądom deszczu. I co najważniejsze w tej dramatycznej sytuacji – potrafią szybko przenieść ogromnego wieloryba setki kilometrów stąd. Poddając się prądowi, zwierz nabiera prędkości, której nie byłby w stanie rozwinąć, polegająctylkonasilewłasnejpłetwy.Mimożepłetwajestogromna. Z boku płynie gęsta krew. Byle dostać się na północ, zatamować krwotok kawałem słonego lodu! Marcin czołga się przez zarośla, co wcale nie jest proste.Chcącbardziejupodobnićsiędorybissakówmorskich,zrezygnował z poruszania nogami. Jego ciało przybrało dzięki temu zwarty i opływowy kształt. Skoro opływowy kształt już ma, pora nauczyć się pływać. Przebierając nogami wbasenie,tokażdy cwaniakpotrafi;szorującpłetwąpo żwirze – to dopiero jest wyzwanie. Cała nadzieja w intensywnej pracy ramion. Mam cherlawe ramiona, sam wczoraj widziałem. Nic nie szkodzi. Izmael na początku też miał takie. Stawiając pierwsze kroki w roli wieloryba, Marcin przemyślał pewną sprawę. Już drugi raz w ciągu tego innego niż wszystkie poranka naszła go banalna refleksja: Mam nogi. Na co dzień, gdy swobodnie ich używał, nie doceniał tego faktu, wręcz go nie zauważał. Dobrze, że nogi są. Nogi bardzo ułatwiają poruszanie się wszystkim rybom bez wody. Chłopiecpisnął,bozzamyśleniawyrwałogoukąszenieperfidnejmrówy– takiej dużej, czarno-czerwonej. Szybko się jednak zreflektował i obniżając głos o trzy tonacje, wydał z siebie serię porykiwań bardziej godną rannego morskiego stwora. Zerwał z wiotkiej gałązki malinę i roztarł ją na policzku – wkońcukrwawi.Rozejrzałsięzakolejną,żebyspotęgowaćefekt,alezamiast różowegoowocudostrzegłcośinnego.Wśródzaroślicośbłysnęło,zajaśniało czystym blaskiem. Pierścionek! No proszę. Pewnie jakaś sroka tędy przelatywała i upuściła zdobycz, bo musiała otworzyć dziób, żeby dzikim wrzaskiem przepędzić agresywnego pterodaktyla. Nie. Na pewno nie. Raczej prąd morski przyniósł tu klejnot hiszpańskiej

doñi, zrabowany przez korsykańskich piratów i wymyty z ich parszywej ładowni po tym, jak kadłub łajby rozpruła największa na świecie ruchoma rafa koralowa. – Znalazłeś coś ciekawego? No, oprócz maliny. To jest takie dziwne uczucie, powodujące atak paniki, gdy nagle sobie uświadamiasz, że ktoś cię obserwuje w momencie, w którym jesteś pewien, że nikt na świecie cię nie widzi. W popłochu przebiegasz myślą ostatnie parę minut, starając się odtworzyć w pamięci to, co niespodziewany widz mógł zobaczyć. Modliszsięw duchu,żenietrafiłakuratnate krótkiechwile, kiedy dłubiesz w uchu, drapiesz się po tyłku albo nucisz: „Dmuchawce, latawce, wiatr…”. Marcyś nieśpiewa Urszuli, gdy niktnie słyszy, tylko czasami tarza się po ziemi, udając rannego wieloryba. Chłopiec zerwałsięnarówne nogi iod razuzacząłsię drapać po karku zzakłopotania. Zakłopotanie ipoczucie winy – wtym momencie osobowość Marcinazawęziłasiędotychdwóchnieprzyjemnychuczuć.Aleprzecieżnikt mu nie ma za złe, że pozwolił sobie na moment zapomnienia izabawy. Ja też nie mam sobie tego za złe –pomyślałitrochę się rozchmurzył. W roztargnieniu uderzył o coś głową i nie była to gałąź – gałęzie nie wydają dźwięków jak dzwoneczki. Ze wszystkich znanych Marcinowi przedmiotów tylko dzwoneczki wydają dźwięki jak dzwoneczki. Może jeszcze łyżka dzwoniąca o kubek, gdy miesza herbatę. Rozejrzał się dookoła, szukając już dwóch rzeczy – źródła dzwoniących odgłosów i osoby, która przerwała muzabawę. Spojrzał w górę. Otaczały go zielone liście najróżniejszych leśnych krzaczorów. Oglądał je od dołu, a od góry oświetlało je ostre przedpołudniowe słońce. Liście nakładały się na siebie w najróżniejszych kombinacjach, mnożąc w nieskończoność odcienie zieleni. Jakby tego naturalnego szczęścia było mało, po wszystkich płaszczyznach dookoła wirowały miliony małych tęcz. Co za widok. Skąd tu tyle blasku? To pozawieszane na gałęziach żyrandolowe kryształki, wigilijne bombki iodpustowe szkiełka rozdzielają promienie słońca na geometryczne frakcje. Pryzmaty wprowadzają tęczowy porządek do chaotycznego widma świetlnego. No i dzwoneczki – metalowe rurki różnej długości uderzają o siebie lekko, gdy zawieje wiatr. Wydobywa się z nich najbardziej kojąca melodia, jaką można usłyszeć na dnie oceanu.

Co to za magiczne miejsce? Jego urok pozwolił Marcinowi na chwilę zapomnieć o całkowitym zażenowaniu, które wróciło ze zdwojoną siłą, gdy zobaczył perłowowłosą istotę. Siedziała na jednym z konarów, jakby znalazła najwygodniejszyfotelnaświecie.Wyglądałajakleśnanimfa.Nie,wyglądała jak dzika pantera, czarna puma leniwie odpoczywająca w cieniu po zjedzeniu jelenia na śniadanie. Kołysała bosą stopą i wpatrywała się w chłopca przenikliwym wzrokiem, lekko mrużąc oczy. Takie oczy muszą być zielone. Marcin przestał się drapać. Rozdziawił buzię i miał ochotę się uszczypnąć albo rozpłakać z zachwytu, ale z pomocą znów przyszły mu dzwoneczki. Skąd one się tu wzięły? Pantera chyba wie coś na ten temat. – Cotozamiejsce?– Marcyś wreszcie wydusiłjakieś zdanie,chociażciągle czuł się nieswojo, mając na uwadze możliwość, że mówi do swojego wcielonego marzeniasennego. Dziewczynka jednym susem zeskoczyła na ziemię i biorąc się pod boki, powiedziała: – Tojestwyspaskarbów.–Jejtonskrywałcałąresztęinformacji:żeona jest tu panią, że mimo bosych stóp może ci dokopać i że tak w ogóle to intruz powinien siętłumaczyć. Marcin wcale nie był zahukanym wymoczkiem. Nieraz dawał odpór temperamentnej babci Bożenie, dzięki czemu umiał sobie poradzić też z każdym pyskaczem. Tyle że z tą leśną bestią nie chciał „sobie radzić”. Ona miała perłowe włosy i zwalała podwórkowego chłopaka z nóg. Spuścił bezradnie oczy. W ręku ciągle trzymał znaleziony pierścionek. Uśmiechnął się, widząc, jak pokraczna jest ta ozdoba – żółtawy drucik z zielonym koralikiem. – To chybatwoje. Dziewczynka przyjęła pierścionek i wreszcie się uśmiechnęła. – Tak, dzięki. – Powiesiła ozdobę na sterczącej gałązce czarnego bzu i zapytała: – Jak masz na imię? Marcin wiedział, że przyszła pora, by zatrzeć złe wrażenie, jakie musiał zrobićporykiwaniemrannegowieloryba.Wyprężyłsięjakstrunaibojowym głosem oznajmił:

– Imię moje:Izmael. Salwa śmiechu. No jasne, jak w ogóle mógł liczyć na inną reakcję? Kto przedstawia się imieniem bohatera grubaśnej książki, której nikt nie czyta? Marcinjużzacząłszukaćdziurywziemi,wktórąmógłbysięzapaść,gdyzdał sobie sprawę, że śmiech dziewczynki jest nie tylko dźwięczny. Śmiech był pozbawiony ironii i bardzo wesoły. – Ja jestemTasztego. Toniemożliwe!Takiecudasięniezdarzają.Przypadkowospotkanawlesie dziewczynka mówicytatami z tej samej książki. Spotkać ją to jak usłyszeć, że ktośnucitwejpiosenkitajnyrytm. Nawetlepiej,boona wcaleniechcecię zdemaskować. Ona po prostu nuci te same piosenki. Marcin zobaczył wyciągniętą do uścisku dłoń. Włosy nadal miała perłowe, nie stały się kruczoczarne i ozdobione piórem jak u Indianina. Nie wszystko jest jak w książce. – DlaczegoakuratTasztego?–Nastatku,którympływałIzmael,byłowielu innych marynarzy. Niektórzy mieli ogromne, wytatuowane i opalone ciała, inni po mistrzowsku zarzucali sieci i najcelniej strzelali harpunami. A dziewczynka wybrała Tasztego, który wydawał się cichy i niepozorny. Z całej załogi nikt go tak naprawdę nie znał. Indianin rzadko się odzywał – chociaż trzeba przyznać, że zawsze do rzeczy. – O, widać, że nie doczytałeś do końca. Fakt,Marcin dopiero zaczął MobyDicka; wiedział jednak, że się nie podda, zanim nie dotrze do ostatniej strony ostatniego z obu przepastnych tomów. Wiedział, że czytając tę książkę, będzie poznawał nie tylko niezwykłą opowieść, ale w jakiś sposób pozna też lepiej tę dziewczynę. Dziwna rzecz: w ułamku sekundy chłopiec zapragnął właśnie temu poświęcić resztę życia, a w każdym razie resztę dzisiejszego dnia. Marcin chce poznać dziewczynę, która wolne chwile spędza w leśnej kniei i mówi tajnym językiem wielbicieli białych ssakówmorskich. Nagle Tasztego zniknął za krzakami. – Izmael, kryj się! Stary kapitan wraca. Bez chwili wahania Marcin zanurkował w krzaki. – Niemożezobaczyć,jakwykradamyzjegokajutytajnąmapęprowadzącą

na rajską wyspę. No oczywiście, że nie może. Kazałby nas rzucić rekinom na pożarcie. Nie wypuszczając z ust cygara, patrzyłby, jak pierwotne bestialstwo triumfuje nad wątłymi ciałkami majtków. Widok dryfujących i pokrwawionych kończyn nie odebrałby mu apetytu na śródziemnomorski podwieczorek. Tak, kapitanjestprawdziwymdraniem.Trzebazabieraćmapęiwnogi. Okna kapitańskiej kajuty zajmują całą szerokość rufy. Lecące za okrętem mewy cieszą oczy złoconym ornamentem oplatającym kryształowe szybki. Do tej pory skrzeczące ptaszyska były przekonane, że to tylko taka ozdoba – jak to ludzie lubią. Tymczasem pędy rzeźbionych winorośli świetnie się sprawdzają jako drabina. Dwaj marynarze, którzy właśnie wymknęli się oknem z kajuty kapitana, raz-dwa wspięli się po drewnianych pędach na pokład. Chyba im się dzisiaj nudzi i bawią się w chowanego. Zamiast normalniewstaćizaśpiewaćszantę,skradająsięprzyburciezgięciwpałąk. Tasztego zabrał zalegające w kącie pepegi w kropki i wślizgnął się do szalupy, którą Izmael w tym czasie zdążył odwiązać. Po chwili dwa urwisy płynęływ zupełnie innąstronęniż kapitan Ahab. Teraz toonisą kapitanami. Są też jedynymi marynarzami i pasażerami na swoim nowym statku. Teraz będą płynąć tylko tam, dokąd chcą. Izmael i Tasztego pomachali na pożegnanie białym mewom. Ruszyli w stronę słońca na poszukiwanie własnego szczęścia, rajskiej wyspy i sposobu, by nie musieć nigdy się rozstawać. Z takim kompanem jak Tasztego można pokonać każdy szkwał, przeskoczyćkażdymurizmienićbieghistoriinapisanejstolattemu. Wychodzącranozdomu,Marcyśniewiedział,czegoszuka.Wjegouszach grała wąskozakresowa melodia obijająca się między hasłem „przygoda” a „wszędzie, byle nie tu”. Teraz zakres dźwięków skurczył się jeszcze bardziej.Marcyśświataniewidzipoza magicznym lasem szumiącym wokół miasteczka. Wcale nie chce gnać gdzieś dalej. Dowiedział się, jak przygoda ma na imię. Teraz melodia zamieniła się w rytm w kółko powtarzanej jednej nutki. „Tasztego” pulsuje mu w tętnicy – na razie z wakacyjną lekkością grającego trójkąta. Lecz gdzieś zza lasów iłąk słychać nadciągający pomruk. To zbliża się „Tasztego” rozbrzmiewające szaleństwem tam-tamów, werbli, kotłów, inicjacyjnych rytuałów ikościelnych dzwonów. Ale to wszystko jeszcze nie dzisiaj. Na razie znad laguny wieje pachnąca radością bryza.

ROZDZIAŁ 3 – Stój! Zmory czają się w sadzie Izmael, zdziwiony, odwrócił się na okrzyk dziewczynki. Las przemierzali od wielu godzin. Po drodze kłody walily się pod nogi, a wichry wiały z północy, strasząc złymi nowinami. Żeby je odpędzić, potrzebny jest cały czarwybrzmiewającegośmiechu,wypełniającegolasodkoniuszkakorzenia po czuprynę wierzchołka. Śmiechu było co niemiara. – Stój!Tamjestgrzęzawisko–ostrzegawczozawołałaTasztego. Drzewajak drzewa. Podnimijakieśchaszcze,zarośla. Odcinek lasu,który przemierzali, nie wyróżniał się niczym szczególnym. – Tiigo, skąd wiesz, że tam jest grzęzawisko? – Te różowe kwiaty; dużo ich tu rośnie. One zawsze są na bagniskach i wolszynach. Smukłe łodyżki od połowy aż do czubka obsypane drobnymi ciemnoróżowymi kwiatkami. Marcin pierwszy razje widział, a Tasztego nie umiała powiedzieć, jak się nazywają. Ona nawet nie wie, co to za roślina, to skąd ma wiedzieć, na jakich terenach występuje. A nawet jeśli ma rację, to nie mogę przecież pokazać, że boję się błota – rozmyślał Marcin, robiąc krok w stronę domniemanego bagniska. Nie chciał wyjść na mięczaka, który boi się pobrudzić, bo nim nie był. To zawsze jest śmieszne uczucie, gdy podnosi się butelkę, wbrew oczekiwaniom pustą. Albo kiedy schodząc po ciemku ze schodów, myślisz, że jużdotarłeśnadół,atamjeszczeczaisięstopień.Robiszkrok,aponieważ stopa nie znajduje oparcia w oczekiwanym punkcie, lecisz na nos, przez sekundęmyśląc:Jakietośmieszneuczucie.Marcin,naprzekórostrzeżeniom Tasztego, zrobił zwyczajny krok jak po twardym podłożu. Warto było. Zapaść sięwbłotopokolanatocałkiemśmieszneuczucie–pomyślałizaśmiałsię z siebie wduchu. Dopiero teraz zauważył, że nie tylko kwiatki powinny wzbudzić jego

czujność. Nad grzęzawiskiem unosi się chmara komarów, a powietrze ma wilgotny, bagienny zapach. A jakie drzewa szumią nad głową? Olchy – wszystko jasne. Teraz tylko trzeba będzie wysłuchać typowego: „A nie mówiłam. Mógłbyś mnie czasem posłuchać, wiesz?”. Tymczasem zamiast triumfującej tyrady rozległo się maziste „chlump”. Tuż obok Marcina po kolana wbłocie, z trampkamiw ręku, stała roześmiana Tiigo. – Jateżlubięlataćpobłocie!Alecicho…–Marcinnadstawiłuszuiotworzył szeroko oczy. – Słyszysz ten syk? – Z palcem na ustach nakazującym bezwarunkowe milczenieiw poziezwierzaka gotowego doskokudziewczynkazlustrowała bagienną łączkę. – Tak syczy podstępna anakonda, rzucając się do ataku na małe dziewczynki. – Aaaa!Hahahaha!–TakkrzyczyiśmiejesięTiigo, padającwbłotojak w paszczę błotnegopotwora. – Auuu! – Takryczy Izmael, którego dzika anakonda łyknęła na deser. IzmauwielbiaTiigozato,żenie boisiębłota.Tiigozatosamouwielbia Izmę. On jej nie ratował, tylko wolał towarzyszyć w brzuchu potwora – za to lubi go jeszcze bardziej. I tak w bezdennej paszczy potwora z olszynowych grzęzawisk rodzi sięprzyjaźń. *** – Jategonawetniebędęprała.Odrazuwywalteszmatydokosza.Ipod prysznic – srogo rozkazała babcia. Z impetem zdzierała folię ze styropianowej tacki, na której leżały cherlawe naleśniki z serem – dzisiejszy obiad. – Babciu, nie złość się. To tylko ubrania. – Marcin starał się ułagodzić Bożenę.Musiałszybko podjąćdecyzję:lepiejwykonaćjejpolecenie ipójśćsię myć czy może szybciej babcina złość minie, jeżeli pomoże jej przy obiedzie? Z dna szafki kuchennej wydobył patelnię. Najgorzej jest jednak wywołać w kobiecie uczucie, że nie tylko musi po tobie prać, ale i podetknąć jedzenie, gdy tylko zrelaksowany wyjdziesz spod prysznica. Schylając się do szafki z garnkami, chłopiec zauważył spodeczek Buły, na którym wciążleżałaparówka–nietknięta.Bożenateżzwróciłanatouwagę. – Dawaj go, mrówy już łażą.

Marcyś wywalił jedzenie dla kota, bo kota nie ma. Niedobrze; akurat teraz nie chciał Bożeny dodatkowo irytować. Nie ma co, żeby smutek po stracie pupila potęgował jej gniew z powodu zabłoconych ubrań. Na razie trzeba trzymać buzię na kłódkę i pomóc przy obiedzie. Chłopiec postawił patelnię na gazie i sięgnąłdo lodówkipo śmietanę. Oby tam była. O przepastna lodówo, nie zawiedź tułacza. Marcin odetchnął. Wszystko zaczęło się układać. W lodówce znalazła się śmietana osiemnastka, czyste talerze i widelce też udało się skombinować, askwierczenienaleśników wyraźniepoprawiłoBożeniehumor.Wkońcupo całym dniu rozwożenia listów musi padać z nóg i być głodna jak wilk! Tak, rozmowę o wakacjach trzeba odłożyć co najmniej na kilka minut. Trzeba zaczekać, aż pierwszynaleśnik zniknie z babcinego talerza. – Pycha te naleśniki, babciu. Pozwól mi tuzostać naparę dni– wypalił Marcin iod razu zatkałsobie usta kolejną porcją białego sera. Bożena spojrzała na niego pobłażliwie. Marcyś, jej nie trzeba się podlizywać. Ona tych naleśników nawet sama nie zrobiła. Teraz się uśmiecha. – A co, lubisz tu tak ze mną wsuwać obiad na stojaka? – Tak, babciu, bardzo lubię. – Sądząc po gorliwości zapewnień, Bożena mogłaby w tym momencie wymusić na Marcinie najgłupszą obietnicę, jaka przyszłabyjejdogłowy.Nie pamiętającjużozłości,spojrzała naswojego wnuka – umorusany, śmierdzący bagnem i uśmiechnięty od ucha do ucha. Niechsię tapla w błocie,jeżelisprawia mutotaką radość. Przytuliła go zcałej siły. Bożena jest najfajniejszą babcią na świecie – nie boi się błota. Marcin wie, że może tu zostać, jak długo chce. – Alezakaręidzieszjutrodomamyposwojemanelewmoimubraniu! Onie! Tylkonieto.Alebabciajużniesłucha. Wesołym śmiechem zagłusza wszystkie protesty. *** Podwórko przywitało Marcina antyfaszystowskim napisem: „Nazi głupotą razi” namazanym na ścianie śmietnika. Na pobliskich blokach można znaleźć jeszcze kilka bojowych sloganów. Wszystkie wyszły spod ręki jedynego panczura w promieniu siedemdziesięciu kilometrów – Zbyszka.

Oprócz haseł zrzucających klapki z oczu, podwórkiem rządzi pranie. Na każdym balkonie administracja zamontowała sterczącą suszarkę. Dzięki temu w mieszkaniach można się cieszyć większą przestrzenią. Dzięki tym samymsuszarkommożnabezbłędunamierzyćantyfaszystę.Tylkonajednej suszą się same czarne ubrania. Przemknięcie się niepostrzeżenie obok kolegów z klasy wcale nie było wyzwaniem. Siedzieli na ławce pod sąsiednim blokiem, każdy zasłuchany w piosenkę puszczoną z własnego telefonu. Nie zauważali otaczającej ich kakofonii,awszystkoinneteżpozostawałopozaorbitąichpercepcji. Marcinniechciałsięznimiwitaćzdwóchpowodów.Popierwsze–nie miał im nic do powiedzenia. Po drugie – nie miał zamiaru tłumaczyć, dlaczego ubranyjestwseledynowąbluzkę wykończoną koronką idżinsowe szortyzcekinowymkwiatemnasiedzeniu.Ranozezgroząodkrył,żeBożena nie ma normalnych ubrań. Ale i tak ją wolał od swoich kumpli, z czego właśnie ze zdziwieniem zdał sobie sprawę. Babcia miała wiele zalet iniejedno dziwactwo. Niejednągumęwyplułanachodnik zamiast do kosza. Nikt nie zliczy, ile razy zapomniała o urodzinach każdego ze swoich dzieci. Gustmakoszmarny,zwłaszczajeżelichodzioubrania.Alewszystkietewady tracą znaczenie wobec jej głównego atutu – Bożena ma więcej temperamentuniżwszyscykumple iichtelefonyrazem wzięci. – Człowieku, gratulacje. Naosiedlujestjednaczujnaosoba.Ubranacałanaczarnojakwojownik ninja, właśnie wraca z bazaru. W jednej ręce ekologiczna torba wypchana kalafioremiselerem.DrugadłońpoufaleklepieMarcinapoplecach. – Trzeba mieć odwagę, żeby być sobą. – Zbyszek wie, co mówi. A mówi to z najszczerszym na świecie uśmiechem. Marcin też się śmieje, bo brakujące jedynki – choć utracone w dramatycznych okolicznościach zaułka przy dworcu – dodają postaci w czerni rubaszności szczerbatego przedszkolaka. Gdyby nie idiotyczna koszulka wykończona koronką, Marcin pewnie nigdy by się nie dowiedział, że Zbyszek naprawdę nie ma klapek na oczach. Prawdziwy panczur ceni niezależność serca odważnie manifestowaną w życiu codziennym! A cekiny na siedzeniu są manifestem, prawda? Rano Marcin wkładał spodenki ze wstrętem; teraz docenił ich wymiar ideologiczny. – Dzięki, Zbyszek! Ty też fajnie wyglądasz. – Uśmiechnęli się

porozumiewawczo i każdy poszedł do swojej klatki. Każdy z podniesioną głową. Przez całą drogę do mamy i tę krótką chwilę spędzoną w jej domu Marcin anirazunie zachwiałsię wpostanowieniu –na lato przeprowadza się do domu na obrzeżach miasteczka, do domu Bożeny. – No dobra. Nie będę cię zatrzymywać. Ewa stała oparta o framugę drzwi do pokoju syna i paliła papierosa. W półmroku jej drobną postać ledwo można odróżnić od tła szarych ścian. Jeszczesięnieuczesała. Marcinwiedział, żebluzki,którąmanasobie,używa tylko jako piżamy. No i nie odsłoniła okien. Długo przebywając w ciemnym pomieszczeniu, można zatracić poczucie czasu. Chłopieczapaliłlampkęstojącąnabiurku;Ewazewstrętemzasłoniłaoczy i wycofała się do ciemnego przedpokoju. Trudno – bez światła Marcin nie dałby rady rozejrzećsię po pokoju, a przecież musisię spakowaćna całe lato. Niechcetucochwilawracać,boczegośzapomniał.Zeszyty,książki,gry–nie będą potrzebne. Gry nie? Na pewno nie. Własne łóżko, własny kąt, kocyk, zegar ścienny, ściana i załamana mama. Spod biurka Marcin wyciągnął szkolny plecak. Zawartość wytrząsnął z łoskotem na blat, chociaż mógłby celować prosto do kubła na śmieci. Jedyne, co zabiera, to trzy pary gaci, skarpet, trzy koszulki i szorty. Reszta niech zgnije i przepadnie – nie będzie za niczym tęsknił, aż do września nie zatęskni. Zgasił lampkę – nie ma na co patrzeć, nie ma co się gapić. Do ciemnego mieszkania wlatują dźwięki trąbki – to mieszkająca po sąsiedzku pani Kuśmierska słucha radia, hejnału z wieży Mariackiej. Jest samo południe. Na dworze słońce, a po ostatnich ulewach zrobiło się jeszcze bardziej zielono. Jedno, co jest fajne na blokowisku, to ogródki. Babki, które całe życie mieszkały na wsi, a na starość przeniosły się do dzieci, do miasteczka, uprawiają przyblokowe trawniki. Na zaadaptowanych kobiercach każdy kwiat kwitnący latem ma swój skrawek ziemi i rośnie wysoko,by wjarmarkowym tłoku wyraźniezaznaczyćswojąobecność. Ewachybajestza młoda,żebyuprawiać ogródek.Jestjakaśtakaza bardzo odrętwiała, żeby cieszyć się kwiatami. Nawet od słońca się odgradza – wszystkieoknazasłoniła.Aleczytestarebabymniejożyciuwiedząniż Ewa, że potrafią się kwiatami cieszyć?

Trębacz, jak co dzień, dostał strzałą. Hejnał się urwał, a pani Kuśmierska nastawiła radio głośniej, żeby wysłuchać wiadomości. Zanim się skończą, Marcina już tu nie będzie. – Jak się przebierzesz, nie zapomnij zabrać babcinych ubrań, w których przyszedłeś. – Mama ma rację, Bożena lubi te spodnie. – Mamo,tyteżsięmożeprzebierz.Jużpodwunastej. Ewa pogłaskała Marcina po głowie. – Nie.Wiesz,jakwyjdziesz,tojazpowrotemsiękładę.Zamieniłamsię z Sylwią, ostatnio biorę nocne zmiany. Co za ulga. Mama nie rzuciła pracy i nie zamieniła świata na łóżko. Po prostu odsypia nocną zmianę na stacji benzynowej. – A, no dobrze. To ci nie przeszkadzam. Trzymaj się. – Marcin mocno przytulił matkę. Należą mu się wakacje, a w domu by nie odpoczął. Zarzucił plecak na plecy i wyszedł na klatkę schodową. – Poczekaj, mam coś dla ciebie. – Ewa zniknęła na chwilę w kuchni. Wróciła z torebką pełną kasztanków. – Nie zjedz wszystkiego po drodze, babcia też jelubi. Miłość do kasztanków umacnia więzi w tej małej rodzinie – każdy je uwielbia. Czasami właśnie takie drobnostki przychodzą z pomocą wtrudnychchwilach.Trzebamiećsięjednaknabaczności–jeszczejedna nocna rozmowa o walącym się rodzinnym świecie osładzana kasztankami, a Marcin znielubi te czekoladki. Źle mu się zaczną kojarzyć. Chociaż – pomyślał–już nie ma co się walić. Teraz może być tylko lepiej. Chłopiec wyruszył na przedmieście zbierać siły. Jeszcze nie jest gotowy budować z mamą nowego domowego porządku. Na razie chce się cieszyć słońcem iciepłym lipcowym wiatrem. Byłoby świetnie móc się śmiać, nawet kiedy deszcz pada, a wiatr zawieje smrodem znad chlewów Samsela. Przyszła letnia pora, by cieszyć się po prostu wszystkim, a płakać tylko, gdy do oka paprochwpadnie. Marcin idzie i z premedytacją dopatruje się piękna tam, gdzie go nie ma. Mocne postanowienie, że teraz ma być dobrze, nadaje ponętny czar nawet najbardziej zakurzonym rewirom miasteczka. Butik Luiza chłopiec mijał milion razy, ale dziś po raz pierwszy sukienki z witryny wydały mu się

dobrze skrojone. Przechodząc koło wykopu pod galerię handlową, zerknął przez szparę w płocie. Praca wre. Nasze miasto się rozwija – pomyślał iuskrzydlonypopędziłdalej,byjaknajszybciejsięzniegowydostać. Najkrótsza droga z punktu A do punktu B to łącząca je linia prosta. Prawa geometrii są z żelaza, ale miasto rządzi się swoją własną logiką. To na polu można sobie chodzić po linii prostej, na skos czy w poprzek – pomyślał Marcin. – Tam jest wolna przestrzeń. Wolna, czyli taka, którą można swobodnie rozporządzać. W mieście muszę podporządkować się panującym regułom: chodzić ścieżkami zostawionymi między budynkami, śmietnikami i innymiludźmi. Znając miasteczko na wylot, Marcin z łatwością obliczył, którędy najszybciej wróci do babci. Trzeba przejść przez dziurę w szkolnym płocie iprzebiec boisko. Potem koło bazaru skręcić na podwórko braci Radziaków. Oni mieszkają już bardzo blisko torów. Tam jest ścieżka przez nasyp, którą chłopcyczęstobiegająnaskrótydobaruKarawana.Tym razem niemaczasu na frytki. No i nie ma starszego Radziaka u boku, a to on zwykle dysponuje funduszami. Marcin sięgnął do papierowej torby po kasztanka na pociechę i ruszył w stronę podstawówki. Plan był dobry w punkcie wyjścia, ale, jak większość dobrych planów, nie przeszedł pomyślnie weryfikacji w terenie. Niejeden geniusz teorii sparzył sięwogniupraktykiprzezgłupieniedopatrzenie.NiedopatrzeniemMarcina było zignorowanie kolejnej zasady miejskiej logiki: nie zawsze najkrótsza droga jest najszybsza, zwłaszcza jeżeli prowadzi koło bazaru, a akurat jest dzień targowy. Biedny chłopak miał ochotę gryźć pięści z nerwów, przeciskając się między babami wertującymi sterty staników piętrzących się na łóżkach polowych. Co chwila potykał się o skrzynie brzoskwiń i przeskubane słoneczniki. Tak, wytyczenie drogi ewakuacyjnej w sąsiedztwie bazaru to kiepski pomysł. Tu jest za dużo ludzi za bardzo liczących na świetną okazję cenową. Rower. Na obrzeżach bazaru, między półciężarówkami, z których silne chłopakiwyciągająskrzyniewarzyw, stoirower. Zkierownicy zwisa ostatni pękaty tobołek. Marcin już gdzieś ten wehikuł widział. No jasne, przecież to rower opieszałego Jagodziarza, spotkanego w lesie poprzedniego ranka! Brakujetylkobutelkiniedopitejhoopcoli,noiwłaściciela.Chłopiecrozejrzał się wśród kramarzy okupujących chodnik pod bazarowym płotem. Jest!

Jagodziarz ze swoją nieodłączną butelką. Fioletowymi paluchami przeszukuje piterek, by wydać resztę zniecierpliwionej blondynce. Zajęcie tak go pochłonęło, że nawet nie zauważyłby zniknięcia roweru. A rower właśnie zniknął. Długo się nie namyślając i nie czekając, aż Jagodziarz podniesiegłowęznadinteresów,Marcinwskoczyłnapojazdijużgoniebyło. Silny chłopak targający kalafiory westchnął za nim z rozmarzeniem. Widać od dawna zbiera mu się na ucieczkę. Planuje, by się stąd wyrwać jednośladem, tylko odwagi wciąż za mało. Marcin nigdy tak szybko nie pedałował. Miał wrażenie, że serducho zprzeciążenia zaraz mu wysiądzie. Co się stało przed chwilą? Z porządnego ucznia i dobrego dzieciaka ktoś się zmienił w złodzieja rowerów. Witaj w klubie,mały! Miejski bruk szybko uciekał spod zdezelowanych kół. Plecak ciążył, a tobołek wiszący u kierownicy obijał się o kolana. Na co Marcinowi taki rzęch? Kraść śmieci to jakaś dziwna perwersja. No i zły uczynek, bo Jagodziarz wiedział, co robić z tą machiną. Codziennie pokonywał nią najkrótszą drogę między punktami: dom – las – bazar. Marcin ukradł rower impulsywnie, ale powód też był: chłopiec chciał jak najszybciej wydostać się z małomiasteczkowego zgiełku. Dlaczego w takim raziejedziedobabciokrężnądrogą?Jedziepolnądrogą,śpiewającwgłos:„… ichoć tyle się zdarzyło, to do przodu wciąż wyrywa głupie ser-ceee…”. Tak, stareprzebojesąjakkulawepieskiprzydrożne–niemożnasięimoprzeć. Marcin nie mógł się też oprzeć własnej beztrosce. Zrobił przecież coś złego, a teraz – jakby nigdy nic – piszczy, przejeżdżając pełnym pędemprzez kałuże. Jedzie ku letniej przygodzie, dwóm magicznym kobietom i setkom mil podwodnejżeglugi. Tylko że z tym rowerem ubabci pokazać się nie może. Bez ciała nie ma zbrodni? Zbrodnia jest, ale nie ma smrodu. Kraina, którą Marcin zna, choćby z widzenia, szybko została w tyle. Pola, któreterazogląda,taksamoporastakukurydzaiżyto,taksamo wpowietrzu unosi się ich zapach. Ale daje się wyczuć też inną, nową nutę. Chłopiec przymknął oczy i wciąga powietrze coraz głębiej, jakby miało mu to pomóc rozwiązać zagadkę trzeciego zapachu. Tak pachnie nowość. A przy okazji wciąga w płucaradość. Trudno odróżnić złodziejaszukającego kryjówki dla swojego łupu od chłopca cieszącego się beztroską podczas wakacyjnej