Rozdział 1
– BAM! – Sąsiadka z góry upuściła kowadło, przeciągnęła żelazny
łańcuch między żeberkami kaloryfera i pogalopowała w podkutych butach
przez wyłożony tłuczonym szkłem przedpokój. Przynajmniej takie wizje
pojawiły się w myślach Justyny, którą dochodzący z góry łomot wyrwał ze
snu. Leżała przez chwilę na łóżku, próbując otrząsnąć się z szoku
wywołanego nagłym przebudzeniem i przyciskając poduszkę do uszu, ale z
doświadczenia wiedziała, że to nie ma sensu. Skoro sąsiadka już nie śpi,
Justyna też nie da rady…
W ciągu dwóch miesięcy, od kiedy wprowadziła się do trzypokojowego
mieszkania po babci, sześciokrotnie interweniowała u sąsiadki – niewysokiej
siwowłosej osiemdziesięciolatki – prosząc o ciszę. Staruszka za każdym
razem miała łzy w oczach, kiwała głową z ubolewaniem i wyrażała wielki żal
oraz jeszcze większe zdumienie, że cokolwiek od niej słychać na dole, bo
„przecież zawsze jest cichutko jak myszka”. Wręczała Justynie na
przeprosiny słoiczek konfitur własnej roboty albo zrobioną na szydełku
serwetkę, klepała ją po ręce i solennie obiecywała, że postara się być jeszcze
ciszej – po czym po paru dniach cały spektakl się powtarzał, zawsze o
najbardziej nieludzkich porach.
– Pieprzona myszka – warknęła Justyna, wlokąc się do kuchni przy
wtórze dzikiej galopady sąsiadki. – Ja pierdzielę, dziesięć po czwartej…
Wzięła prysznic, zjadła śniadanie, zaparzyła sobie kawę z cynamonem,
podgrzała do niej mleko i delektując się cudownym aromatem, usiadła w
fotelu, żeby trochę poczytać, osładzając sobie w ten sposób pobudkę o
świcie. Łomoty z góry zbyt ją jednak rozpraszały, więc odłożyła ukochanego
Henninga Mankella na półkę i westchnęła ciężko. Kurt Wallander będzie
musiał poczekać na bardziej sprzyjającą chwilę… Z góry dobiegł odgłos
szurania i świdrujący pisk, jakby ktoś przesuwał ciężki mebel z jednego
końca mieszkania na drugi. Justyna po raz setny przyrzekła sobie, że tym
razem przestanie się przejmować sympatiami świętej pamięci babci, która z
panią Halinką z góry przyjaźniła się przez pięćdziesiąt lat – i zgłosi sprawę w
administracji. Może interwencja urzędu uspokoi szaloną staruszkę? Nie
pamiętała o tym postanowieniu już w momencie, kiedy zbiegała po schodach,
żeby zacząć wyjątkowo wcześnie nowy dzień w pracy.
Cieszyło ją własne mieszkanie, była to bardzo miła odmiana po
wszystkich wynajmowanych kawalerkach i klitkach, w których każdą zmianę
dekoracji trzeba było konsultować z właścicielem. Przez ostatnich sześć lat
dzieliła dwupokojowe mieszkanie ze swoim narzeczonym – Kamilem, który
był nauczycielem niemieckiego w prywatnym liceum. Planowali wzięcie
kredytu i zakup własnego lokum, ale plany te zostały przerwane w sposób
dość banalny – wracając o jeden dzień wcześniej z wyjazdu szkoleniowego,
Justyna zastała Kamila w łóżku ze studentką, której od kilku miesięcy
udzielał korepetycji z niemieckiego.
– Ty parszywy gnoju! – warknęła, kiedy już lekko otrząsnęła się z szoku.
Nie słuchając tłumaczeń w stylu: to nie tak, jak myślisz, to jednorazowa
sprawa itd., pobiła rekord w błyskawicznym pakowaniu się, po czym
zadzwoniła do swojego brata.
– Ta gnida mnie zdradza! – załkała do słuchawki, czując się jak bohaterka
kiepskiej telenoweli.
Łukasz przyjechał w ciągu kwadransa, pomógł jej zabrać rzeczy i z całym
inwentarzem zawiózł ją do siebie. Jego mieszkanie często stało puste, jako że
brat Justyny był programistą i zazwyczaj mógł swoją pracę wykonywać z
dowolnego miejsca na świecie, z czego skwapliwie korzystał. Jeździł do
najbardziej egzotycznych zakątków i oddawał się swojej pasji, którą były
rozmaite sporty ekstremalne.
Po dwóch miesiącach, kiedy Justyna pozbierała się po rozstaniu z
Kamilem i zaczęła szukać nowego lokum, umarła babcia, zapisując jej w
spadku swoje trzy pokoje. Smutek po odejściu staruszki mieszał się w niej z
wielkim szczęściem, że nareszcie będzie miała własny kąt.
– Zobacz, jak tu pięknie! – zachwycała się, oprowadzając Agnieszkę,
najlepszą przyjaciółkę, z którą znała się od czasów podstawówki.
Mieszkanie było duże i zadbane, ale Justyna chciała je urządzić we
własnym stylu. Uwielbiała dobierać dodatki, szukała niezwykłych
przedmiotów na aukcjach i bazarach, sama zaprojektowała meble do salonu i
zatrudniła stolarza, który je dla niej wykonał, żeby wszystko wyglądało
dokładnie tak, jak to sobie wymarzyła. Lubiła tu przebywać, a hałaśliwą
sąsiadkę powoli zaczynała traktować jako uciążliwy dodatek do luksusu –
dodatek, który nie był jednak w stanie zepsuć jej dobrego nastroju i
pozytywnego nastawienia.
„Nawet w raju nie było doskonale: jak nie wąż, to brak ciuchów…” –
myślała.
Na przystanek tramwajowy dotarła w trzy minuty. Jej samochód od kilku
tygodni stał nieużywany w garażu. Wcześniej jeździła nim do pracy, ale
odkąd władze miasta zaczęły przeprowadzać eksperyment pod hasłem „ile
ulic w mieście można rozkopać jednocześnie, zanim dojdzie do całkowitego
paraliżu” – przesiadła się do tramwaju. Miało to swój urok – nie musiała się
martwić o miejsce postojowe i skupiać na innych użytkownikach ruchu, a
drogę do pracy pokonywała w niespełna kwadrans. Miało też wady –
tramwaj w godzinach szczytu był zwykle zapchany do granic możliwości i
Justyna często na własnej skórze się przekonywała, że z higieną wśród
Polaków nie jest najlepiej. Wielokrotnie miała ochotę wykrzyczeć
współpasażerom, że jest taki wynalazek w formie małych, białych kostek,
który nazywa się mydło, i jego użycie ani trochę nie boli…
Tym razem, kiedy dotarła do przystanku, spotkała ją bardzo miła
niespodzianka: o tej porze w tramwaju jechało znacznie mniej osób – były
nawet dwa miejsca siedzące, ale Justyna wolała chwilę postać. W końcu w
biurze będzie siedziała przez prawie osiem godzin. Miała nadzieję, że uda jej
się skończyć pracę nad raportem, z którym męczyła się od ponad tygodnia,
bo ciągle ktoś się spóźniał z wysłaniem danych, ktoś inny zmieniał
zatwierdzone już tabele, a przy tym szefowa raz po raz wymyślała dodatkowe
pozycje, które w tym raporcie są „absolutnie niezbędne”. W efekcie całość
miała już sto pięćdziesiąt stron i nie było widać końca, Justyna jednak nie
narzekała, bo tę część swojej pracy lubiła najbardziej. Analizy, tabele
przestawne, obliczenia i statystyki, które u wielu jej współpracowników
wywoływały dreszcze, ją akurat uspokajały i dawały poczucie zaprowadzania
porządku w chaosie danych. Niemniej jednak przeciągająca się praca
zaczynała ją już trochę denerwować, chciała wreszcie postawić kropkę nad i
– i przejść do kolejnego zadania.
Po wyjściu z tramwaju Justyna wstąpiła do pobliskiego sklepiku po
przepyszną drożdżówkę, na którą pozwalała sobie raz w tygodniu
(najchętniej jadłaby je codziennie, ale przybywało jej kilogramów nawet
wtedy, kiedy tylko patrzyła na słodycze, więc starała się ograniczać ich
spożycie).
– Niech pani spróbuje jeszcze tego! – Sympatyczna sprzedawczyni
zaprezentowała jej smakowicie wyglądającą nowość – kruche babeczki z
różą.
Czując lekkie wyrzuty sumienia, Justyna postanowiła sobie w duchu, że
dziś wróci do domu pieszo. Tych pięć przystanków powinno załatwić sprawę
nadmiaru kalorii. Jeszcze nie wiedziała, jak bardzo tego dnia przyda się jej
odrobina słodyczy…
Siedziba firmy Konsultrak, w której pracowała Justyna, znajdowała się w
jednym z najbardziej nowoczesnych budynków w mieście. Twórca projektu
stworzył wielką bryłę ze szkła, żeby – jak twierdził – oczy urzędników mogły
odpoczywać od blasku komputerowych ekranów, wpatrując się w zieleń za
oknem. Pomysł był niezły, jednak jako że budynek stał w samym środku
miasta, przy najbardziej ruchliwej ulicy, jedyną zielenią, jaką widywali
pracujący tu ludzie, były zmieniające się światła sygnalizacji na
skrzyżowaniu. Początkowo ktoś przynosił raz po raz kwiaty w doniczkach,
próbując nadać pokojom odrobinę przytulności, ale najwyraźniej klimat w
budynku nie odpowiadał popularnym roślinom doniczkowym, bo zarówno
bluszcz, jak i dracena oraz cała rzesza rozmaitych kaktusów, beniaminków,
paprotek i anturiów po kilku tygodniach usychały – nawet jeśli właściciel
osobiście pilnował codziennego podlewania. „Zła aura!” – uznali wreszcie
pracownicy i przestali eksperymentować z roślinnością.
W efekcie w biurze Konsultraku panowała atmosfera nowoczesności i
profesjonalizmu, a jedynymi akcentami nieco ocieplającymi wnętrza były
zamówione przez prezesa obrazy modnego nowoczesnego artysty,
przedstawiające plamy barwne w różnych odcieniach fioletu i czerwieni.
Justyna trafiła do Konsultraku dziesięć lat temu i – wbrew przestrogom
znajomych, którzy wróżyli jej korporacyjny wyścig szczurów i szybkie
wypalenie zawodowe – czuła się tutaj dobrze. Może dlatego, że wcześniej
pracowała jako asystentka właścicielki małej hurtowni artykułów biurowych,
gdzie niemal każdego dnia zmieniały się zasady i organizacja pracy, a także
jej obowiązki – w zależności od nastroju, w jakim przyszła szefowa. Jednego
dnia Justyna była więc sekretarką, innego rozładowywała towar, a kolejnego
– sprzątała magazyn. Szalę goryczy przelała nowość w kontaktach
dziewczyny z właścicielką, a mianowicie przyklejanie przez tę ostatnią
żółtych karteczek z zadaniami lub uwagami na temat pracy asystentki,
chociaż siedziały w jednym pokoju, biurko w biurko.
Dokładne harmonogramy zadań, wyraźna hierarchia i szczegółowe
wytyczne odnośnie do wymagań i oczekiwań szefostwa w Konsultraku były
dla Justyny miłą odmianą i dawały jej poczucie bezpieczeństwa.
Przynajmniej tak było do ubiegłego miesiąca, kiedy zmienił się kierownik
działu, w którym pracowała. Miłego i zawsze uśmiechniętego starszego pana
zastąpiła kobieta, której wzorem do naśladowania wydawała się być Miranda
Priestly, bohaterka filmu Diabeł ubiera się u Prady.
Pierwszą rzeczą, jaka rzuciła się Justynie w oczy (czy raczej: w uszy) po
przekroczeniu progu biura, była przejmująca cisza. Recepcjonistka Kasia
natychmiast przestała szeptać ze strażnikiem, a kończąca sprzątanie pani Ewa
gwałtowanie urwała nuconą właśnie melodię. Trzy pary oczu wbiły się w
Justynę z wyrazem głębokiego współczucia, lęku i troski.
– Dzień dobry! – zawołała raźno, mając nadzieję, że to współczucie tylko
jej się przywidziało. Nadzieję tę szybko zgasił nerwowy szept recepcjonistki:
– Ella cię wzywa…
Justyna poczuła, jakby ktoś wymierzył jej silny cios w żołądek.
– Już przyszła?
– Nie, wczoraj po piątej cię szukała i kazała ci powtórzyć, że masz być u
niej punktualnie o ósmej.
Oczywiście! Szukała jej po siedemnastej, jakby nie wiedziała, że Justyna
pracuje do szesnastej. Justyna jako jedna z nielicznych nie dała się wciągnąć
w szaleństwo, które takimi zagraniami zapoczątkowała Ella, skłaniając wielu
nadgorliwych do pozostawania po godzinach, na wypadek, gdyby szefowa
czegoś chciała.
– No proszę, jaki miły początek poranka! – Justyna udawała, że
podchodzi do tego na luzie. – Może chce zjeść ze mną śniadanie?
– Jeśli już, to nie z tobą, tylko ciebie…
Ella tak naprawdę miała na imię Agata, a „Ella” było skrótem od
„Cruella”, bo pracownicy woleli nie operować pełnym przezwiskiem,
słusznie się obawiając, że mogłaby przypadkiem usłyszeć i domyślić się, o
kim mówią. Agata była wysoką, przeraźliwie chudą czterdziestolatką o
czarnych prostych włosach i zaciśniętych w wąską kreskę ustach. Nosiła do
bólu profesjonalne garsonki i szare kostiumy oraz proste czółenka na
niewysokim obcasie. Swoje rządy zaczęła od zwolnienia siedmiu osób z
załogi.
– Nie ma tutaj miejsca na przeciętność – stwierdziła, przyglądając się zza
ciemnobłękitnych okularów zgromadzonym na pierwszym zebraniu
pracownikom. – Podstawą wszystkiego jest nieustanny rozwój – i tego będę
od państwa wymagać, a jeśli ktoś nie chce się rozwijać i unika nowych
wyzwań – będziemy musieli się pożegnać.
Dziwnym trafem ta przeciętność i unikanie nowych wyzwań dotyczyły
najładniejszych i najmłodszych kobiet zatrudnionych w firmie. Justyna do tej
pory miała nadzieję, że jest bezpieczna, skoro zbliża się do czterdziestych
urodzin i nie wygląda jak modelka z „Vouge’a”. Najwyraźniej jednak Cruella
postanowiła wyeliminować wszelką konkurencję, także tę mniej groźną. A
może wcale nie o to chodzi? Może po okresie zwolnień i surowych nagan
przyszedł czas na docenienie wysiłków tych, którzy po prostu wykonują
swoją pracę?
Przez pół godziny, zanim wskazówki zegara pokazały siódmą
pięćdziesiąt, próbowała pracować. Odpowiedziała na kilka e-maili, zaczęła
uzupełniać nieszczęsny raport, ale w myślach wciąż się zastanawiała, co
może jej zarzucić Cruella. Zrobiła szybki rachunek sumienia i wydawało jej
się, że nie popełniła żadnych służbowych przewinień. Wreszcie wstała zza
biurka i wolnym krokiem ruszyła po schodach, czując, jak w żołądku rośnie
jej wielka, żelazna kula. Celowo nie wsiadła do windy, chcąc jak najdalej
odsunąć w czasie chwilę, kiedy stanie przed szefową.
Drzwi do gabinetu Agaty miały jaskrawoczerwony kolor. Otwierając je,
Justyna czuła, że jej policzki dostosowują do nich swoją barwę, i miała
nadzieję, że podkład zamaskuje ten efekt.
– Dzień dobry – powiedziała, starając się, by jej głos brzmiał pewnie.
Prawie się udało – tylko „y” było nieco drżące.
Cruella podniosła wzrok znad teczki, która leżała na jej biurku. Przez
chwilę jej spojrzenie badało całą postać Justyny: od kręconych brązowych
włosów, przez piegowaty nos, luźną tunikę, dżinsy, aż po czubki wygodnych
balerinek. Po tej analizie jej usta zacisnęły się jeszcze mocniej, tak że prawie
nie było ich widać. W pobliżu nie było żadnego krzesła, Justyna stała więc
przy biurku, czując się jak uczennica nieprzygotowana do lekcji.
– Pani Justyno. – Szefowa wreszcie postanowiła przemówić, uśmiechając
się słodko, co sprawiło, że serce Justyny zaczęło wygrywać szaleńcze
staccato. – Jak pani wie, w naszej firmie stawiamy na rozwój. To ważne, bo
kto się nie rozwija, ten nie stoi w miejscu, jak można by pomyśleć. On się
cofa. A na to zgody nie ma. Dlatego dbamy, aby nasi pracownicy stawiali
sobie nowe wyzwania. Nie ma nic gorszego, niż tkwienie przez kilka lat przy
tych samych, mechanicznie wykonywanych czynnościach.
Zrobiła przerwę, w trakcie której znów zmierzyła ją wzrokiem, a Justyna
poczuła, że jej lęk znika, a w jego miejscu pojawia się bunt i przekora. „Nie
dam ci satysfakcji, ty głupia suko!” – pomyślała i ta refleksja musiała odbić
się w jej spojrzeniu, bo Cruella zmarszczyła brwi i odchrząknęła, po czym
spuściła głowę. Po chwili kontynuowała głosem ociekającym od słodyczy.
– Nie osiągnęła pani jeszcze – słowo „jeszcze” wyraźnie podkreśliła –
wieku, w którym można zacząć ścielić sobie wygodne posłanie i spokojnie
czekać na emeryturę… W pani dziale szykują się duże zmiany i redukcje, ale
nie musi się pani obawiać, bo wywalczyłam dla pani poważne i chyba
całkiem przyjemne zadanie, które pozwoli pani dowiedzieć się czegoś o
sobie, a także, jak mi się zdaje, zrelaksować się i odpocząć od rutyny. No i
oczywiście – rozwinąć się.
„Jakbym była rolką papieru toaletowego” – pomyślała Justyna i ta myśl
sprawiła, że na jej twarzy pojawił się delikatny uśmiech. Ta reakcja zbiła
Cruellę z tropu, więc porzuciła swój słodki ton i ostatnie słowa niemal
wysyczała:
– Postanowiliśmy zadbać jeszcze bardziej o atmosferę w naszej firmie, a
także zainwestować w nową dla nas dziedzinę rynku. Dlatego kupiliśmy
posiadłość w miejscowości Drzewie, leżącej ledwie o trzy godziny drogi od
naszego miasta, i chcemy zamienić ją w pensjonat, w którym nasi
pracownicy będą mogli spędzać urlopy, korzystając oczywiście z
preferencyjnych warunków cenowych. No i gdzie będziemy mogli urządzać
imprezy integracyjne. Jesteśmy przecież zespołem! Pensjonat będzie również
dostępny dla gości z zewnątrz i w ten sposób zapewnimy firmie dodatkowy
dochód.
– Świetny pomysł – powiedziała pogodnie Justyna, chcąc choć na chwilę
przerwać ten napuszony monolog. Szefowa zamrugała gwałtownie i po
chwili kontynuowała, a jej głos znów zamienił się w płynny miód.
– I tutaj pojawia się rola dla pani. – Cruella złożyła dłonie w piramidkę. –
Chcę, aby pani pojechała do Drzewia, obejrzała posiadłość, zorientowała się,
jakie prace są konieczne, znalazła fachowców, którzy je wykonają – no i żeby
pani rozkręciła ten biznes. Uzgodniliśmy już wszystko z elektrownią i
wodociągami, więc prąd i bieżąca woda są podłączone, no a resztą trzeba się
zająć. Myślę, że dwa miesiące to wystarczający czas, żeby wykonać takie
dzieło, ale na wszelki wypadek daję pani trzy. Co pani na to?
– Zaskoczyła mnie pani. – Justyna wytrzymała spojrzenie kobiety, a na
jej twarzy pojawił się uśmiech, choć w myślach właśnie wbijała długopis w
oko szefowej. – Propozycja brzmi intrygująco. Czy dostanę jakieś bardziej
szczegółowe wytyczne dotyczące stylu, wystroju, rozkładu pomieszczeń?
Odpowiedziało jej pełne politowania spojrzenie Cruelli, a kiedy szefowa
się odezwała, w jej głosie słychać było ton wyższości, jakby zwracała się do
przedszkolaka, który nie potrafi sam założyć koszulki:
– Panu Justyno, trochę samodzielności! Wybrałam panią do tego zadania
właśnie dlatego, że miałam nadzieję, że osoba w pani wieku, dojrzała, nie
będzie potrzebowała prowadzenia za rączkę i wykaże się inicjatywą,
kreatywnością… Podkreślam jeszcze raz: kreatywnością, bo tylko tacy
pracownicy mogą tworzyć załogę Konsultraku.
– Czyli mam wolną rękę? – Justyna jej przerwała, nie mogąc dłużej
znieść tego wyniosłego tonu. – Wspaniale, to prawdziwe wyzwanie i
niezwykłe doświadczenie! Od kiedy mam zacząć?
Cruelli opadła szczęka. Spodziewała się szlochów, próśb i jęków (tak
zareagowały wcześniej dwie pracownice, dzięki czemu mogła je zwolnić jako
te, które nie chcą podejmować nowych wyzwań). Pełna entuzjazmu postawa
Justyny zdenerwowała ją i całkowicie zepsuła jej nastrój.
– Kiedy pani wykona raport z ostatniej kampanii – wycedziła. – No i
oczywiście z tą wolną ręką proszę nie przesadzać, bo ogranicza panią budżet.
W księgowości poinformują panią o jego wysokości i dadzą wszelkie
wytyczne na temat faktur. – Cruella skupiła wzrok na leżącej przed nią
teczce, dając tym samym do zrozumienia, że audiencja skończona.
– Postaram się skończyć raport jak najszybciej. – Justyna postanowiła ją
dobić, po czym z dźwięcznym „Do widzenia” na ustach wyszła z gabinetu.
Spokoju wystarczyło jej tylko na dojście do końca korytarza. Poczuła skurcz
żołądka. Biegiem dopadła toalety i zwymiotowała do sedesu. Przez chwilę
klęczała przy muszli, kryjąc twarz w dłoniach, ale po kilku minutach
wygładziła ubranie i wyszła z kabiny. Spojrzała na siebie w lustrze nad
umywalką i pokręciła głową z niedowierzaniem. Umyła twarz, wypłukała
usta i poprawiła włosy, które sterczały jej na wszystkie strony. Przez chwilę
stała, oddychając głęboko, po czym wyjęła z kieszeni komórkę i wysłała
SMS-a do Agnieszki:
„Spotkanie kryzysowe u mnie o 18”.
Po kilku sekundach przyszła odpowiedź:
„Oki. Przynieść wino czy nalewkę?”.
„TAK” – odpisała Justyna, wprawiając tym przyjaciółkę siedzącą za
okienkiem banku na drugim końcu miasta w lekkie zdumienie.
Jeszcze przez kilka minut doprowadzała się do porządku i uspokajała
oddech, po czym wróciła do swojego pokoju i skupiła się na raporcie tak
bardzo, że o czternastej trzydzieści naniosła ostatnie poprawki i wysłała plik
na adres e-mail szefowej. Do momentu wyjścia z biura nie doczekała się
potwierdzenia odbioru. Wracając do domu, odtwarzała sobie w głowie
przebieg rozmowy z Cruellą i czuła, jak coraz bardziej narasta w niej
wściekłość. Włożyła do uszu słuchawki i włączyła muzykę, żeby choć na
moment zagłuszyć natłok myśli. Miała ustawione losowe odtwarzanie
utworów, ale ślepy los dobrze dopasował się do jej huśtawki nastroju,
włączając najpierw agresywny Feuer Frei! zespołu Rammstein (przy każdym
„bang – bang” Justyna wyobrażała sobie, że wali żeliwną patelnią w głowę
Cruelli), później rozpaczliwie smutny Żwir Marii Peszek, przechodząc do
optymistycznego Jaśniej Krzysztofa Zalewskiego, na gorzkim Głupi ja
kończąc.
– „Diabli miot z tej jędzy” – powtórzyła za Tomaszem Organkiem i jej
wściekłość zmieniła się w postanowienie, że sobie poradzi i utrze nosa
szefowej.
***
Wieczorem, siedząc na miękkim dywanie w salonie, nie była już tak
pewna siebie, kiedy relacjonowała zaskoczonej Agnieszce całe wydarzenie,
raz po raz przerywając samej sobie i wyrzucając z siebie potok przekleństw.
– Już nie żyję… Przecież to beznadziejne… – zakończyła
melodramatycznie i wychyliła duszkiem kieliszek wina.
– Dlaczego zaraz beznadziejne? Może nie będzie tak źle… –
pojednawczym tonem stwierdziła Agnieszka. – Masz już trochę
doświadczenia po tym projektowaniu mebli do salonu, poradzisz sobie. A
poza tym na trzy miesiące stracisz z oczu tę jędzę. I… może poznasz tam
kogoś fajnego?
Justynę aż zatrzęsło ze złości.
– Kogoś fajnego? Obawiam się, że to nie jest tego typu historia!
– Jakiego typu? – zainteresowała się przyjaciółka.
– No wiesz: piękne młode dziewczę wyjeżdża na głęboką prowincję i
zastaje tam… skansen Hollywood. Miejscowy piekarz jak Brad Pitt, rzeźnik
– Daniel Craig, leśniczy – Liam Neeson, na poczcie Keanu Reeves, w
spożywczaku Ben Barnes, a najbliższy sąsiad do złudzenia przypomina
Colina Firtha… Wszyscy piękni, wrażliwi, a przy tym tak oczytani, że
mogliby zasiadać w komisji od literackiego Nobla, gdyby tylko chcieli, ale
nie chcą, bo kochają pracę na roli. A jak nie pracują na roli – ze śpiewem na
ustach, oczywiście, i to nie byle jakim, tylko wykonywanym ciepłym,
męskim barytonem – to rzeźbią swoje boskie ciała, rąbiąc drewno na opał,
albo przesiadują w bibliotece, albo snują filozoficzne rozważania o sensie
życia, słuchając przy tym Mozarta… A wieczorami piszą wiersze albo malują
piękne pejzaże… Za to nocami stają się prawdziwymi demonami seksu, przy
których Rasputin to nieśmiały prawiczek. I wszyscy mają jedno pragnienie:
zaopiekować się biedną dziewczyną, przeżywać z nią gorące miłosne
uniesienia i zapewnić jej dobrobyt – bo oczywiście każdy jest bajecznie
bogaty, a pracę swą przyziemną wykonuje tylko tak, żeby czymś zapełnić
puste dni.
– No, świetnie zaprezentowałaś realia polskiej wsi, prawie jak
Orzeszkowa! Zapomniałaś tylko o Seanie Connerym, a przecież i starsi
mężczyźni mogą być interesujący!
– Bo do sołectwa dziewczę jedzie dopiero w drugim rozdziale! – Justyna
walnęła pięścią w stół, po czym rozkleiła się zupełnie. – Niech to szlag trafi,
Agnieszka! Tu jest samo życie: wredna szefowa jest wredną szefową, a nie
głęboko skrzywdzoną przez los anielicą, która pod maską okrucieństwa
skrywa złote serce… A zadupie – jest zadupiem. I to ja tam wyląduję, a nie
jakaś Monica Bellucci… I to właśnie teraz, gdy wreszcie poczułam, że
znalazłam swoje miejsce na ziemi… Już widzę tę zżeraną przez korniki
gnijącą szopę z walącym się dachem i wychodkiem dwadzieścia metrów
dalej… W samym sercu krainy, gdzie psy dupami szczekają i gdzie
zawracają wrony.
– Potraktuj to jako jedną z tych twoich tabelek do uporządkowania, które
tak lubisz! – powiedziała Agnieszka, a stanowczość w jej głosie sprawiła, że
Justyna poczuła mały powiew optymizmu. – Trzy miesiące to nie wieczność,
zawsze na weekendy możesz wracać do domu. Pomogę ci, jak będzie trzeba,
albo podeślę Krzyśka. On jest co prawda do bani w pracach remontowych,
ale może cię wyręczyć w dogadywaniu się z majstrami. Nie łam się,
dziewczyno. Jeszcze pokażesz tej francy!
Krzysiek był od dwunastu lat mężem Agnieszki i rzeczywiście talentu do
prac remontowo-naprawczych nie posiadał za grosz. Potrafił za to
fenomenalnie gotować (nie zostawiając przy tym pobojowiska w kuchni), a
umyte przez niego okna lśniły tak, że ich blask był prawdopodobnie
widoczny z orbity okołoziemskiej. Pracował w firmie farmaceutycznej jako
przedstawiciel handlowy i miał taki dar przekonywania, że nawet rodziców
dziesięciorga dzieci byłby w stanie namówić na zakup suplementu
zwiększającego płodność.
Po kilku następnych kieliszkach wina Justyna uwierzyła, że jej misja nie
jest tak zupełnie beznadziejna. W jej sercu pojawiła się nadzieja, która po
chwili (i następnej lampce wina) przeszła w wizję wielkiego sukcesu.
Oczyma wyobraźni ujrzała okazały pensjonat położony w malowniczej
okolicy, tłum dziennikarzy i prezydenta miasta przecinającego wstęgę
podczas uroczystego otwarcia, które uświetnił występ Lady Gagi.
***
Jeszcze tego wieczora po wyjściu Agnieszki poświęciła kilka godzin na
przeglądanie zasobów internetu w poszukiwaniu dobrych rad dotyczących
aranżacji wnętrz, zatrudniania ekip remontowych, rozwiązywania problemów
z osiedlającymi się w opuszczonych domach łasicami, żmijami i robalami
oraz życia w leśnej głuszy. Zamówiła parę preparatów przeciw kleszczom,
karaluchom i komarom, cały zestaw książek, które miały umilić jej czas w
Drzewiu, oraz poradniki Twój własny pensjonat w pigułce, Jak przetrwać w
dziczy, Pozbądź się dzikich lokatorów z twojego domu i Remontowe ABC. To
jeszcze bardziej podniosło ją na duchu, ale mimo wszystko czuła narastającą
panikę na myśl o zamieszkaniu samotnie w leśnej głuszy i nadzorowaniu prac
remontowych. Kilka razy podczas bezsennej nocy pojawiła się nawet w jej
sercu pokusa, żeby rzucić Cruelli w twarz wypowiedzeniem i olać to wielkie
zadanie, ale na myśl o triumfującej minie szefowej zaciskała pięści i
powtarzała sobie, że da radę.
Rozdział 2
Następne dni upłynęły Justynie na pakowaniu się, domykaniu spraw w
pracy, przyjmowaniu kondolencji od współpracowników i odbieraniu
telefonów od znajomych i zatroskanych rodziców, którzy bardzo się martwili,
jak ich mała córeczka (w końcu trzydzieści osiem lat to żaden wiek!) da sobie
radę samiuteńka, w jakiejś głuszy, z dala od domu i bliskich.
– Co to za podła jędza! – biadoliła mama, wysyłając pod adresem Cruelli
najrozmaitsze epitety, jak na nią – całkiem mocne. – Przecież takie zadanie
należało dać mężczyźnie, a najlepiej dwóm! Nikt by się dobrze nie czuł w
takich warunkach, a cóż dopiero samotna kobieta! Użeranie się z ekipami
remontowymi, hydraulikami i elektrykami, no i jeszcze jakieś pustkowie. To
podłość!
– Draństwo! – wtórował jej oburzony tata. – Złóż zaraz wypowiedzenie,
nie przyjmuj tego zadania! Na pewno znajdziesz jakąś inną pracę, a jak nie –
to my ci z mamą pomożemy! Zawsze możesz wrócić do domu, twój pokój tu
na ciebie czeka. Przecież nie można tak człowiekiem pomiatać, zlecać mu
zadania ponad siły!
Tą wypowiedzią tata wyzwolił nieznane dotąd pokłady mocy w duszy
Justyny, która wyobraziła sobie siebie jedzącą z butelki ze smoczkiem kaszkę
podgrzaną do odpowiedniej temperatury przez mamę. A w kolejnej wizji
zobaczyła tatę wręczającego jej kieszonkowe, żeby mogła sobie kupić lody.
Nie miała wyjścia: musiała sobie poradzić i przyjąć wyzwanie na klatę!
Brat Justyny nurkował właśnie na rafie na drugim końcu świata, ale
wysłał jej pocieszającego e-maila z deklaracją, że jak tylko wróci do kraju –
przyjedzie do Drzewia i pomoże jej, jeśli będą jakiekolwiek problemy.
– Dasz radę, siostra! Kto, jak nie ty? – zakończył w swoim stylu.
Wszystko to podniosło Justynę na duchu i znacznie poprawiło jej nastrój,
po tym jak cała odwaga, przekora i brawura, które wstąpiły w nią w
gabinecie Cruelli i po wieczorze z Agnieszką, gwałtownie wyparowały,
pozostawiając tylko przerażenie, panikę i szereg wątpliwości.
Ostatni wieczór przed wyjazdem spędziła w kawiarni, gdzie zaprosili ją
koledzy i koleżanki z pracy, chcąc okazać jej solidarność i wesprzeć.
Wznosili toasty, życząc jej powodzenia, a recepcjonistka Kasia podarowała
jej ręcznie wykonaną szmacianą laleczkę ubraną w elegancki szary kostium,
namawiając do podjęcia praktyk voodoo.
– Jedna szpila w tyłek na pewno nie zaszkodzi! – szepnęła.
– W tyłek to dla niej zbytek łaski – skomentowała ciemnowłosa Karolina
z działu marketingu. – Lepiej prosto w oko jędzy!
Justyna unikała picia alkoholu, wiedząc, że następnego dnia czeka ją
prowadzenie samochodu, pochłonęła za to kilka ciastek i czuła, że brzuch
robi jej się wielki jak balon. Przyglądała się swoim rozbawionym kolegom i
koleżankom i pomyślała, że jeszcze nigdy nie widziała ich tak zgodnych i
wyluzowanych.
– Jesteśmy z tobą! Justyna, jesteśmy z tobą – zaczęli skandować, niczym
kibice na stadionie, mocno już podpici panowie z działu IT.
– Mam nadzieję, że jak wrócę, nie będziecie musieli śpiewać „Nic się nie
stało…”. – Justyna się uśmiechnęła.
Na zakończenie wieczoru Kasia wzniosła uroczysty toast:
– Żebyś nam, Justynko, taki luksus na tym zadupiu urządziła, żeby
Cruellę na miejscu szlag jasny trafił!
– Postaram się! – zawołała Justyna, dziarsko salutując.
W takim nastroju kładła się spać ostatniej nocy w swoim przytulnym
mieszkanku, choć zanim zasnęła, przez jej głowę przewinęło się kilka
czarnych scenariuszy zakładających brak bieżącej wody, prądu, dachu oraz
obecność dzikich lokatorów w postaci węży, borsuków, łasic, wiewiórek i co
tam jeszcze w lesie żyje. Będąc już na granicy jawy i snu, usłyszała jeszcze
donośny łomot z mieszkania sąsiadki, ale po raz pierwszy udało jej się
zlekceważyć wszystkie odgłosy i zasnąć twardym, mocnym snem. Śniło jej
się, że dworek w Drzewiu okazał się wiatą wspartą na czterech rachitycznych
słupach, które gięły się do ziemi pod najdelikatniejszym nawet podmuchem
wiatru i rozsypały się w pył w momencie, gdy Justyna zbliżyła się na
odległość jednego metra.
***
W rzeczywistości nie było wcale tak źle. Przynajmniej jeśli chodzi o
dom, bo miejsce, w którym stał, rzeczywiście było końcem świata. Dwie
godziny po opuszczeniu miasta Justyna wjechała w las, który ciągnął się
przez wiele kilometrów. Po pewnym czasie przestała nawet liczyć mijane po
drodze maleńkie wioski i miasteczka. Dopiero kiedy GPS wskazał, że do
Drzewia pozostało dziesięć kilometrów, uważniej przyjrzała się okolicy,
rejestrując w mijanej wsi coś w rodzaju małego centrum handlowego ze
sklepem żelaznym, spożywczym, odzieżowym i apteką. Przed tabliczką
„Drzewie 10 km” dostrzegła też szyld reklamowy firmy Midas oferującej
kompleksowe usługi remontowe i zapisała sobie numer telefonu,
postanawiając, że da szansę miejscowym przedsiębiorcom. Wjechawszy do
Drzewia, zaczęła uważnie rozglądać się za czymś, co przypominałoby
dworek, ale majaczące w oddali domki były małe i skromne, a wkrótce
wszelkie zabudowania się skończyły i samochód ponownie wjechał w gęsty
las.
GPS po około minucie od minięcia znaku „Drzewie wita” oznajmił
koniec trasy. Była już o krok od paniki, kiedy między drzewami zobaczyła
grupkę dzieciaków.
– Wiecie, jak znajdę adres Drzewie 15? – wykrzyczała przez otwarte
okno, ale w jej głosie nie było zbyt wielkiej nadziei.
Chudy wyrostek o rudej czuprynie, który wyglądał na jakieś dziesięć lat i
był chyba najstarszy, ruszył w kierunku jej samochodu, a za nim piątka
pozostałych.
– A co tam jest? – odpowiedziała pytaniem pyzata, mniej więcej
pięcioletnia blondynka, która wyglądała, jakby całym ciałem zbierała jagody,
bo wszędzie miała granatowo-brązowo-czerwone plamy.
– Taki stary dwór.
W sześciu parach oczu pojawił się błysk zrozumienia, a sześć
niesamowicie brudnych rąk jednocześnie wskazało kierunek, z którego
Justyna właśnie przyjechała.
– Musi pani zawrrrrócić i skrrręcić tuż za słupem z prrrrądem! –
powiedziała stanowczo pyzata, mocno akcentując każdą głoskę „r”.
– W którą stronę mam skręcić?
Pytanie na moment zbiło dziewczynkę z tropu. Przymknęła oczy i
wykonała ręką ruch, jakby podnosiła do ust łyżkę zupy.
– W prrrrawo! – zawołała z zadowoleniem, dla pewności jeszcze raz
wiosłując niewidzialną łyżką w powietrzu. Reszta dzieciaków pokiwała
głowami. – A potem będzie taka kapliczka z krzywym Jezuskiem, to tam
znowu trzeba skrrrręcić w prrrrawo i już prrrrawie będzie dwórrrrr.
– Dziękuję! – Popatrzyła na nich, trochę niepewna, czy z niej nie żartują.
– Sprzedacie mi trochę jagód?
– Nie ma sprawy! – Rudzielec podał jej pełny słoiczek półlitrowy. –
Dwadzieścia złotych będzie dobrze?
Zapłaciła trzydzieści, mając nadzieję, że jeśli robią ją w balona, to ruszy
ich sumienie. Nikt jednak nie wyglądał, jakby coś go trapiło, więc położyła
słoik z jagodami na siedzeniu obok i ruszyła wskazaną drogą. Po dwóch
minutach minęła „słup z prądem”, po kolejnych pięciu – kapliczkę z
wyjątkowo nieudaną rzeźbą Jezusa frasobliwego. Głowa była stanowczo zbyt
wielka w stosunku do reszty ciała, na dodatek na twarzy Zbawiciela malował
się grymas, który sugerował zatrucie pokarmowe albo początek ataku
szaleństwa.
„No cóż… Może ludowy rzeźbiarz pracował na akord. Albo miał wielkie
chęci, ale żadnego talentu…” .
Dworek w Drzewiu nie stał – jak się okazało – w sercu wsi, lecz na jej
obrzeżach, z dala od innych zabudowań, w samym środku puszczy, u
podnóża niewielkiego wzniesienia. Wiodła do niego szeroka leśna droga,
zupełnie nieutwardzona, a więc po deszczu pewnie i nieprzejezdna. Nawet
tego dnia – choć od tygodnia nie padało – samochód Justyny trochę
protestował, buksując kołami w piaszczystym podłożu i wzniecając tumany
kurzu.
Widząc na horyzoncie wielką, żelazną bramę z pięknie wyrzeźbionym
numerem 15, Justyna odetchnęła z ulgą.
„Dzieciaki nie ściemniały…”.
Wysiadła z samochodu i wyciągnęła ciężki pęk kluczy, które ze słodkim
uśmieszkiem i życzeniami „powodzenia” wręczyła jej poprzedniego dnia
Cruella. Za czwartym razem trafiła na właściwy – wielki, żelazny,
zakończony głową lwa. Otworzyła furtkę i przy wtórze upiornego
skrzypienia zardzewiałych zawiasów weszła na posesję. Teren był – zgodnie
z przewidywaniami – bardzo zapuszczony, ale dom prezentował się dobrze.
Okazały piętrowy budynek z malowniczą werandą zbudowano z drewna i
pięknego kamienia o ciepłej beżowej barwie, a drewniany dach wyglądał
bardzo solidnie. Obok dworku stała znacznie mniejsza i skromniejsza
służbówka.
Posiadłość otaczał zupełnie zdziczały ogród. Wzdłuż szerokiej ścieżki
królowały pokrzywy i nieznane Justynie z nazwy trawy i krzaki. Schody na
werandę zasłaniały bujne, wysokie malwy. Justyna delikatnie je odsunęła, nie
chcąc połamać kwiatów, i ruszyła w stronę drewnianych drzwi, ozdobionych
srebrną kołatką. Tym razem bezbłędnie trafiła na właściwy klucz. Drzwi
otworzyły się z lekkim oporem, a pierwszą rzeczą, jaką za nimi zobaczyła,
była pajęcza sieć zasnuwająca wejście. Na jej tle migotały drobinki kurzu,
które uniósł w powietrze podmuch wiatru. Cofnęła się do ogrodu, podniosła
złamaną gałązkę jakiegoś krzewu i zerwała pajęczynę, z obrzydzeniem
zauważając na patyku również jej twórcę – wyjątkowo dorodnego czarnego
pająka. Rzuciła gałąź jak najdalej od domu i weszła do środka, zostawiając
otwarte drzwi, by pozbyć się wszechobecnego w pomieszczeniach
nieprzyjemnego zapachu stęchlizny.
Czuła się nieswojo, wchodząc do opuszczonego dworku, i w tym
momencie żałowała, że odwiodła ojca od planów towarzyszenia jej w
pierwszych dniach w Drzewiu. Tata chciał wziąć urlop i opiekować się swoją
córeczką, jak za dawnych lat, ale Justyna przekonała go, że – przynajmniej na
początku – lepiej będzie, gdy rozejrzy się sama.
– Nie wiadomo, co tam zastanę, tato. Może w ogóle nie będzie gdzie spać
i będę musiała szukać noclegu gdzieś na wsi? – tłumaczyła.
Nie chciała, żeby tata marnował urlop na pracę, a poza tym wiedziała, że
– poza wsparciem psychicznym, które oczywiście było nie do przecenienia –
w niewielu sprawach będzie mógł jej pomóc. Nie był typem majsterkowicza,
zaradność też nie była jego mocną stroną – pracował jako księgowy i
świetnie sobie radził z obliczeniami, kosztorysami i podatkami, ale kwestie
praktyczne były w ich rodzinie na głowie mamy. To ona zawsze dzwoniła po
fachowców, kiedy w domu coś się psuło, ona decydowała, kiedy należy
zrobić remont, wymienić jakieś sprzęty, oddać samochód do przeglądu.
Zresztą w związku z wyjazdem Justyny do Drzewia to mama w końcu
storpedowała plany taty, przypominając mu o braku technicznych
umiejętności, a także o rozmaitych dolegliwościach, które na takim odludziu
mogą stać się przyczyną poważnych problemów:
– Jak cię znowu strzyknie i nie będziesz się mógł wyprostować, to co tam
w tej dziczy zrobicie?
W efekcie Justyna przyjechała do dworku sama, ale ojciec wymógł na
niej przysięgę, że wezwie go, gdyby tylko poczuła, że jego obecność jednak
się przyda.
„Szkoda, że cię tu nie ma, tato…” – pomyślała, przekraczając próg.
Wnętrze domu ją zaskoczyło – było zupełnie puste. Ani śladu mebli,
dywaników, obrazów. Kamienna podłoga, kamienne ściany – także zupełnie
puste, jeśli nie liczyć zwisających wszędzie girland pajęczyn i unoszącego się
kurzu.
– No to szkoda, że nie wpakowałam do bagażnika chociaż materaca… –
stwierdziła, rozglądając się smętnie, i ruszyła na obchód domu, otwierając
przy okazji wszystkie dostępne okna, żeby pozbyć się nieprzyjemnego
zapachu.
Wszędzie zastawała tę samą pustkę, odmianą było tylko to, że pokoje – w
przeciwieństwie do obszernego holu – miały drewnianą podłogę i ściany.
Wszystkie były bardzo przestronne i jasne – światło słoneczne wpadało do
środka przez duże, nieco podniszczone okna. Jednak w następnym
pomieszczeniu, do którego prowadził szeroki korytarz wyłożony kamiennymi
płytami, czekała ją ogromna niespodzianka: nowocześnie, wręcz
futurystycznie urządzona kuchnia. Ze zdumieniem otwierała kolejne
chromowane szafki i drzwiczki, odkrywając piekarnik, płytę grzewczą,
lodówkę, zmywarkę i mikrofalówkę, komplety naczyń, garnków i sztućców.
Były nawet przyprawy – ułożone na dużym, chromowanym stojaku.
Wszystko mocno zakurzone.
„Komu przyszło do głowy urządzić to w taki sposób?” – zachodziła w
głowę, bo wnętrze rzeczywiście w najmniejszym stopniu nie pasowało do
tego domu: wszędzie królowały metal, szkło i chrom. Pod oknem stał wysoki
– oczywiście chromowany – stół i cztery barowe krzesła na wysokich,
pogiętych wymyślnie nóżkach. Odnotowała w myślach, że to paskudztwo jak
najszybciej trzeba będzie zastąpić solidnym drewnianym stołem i
normalnymi krzesłami. Po dokładnym zlustrowaniu kuchni stwierdziła, że
prawdopodobnie wystarczy wymienić metalowe szafki na drewniane – i
wszystko zrobi się w miarę spójne, tym bardziej, że podłoga wyłożona była
naturalnym kamieniem.
Podłączyła lodówkę do prądu i po chwili usłyszała ciche buczenie. Z ulgą
stwierdziła też, że w kranie jest bieżąca woda – zarówno zimna, jak i ciepła.
Podniesiona na duchu ruszyła do kolejnego pomieszczenia. Otworzyła drzwi
i aż ją zatkało na widok gigantycznej kabiny prysznicowej wyposażonej w
dziwaczne urządzenia jak z filmu SF oraz równie gigantycznej wanny,
toalety i umywalki o fantazyjnych kształtach.
„Poprzedni właściciel miał chyba jakiś kompleks…” – pomyślała,
dotykając srebrnych kafelków na ścianie. Ze zdumieniem stwierdziła, że w
szafce nad zlewem stoją otwarte tubki kremów, których wygląd świadczył o
tym, że ich termin przydatności dawno minął.
Kolejne pomieszczenie wywołało w niej uczucie ulgi: była to w pełni
umeblowana sypialnia. Justyna przekroczyła próg i poślizgnęła się na
wyłożonej biało-srebrnymi błyszczącymi płytkami podłodze. Z trudem
odzyskała równowagę i już znacznie wolniejszym krokiem przemierzyła
pokój. Na środku królowało ogromne małżeńskie łoże zaścielone jedwabną
narzutą, a całą jedną ścianę zajmowała wielka szafa z lustrzanymi drzwiami,
które odbijały wnętrze pokoju, przez co jego przestrzeń wydawała się
nieograniczona. Naprzeciwko łóżka było duże okno z widokiem na tylną
część ogrodu i ścianę lasu, który zaczynał się tuż za nim. Justyna pomyślała,
że miło będzie się obudzić, mając przed oczami taki widok. Później
skierowała wzrok na ogromne łoże i jeszcze raz obrzuciła uważnym
spojrzeniem cały pokój.
„No to przynajmniej problem spania się rozwiązał…” – odetchnęła,
patrząc na siebie w ogromnym lustrze. Kiedy otworzyła lustrzane drzwi,
uniosła brwi ze zdumienia – szafa była pełna ubrań męskich i damskich, w
szufladach leżała bielizna i biżuteria, a w dolnej części szafy – kilkanaście
par butów, głównie damskich. Wszystko wyglądało tak, jakby poprzedni
właściciele po prostu wyszli gdzieś na moment. Poczuła się nieswojo.
Wyciągnęła wieszak z różową sukienką i zdumiał ją jej maleńki rozmiar.
Doszła do wniosku, że właściciele musieli mieć córeczkę. Odłożyła sukienkę
do szafy i wyszła z pokoju, znów ślizgając się na błyszczącej podłodze.
Reszta domu nie skrywała już żadnych niespodzianek – masywne
drewniane schody prowadziły na piętro, gdzie na urządzenie czekało sześć
sporych i zupełnie pustych pokoi. Kolejne trzy bardzo duże pomieszczenia
odkryła na poddaszu, gdzie zauważyła również strome schody prowadzące na
strych. Wspięła się tam, ale tylko zerknęła do środka, nie wchodząc głębiej,
bo leżało tam mnóstwo tekturowych i drewnianych pudeł, skrzyń i
rozmaitych sprzętów pokrytych tak gęstą warstwą kurzu i pajęczyn, że
stłumiła ciekawość i szybko opuściła poddasze – zwłaszcza gdy na środku
podłogi zauważyła tłustego, czarnego pająka.
„Żeby tę cholerną Cruellę szlag trafił…” – pomyślała i wyszła z domu,
żeby wprowadzić za bramę samochód i wnieść bagaże. W głowie kołatało jej
się milion myśli, których jeszcze przybyło, kiedy otworzyła garaż, urządzony
dość dziwnie: z chromowanymi kolumnami pośrodku, z podłogą i ścianami z
jakiegoś połyskliwego tworzywa. Jedynym źródłem światła były otwarte
drzwi, więc w pomieszczeniu panował półmrok.
– O, w mordę, ktoś naprawdę miał fantazję! – skomentowała, a jej głos
odbił się echem pośród pustych ścian wyłożonych szaro-srebrną glazurą. –
Szkoda tylko, że zamiast stawiać głupie kolumny, nie zamontował
porządnego oświetlenia…
Na tym eksploracja włości się skończyła, bo do służbówki nie pasował
żaden z kluczy, a przed bramą wjazdową pojawiła się ekipa do zamontowania
internetu i telefonu, którą Justyna przezornie zamówiła jeszcze z własnego
mieszkania, uznając, że kiedy będzie miała kontakt ze światem, łatwiej
znajdzie wszystkie potrzebne do remontu ekipy. Panowie uwinęli się w
godzinę.
– Gdyby pani czuła się samotna w nocy, to ma pani nasz telefon! – rzucił
na odchodnym jeden z monterów, a jego koledzy zarechotali.
– Taaa, na pewno skorzystam – mruknęła pod nosem Justyna, zamykając
za nimi bramę.
Resztę dnia poświęciła na rozpakowywanie swoich rzeczy i porządki, bo
wszystkie meble, ściany i podłogi pokrywała gruba warstwa kurzu.
„Czy oni tu nigdy nie sprzątali?” – myślała, wykręcając szmatę i patrząc
na spływającą do zlewu czarną wodę.
Po gruntownym umyciu półek przeniosła wszystkie ubrania
poprzedników do jednej części szafy, a sama zaanektowała dla siebie drugą.
Zdecydowała też, że schowa w szafie pościel wcześniejszych właścicieli.
Kiedy zdjęła narzutę, nad łóżkiem uniosła się tak gęsta chmura pyłu, że
Justyna się rozkaszlała i zaczęły jej łzawić oczy. Stała przez chwilę, prawie
oślepiona, czekając aż drobinki osiądą na ziemi i znów będzie można
swobodnie oddychać. Gdy kurz opadł, spotkało ją kolejne zdumienie: na
atłasowej pościeli leżała bielizna nocna: po lewej stronie łoża seksowna, kusa
koronkowa koszulka, po prawej – bokserki i podkoszulek. Justyna zwinęła je
wraz z pościelą w duży rulon i upchnęła w „ich” części szafy – jak zaczęła to
określać, a łoże zaścieliła przywiezioną przez siebie pościelą, która zginęła na
ogromnej powierzchni. Wcześniej dokładnie zbadała materac i okolice łóżka,
czy nie kryją się w okolicy krewni potwora ze strychu albo jacyś inni
lokatorzy. Strefa była bezpieczna, jeśli nie liczyć dwóch szczypawek, które
próbowały niepostrzeżenie przemknąć spod łóżka pod szafę. Nie pozwoliła
im na to.
Wieczorem połączyła się z Agnieszką przez Skype’a.
– No i jak? – zapytała zaciekawiona przyjaciółka, usiłując wypatrzeć zza
pleców Justyny jakieś cuda miejscowej architektury.
Justyna podniosła laptop i powoli obróciła go wokół.
– Jak widać. – Wzruszyła ramionami. – Nie jest tragicznie, Ella musiała
chyba przegapić fakt, że dom jest w całkiem niezłym stanie technicznym –
przynajmniej tak mi się wydaje, bo nie zauważyłam dziur w ścianie, grzyba
Rozdział 1 – BAM! – Sąsiadka z góry upuściła kowadło, przeciągnęła żelazny łańcuch między żeberkami kaloryfera i pogalopowała w podkutych butach przez wyłożony tłuczonym szkłem przedpokój. Przynajmniej takie wizje pojawiły się w myślach Justyny, którą dochodzący z góry łomot wyrwał ze snu. Leżała przez chwilę na łóżku, próbując otrząsnąć się z szoku wywołanego nagłym przebudzeniem i przyciskając poduszkę do uszu, ale z doświadczenia wiedziała, że to nie ma sensu. Skoro sąsiadka już nie śpi, Justyna też nie da rady… W ciągu dwóch miesięcy, od kiedy wprowadziła się do trzypokojowego mieszkania po babci, sześciokrotnie interweniowała u sąsiadki – niewysokiej siwowłosej osiemdziesięciolatki – prosząc o ciszę. Staruszka za każdym razem miała łzy w oczach, kiwała głową z ubolewaniem i wyrażała wielki żal oraz jeszcze większe zdumienie, że cokolwiek od niej słychać na dole, bo „przecież zawsze jest cichutko jak myszka”. Wręczała Justynie na przeprosiny słoiczek konfitur własnej roboty albo zrobioną na szydełku serwetkę, klepała ją po ręce i solennie obiecywała, że postara się być jeszcze ciszej – po czym po paru dniach cały spektakl się powtarzał, zawsze o najbardziej nieludzkich porach.
– Pieprzona myszka – warknęła Justyna, wlokąc się do kuchni przy wtórze dzikiej galopady sąsiadki. – Ja pierdzielę, dziesięć po czwartej… Wzięła prysznic, zjadła śniadanie, zaparzyła sobie kawę z cynamonem, podgrzała do niej mleko i delektując się cudownym aromatem, usiadła w fotelu, żeby trochę poczytać, osładzając sobie w ten sposób pobudkę o świcie. Łomoty z góry zbyt ją jednak rozpraszały, więc odłożyła ukochanego Henninga Mankella na półkę i westchnęła ciężko. Kurt Wallander będzie musiał poczekać na bardziej sprzyjającą chwilę… Z góry dobiegł odgłos szurania i świdrujący pisk, jakby ktoś przesuwał ciężki mebel z jednego końca mieszkania na drugi. Justyna po raz setny przyrzekła sobie, że tym razem przestanie się przejmować sympatiami świętej pamięci babci, która z panią Halinką z góry przyjaźniła się przez pięćdziesiąt lat – i zgłosi sprawę w administracji. Może interwencja urzędu uspokoi szaloną staruszkę? Nie pamiętała o tym postanowieniu już w momencie, kiedy zbiegała po schodach, żeby zacząć wyjątkowo wcześnie nowy dzień w pracy. Cieszyło ją własne mieszkanie, była to bardzo miła odmiana po wszystkich wynajmowanych kawalerkach i klitkach, w których każdą zmianę dekoracji trzeba było konsultować z właścicielem. Przez ostatnich sześć lat dzieliła dwupokojowe mieszkanie ze swoim narzeczonym – Kamilem, który był nauczycielem niemieckiego w prywatnym liceum. Planowali wzięcie kredytu i zakup własnego lokum, ale plany te zostały przerwane w sposób dość banalny – wracając o jeden dzień wcześniej z wyjazdu szkoleniowego, Justyna zastała Kamila w łóżku ze studentką, której od kilku miesięcy udzielał korepetycji z niemieckiego. – Ty parszywy gnoju! – warknęła, kiedy już lekko otrząsnęła się z szoku. Nie słuchając tłumaczeń w stylu: to nie tak, jak myślisz, to jednorazowa sprawa itd., pobiła rekord w błyskawicznym pakowaniu się, po czym zadzwoniła do swojego brata. – Ta gnida mnie zdradza! – załkała do słuchawki, czując się jak bohaterka kiepskiej telenoweli.
Łukasz przyjechał w ciągu kwadransa, pomógł jej zabrać rzeczy i z całym inwentarzem zawiózł ją do siebie. Jego mieszkanie często stało puste, jako że brat Justyny był programistą i zazwyczaj mógł swoją pracę wykonywać z dowolnego miejsca na świecie, z czego skwapliwie korzystał. Jeździł do najbardziej egzotycznych zakątków i oddawał się swojej pasji, którą były rozmaite sporty ekstremalne. Po dwóch miesiącach, kiedy Justyna pozbierała się po rozstaniu z Kamilem i zaczęła szukać nowego lokum, umarła babcia, zapisując jej w spadku swoje trzy pokoje. Smutek po odejściu staruszki mieszał się w niej z wielkim szczęściem, że nareszcie będzie miała własny kąt. – Zobacz, jak tu pięknie! – zachwycała się, oprowadzając Agnieszkę, najlepszą przyjaciółkę, z którą znała się od czasów podstawówki. Mieszkanie było duże i zadbane, ale Justyna chciała je urządzić we własnym stylu. Uwielbiała dobierać dodatki, szukała niezwykłych przedmiotów na aukcjach i bazarach, sama zaprojektowała meble do salonu i zatrudniła stolarza, który je dla niej wykonał, żeby wszystko wyglądało dokładnie tak, jak to sobie wymarzyła. Lubiła tu przebywać, a hałaśliwą sąsiadkę powoli zaczynała traktować jako uciążliwy dodatek do luksusu – dodatek, który nie był jednak w stanie zepsuć jej dobrego nastroju i pozytywnego nastawienia. „Nawet w raju nie było doskonale: jak nie wąż, to brak ciuchów…” – myślała. Na przystanek tramwajowy dotarła w trzy minuty. Jej samochód od kilku tygodni stał nieużywany w garażu. Wcześniej jeździła nim do pracy, ale odkąd władze miasta zaczęły przeprowadzać eksperyment pod hasłem „ile ulic w mieście można rozkopać jednocześnie, zanim dojdzie do całkowitego paraliżu” – przesiadła się do tramwaju. Miało to swój urok – nie musiała się martwić o miejsce postojowe i skupiać na innych użytkownikach ruchu, a drogę do pracy pokonywała w niespełna kwadrans. Miało też wady – tramwaj w godzinach szczytu był zwykle zapchany do granic możliwości i Justyna często na własnej skórze się przekonywała, że z higieną wśród
Polaków nie jest najlepiej. Wielokrotnie miała ochotę wykrzyczeć współpasażerom, że jest taki wynalazek w formie małych, białych kostek, który nazywa się mydło, i jego użycie ani trochę nie boli… Tym razem, kiedy dotarła do przystanku, spotkała ją bardzo miła niespodzianka: o tej porze w tramwaju jechało znacznie mniej osób – były nawet dwa miejsca siedzące, ale Justyna wolała chwilę postać. W końcu w biurze będzie siedziała przez prawie osiem godzin. Miała nadzieję, że uda jej się skończyć pracę nad raportem, z którym męczyła się od ponad tygodnia, bo ciągle ktoś się spóźniał z wysłaniem danych, ktoś inny zmieniał zatwierdzone już tabele, a przy tym szefowa raz po raz wymyślała dodatkowe pozycje, które w tym raporcie są „absolutnie niezbędne”. W efekcie całość miała już sto pięćdziesiąt stron i nie było widać końca, Justyna jednak nie narzekała, bo tę część swojej pracy lubiła najbardziej. Analizy, tabele przestawne, obliczenia i statystyki, które u wielu jej współpracowników wywoływały dreszcze, ją akurat uspokajały i dawały poczucie zaprowadzania porządku w chaosie danych. Niemniej jednak przeciągająca się praca zaczynała ją już trochę denerwować, chciała wreszcie postawić kropkę nad i – i przejść do kolejnego zadania. Po wyjściu z tramwaju Justyna wstąpiła do pobliskiego sklepiku po przepyszną drożdżówkę, na którą pozwalała sobie raz w tygodniu (najchętniej jadłaby je codziennie, ale przybywało jej kilogramów nawet wtedy, kiedy tylko patrzyła na słodycze, więc starała się ograniczać ich spożycie). – Niech pani spróbuje jeszcze tego! – Sympatyczna sprzedawczyni zaprezentowała jej smakowicie wyglądającą nowość – kruche babeczki z różą. Czując lekkie wyrzuty sumienia, Justyna postanowiła sobie w duchu, że dziś wróci do domu pieszo. Tych pięć przystanków powinno załatwić sprawę nadmiaru kalorii. Jeszcze nie wiedziała, jak bardzo tego dnia przyda się jej odrobina słodyczy… Siedziba firmy Konsultrak, w której pracowała Justyna, znajdowała się w
jednym z najbardziej nowoczesnych budynków w mieście. Twórca projektu stworzył wielką bryłę ze szkła, żeby – jak twierdził – oczy urzędników mogły odpoczywać od blasku komputerowych ekranów, wpatrując się w zieleń za oknem. Pomysł był niezły, jednak jako że budynek stał w samym środku miasta, przy najbardziej ruchliwej ulicy, jedyną zielenią, jaką widywali pracujący tu ludzie, były zmieniające się światła sygnalizacji na skrzyżowaniu. Początkowo ktoś przynosił raz po raz kwiaty w doniczkach, próbując nadać pokojom odrobinę przytulności, ale najwyraźniej klimat w budynku nie odpowiadał popularnym roślinom doniczkowym, bo zarówno bluszcz, jak i dracena oraz cała rzesza rozmaitych kaktusów, beniaminków, paprotek i anturiów po kilku tygodniach usychały – nawet jeśli właściciel osobiście pilnował codziennego podlewania. „Zła aura!” – uznali wreszcie pracownicy i przestali eksperymentować z roślinnością. W efekcie w biurze Konsultraku panowała atmosfera nowoczesności i profesjonalizmu, a jedynymi akcentami nieco ocieplającymi wnętrza były zamówione przez prezesa obrazy modnego nowoczesnego artysty, przedstawiające plamy barwne w różnych odcieniach fioletu i czerwieni. Justyna trafiła do Konsultraku dziesięć lat temu i – wbrew przestrogom znajomych, którzy wróżyli jej korporacyjny wyścig szczurów i szybkie wypalenie zawodowe – czuła się tutaj dobrze. Może dlatego, że wcześniej pracowała jako asystentka właścicielki małej hurtowni artykułów biurowych, gdzie niemal każdego dnia zmieniały się zasady i organizacja pracy, a także jej obowiązki – w zależności od nastroju, w jakim przyszła szefowa. Jednego dnia Justyna była więc sekretarką, innego rozładowywała towar, a kolejnego – sprzątała magazyn. Szalę goryczy przelała nowość w kontaktach dziewczyny z właścicielką, a mianowicie przyklejanie przez tę ostatnią żółtych karteczek z zadaniami lub uwagami na temat pracy asystentki, chociaż siedziały w jednym pokoju, biurko w biurko. Dokładne harmonogramy zadań, wyraźna hierarchia i szczegółowe wytyczne odnośnie do wymagań i oczekiwań szefostwa w Konsultraku były dla Justyny miłą odmianą i dawały jej poczucie bezpieczeństwa. Przynajmniej tak było do ubiegłego miesiąca, kiedy zmienił się kierownik
działu, w którym pracowała. Miłego i zawsze uśmiechniętego starszego pana zastąpiła kobieta, której wzorem do naśladowania wydawała się być Miranda Priestly, bohaterka filmu Diabeł ubiera się u Prady. Pierwszą rzeczą, jaka rzuciła się Justynie w oczy (czy raczej: w uszy) po przekroczeniu progu biura, była przejmująca cisza. Recepcjonistka Kasia natychmiast przestała szeptać ze strażnikiem, a kończąca sprzątanie pani Ewa gwałtowanie urwała nuconą właśnie melodię. Trzy pary oczu wbiły się w Justynę z wyrazem głębokiego współczucia, lęku i troski. – Dzień dobry! – zawołała raźno, mając nadzieję, że to współczucie tylko jej się przywidziało. Nadzieję tę szybko zgasił nerwowy szept recepcjonistki: – Ella cię wzywa… Justyna poczuła, jakby ktoś wymierzył jej silny cios w żołądek. – Już przyszła? – Nie, wczoraj po piątej cię szukała i kazała ci powtórzyć, że masz być u niej punktualnie o ósmej. Oczywiście! Szukała jej po siedemnastej, jakby nie wiedziała, że Justyna pracuje do szesnastej. Justyna jako jedna z nielicznych nie dała się wciągnąć w szaleństwo, które takimi zagraniami zapoczątkowała Ella, skłaniając wielu nadgorliwych do pozostawania po godzinach, na wypadek, gdyby szefowa czegoś chciała. – No proszę, jaki miły początek poranka! – Justyna udawała, że podchodzi do tego na luzie. – Może chce zjeść ze mną śniadanie? – Jeśli już, to nie z tobą, tylko ciebie… Ella tak naprawdę miała na imię Agata, a „Ella” było skrótem od „Cruella”, bo pracownicy woleli nie operować pełnym przezwiskiem, słusznie się obawiając, że mogłaby przypadkiem usłyszeć i domyślić się, o kim mówią. Agata była wysoką, przeraźliwie chudą czterdziestolatką o czarnych prostych włosach i zaciśniętych w wąską kreskę ustach. Nosiła do bólu profesjonalne garsonki i szare kostiumy oraz proste czółenka na
niewysokim obcasie. Swoje rządy zaczęła od zwolnienia siedmiu osób z załogi. – Nie ma tutaj miejsca na przeciętność – stwierdziła, przyglądając się zza ciemnobłękitnych okularów zgromadzonym na pierwszym zebraniu pracownikom. – Podstawą wszystkiego jest nieustanny rozwój – i tego będę od państwa wymagać, a jeśli ktoś nie chce się rozwijać i unika nowych wyzwań – będziemy musieli się pożegnać. Dziwnym trafem ta przeciętność i unikanie nowych wyzwań dotyczyły najładniejszych i najmłodszych kobiet zatrudnionych w firmie. Justyna do tej pory miała nadzieję, że jest bezpieczna, skoro zbliża się do czterdziestych urodzin i nie wygląda jak modelka z „Vouge’a”. Najwyraźniej jednak Cruella postanowiła wyeliminować wszelką konkurencję, także tę mniej groźną. A może wcale nie o to chodzi? Może po okresie zwolnień i surowych nagan przyszedł czas na docenienie wysiłków tych, którzy po prostu wykonują swoją pracę? Przez pół godziny, zanim wskazówki zegara pokazały siódmą pięćdziesiąt, próbowała pracować. Odpowiedziała na kilka e-maili, zaczęła uzupełniać nieszczęsny raport, ale w myślach wciąż się zastanawiała, co może jej zarzucić Cruella. Zrobiła szybki rachunek sumienia i wydawało jej się, że nie popełniła żadnych służbowych przewinień. Wreszcie wstała zza biurka i wolnym krokiem ruszyła po schodach, czując, jak w żołądku rośnie jej wielka, żelazna kula. Celowo nie wsiadła do windy, chcąc jak najdalej odsunąć w czasie chwilę, kiedy stanie przed szefową. Drzwi do gabinetu Agaty miały jaskrawoczerwony kolor. Otwierając je, Justyna czuła, że jej policzki dostosowują do nich swoją barwę, i miała nadzieję, że podkład zamaskuje ten efekt. – Dzień dobry – powiedziała, starając się, by jej głos brzmiał pewnie. Prawie się udało – tylko „y” było nieco drżące. Cruella podniosła wzrok znad teczki, która leżała na jej biurku. Przez chwilę jej spojrzenie badało całą postać Justyny: od kręconych brązowych
włosów, przez piegowaty nos, luźną tunikę, dżinsy, aż po czubki wygodnych balerinek. Po tej analizie jej usta zacisnęły się jeszcze mocniej, tak że prawie nie było ich widać. W pobliżu nie było żadnego krzesła, Justyna stała więc przy biurku, czując się jak uczennica nieprzygotowana do lekcji. – Pani Justyno. – Szefowa wreszcie postanowiła przemówić, uśmiechając się słodko, co sprawiło, że serce Justyny zaczęło wygrywać szaleńcze staccato. – Jak pani wie, w naszej firmie stawiamy na rozwój. To ważne, bo kto się nie rozwija, ten nie stoi w miejscu, jak można by pomyśleć. On się cofa. A na to zgody nie ma. Dlatego dbamy, aby nasi pracownicy stawiali sobie nowe wyzwania. Nie ma nic gorszego, niż tkwienie przez kilka lat przy tych samych, mechanicznie wykonywanych czynnościach. Zrobiła przerwę, w trakcie której znów zmierzyła ją wzrokiem, a Justyna poczuła, że jej lęk znika, a w jego miejscu pojawia się bunt i przekora. „Nie dam ci satysfakcji, ty głupia suko!” – pomyślała i ta refleksja musiała odbić się w jej spojrzeniu, bo Cruella zmarszczyła brwi i odchrząknęła, po czym spuściła głowę. Po chwili kontynuowała głosem ociekającym od słodyczy. – Nie osiągnęła pani jeszcze – słowo „jeszcze” wyraźnie podkreśliła – wieku, w którym można zacząć ścielić sobie wygodne posłanie i spokojnie czekać na emeryturę… W pani dziale szykują się duże zmiany i redukcje, ale nie musi się pani obawiać, bo wywalczyłam dla pani poważne i chyba całkiem przyjemne zadanie, które pozwoli pani dowiedzieć się czegoś o sobie, a także, jak mi się zdaje, zrelaksować się i odpocząć od rutyny. No i oczywiście – rozwinąć się. „Jakbym była rolką papieru toaletowego” – pomyślała Justyna i ta myśl sprawiła, że na jej twarzy pojawił się delikatny uśmiech. Ta reakcja zbiła Cruellę z tropu, więc porzuciła swój słodki ton i ostatnie słowa niemal wysyczała: – Postanowiliśmy zadbać jeszcze bardziej o atmosferę w naszej firmie, a także zainwestować w nową dla nas dziedzinę rynku. Dlatego kupiliśmy posiadłość w miejscowości Drzewie, leżącej ledwie o trzy godziny drogi od naszego miasta, i chcemy zamienić ją w pensjonat, w którym nasi
pracownicy będą mogli spędzać urlopy, korzystając oczywiście z preferencyjnych warunków cenowych. No i gdzie będziemy mogli urządzać imprezy integracyjne. Jesteśmy przecież zespołem! Pensjonat będzie również dostępny dla gości z zewnątrz i w ten sposób zapewnimy firmie dodatkowy dochód. – Świetny pomysł – powiedziała pogodnie Justyna, chcąc choć na chwilę przerwać ten napuszony monolog. Szefowa zamrugała gwałtownie i po chwili kontynuowała, a jej głos znów zamienił się w płynny miód. – I tutaj pojawia się rola dla pani. – Cruella złożyła dłonie w piramidkę. – Chcę, aby pani pojechała do Drzewia, obejrzała posiadłość, zorientowała się, jakie prace są konieczne, znalazła fachowców, którzy je wykonają – no i żeby pani rozkręciła ten biznes. Uzgodniliśmy już wszystko z elektrownią i wodociągami, więc prąd i bieżąca woda są podłączone, no a resztą trzeba się zająć. Myślę, że dwa miesiące to wystarczający czas, żeby wykonać takie dzieło, ale na wszelki wypadek daję pani trzy. Co pani na to? – Zaskoczyła mnie pani. – Justyna wytrzymała spojrzenie kobiety, a na jej twarzy pojawił się uśmiech, choć w myślach właśnie wbijała długopis w oko szefowej. – Propozycja brzmi intrygująco. Czy dostanę jakieś bardziej szczegółowe wytyczne dotyczące stylu, wystroju, rozkładu pomieszczeń? Odpowiedziało jej pełne politowania spojrzenie Cruelli, a kiedy szefowa się odezwała, w jej głosie słychać było ton wyższości, jakby zwracała się do przedszkolaka, który nie potrafi sam założyć koszulki: – Panu Justyno, trochę samodzielności! Wybrałam panią do tego zadania właśnie dlatego, że miałam nadzieję, że osoba w pani wieku, dojrzała, nie będzie potrzebowała prowadzenia za rączkę i wykaże się inicjatywą, kreatywnością… Podkreślam jeszcze raz: kreatywnością, bo tylko tacy pracownicy mogą tworzyć załogę Konsultraku. – Czyli mam wolną rękę? – Justyna jej przerwała, nie mogąc dłużej znieść tego wyniosłego tonu. – Wspaniale, to prawdziwe wyzwanie i niezwykłe doświadczenie! Od kiedy mam zacząć?
Cruelli opadła szczęka. Spodziewała się szlochów, próśb i jęków (tak zareagowały wcześniej dwie pracownice, dzięki czemu mogła je zwolnić jako te, które nie chcą podejmować nowych wyzwań). Pełna entuzjazmu postawa Justyny zdenerwowała ją i całkowicie zepsuła jej nastrój. – Kiedy pani wykona raport z ostatniej kampanii – wycedziła. – No i oczywiście z tą wolną ręką proszę nie przesadzać, bo ogranicza panią budżet. W księgowości poinformują panią o jego wysokości i dadzą wszelkie wytyczne na temat faktur. – Cruella skupiła wzrok na leżącej przed nią teczce, dając tym samym do zrozumienia, że audiencja skończona. – Postaram się skończyć raport jak najszybciej. – Justyna postanowiła ją dobić, po czym z dźwięcznym „Do widzenia” na ustach wyszła z gabinetu. Spokoju wystarczyło jej tylko na dojście do końca korytarza. Poczuła skurcz żołądka. Biegiem dopadła toalety i zwymiotowała do sedesu. Przez chwilę klęczała przy muszli, kryjąc twarz w dłoniach, ale po kilku minutach wygładziła ubranie i wyszła z kabiny. Spojrzała na siebie w lustrze nad umywalką i pokręciła głową z niedowierzaniem. Umyła twarz, wypłukała usta i poprawiła włosy, które sterczały jej na wszystkie strony. Przez chwilę stała, oddychając głęboko, po czym wyjęła z kieszeni komórkę i wysłała SMS-a do Agnieszki: „Spotkanie kryzysowe u mnie o 18”. Po kilku sekundach przyszła odpowiedź: „Oki. Przynieść wino czy nalewkę?”. „TAK” – odpisała Justyna, wprawiając tym przyjaciółkę siedzącą za okienkiem banku na drugim końcu miasta w lekkie zdumienie. Jeszcze przez kilka minut doprowadzała się do porządku i uspokajała oddech, po czym wróciła do swojego pokoju i skupiła się na raporcie tak bardzo, że o czternastej trzydzieści naniosła ostatnie poprawki i wysłała plik na adres e-mail szefowej. Do momentu wyjścia z biura nie doczekała się potwierdzenia odbioru. Wracając do domu, odtwarzała sobie w głowie przebieg rozmowy z Cruellą i czuła, jak coraz bardziej narasta w niej
wściekłość. Włożyła do uszu słuchawki i włączyła muzykę, żeby choć na moment zagłuszyć natłok myśli. Miała ustawione losowe odtwarzanie utworów, ale ślepy los dobrze dopasował się do jej huśtawki nastroju, włączając najpierw agresywny Feuer Frei! zespołu Rammstein (przy każdym „bang – bang” Justyna wyobrażała sobie, że wali żeliwną patelnią w głowę Cruelli), później rozpaczliwie smutny Żwir Marii Peszek, przechodząc do optymistycznego Jaśniej Krzysztofa Zalewskiego, na gorzkim Głupi ja kończąc. – „Diabli miot z tej jędzy” – powtórzyła za Tomaszem Organkiem i jej wściekłość zmieniła się w postanowienie, że sobie poradzi i utrze nosa szefowej. *** Wieczorem, siedząc na miękkim dywanie w salonie, nie była już tak pewna siebie, kiedy relacjonowała zaskoczonej Agnieszce całe wydarzenie, raz po raz przerywając samej sobie i wyrzucając z siebie potok przekleństw. – Już nie żyję… Przecież to beznadziejne… – zakończyła melodramatycznie i wychyliła duszkiem kieliszek wina. – Dlaczego zaraz beznadziejne? Może nie będzie tak źle… – pojednawczym tonem stwierdziła Agnieszka. – Masz już trochę doświadczenia po tym projektowaniu mebli do salonu, poradzisz sobie. A poza tym na trzy miesiące stracisz z oczu tę jędzę. I… może poznasz tam kogoś fajnego? Justynę aż zatrzęsło ze złości. – Kogoś fajnego? Obawiam się, że to nie jest tego typu historia! – Jakiego typu? – zainteresowała się przyjaciółka. – No wiesz: piękne młode dziewczę wyjeżdża na głęboką prowincję i zastaje tam… skansen Hollywood. Miejscowy piekarz jak Brad Pitt, rzeźnik – Daniel Craig, leśniczy – Liam Neeson, na poczcie Keanu Reeves, w spożywczaku Ben Barnes, a najbliższy sąsiad do złudzenia przypomina
Colina Firtha… Wszyscy piękni, wrażliwi, a przy tym tak oczytani, że mogliby zasiadać w komisji od literackiego Nobla, gdyby tylko chcieli, ale nie chcą, bo kochają pracę na roli. A jak nie pracują na roli – ze śpiewem na ustach, oczywiście, i to nie byle jakim, tylko wykonywanym ciepłym, męskim barytonem – to rzeźbią swoje boskie ciała, rąbiąc drewno na opał, albo przesiadują w bibliotece, albo snują filozoficzne rozważania o sensie życia, słuchając przy tym Mozarta… A wieczorami piszą wiersze albo malują piękne pejzaże… Za to nocami stają się prawdziwymi demonami seksu, przy których Rasputin to nieśmiały prawiczek. I wszyscy mają jedno pragnienie: zaopiekować się biedną dziewczyną, przeżywać z nią gorące miłosne uniesienia i zapewnić jej dobrobyt – bo oczywiście każdy jest bajecznie bogaty, a pracę swą przyziemną wykonuje tylko tak, żeby czymś zapełnić puste dni. – No, świetnie zaprezentowałaś realia polskiej wsi, prawie jak Orzeszkowa! Zapomniałaś tylko o Seanie Connerym, a przecież i starsi mężczyźni mogą być interesujący! – Bo do sołectwa dziewczę jedzie dopiero w drugim rozdziale! – Justyna walnęła pięścią w stół, po czym rozkleiła się zupełnie. – Niech to szlag trafi, Agnieszka! Tu jest samo życie: wredna szefowa jest wredną szefową, a nie głęboko skrzywdzoną przez los anielicą, która pod maską okrucieństwa skrywa złote serce… A zadupie – jest zadupiem. I to ja tam wyląduję, a nie jakaś Monica Bellucci… I to właśnie teraz, gdy wreszcie poczułam, że znalazłam swoje miejsce na ziemi… Już widzę tę zżeraną przez korniki gnijącą szopę z walącym się dachem i wychodkiem dwadzieścia metrów dalej… W samym sercu krainy, gdzie psy dupami szczekają i gdzie zawracają wrony. – Potraktuj to jako jedną z tych twoich tabelek do uporządkowania, które tak lubisz! – powiedziała Agnieszka, a stanowczość w jej głosie sprawiła, że Justyna poczuła mały powiew optymizmu. – Trzy miesiące to nie wieczność, zawsze na weekendy możesz wracać do domu. Pomogę ci, jak będzie trzeba, albo podeślę Krzyśka. On jest co prawda do bani w pracach remontowych, ale może cię wyręczyć w dogadywaniu się z majstrami. Nie łam się,
dziewczyno. Jeszcze pokażesz tej francy! Krzysiek był od dwunastu lat mężem Agnieszki i rzeczywiście talentu do prac remontowo-naprawczych nie posiadał za grosz. Potrafił za to fenomenalnie gotować (nie zostawiając przy tym pobojowiska w kuchni), a umyte przez niego okna lśniły tak, że ich blask był prawdopodobnie widoczny z orbity okołoziemskiej. Pracował w firmie farmaceutycznej jako przedstawiciel handlowy i miał taki dar przekonywania, że nawet rodziców dziesięciorga dzieci byłby w stanie namówić na zakup suplementu zwiększającego płodność. Po kilku następnych kieliszkach wina Justyna uwierzyła, że jej misja nie jest tak zupełnie beznadziejna. W jej sercu pojawiła się nadzieja, która po chwili (i następnej lampce wina) przeszła w wizję wielkiego sukcesu. Oczyma wyobraźni ujrzała okazały pensjonat położony w malowniczej okolicy, tłum dziennikarzy i prezydenta miasta przecinającego wstęgę podczas uroczystego otwarcia, które uświetnił występ Lady Gagi. *** Jeszcze tego wieczora po wyjściu Agnieszki poświęciła kilka godzin na przeglądanie zasobów internetu w poszukiwaniu dobrych rad dotyczących aranżacji wnętrz, zatrudniania ekip remontowych, rozwiązywania problemów z osiedlającymi się w opuszczonych domach łasicami, żmijami i robalami oraz życia w leśnej głuszy. Zamówiła parę preparatów przeciw kleszczom, karaluchom i komarom, cały zestaw książek, które miały umilić jej czas w Drzewiu, oraz poradniki Twój własny pensjonat w pigułce, Jak przetrwać w dziczy, Pozbądź się dzikich lokatorów z twojego domu i Remontowe ABC. To jeszcze bardziej podniosło ją na duchu, ale mimo wszystko czuła narastającą panikę na myśl o zamieszkaniu samotnie w leśnej głuszy i nadzorowaniu prac remontowych. Kilka razy podczas bezsennej nocy pojawiła się nawet w jej sercu pokusa, żeby rzucić Cruelli w twarz wypowiedzeniem i olać to wielkie zadanie, ale na myśl o triumfującej minie szefowej zaciskała pięści i powtarzała sobie, że da radę.
Rozdział 2 Następne dni upłynęły Justynie na pakowaniu się, domykaniu spraw w pracy, przyjmowaniu kondolencji od współpracowników i odbieraniu telefonów od znajomych i zatroskanych rodziców, którzy bardzo się martwili, jak ich mała córeczka (w końcu trzydzieści osiem lat to żaden wiek!) da sobie radę samiuteńka, w jakiejś głuszy, z dala od domu i bliskich. – Co to za podła jędza! – biadoliła mama, wysyłając pod adresem Cruelli najrozmaitsze epitety, jak na nią – całkiem mocne. – Przecież takie zadanie należało dać mężczyźnie, a najlepiej dwóm! Nikt by się dobrze nie czuł w takich warunkach, a cóż dopiero samotna kobieta! Użeranie się z ekipami remontowymi, hydraulikami i elektrykami, no i jeszcze jakieś pustkowie. To podłość! – Draństwo! – wtórował jej oburzony tata. – Złóż zaraz wypowiedzenie, nie przyjmuj tego zadania! Na pewno znajdziesz jakąś inną pracę, a jak nie – to my ci z mamą pomożemy! Zawsze możesz wrócić do domu, twój pokój tu na ciebie czeka. Przecież nie można tak człowiekiem pomiatać, zlecać mu zadania ponad siły! Tą wypowiedzią tata wyzwolił nieznane dotąd pokłady mocy w duszy
Justyny, która wyobraziła sobie siebie jedzącą z butelki ze smoczkiem kaszkę podgrzaną do odpowiedniej temperatury przez mamę. A w kolejnej wizji zobaczyła tatę wręczającego jej kieszonkowe, żeby mogła sobie kupić lody. Nie miała wyjścia: musiała sobie poradzić i przyjąć wyzwanie na klatę! Brat Justyny nurkował właśnie na rafie na drugim końcu świata, ale wysłał jej pocieszającego e-maila z deklaracją, że jak tylko wróci do kraju – przyjedzie do Drzewia i pomoże jej, jeśli będą jakiekolwiek problemy. – Dasz radę, siostra! Kto, jak nie ty? – zakończył w swoim stylu. Wszystko to podniosło Justynę na duchu i znacznie poprawiło jej nastrój, po tym jak cała odwaga, przekora i brawura, które wstąpiły w nią w gabinecie Cruelli i po wieczorze z Agnieszką, gwałtownie wyparowały, pozostawiając tylko przerażenie, panikę i szereg wątpliwości. Ostatni wieczór przed wyjazdem spędziła w kawiarni, gdzie zaprosili ją koledzy i koleżanki z pracy, chcąc okazać jej solidarność i wesprzeć. Wznosili toasty, życząc jej powodzenia, a recepcjonistka Kasia podarowała jej ręcznie wykonaną szmacianą laleczkę ubraną w elegancki szary kostium, namawiając do podjęcia praktyk voodoo. – Jedna szpila w tyłek na pewno nie zaszkodzi! – szepnęła. – W tyłek to dla niej zbytek łaski – skomentowała ciemnowłosa Karolina z działu marketingu. – Lepiej prosto w oko jędzy! Justyna unikała picia alkoholu, wiedząc, że następnego dnia czeka ją prowadzenie samochodu, pochłonęła za to kilka ciastek i czuła, że brzuch robi jej się wielki jak balon. Przyglądała się swoim rozbawionym kolegom i koleżankom i pomyślała, że jeszcze nigdy nie widziała ich tak zgodnych i wyluzowanych. – Jesteśmy z tobą! Justyna, jesteśmy z tobą – zaczęli skandować, niczym kibice na stadionie, mocno już podpici panowie z działu IT. – Mam nadzieję, że jak wrócę, nie będziecie musieli śpiewać „Nic się nie stało…”. – Justyna się uśmiechnęła.
Na zakończenie wieczoru Kasia wzniosła uroczysty toast: – Żebyś nam, Justynko, taki luksus na tym zadupiu urządziła, żeby Cruellę na miejscu szlag jasny trafił! – Postaram się! – zawołała Justyna, dziarsko salutując. W takim nastroju kładła się spać ostatniej nocy w swoim przytulnym mieszkanku, choć zanim zasnęła, przez jej głowę przewinęło się kilka czarnych scenariuszy zakładających brak bieżącej wody, prądu, dachu oraz obecność dzikich lokatorów w postaci węży, borsuków, łasic, wiewiórek i co tam jeszcze w lesie żyje. Będąc już na granicy jawy i snu, usłyszała jeszcze donośny łomot z mieszkania sąsiadki, ale po raz pierwszy udało jej się zlekceważyć wszystkie odgłosy i zasnąć twardym, mocnym snem. Śniło jej się, że dworek w Drzewiu okazał się wiatą wspartą na czterech rachitycznych słupach, które gięły się do ziemi pod najdelikatniejszym nawet podmuchem wiatru i rozsypały się w pył w momencie, gdy Justyna zbliżyła się na odległość jednego metra. *** W rzeczywistości nie było wcale tak źle. Przynajmniej jeśli chodzi o dom, bo miejsce, w którym stał, rzeczywiście było końcem świata. Dwie godziny po opuszczeniu miasta Justyna wjechała w las, który ciągnął się przez wiele kilometrów. Po pewnym czasie przestała nawet liczyć mijane po drodze maleńkie wioski i miasteczka. Dopiero kiedy GPS wskazał, że do Drzewia pozostało dziesięć kilometrów, uważniej przyjrzała się okolicy, rejestrując w mijanej wsi coś w rodzaju małego centrum handlowego ze sklepem żelaznym, spożywczym, odzieżowym i apteką. Przed tabliczką „Drzewie 10 km” dostrzegła też szyld reklamowy firmy Midas oferującej kompleksowe usługi remontowe i zapisała sobie numer telefonu, postanawiając, że da szansę miejscowym przedsiębiorcom. Wjechawszy do Drzewia, zaczęła uważnie rozglądać się za czymś, co przypominałoby dworek, ale majaczące w oddali domki były małe i skromne, a wkrótce wszelkie zabudowania się skończyły i samochód ponownie wjechał w gęsty las.
GPS po około minucie od minięcia znaku „Drzewie wita” oznajmił koniec trasy. Była już o krok od paniki, kiedy między drzewami zobaczyła grupkę dzieciaków. – Wiecie, jak znajdę adres Drzewie 15? – wykrzyczała przez otwarte okno, ale w jej głosie nie było zbyt wielkiej nadziei. Chudy wyrostek o rudej czuprynie, który wyglądał na jakieś dziesięć lat i był chyba najstarszy, ruszył w kierunku jej samochodu, a za nim piątka pozostałych. – A co tam jest? – odpowiedziała pytaniem pyzata, mniej więcej pięcioletnia blondynka, która wyglądała, jakby całym ciałem zbierała jagody, bo wszędzie miała granatowo-brązowo-czerwone plamy. – Taki stary dwór. W sześciu parach oczu pojawił się błysk zrozumienia, a sześć niesamowicie brudnych rąk jednocześnie wskazało kierunek, z którego Justyna właśnie przyjechała. – Musi pani zawrrrrócić i skrrręcić tuż za słupem z prrrrądem! – powiedziała stanowczo pyzata, mocno akcentując każdą głoskę „r”. – W którą stronę mam skręcić? Pytanie na moment zbiło dziewczynkę z tropu. Przymknęła oczy i wykonała ręką ruch, jakby podnosiła do ust łyżkę zupy. – W prrrrawo! – zawołała z zadowoleniem, dla pewności jeszcze raz wiosłując niewidzialną łyżką w powietrzu. Reszta dzieciaków pokiwała głowami. – A potem będzie taka kapliczka z krzywym Jezuskiem, to tam znowu trzeba skrrrręcić w prrrrawo i już prrrrawie będzie dwórrrrr. – Dziękuję! – Popatrzyła na nich, trochę niepewna, czy z niej nie żartują. – Sprzedacie mi trochę jagód? – Nie ma sprawy! – Rudzielec podał jej pełny słoiczek półlitrowy. – Dwadzieścia złotych będzie dobrze?
Zapłaciła trzydzieści, mając nadzieję, że jeśli robią ją w balona, to ruszy ich sumienie. Nikt jednak nie wyglądał, jakby coś go trapiło, więc położyła słoik z jagodami na siedzeniu obok i ruszyła wskazaną drogą. Po dwóch minutach minęła „słup z prądem”, po kolejnych pięciu – kapliczkę z wyjątkowo nieudaną rzeźbą Jezusa frasobliwego. Głowa była stanowczo zbyt wielka w stosunku do reszty ciała, na dodatek na twarzy Zbawiciela malował się grymas, który sugerował zatrucie pokarmowe albo początek ataku szaleństwa. „No cóż… Może ludowy rzeźbiarz pracował na akord. Albo miał wielkie chęci, ale żadnego talentu…” . Dworek w Drzewiu nie stał – jak się okazało – w sercu wsi, lecz na jej obrzeżach, z dala od innych zabudowań, w samym środku puszczy, u podnóża niewielkiego wzniesienia. Wiodła do niego szeroka leśna droga, zupełnie nieutwardzona, a więc po deszczu pewnie i nieprzejezdna. Nawet tego dnia – choć od tygodnia nie padało – samochód Justyny trochę protestował, buksując kołami w piaszczystym podłożu i wzniecając tumany kurzu. Widząc na horyzoncie wielką, żelazną bramę z pięknie wyrzeźbionym numerem 15, Justyna odetchnęła z ulgą. „Dzieciaki nie ściemniały…”. Wysiadła z samochodu i wyciągnęła ciężki pęk kluczy, które ze słodkim uśmieszkiem i życzeniami „powodzenia” wręczyła jej poprzedniego dnia Cruella. Za czwartym razem trafiła na właściwy – wielki, żelazny, zakończony głową lwa. Otworzyła furtkę i przy wtórze upiornego skrzypienia zardzewiałych zawiasów weszła na posesję. Teren był – zgodnie z przewidywaniami – bardzo zapuszczony, ale dom prezentował się dobrze. Okazały piętrowy budynek z malowniczą werandą zbudowano z drewna i pięknego kamienia o ciepłej beżowej barwie, a drewniany dach wyglądał bardzo solidnie. Obok dworku stała znacznie mniejsza i skromniejsza służbówka.
Posiadłość otaczał zupełnie zdziczały ogród. Wzdłuż szerokiej ścieżki królowały pokrzywy i nieznane Justynie z nazwy trawy i krzaki. Schody na werandę zasłaniały bujne, wysokie malwy. Justyna delikatnie je odsunęła, nie chcąc połamać kwiatów, i ruszyła w stronę drewnianych drzwi, ozdobionych srebrną kołatką. Tym razem bezbłędnie trafiła na właściwy klucz. Drzwi otworzyły się z lekkim oporem, a pierwszą rzeczą, jaką za nimi zobaczyła, była pajęcza sieć zasnuwająca wejście. Na jej tle migotały drobinki kurzu, które uniósł w powietrze podmuch wiatru. Cofnęła się do ogrodu, podniosła złamaną gałązkę jakiegoś krzewu i zerwała pajęczynę, z obrzydzeniem zauważając na patyku również jej twórcę – wyjątkowo dorodnego czarnego pająka. Rzuciła gałąź jak najdalej od domu i weszła do środka, zostawiając otwarte drzwi, by pozbyć się wszechobecnego w pomieszczeniach nieprzyjemnego zapachu stęchlizny. Czuła się nieswojo, wchodząc do opuszczonego dworku, i w tym momencie żałowała, że odwiodła ojca od planów towarzyszenia jej w pierwszych dniach w Drzewiu. Tata chciał wziąć urlop i opiekować się swoją córeczką, jak za dawnych lat, ale Justyna przekonała go, że – przynajmniej na początku – lepiej będzie, gdy rozejrzy się sama. – Nie wiadomo, co tam zastanę, tato. Może w ogóle nie będzie gdzie spać i będę musiała szukać noclegu gdzieś na wsi? – tłumaczyła. Nie chciała, żeby tata marnował urlop na pracę, a poza tym wiedziała, że – poza wsparciem psychicznym, które oczywiście było nie do przecenienia – w niewielu sprawach będzie mógł jej pomóc. Nie był typem majsterkowicza, zaradność też nie była jego mocną stroną – pracował jako księgowy i świetnie sobie radził z obliczeniami, kosztorysami i podatkami, ale kwestie praktyczne były w ich rodzinie na głowie mamy. To ona zawsze dzwoniła po fachowców, kiedy w domu coś się psuło, ona decydowała, kiedy należy zrobić remont, wymienić jakieś sprzęty, oddać samochód do przeglądu. Zresztą w związku z wyjazdem Justyny do Drzewia to mama w końcu storpedowała plany taty, przypominając mu o braku technicznych umiejętności, a także o rozmaitych dolegliwościach, które na takim odludziu mogą stać się przyczyną poważnych problemów:
– Jak cię znowu strzyknie i nie będziesz się mógł wyprostować, to co tam w tej dziczy zrobicie? W efekcie Justyna przyjechała do dworku sama, ale ojciec wymógł na niej przysięgę, że wezwie go, gdyby tylko poczuła, że jego obecność jednak się przyda. „Szkoda, że cię tu nie ma, tato…” – pomyślała, przekraczając próg. Wnętrze domu ją zaskoczyło – było zupełnie puste. Ani śladu mebli, dywaników, obrazów. Kamienna podłoga, kamienne ściany – także zupełnie puste, jeśli nie liczyć zwisających wszędzie girland pajęczyn i unoszącego się kurzu. – No to szkoda, że nie wpakowałam do bagażnika chociaż materaca… – stwierdziła, rozglądając się smętnie, i ruszyła na obchód domu, otwierając przy okazji wszystkie dostępne okna, żeby pozbyć się nieprzyjemnego zapachu. Wszędzie zastawała tę samą pustkę, odmianą było tylko to, że pokoje – w przeciwieństwie do obszernego holu – miały drewnianą podłogę i ściany. Wszystkie były bardzo przestronne i jasne – światło słoneczne wpadało do środka przez duże, nieco podniszczone okna. Jednak w następnym pomieszczeniu, do którego prowadził szeroki korytarz wyłożony kamiennymi płytami, czekała ją ogromna niespodzianka: nowocześnie, wręcz futurystycznie urządzona kuchnia. Ze zdumieniem otwierała kolejne chromowane szafki i drzwiczki, odkrywając piekarnik, płytę grzewczą, lodówkę, zmywarkę i mikrofalówkę, komplety naczyń, garnków i sztućców. Były nawet przyprawy – ułożone na dużym, chromowanym stojaku. Wszystko mocno zakurzone. „Komu przyszło do głowy urządzić to w taki sposób?” – zachodziła w głowę, bo wnętrze rzeczywiście w najmniejszym stopniu nie pasowało do tego domu: wszędzie królowały metal, szkło i chrom. Pod oknem stał wysoki – oczywiście chromowany – stół i cztery barowe krzesła na wysokich, pogiętych wymyślnie nóżkach. Odnotowała w myślach, że to paskudztwo jak
najszybciej trzeba będzie zastąpić solidnym drewnianym stołem i normalnymi krzesłami. Po dokładnym zlustrowaniu kuchni stwierdziła, że prawdopodobnie wystarczy wymienić metalowe szafki na drewniane – i wszystko zrobi się w miarę spójne, tym bardziej, że podłoga wyłożona była naturalnym kamieniem. Podłączyła lodówkę do prądu i po chwili usłyszała ciche buczenie. Z ulgą stwierdziła też, że w kranie jest bieżąca woda – zarówno zimna, jak i ciepła. Podniesiona na duchu ruszyła do kolejnego pomieszczenia. Otworzyła drzwi i aż ją zatkało na widok gigantycznej kabiny prysznicowej wyposażonej w dziwaczne urządzenia jak z filmu SF oraz równie gigantycznej wanny, toalety i umywalki o fantazyjnych kształtach. „Poprzedni właściciel miał chyba jakiś kompleks…” – pomyślała, dotykając srebrnych kafelków na ścianie. Ze zdumieniem stwierdziła, że w szafce nad zlewem stoją otwarte tubki kremów, których wygląd świadczył o tym, że ich termin przydatności dawno minął. Kolejne pomieszczenie wywołało w niej uczucie ulgi: była to w pełni umeblowana sypialnia. Justyna przekroczyła próg i poślizgnęła się na wyłożonej biało-srebrnymi błyszczącymi płytkami podłodze. Z trudem odzyskała równowagę i już znacznie wolniejszym krokiem przemierzyła pokój. Na środku królowało ogromne małżeńskie łoże zaścielone jedwabną narzutą, a całą jedną ścianę zajmowała wielka szafa z lustrzanymi drzwiami, które odbijały wnętrze pokoju, przez co jego przestrzeń wydawała się nieograniczona. Naprzeciwko łóżka było duże okno z widokiem na tylną część ogrodu i ścianę lasu, który zaczynał się tuż za nim. Justyna pomyślała, że miło będzie się obudzić, mając przed oczami taki widok. Później skierowała wzrok na ogromne łoże i jeszcze raz obrzuciła uważnym spojrzeniem cały pokój. „No to przynajmniej problem spania się rozwiązał…” – odetchnęła, patrząc na siebie w ogromnym lustrze. Kiedy otworzyła lustrzane drzwi, uniosła brwi ze zdumienia – szafa była pełna ubrań męskich i damskich, w szufladach leżała bielizna i biżuteria, a w dolnej części szafy – kilkanaście
par butów, głównie damskich. Wszystko wyglądało tak, jakby poprzedni właściciele po prostu wyszli gdzieś na moment. Poczuła się nieswojo. Wyciągnęła wieszak z różową sukienką i zdumiał ją jej maleńki rozmiar. Doszła do wniosku, że właściciele musieli mieć córeczkę. Odłożyła sukienkę do szafy i wyszła z pokoju, znów ślizgając się na błyszczącej podłodze. Reszta domu nie skrywała już żadnych niespodzianek – masywne drewniane schody prowadziły na piętro, gdzie na urządzenie czekało sześć sporych i zupełnie pustych pokoi. Kolejne trzy bardzo duże pomieszczenia odkryła na poddaszu, gdzie zauważyła również strome schody prowadzące na strych. Wspięła się tam, ale tylko zerknęła do środka, nie wchodząc głębiej, bo leżało tam mnóstwo tekturowych i drewnianych pudeł, skrzyń i rozmaitych sprzętów pokrytych tak gęstą warstwą kurzu i pajęczyn, że stłumiła ciekawość i szybko opuściła poddasze – zwłaszcza gdy na środku podłogi zauważyła tłustego, czarnego pająka. „Żeby tę cholerną Cruellę szlag trafił…” – pomyślała i wyszła z domu, żeby wprowadzić za bramę samochód i wnieść bagaże. W głowie kołatało jej się milion myśli, których jeszcze przybyło, kiedy otworzyła garaż, urządzony dość dziwnie: z chromowanymi kolumnami pośrodku, z podłogą i ścianami z jakiegoś połyskliwego tworzywa. Jedynym źródłem światła były otwarte drzwi, więc w pomieszczeniu panował półmrok. – O, w mordę, ktoś naprawdę miał fantazję! – skomentowała, a jej głos odbił się echem pośród pustych ścian wyłożonych szaro-srebrną glazurą. – Szkoda tylko, że zamiast stawiać głupie kolumny, nie zamontował porządnego oświetlenia… Na tym eksploracja włości się skończyła, bo do służbówki nie pasował żaden z kluczy, a przed bramą wjazdową pojawiła się ekipa do zamontowania internetu i telefonu, którą Justyna przezornie zamówiła jeszcze z własnego mieszkania, uznając, że kiedy będzie miała kontakt ze światem, łatwiej znajdzie wszystkie potrzebne do remontu ekipy. Panowie uwinęli się w godzinę. – Gdyby pani czuła się samotna w nocy, to ma pani nasz telefon! – rzucił
na odchodnym jeden z monterów, a jego koledzy zarechotali. – Taaa, na pewno skorzystam – mruknęła pod nosem Justyna, zamykając za nimi bramę. Resztę dnia poświęciła na rozpakowywanie swoich rzeczy i porządki, bo wszystkie meble, ściany i podłogi pokrywała gruba warstwa kurzu. „Czy oni tu nigdy nie sprzątali?” – myślała, wykręcając szmatę i patrząc na spływającą do zlewu czarną wodę. Po gruntownym umyciu półek przeniosła wszystkie ubrania poprzedników do jednej części szafy, a sama zaanektowała dla siebie drugą. Zdecydowała też, że schowa w szafie pościel wcześniejszych właścicieli. Kiedy zdjęła narzutę, nad łóżkiem uniosła się tak gęsta chmura pyłu, że Justyna się rozkaszlała i zaczęły jej łzawić oczy. Stała przez chwilę, prawie oślepiona, czekając aż drobinki osiądą na ziemi i znów będzie można swobodnie oddychać. Gdy kurz opadł, spotkało ją kolejne zdumienie: na atłasowej pościeli leżała bielizna nocna: po lewej stronie łoża seksowna, kusa koronkowa koszulka, po prawej – bokserki i podkoszulek. Justyna zwinęła je wraz z pościelą w duży rulon i upchnęła w „ich” części szafy – jak zaczęła to określać, a łoże zaścieliła przywiezioną przez siebie pościelą, która zginęła na ogromnej powierzchni. Wcześniej dokładnie zbadała materac i okolice łóżka, czy nie kryją się w okolicy krewni potwora ze strychu albo jacyś inni lokatorzy. Strefa była bezpieczna, jeśli nie liczyć dwóch szczypawek, które próbowały niepostrzeżenie przemknąć spod łóżka pod szafę. Nie pozwoliła im na to. Wieczorem połączyła się z Agnieszką przez Skype’a. – No i jak? – zapytała zaciekawiona przyjaciółka, usiłując wypatrzeć zza pleców Justyny jakieś cuda miejscowej architektury. Justyna podniosła laptop i powoli obróciła go wokół. – Jak widać. – Wzruszyła ramionami. – Nie jest tragicznie, Ella musiała chyba przegapić fakt, że dom jest w całkiem niezłym stanie technicznym – przynajmniej tak mi się wydaje, bo nie zauważyłam dziur w ścianie, grzyba