Powieść tę dedykuję mojemu bratu Rossowi, za jego nieustająco znakomity
humor, za jego stoicki spokój oraz za to, że szczodrze podzielił się ze mną
swą bardzo niewielką porcją piwa masato, wytwarzanego z przeżutego
manioku i ludzkiej śliny na pływającym rynku w Belén, dzielnicy Iquitos.
„Wydaje się, że nowy zakon rycerski narodził się ostatnio w Oriencie.
[Jego członkowie] nie obawiają się śmierci; oni tęsknią za śmiercią”.
św. Bernard z Clairvaux o templariuszach, AD 1135
OD AUTORA
Rytuał babiloński to fikcja literacka, ale czerpiąca inspirację z wielu
autentycznych źródeł historycznych, archeologicznych i kulturowych, a w
szczególności:
Świątynia Bruer, siedziba preceptorii templariuszy, z dawien dawna słynie
jako nawiedzona ruina, siedlisko zła. W dziewiętnastym wieku miejscowy
antykwariusz, wielebny Oliver, odkrył w jej murach szkielety z czasów
średniowiecznych; doszedł do wniosku, że to szczątki nieszczęśników,
których najpierw torturowano, a następnie żywcem pogrzebano.
Kościółek Nosse Senhora de Guadalupe w regionie Algarve w południowej
części Portugalii był prywatną kaplicą Henryka Żeglarza, jednego z
pierwszych wielkich europejskich odkrywców. Znaczenia rzeźb
umieszczonych pod jego sufitem nigdy nie wyjaśniono.
Kultura Moche, która rozkwitała na pustyniach w północnej części Peru
między piątym a dziewiątym wiekiem naszej ery, jest bodaj
najdziwaczniejszą ze wszystkich znanych cywilizacji prekolumbijskich.
Jednym z najbardziej osobliwych aspektów religii Moche był
skomplikowany rytuał zwany Ceremonią Ofiary.
PODZIĘKOWANIA
Podziękowania należą się licznym pisarzom, z których prac korzystałem,
tworząc niniejszą powieść. Są wśród nich: Steve Bourget, Wade Davis
(zwłaszcza!), John Hemming, Juan Atienza, Ed Vulliamy, Daniel Everett,
John Simpson, Johann Reinhard, Michael Wood, Malcolm Beith, David
Grann, Steve Monaghan i Peter Just, David Carrasco, Steve Simpson,
Marcello Spinella, Hugh Schultes, Martin Carver, Albert Hoffman i wielu
innych.
Moje podróże po północnym Peru byłyby praktycznie niemożliwe, gdyby
nie pomoc biura podróży therealperu i gdyby nie noclegi w górnym biegu
Amazonki, oferowane przez Exploramę. Wdzięczność winien jestem także
nieznajomemu mężczyźnie, który pomógł mi wykopać mój wóz – rzekomo z
napędem na cztery koła – gdy ugrzązłem w lesie Pomac w Lambayeque, w
Peru. Dziękuję też Jenny Green za pokazanie mi tego, co najlepsze i
najgorsze w Meksyku, oraz Mikelowi Babiano Lopezowi de Sabando za
pomoc w tłumaczeniach hiszpańsko-angielskich.
Przede wszystkim jednak składam podziękowania licznej grupie świetnych
archeologów i uczonych innych dziedzin, którzy w ostatnim dwudziestoleciu
– często podejmując ogromne ryzyko – wydzierali ziemi relikty kultury
Moche, by odtworzyć wierzenia i rytuały tej zaiste niezwykłej cywilizacji.
1
TRUJILLO, PERU
Była to lokalizacja niezwykła jak na muzeum: pod stacją benzynową
koncernu Texaco, tam, gdzie nędzne przedmieścia Trujillo spotykają się z
chłodnymi i mglistymi pustyniami północnej części Peru, w ziemi jałowej
betonowych magazynów i podejrzanych barów. Co ciekawe, to dziwne,
niezrozumiałe ukrycie sprawiało, że Museo Casinelli wydawało się miejscem
jeszcze bardziej intrygującym, niejako tajnym muzeum.
Jessica lubiła tu bywać; odwiedzała muzeum za każdym razem, gdy
przyjeżdżała z Zany do Trujillo. Tego dnia pamiętała o zabraniu aparatu
fotograficznego, który miał jej pomóc w zebraniu kluczowych dowodów.
Otworzyła drzwi na tyłach budynku stacji i uśmiechnęła się do niemłodego
już kustosza, który wstał i jak zwykle uprzejmie się ukłonił.
– A, señorita Silverton! Znowu u nas? Chyba spodobała się pani nasza,
heh, sprośna ceramika?
Wzruszyła ramionami, lekko zakłopotana. Kustosz uśmiechał się jakby
drwiąco.
– Niestety, klucze mam w innym biurku… Un minuto.
– Jasne.
Pablo zniknął na zapleczu. Czekając, Jessica zerknęła na wyświetlacz
telefonu, bodaj piąty raz tego dnia. Oczekiwała ważnej wiadomości od
Steve’a Venturiego, najlepszego antropologa sądowego, jakiego znała.
Tydzień wcześniej, gdy przyjechała do Trujillo z Zany, gdzie prowadziła
badania wśród piramid, przywiozła ze sobą skrzynkę kości sprzed tysiąca
pięciuset lat, pamiętających czasy kultury Moche. Paczkę natychmiast nadała
do Kalifornii, do swego dawnego mentora z UCLA, Venturiego.
A teraz czekała na odpowiedź. Czy miała rację w sprawie kręgów
szyjnych? Czy jej odważna hipoteza była sensowna? Niepokój towarzyszący
czekaniu na werdykt stawał się już nieznośny. Jess czuła się jak nastolatka
tuż przed ogłoszeniem wyniku egzaminu.
Uniosła głowę znad milczącego telefonu. Pablo wrócił do gabinetu, niosąc
dwa klucze – jeden mały, drugi duży. Mrugnął, podając je Jessice.
– ¿La sala privada?
Jej postępy w hiszpańskim były raczej mierne i dlatego zwykle rozmawiała
z uprzejmym kustoszem po angielsku, ale to pytanie zrozumiała bezbłędnie.
Prywatny pokój.
– ¡Si!
Przyjmując klucze, zauważyła, że Pablo dostrzegł nieznaczne drżenie jej
ręki.
– To nic. Potrzebuję coli.
– ¿La diabetes? – spytał kustosz, marszcząc brwi.
– Naprawdę nic poważnego.
Pablo się rozchmurzył.
– Do zobaczenia.
Zeszła po stopniach do podziemnego muzeum i po omacku otworzyła
zamek większym kluczem.
Gdy włączyła światło, jego ciepły blask wydobył z mroku osobliwy zbiór
staroperuwiańskiej ceramiki, tekstyliów i innych pamiątek z przeszłości,
będących dziełem prekolumbijskich kultur Moche, Wari oraz Chimú.
Ze słoja spojrzał na Jess wykrzywiony pyszczek wysuszonego małpiego
płodu.
Starała się nie patrzeć w stronę tego eksponatu; zawsze budził w niej lęk.
Możliwe zresztą, że to wcale nie była małpa – może smutna twarzyczka
należała do zmumifikowanego leniwca albo zmutowanego płodu ludzkiego,
zakonserwowanego jako ponura ciekawostka przez José Casinellego.
Szybkim krokiem minęła słój i podeszła do przeszklonych witryn, w
których ustawiono zabytkową ceramikę i inne skarby. Były tam kamienne
tłuczki pamiętające czasy kultury Chavin, ozdobne płótna pogrzebowe ludu
Nazca, mieniące się wyblakłym fioletem i purpurą oraz krótki fragment
pisma quingnam, zapomnianego języka Chimú. Sięgnęła po swój nowy
aparat i poruszyła pokrętłem, by skompensować słabe oświetlenie.
Pracując, wspominała swą pierwszą wizytę w tym miejscu, tę sprzed
sześciu miesięcy, kiedy zaczynała swój urlop naukowy. Jego celem były
badania antropologiczne znalezisk z prekolumbijskiej epoki kamiennej, w
północnej części Peru, a także badania porównawcze dawnych kultur
religijnych Ameryki Południowej. Była wtedy praktycznie debiutantką,
nieprzygotowaną na szok, który ją tu czekał: na dziwaczność pamiątek
preinkaskiego Peru, a zwłaszcza ludu Moche i jego niesławnej „sprośnej
ceramiki”.
Nadeszła pora na odwiedziny w „prywatnym pokoju”.
Wyjęła z kieszeni mniejszy klucz. Za skrzypiącymi drzwiami znajdowało
się mniejsze i ciemniejsze pomieszczenie.
Niewielu ludzi odwiedzało maleńkie Museo Casinelli, a jeszcze mniej było
tych, którzy zaglądali do sala privada. Nawet teraz dawało się wyczuć
delikatną aurę zakłopotania wokół zgromadzonych tu artefaktów kultury
Moche, znanych jako cerámicas eróticas. Z całą pewnością były to
przedmioty zbyt szokujące, by można było pokazywać je dzieciom, a
konserwatywni peruwiańscy katolicy uważali je za obsceniczne dzieło diabła
i najchętniej widzieliby je rozbite w drobny mak. Właśnie dlatego
przechowywano je w ciemnej, niedostępnej salce, głęboko w trzewiach
podziemnego muzeum.
Jess przyklęknęła i zmrużyła oczy, przygotowując się na kolejny szok.
Pierwszy rząd tworzyły naczynia zdobione malowidłami dość
niepokojącymi, ale pozbawionymi seksualnego podtekstu. Po lewej stał
zgrabny, misternie rzeźbiony, czarno-złoty kubek w kształcie męskiej głowy
bez nosa i warg. Pośrodku – scenka z kruchej glinki, przedstawiająca
składanie ofiary z ludzi, z rozczłonkowanymi zwłokami u podnóża góry.
Nieco dalej – mężczyzna przywiązany do drzewa, a przy nim sęp
wydziobujący mu oczy. Jessica starannie ustawiła aparat i sfotografowała
ostatni eksponat.
Obrazy utrwalone w tych glinianych drobiazgach były niepokojące, ale
wszystko to mieściło się w normie szalonej ceramiki Moche. Prawdziwie
szokujące pamiątki tej kultury, cerámicas eróticas, stały na sąsiednich
półkach.
Przesuwając się niespiesznie wzdłuż nich, Jess wykonała dziesiątki
fotografii. Dlaczego Moche zadali sobie tyle trudu, by utrwalić te erotyczne
perwersje? Seks ze zwierzętami. Seks ze zmarłymi. Seks między szkieletami.
Może wszystko to było metaforą, a może nawet żartem? Bardziej
prawdopodobne było jednak to, że erotyczna ceramika była wyrazem
fantazji, rodzajem mitologii. Odpychająca i fascynująca zarazem.
Pogrążona w myślach Jessica dokończyła sesję zdjęciową, tym razem
używając flesza, by doświetlić zakurzone witryny. Tak, Museo Casinelli
spełniło swoje zadanie, jak zawsze zresztą. Pozostała satysfakcja z dobrze
wykonanej roboty. Słusznie postąpiła, podejmując rok wcześniej decyzję o
wyjeździe do północnego Peru, ku granicom poznanej historii, w strony
stanowiące bodaj ostatnią wielką terra incognita archeologii i antropologii,
skarbnicę niepoznanych jeszcze kultur i nietkniętych stanowisk
wykopaliskowych.
Wyłączywszy światło, wycofała się z podziemnej skarbnicy. Pablo wciąż
siedział na górze, usiłując wysłać SMS-a. Przerwał te wysiłki, by uśmiechnąć
się do Jess.
– Skończone?
– ¡Si! Gracias, Pablo.
– W takim razie potrzebna pani teraz glucosa. Jako przyjaciel muszę się o
panią troszczyć. W końcu żaden uczony prócz pani tutaj nie zagląda!
– To nieprawda.
– No, prawie prawda. W zeszłym tygodniu miałem tu gości, wyjątkowo
niewychowanych! Ignorantów szukających wrażeń. Naprawdę nie byli mili.
Zadawali głupie pytania. Zresztą wszyscy tu zadają te same głupie pytania.
Oprócz pani, señorita, oprócz pani!
Jess się uśmiechnęła, zwróciła klucze i po chwili znowu otoczyło ją szare,
zanieczyszczone powietrze ulic Trujillo.
Miasto powitało ją brudem i hałasem. Zza ogrodzeń z żebrowanych prętów
dobiegało ujadanie podwórzowych psów. Jakiś mężczyzna pchał przeszklony
wózek pełen przepiórczych jaj obok bramy zapuszczonego warsztatu
oponiarskiego; niewidomy żebrak siedział pod ścianą, trzymając na kolanach
gitarę bez strun. A ponad tym wszystkim wisiało bezkresne, przygnębiająco
szare niebo.
A przecież tu, na równiku, pomyślała Jessica, powinno być tak pięknie:
tropik, słońce, palmy… Tyle że osobliwy klimat północnej części Peru
rządził się swoimi prawami – tu dominowały chmury i chłodne mgły
ciągnące znad oceanu.
Sięgnęła do torebki, gdy tylko usłyszała sygnał telefonu. Spodziewała się,
że dzwoni Steve Venturi, ale na ekranie wyświetliło się nazwisko szefa
wykopalisk w Zanie, Daniela Kossoya, który jednocześnie pełnił funkcję
kierownika TUMP – Toronto University Moche Project. Od miesiąca łączyło
ich coś więcej niż tylko praca.
– Cześć, Jess. Jak tam w Trujillo?
– W porządku, Dan. Świetnie!
– Gdzie teraz jesteś?
– Właśnie wyszłam z Museo Casinelli.
– A, naczynia erotyczne!
– Otóż to. Tak… – urwała, zastanawiając się, po co Danny w ogóle dzwoni.
Wiedział przecież, że potrafi sobie radzić w dużym, nieprzyjaznym mieście.
Milczenie wystarczyło, by skłonić go do wyjaśnień.
– Jess, masz jakieś wieści od Venturiego? Siedzimy tu jak na szpilkach.
Miałaś rację w sprawie tych kręgów? Czuję się tak, jakbym brał udział w
jakimś śledczym show. To napięcie, te emocje!
– Jak dotąd nic. Zresztą on uprzedzał, że potrzebuje co najmniej tygodnia, a
minęło dopiero osiem dni.
– No dobrze. W porządku. – Westchnął. – Tylko nas informuj, dobrze? I…
– Co?
– Cóż… – Tym razem pauza mogła oznaczać ukryte uczucia. Czyżby
zamierzał powiedzieć jej coś osobistego, coś znaczącego? Na przykład:
„Tęsknię za tobą”? Miała nadzieję, że nie; ten miniromans był na
zdecydowanie zbyt wczesnym etapie, by pozwalać sobie na deklaracje
uczuć.
– Dobra, Dan, muszę lecieć – odezwała się dość szorstko. – Zobaczymy się
w Zanie, pa!
Schowała telefon do kieszeni i pomaszerowała w stronę skrzyżowania, by
złapać taksówkę. Ruch był o tej porze intensywny: dymiące wywrotki z
węglem drzewnym warczały, stojąc na czerwonym świetle, a motorowery
kluczyły między podniszczonymi taksówkami marki Chevrolet i
zatłoczonymi autobusami. Ale w samym środku tego chaosu uwagę Jessiki
przykuła ciężarówka, niebezpiecznie rozpędzona na przeciwległym pasie.
Zdecydowanie zbyt mocno rozpędzona.
Jess pokręciła głową. Sztuka prowadzenia samochodu nie stała w tych
stronach na wysokim poziomie. Wciąż widywało się ciężarówki i autobusy
pędzące szosami tak, jakby były jedynymi pojazdami na całym świecie.
Jakby drwiły ze śmierci. Ale ta była inna.
Jessica przyglądała się jej w narastającym zdumieniu. Ciężarówka, wciąż
przyspieszając, niebezpiecznie podskoczyła, zahaczywszy o krawężnik.
Rozległ się kobiecy krzyk. Wóz gnał w stronę… w stronę czego? Ciekawe,
dokąd tak pędzi, pomyślała Jess. Pewnie zaraz wbije się w któryś z tych
paskudnych domków, w warsztat wulkanizacyjny albo w szklaną budkę
sprzedawcy jajek…
Albo w stację Texaco.
Ciężarówka gnała coraz prędzej, kursem kolizyjnym. Jessica przyglądała
się temu jak urzeczona, a raczej jak sparaliżowana. Kierowca wyskoczył z
kabiny. Ktoś w ostatniej chwili chwycił Jessikę i pociągnął ją ku ziemi, za
niski murek.
Rozległ się porażający huk tłuczonego szkła i eksplodującej benzyny, a w
niebo wzbiła się chmura ognia i czarnego dymu. Jess usłyszała jeszcze kilka
przeszywających krzyków, a potem nastała upiorna cisza.
– Pablo – powiedziała cicho, drżącym głosem, leżąc na spękanym
chodniku. – Pablo…?
2
KAPLICA ROSSLYN, MIDLOTHIAN
Było tu wszystko, o czym można przeczytać w przewodnikach – tu, czyli w
kaplicy Rosslyn, wielkiej i sławnej, piętnastowiecznej świątyni Sinclairów,
położonej szesnaście kilometrów na południe od Edynburga. Dziwaczne
kamienne sześciany, rzeźbione egzotyczne rośliny, Taniec Śmierci wysoko w
łukach sklepienia, spętany Lucyfer, nordyckie węże splecione wokół
Kolumny Czeladnika… A wszystko to zachwycająco szczegółowe,
intrygująco symboliczne, okraszone okultystycznymi hieroglifami.
Imponująca mieszanka, niepojęta intryga zaklęta w starym kamieniu. Tuż
obok sklepiku z pamiątkami, rzecz jasna, sprzedającego specjalne „ciasteczka
templariuszy”, ozdobione motywem Świętego Graala i zapakowane w
pudełeczka zadrukowane tartanem rodu Sinclairów.
Adam Blackwood westchnął. Że też jego ostatnim występem w roli
pełnoetatowego reportera „Guardiana” musiał być właśnie ten komercyjny
nonsens, zwany kaplicą Rosslyn.
– W porządku?
Pytającym był jego przyjaciel i od lat redakcyjny kolega, Jason, fotograf. W
jego głosie jak zwykle dało się słyszeć nie tylko akcent z południowego
Londynu, ale i sarkazm.
Adam westchnął po raz drugi.
– Nie, nie w porządku. Właśnie straciłem robotę.
– Phi. Wszyscy czasem tracą robotę. – Jason zerknął na swój aparat,
kończąc mocowanie obiektywu. – Chyba jeszcze nie umarłeś, co? Masz
trzydzieści cztery lata. Chodź, wracamy do kaplicy; w tym sklepie jest pełno
świrów.
– Całe to miasteczko jest pełne świrów. A już zwłaszcza kaplica. – Adam
wskazał na bryłę średniowiecznego kościoła, widoczną przez szklane drzwi
sklepu. – Wszyscy łażą w kółko, ściskając w łapach Kod Leonarda da Vinci,
i szukają Świętego Graala pod kropielnicą.
– W takim razie idziemy! Może znajdziemy go pierwsi.
Adam nie zamierzał się spieszyć.
– No dobra, Blackwood. – Jason westchnął. – Wykrztuś to wreszcie. Wiem,
że chcesz się czymś podzielić.
– Chodzi o to, że… Myślałem, że przynajmniej tym razem, przy okazji
ostatniego zlecenia, znowu będę mógł zająć się czymś istotnym. Że w
pożegnalnym prezencie trafi mi się naprawdę poważny materiał.
– Że niby aż tak cię lubią? Adam, oni cię wywalają. Czego się
spodziewałeś? W końcu dałeś w pysk szefowi działu, w dodatku na
bożonarodzeniowej imprezie „Guardiana”.
– Bo dobierał się do tej dziewczyny, a ona płakała.
– Jasne. – Jason pokręcił głową. – Gość jest fiutem pierwszej wody, zgoda.
A ty jesteś wielkim australijskim bohaterem. Cieszę się, że go położyłeś
jednym ciosem, ale chyba się nie dziwisz, że coś w nich pękło? To nie był
twój pierwszy wybryk.
– Ale…
– Przestań marudzić! Napisałeś parę fajnych reportaży, reszta była taka
sobie. Na całym świecie dziennikarze tracą pracę. Nie jesteś wyjątkiem.
Ma rację, pomyślał Adam.
– Chyba nie jestem.
– Cholera, dają ci nawet odprawę. Możesz sobie pojechać do Afganistanu i
dać się zabić. A teraz chodź, robota czeka.
Wyszli na dziedziniec i raz jeszcze spojrzeli na przysadzistą szkatułę z
kamienia, zwaną kaplicą Rosslyn. Z zimnego nieba nad regionem Midlothian
padała rzadka, ale nieprzyjemna mżawka. Odsunęli się, by przepuścić
turystkę w średnim wieku, zmierzającą w stronę zabytkowej świątyni.
Naturalnie niosła w ręku mocno sczytany egzemplarz Kodu Leonarda da
Vinci.
– Jest pod kropielnicą! – powiedział na głos Adam.
Jason zachichotał.
Weszli do kaplicy za kobietą. W głębi wznosiła się ku sklepieniu Kolumna
Czeladnika. Dwoje młodych ludzi o krótkich, jasnych włosach – Niemcy? –
przyglądało się bogato rzeźbionemu kamieniowi w takim napięciu, jakby
Święty Graal miał się zmaterializować na ich oczach niczym hologram.
Jason zabrał się do pracy. Gdy robił zdjęcia, raz po raz zerkając na
światłomierz, Adam przeprowadził wywiad z belgijskim turystą. Stojąc przy
grobie hrabiego Caithness, zapytał go o powody wizyty w Rosslyn. Belg
odpowiedział: Święty Graal, Kod Leonarda da Vinci oraz templariusze –
właśnie w takiej kolejności.
Adam miał już w głowie zarys artykułu. Wyobraził sobie lekki, nieco
sardoniczny ton i łagodną drwinę z komercji żerującej na naiwności, z tego
chałupniczego biznesu zbudowanego na chwili sławy kaplicy Rosslyn.
Zamierzał opisać i to, jak całe miasto Roslin w regionie Midlothian żyje z
zaspokajania potrzeby, którą – paradoksalnie – żywią ludzie doby
racjonalizmu i świeckości: potrzeby wiary w głęboko zakonspirowane spiski
o podłożu religijnym. Nawet jeśli wydają się żenująco absurdalne.
Mógł rozpocząć tekst od cytatu z G.K. Chestertona, przypominając, iż nie
jest tak, że gdy ludzie przestają wierzyć w Boga, nie wierzą w nic – wierzą w
cokolwiek.
Odwrócił się, gdy z głębi nawy dobiegł dźwięczny baryton. Był to jeden z
bardziej nadętych przewodników, który wskazywał właśnie na sklepienie
plastikowym mieczem i recytował swoją dobrze wyćwiczoną przemowę.
Adam postanowił go posłuchać.
– Kim właściwie byli templariusze? Pochodzenie zakonu nie jest żadną
zagadką. – Przewodnik skierował plastikową klingę w stronę niewielkiej
płaskorzeźby wykutej w kamieniu, a przedstawiającej dwóch jeźdźców na
jednym koniu. – Mniej więcej w 1119 roku dwaj francuscy rycerze, Hugo de
Payens i Godfryd de Saint-Omer, weterani pierwszej krucjaty, usiedli przy
winie, by porozmawiać o bezpieczeństwie licznych pielgrzymek do
Jerozolimy, odbitej w wyniku brutalnych działań wojennych krzyżowców
papieża Urbana II. Francuzi – ciągnął przewodnik, machając mieczem –
zaproponowali utworzenie nowego zakonu o surowej regule, skupiającego
krzepkich mnichów-wojowników, których zadaniem byłoby chronienie
pielgrzymów – nawet za cenę życia – przed zagrożeniem ze strony bandytów
i wrogo nastawionych muzułmanów. Śmiały ów pomysł natychmiast zyskał
sobie wielu zwolenników; nowy król Jerozolimy, Baldwin II, podarował
zakonowi siedzibę na Wzgórzu Świątynnym, w niedawno zajętym meczecie
Al-Aksa. Stąd zresztą wzięła się nazwa Zakon Ubogich Rycerzy Chrystusa i
Świątyni Salomona, po łacinie Pauperes Commilitones Christi Templique
Solomonici. Od tamtej pory wielu zadawało sobie pytanie, czy istniał także
jakiś ezoteryczny powód, dla którego wybrano na główną kwaterę zakonu
miejsce tak znaczące. – Przewodnik zawiesił głos niczym dobrze wyszkolony
aktor. – Tego, naturalnie, nigdy się nie dowiemy. Ale Wzgórze Świątynne to
z całą pewnością miejsce mistyczne: uważa się, że znajdują się pod nim ruiny
pierwszej Świątyni Salomona. Która – tu przewodnik posłał zasłuchanym
turystom tajemniczy uśmiech – ponoć była wzorcem dla budowniczych
kaplicy, w której się znajdujemy!
Pozwolił, by jego słowa wybrzmiały jak echo dzwonu, a potem w niezłym
tempie przebrnął przez całą resztę opowieści: o marszu templariuszy ku
potędze, o dwudziestu tysiącach członków u szczytu chwały zakonu, o
wpływach „tej pierwszej w świecie wielonarodowej organizacji”
obejmujących całą Europę. I wreszcie, rzecz jasna, o dramatycznym upadku
zakonu – po dwóch stuleciach dumnej egzystencji – z woli francuskiego
króla, który pragnął przywłaszczyć sobie majątek rycerzy-mnichów.
Zazdrosny o ziemie i status zakonu pewnej pamiętnej nocy zniszczył go falą
brutalnych aresztowań i nieludzkich tortur.
– A czy wiedzą państwo, kiedy wydarzyło się owo średniowieczne
Götterdämmerung, owa Kristallnacht królewskiej zemsty? W piątek
trzynastego października 1307 roku. Tak, w piątek trzynastego!
Adam omal nie parsknął śmiechem. Przewodnik sypał banałami jak z
rękawa, choć trzeba przyznać, że czynił to w zajmujący sposób. Gdyby nie
to, że Adam nie przyjechał tu dla zabawy, być może nawet przysiadłby w
pobliżu, żeby słuchać dalej. Teraz jednak dostrzegł coś znacznie bardziej
interesującego.
– Jason – mruknął, szturchając przyjaciela, który właśnie usiłował zmieścić
w kadrze Kolumnę Czeladnika.
– Co?
– Czy to nie Archibald McLintock?
– Co?
– Ten stary, na ławce przy Kolumnie Mistrza. To Archibald McLintock.
– Czyli kto?
– Bodaj najsławniejszy z historyków piszących o templariuszach. I autor
ciekawej książki o Rosslyn. Stuprocentowy sceptyk. Nie słyszałeś o nim?
– Stary, ty się zajmujesz grzebaniem w danych. Ja martwię się doborem
obiektywów.
– Szczera prawda, leniwa łajzo. Słuchaj, powinniśmy przeprowadzić z nim
wywiad. Może powie coś ciekawego; przydadzą się zgrabne cytaty. Może
pstrykniesz mu fotkę.
Podszedł do starszego mężczyzny, wyciągając rękę na powitanie.
– Adam Blackwood, „Guardian”. My już się znamy.
Archibald McLintock miał piaskowoszare włosy i emanował spokojem
człowieka, który posiadł prawdziwą wiedzę. Nie wstając z ławki, podał
Adamowi rękę, jakby nie całkiem świadomie.
Nastała chwila krępującej ciszy. Adam się zastanawiał, od czego zacząć; na
szczęście Szkot odezwał się pierwszy.
– Przykro mi, ale nie pamiętam naszego spotkania – rzekł, uśmiechając się
z dystansem. – Chociaż… Zaraz. Ach, tak. Rozmawialiśmy na temat krucjat?
I o Włóczni Przeznaczenia?
– Tak jest, kilka lat temu. Napisałem wtedy artykuł w dość lekkiej tonacji.
– A teraz pewnie będzie pan pisał o kaplicy Rosslyn?
– No, tak – bąknął Adam, nieco zmieszany. – Przygotowujemy
humorystyczny materiał o tych wszystkich… wie pan… o pomysłach Dana
Browna, wolnomularzach i tak dalej. I o templariuszach ukrywających się w
krypcie. O tym, jak kaplica Rosslyn stała się sławna z powodu wszystkich
tych mitów.
– I chciałby pan zacytować moje zdanie?
– Nie ma pan nic przeciwko temu? – Adam zarumienił się, boleśnie
świadom faktu, iż zawraca głowę poważnemu naukowcowi tylko po to, by
usłyszeć parę słów na temat tych astrologicznych bredni. – Zależy mi na tym,
bo jest pan znany ze swego sceptycyzmu. Jak pan to ujął? „Kaplica Rosslyn
nie ma więcej wspólnego ze Świątynią Salomona niż pierwsza lepsza stodoła
z kopułą rozkoszy w Xanadu”.
Milczeli przez długą chwilę, słuchając szeptów przechadzających się wokół
turystów. Adam czekał na odpowiedź, ale McLintock tylko się uśmiechał.
– Naprawdę tak napisałem? – spytał wreszcie cicho historyk.
– Tak.
– Hmm. Dość ostro. Ale… dlaczego nie? Dam panu coś do zacytowania. –
Archibald McLintock wstał nagle, prostując dumnie swą imponującą postać.
Był o trzy centymetry wyższy od Adama, który miał sto osiemdziesiąt osiem
centymetrów wzrostu.
– Oto moje słowa, młody człowieku: myliłem się.
– Słucham? – odpowiedział w roztargnieniu Adam, sięgając do włącznika
cyfrowego dyktafonu. – Mylił się pan… w jakiej sprawie?
Historyk się uśmiechnął.
– Pamięta pan, co Umberto Eco powiedział o templariuszach?
– A, tak – odparł Adam po chwili namysłu. – Że gdy ktoś zaczyna mówić o
templariuszach, to znak, że odchodzi od zmysłów? O to panu chodzi?
– Nie, panie Blackwood. Eco powiedział też, że templariusze mają związek
ze wszystkim.
Pauza.
– Twierdzi pan… to znaczy, że…?
– Myliłem się. Od początku do końca. Naprawdę istnieje pewien związek.
Pentagramy. Kolumny. Inicjacja zakonna. To są fakty, panie Blackwood,
połączone w całość bardziej zdumiewającą, niż pan podejrzewa. A kaplica
Rosslyn rzeczywiście jest kluczem. – McLintock roześmiał się tak głośno, że
niektórzy turyści spojrzeli na niego z niepokojem. – Da pan wiarę? Dostrzega
pan ironię losu? Klucz do wszystkiego naprawdę znajduje się tutaj.
Adam był skonsternowany. Czy McLintock coś wypił?
– Przecież obalił pan te wszystkie tezy! Twierdził pan, że to bzdury! Tym
właśnie pan zasłynął!
McLintock machnął lekceważąco ręką, a potem odwrócił się i ruszył w głąb
nawy.
– Niech pan się rozejrzy i dostrzeże to, czego ja kiedyś nie zauważyłem.
Żegnam.
Adam odprowadził go wzrokiem aż do wyjścia, a gdy historyk zniknął w
szarej mżawce, jeszcze przez okrągłą minutę wbijał spojrzenie w drzwi, nie
zwracając uwagi na tłum zwiedzających. Wreszcie uniósł głowę, ku
zabytkowemu sklepieniu kaplicy w Rosslyn, skąd przypatrywała mu się setka
Zielonych Ludzi o twarzach wykrzywionych sarkastycznym, wieczystym
grymasem, który nadały im dłuta średniowiecznych rzeźbiarzy.
3
KAPLICA ROSSLYN, MIDLOTHIAN
– Dobra, skończyłem. Mam wszystko. – Jason wstał i się przeciągnął. –
Nawet anioła do góry nogami i Marię Magdalenę przy gaśnicy. Oraz słodką
Szwedkę pochylającą się nad sarkofagiem hrabiego z Orkadów. W krótkiej
spódniczce. Kraciastej. Hej, wszystko w porządku?
– Tak…
Jason teatralnym gestem klepnął się w czoło.
– Przepraszam. Nie zrobiłem zdjęcia temu dziadkowi. Jak mu było?
– Archibald McLintock. Profesor.
– Masz przynajmniej jakiś cytat? – spytał Jason, zakładając osłonę na
obiektyw.
Adam nie odpowiedział. Jeszcze nie doszedł do ładu z tym, co usłyszał od
McLintocka.
Milczenie, które zapanowało między nimi, ostro kontrastowało z gwarem
kolejnej grupy turystów, która właśnie wlewała się do kaplicy. Tym razem
przewodnik prowadził tuzin Japończyków, wskazując miecz uwieczniony na
grobie Williama Sinclaira, „ponoć dokładnie taki sam jak te rzeźbione na
grobach templariuszy w ich wielkiej cytadeli Tomar!”.
– Hej – odezwał się w końcu Jason, machając ręką przed oczami Adama,
jakby sprawdzał, czy jego przyjaciel nie oślepł. – O co chodzi?
– Już mówiłem… Tylko te jego słowa…
– Okeeeeej. Może jaśniej?
Adam wpatrywał się w pięknie rzeźbione nordyckie węże u podnóża
Kolumny Czeladnika. Na architrawie dostrzegł słynną inskrypcję: Forte est
vinum fortior est rex fortiores sunt mulieres super omnia vincit veritas.
„Wino jest mocne, król jest mocniejszy, kobiety jeszcze silniejsze, lecz
prawda zwycięża wszystko”.
Prawda zwycięża wszystko.
Więc wszystko to jest prawdą?
– Widzisz… – Adam odetchnął głęboko. – On przyznał, a może raczej
wyznał, że mylił się od samego początku. Że wszystkie te historie to prawda.
Te tajemnicze koneksje templariuszy. A Rosslyn to rzeczywiście klucz do
całej zagadki. Klucz do historii. Tak mi powiedział.
Jason schował światłomierz do jednej z niezliczonych kieszeni swojej
kurtki, po czym spojrzał z ukosa na Adama.
– Czyli w końcu mu odbiło? Szajba do kwadratu. Nadmiar skażonej
owsianki.
– Tak by się mogło wydawać, nieprawdaż? A jednak mówił całkiem
rozsądnie, jakby… Sam nie wiem.
– Stary, chodźmy lepiej na piwo. Jak tu wołają na to miejscowe gówno? O,
wiem: ciężkie. Idziemy na pintę ciężkiego.
– Dla mnie tylko pół.
– Jasne – mruknął z uśmiechem Jason.
Obaj czuli ulgę, opuszczając zbyt zatłoczoną i zbyt mocno nagrzaną kaplicę
Rosslyn, mimo że pogoda na zewnątrz była typowo szkocka. Adam odwrócił
się jeszcze na sekundę, by spojrzeć na wnętrze kościoła; kamiennego
wehikułu czasu otoczonego trawnikiem. Gargulce i wieżyczki spoglądały na
niego z wysoka, budząc dalekie, bolesne wspomnienie.
Alicia. Naturalnie. Alicia Hagen. Jego dziewczyna. Pochowana na
przedmieściu Sydney; nad nią drzewa, na drzewach ptaki dacelo, a wyżej
palące słońce, w którego promieniach smaży się pseudogotycki kościółek.
Poczuł ukłucie niepokoju. Czyżby teraz, gdy stracił pracę, znowu miał
powrócić do czasu żałoby? Potrzebował zajęcia, czegoś, co nie pozwoli mu
myśleć o przeszłości. Przecież wyjechał z Australii właśnie po to, by uciec od
tej tragedii i od samego siebie. I do pewnego stopnia mu się to udało, ale jeśli
ten sukces miał trwać, Adam potrzebował zajęcia. Musiał coś robić, by nie
tracić dni na wspominanie dziewczyny, którą prawdziwie kochał, która
zginęła tak bezcelowo, tak banalnie. By nie wpaść w rozpacz, która była jak
siła ciążenia pchająca ku ziemi pikujący samolot – z nim na pokładzie.
Energicznym krokiem dotarł na parking. Pub był tuż-tuż, na rogu; zapraszał
ciepłym blaskiem świateł pośród chłodu i mżawki.
– Może jednak wezmę całą pintę – zdecydował. – A potem jeszcze kilka.
– Bardzo słusznie – odparł Jason. – Moglibyśmy…
– Uważaj!
Adam chwycił Jasona i pociągnął do tyłu. Fotograf rozejrzał się,
wystraszony.
– Co jest…. Jezu!
Samochód przemknął dosłownie kilka centymetrów od nich, pędząc sto,
może sto dwadzieścia kilometrów na godzinę. Na podmiejskiej drodze była
to prędkość szalona, toteż zarzucało nim to w lewo, to w prawo. Zamiary
kierowcy wydawały się niepokojąco oczywiste.
– Chryste.
Pobiegli za samochodem, gnającym wprost na wysoki mur z cegieł
Powieść tę dedykuję mojemu bratu Rossowi, za jego nieustająco znakomity humor, za jego stoicki spokój oraz za to, że szczodrze podzielił się ze mną swą bardzo niewielką porcją piwa masato, wytwarzanego z przeżutego manioku i ludzkiej śliny na pływającym rynku w Belén, dzielnicy Iquitos.
„Wydaje się, że nowy zakon rycerski narodził się ostatnio w Oriencie. [Jego członkowie] nie obawiają się śmierci; oni tęsknią za śmiercią”. św. Bernard z Clairvaux o templariuszach, AD 1135
OD AUTORA Rytuał babiloński to fikcja literacka, ale czerpiąca inspirację z wielu autentycznych źródeł historycznych, archeologicznych i kulturowych, a w szczególności: Świątynia Bruer, siedziba preceptorii templariuszy, z dawien dawna słynie jako nawiedzona ruina, siedlisko zła. W dziewiętnastym wieku miejscowy antykwariusz, wielebny Oliver, odkrył w jej murach szkielety z czasów średniowiecznych; doszedł do wniosku, że to szczątki nieszczęśników, których najpierw torturowano, a następnie żywcem pogrzebano. Kościółek Nosse Senhora de Guadalupe w regionie Algarve w południowej części Portugalii był prywatną kaplicą Henryka Żeglarza, jednego z pierwszych wielkich europejskich odkrywców. Znaczenia rzeźb umieszczonych pod jego sufitem nigdy nie wyjaśniono. Kultura Moche, która rozkwitała na pustyniach w północnej części Peru między piątym a dziewiątym wiekiem naszej ery, jest bodaj najdziwaczniejszą ze wszystkich znanych cywilizacji prekolumbijskich. Jednym z najbardziej osobliwych aspektów religii Moche był skomplikowany rytuał zwany Ceremonią Ofiary.
PODZIĘKOWANIA Podziękowania należą się licznym pisarzom, z których prac korzystałem, tworząc niniejszą powieść. Są wśród nich: Steve Bourget, Wade Davis (zwłaszcza!), John Hemming, Juan Atienza, Ed Vulliamy, Daniel Everett, John Simpson, Johann Reinhard, Michael Wood, Malcolm Beith, David Grann, Steve Monaghan i Peter Just, David Carrasco, Steve Simpson, Marcello Spinella, Hugh Schultes, Martin Carver, Albert Hoffman i wielu innych. Moje podróże po północnym Peru byłyby praktycznie niemożliwe, gdyby nie pomoc biura podróży therealperu i gdyby nie noclegi w górnym biegu Amazonki, oferowane przez Exploramę. Wdzięczność winien jestem także nieznajomemu mężczyźnie, który pomógł mi wykopać mój wóz – rzekomo z napędem na cztery koła – gdy ugrzązłem w lesie Pomac w Lambayeque, w Peru. Dziękuję też Jenny Green za pokazanie mi tego, co najlepsze i najgorsze w Meksyku, oraz Mikelowi Babiano Lopezowi de Sabando za pomoc w tłumaczeniach hiszpańsko-angielskich. Przede wszystkim jednak składam podziękowania licznej grupie świetnych archeologów i uczonych innych dziedzin, którzy w ostatnim dwudziestoleciu – często podejmując ogromne ryzyko – wydzierali ziemi relikty kultury Moche, by odtworzyć wierzenia i rytuały tej zaiste niezwykłej cywilizacji.
1 TRUJILLO, PERU Była to lokalizacja niezwykła jak na muzeum: pod stacją benzynową koncernu Texaco, tam, gdzie nędzne przedmieścia Trujillo spotykają się z chłodnymi i mglistymi pustyniami północnej części Peru, w ziemi jałowej betonowych magazynów i podejrzanych barów. Co ciekawe, to dziwne, niezrozumiałe ukrycie sprawiało, że Museo Casinelli wydawało się miejscem jeszcze bardziej intrygującym, niejako tajnym muzeum. Jessica lubiła tu bywać; odwiedzała muzeum za każdym razem, gdy przyjeżdżała z Zany do Trujillo. Tego dnia pamiętała o zabraniu aparatu fotograficznego, który miał jej pomóc w zebraniu kluczowych dowodów. Otworzyła drzwi na tyłach budynku stacji i uśmiechnęła się do niemłodego już kustosza, który wstał i jak zwykle uprzejmie się ukłonił. – A, señorita Silverton! Znowu u nas? Chyba spodobała się pani nasza, heh, sprośna ceramika? Wzruszyła ramionami, lekko zakłopotana. Kustosz uśmiechał się jakby drwiąco. – Niestety, klucze mam w innym biurku… Un minuto. – Jasne. Pablo zniknął na zapleczu. Czekając, Jessica zerknęła na wyświetlacz
telefonu, bodaj piąty raz tego dnia. Oczekiwała ważnej wiadomości od Steve’a Venturiego, najlepszego antropologa sądowego, jakiego znała. Tydzień wcześniej, gdy przyjechała do Trujillo z Zany, gdzie prowadziła badania wśród piramid, przywiozła ze sobą skrzynkę kości sprzed tysiąca pięciuset lat, pamiętających czasy kultury Moche. Paczkę natychmiast nadała do Kalifornii, do swego dawnego mentora z UCLA, Venturiego. A teraz czekała na odpowiedź. Czy miała rację w sprawie kręgów szyjnych? Czy jej odważna hipoteza była sensowna? Niepokój towarzyszący czekaniu na werdykt stawał się już nieznośny. Jess czuła się jak nastolatka tuż przed ogłoszeniem wyniku egzaminu. Uniosła głowę znad milczącego telefonu. Pablo wrócił do gabinetu, niosąc dwa klucze – jeden mały, drugi duży. Mrugnął, podając je Jessice. – ¿La sala privada? Jej postępy w hiszpańskim były raczej mierne i dlatego zwykle rozmawiała z uprzejmym kustoszem po angielsku, ale to pytanie zrozumiała bezbłędnie. Prywatny pokój. – ¡Si! Przyjmując klucze, zauważyła, że Pablo dostrzegł nieznaczne drżenie jej ręki. – To nic. Potrzebuję coli. – ¿La diabetes? – spytał kustosz, marszcząc brwi. – Naprawdę nic poważnego. Pablo się rozchmurzył. – Do zobaczenia. Zeszła po stopniach do podziemnego muzeum i po omacku otworzyła zamek większym kluczem. Gdy włączyła światło, jego ciepły blask wydobył z mroku osobliwy zbiór
staroperuwiańskiej ceramiki, tekstyliów i innych pamiątek z przeszłości, będących dziełem prekolumbijskich kultur Moche, Wari oraz Chimú. Ze słoja spojrzał na Jess wykrzywiony pyszczek wysuszonego małpiego płodu. Starała się nie patrzeć w stronę tego eksponatu; zawsze budził w niej lęk. Możliwe zresztą, że to wcale nie była małpa – może smutna twarzyczka należała do zmumifikowanego leniwca albo zmutowanego płodu ludzkiego, zakonserwowanego jako ponura ciekawostka przez José Casinellego. Szybkim krokiem minęła słój i podeszła do przeszklonych witryn, w których ustawiono zabytkową ceramikę i inne skarby. Były tam kamienne tłuczki pamiętające czasy kultury Chavin, ozdobne płótna pogrzebowe ludu Nazca, mieniące się wyblakłym fioletem i purpurą oraz krótki fragment pisma quingnam, zapomnianego języka Chimú. Sięgnęła po swój nowy aparat i poruszyła pokrętłem, by skompensować słabe oświetlenie. Pracując, wspominała swą pierwszą wizytę w tym miejscu, tę sprzed sześciu miesięcy, kiedy zaczynała swój urlop naukowy. Jego celem były badania antropologiczne znalezisk z prekolumbijskiej epoki kamiennej, w północnej części Peru, a także badania porównawcze dawnych kultur religijnych Ameryki Południowej. Była wtedy praktycznie debiutantką, nieprzygotowaną na szok, który ją tu czekał: na dziwaczność pamiątek preinkaskiego Peru, a zwłaszcza ludu Moche i jego niesławnej „sprośnej ceramiki”. Nadeszła pora na odwiedziny w „prywatnym pokoju”. Wyjęła z kieszeni mniejszy klucz. Za skrzypiącymi drzwiami znajdowało się mniejsze i ciemniejsze pomieszczenie. Niewielu ludzi odwiedzało maleńkie Museo Casinelli, a jeszcze mniej było tych, którzy zaglądali do sala privada. Nawet teraz dawało się wyczuć
delikatną aurę zakłopotania wokół zgromadzonych tu artefaktów kultury Moche, znanych jako cerámicas eróticas. Z całą pewnością były to przedmioty zbyt szokujące, by można było pokazywać je dzieciom, a konserwatywni peruwiańscy katolicy uważali je za obsceniczne dzieło diabła i najchętniej widzieliby je rozbite w drobny mak. Właśnie dlatego przechowywano je w ciemnej, niedostępnej salce, głęboko w trzewiach podziemnego muzeum. Jess przyklęknęła i zmrużyła oczy, przygotowując się na kolejny szok. Pierwszy rząd tworzyły naczynia zdobione malowidłami dość niepokojącymi, ale pozbawionymi seksualnego podtekstu. Po lewej stał zgrabny, misternie rzeźbiony, czarno-złoty kubek w kształcie męskiej głowy bez nosa i warg. Pośrodku – scenka z kruchej glinki, przedstawiająca składanie ofiary z ludzi, z rozczłonkowanymi zwłokami u podnóża góry. Nieco dalej – mężczyzna przywiązany do drzewa, a przy nim sęp wydziobujący mu oczy. Jessica starannie ustawiła aparat i sfotografowała ostatni eksponat. Obrazy utrwalone w tych glinianych drobiazgach były niepokojące, ale wszystko to mieściło się w normie szalonej ceramiki Moche. Prawdziwie szokujące pamiątki tej kultury, cerámicas eróticas, stały na sąsiednich półkach. Przesuwając się niespiesznie wzdłuż nich, Jess wykonała dziesiątki fotografii. Dlaczego Moche zadali sobie tyle trudu, by utrwalić te erotyczne perwersje? Seks ze zwierzętami. Seks ze zmarłymi. Seks między szkieletami. Może wszystko to było metaforą, a może nawet żartem? Bardziej prawdopodobne było jednak to, że erotyczna ceramika była wyrazem fantazji, rodzajem mitologii. Odpychająca i fascynująca zarazem. Pogrążona w myślach Jessica dokończyła sesję zdjęciową, tym razem
używając flesza, by doświetlić zakurzone witryny. Tak, Museo Casinelli spełniło swoje zadanie, jak zawsze zresztą. Pozostała satysfakcja z dobrze wykonanej roboty. Słusznie postąpiła, podejmując rok wcześniej decyzję o wyjeździe do północnego Peru, ku granicom poznanej historii, w strony stanowiące bodaj ostatnią wielką terra incognita archeologii i antropologii, skarbnicę niepoznanych jeszcze kultur i nietkniętych stanowisk wykopaliskowych. Wyłączywszy światło, wycofała się z podziemnej skarbnicy. Pablo wciąż siedział na górze, usiłując wysłać SMS-a. Przerwał te wysiłki, by uśmiechnąć się do Jess. – Skończone? – ¡Si! Gracias, Pablo. – W takim razie potrzebna pani teraz glucosa. Jako przyjaciel muszę się o panią troszczyć. W końcu żaden uczony prócz pani tutaj nie zagląda! – To nieprawda. – No, prawie prawda. W zeszłym tygodniu miałem tu gości, wyjątkowo niewychowanych! Ignorantów szukających wrażeń. Naprawdę nie byli mili. Zadawali głupie pytania. Zresztą wszyscy tu zadają te same głupie pytania. Oprócz pani, señorita, oprócz pani! Jess się uśmiechnęła, zwróciła klucze i po chwili znowu otoczyło ją szare, zanieczyszczone powietrze ulic Trujillo. Miasto powitało ją brudem i hałasem. Zza ogrodzeń z żebrowanych prętów dobiegało ujadanie podwórzowych psów. Jakiś mężczyzna pchał przeszklony wózek pełen przepiórczych jaj obok bramy zapuszczonego warsztatu oponiarskiego; niewidomy żebrak siedział pod ścianą, trzymając na kolanach gitarę bez strun. A ponad tym wszystkim wisiało bezkresne, przygnębiająco szare niebo.
A przecież tu, na równiku, pomyślała Jessica, powinno być tak pięknie: tropik, słońce, palmy… Tyle że osobliwy klimat północnej części Peru rządził się swoimi prawami – tu dominowały chmury i chłodne mgły ciągnące znad oceanu. Sięgnęła do torebki, gdy tylko usłyszała sygnał telefonu. Spodziewała się, że dzwoni Steve Venturi, ale na ekranie wyświetliło się nazwisko szefa wykopalisk w Zanie, Daniela Kossoya, który jednocześnie pełnił funkcję kierownika TUMP – Toronto University Moche Project. Od miesiąca łączyło ich coś więcej niż tylko praca. – Cześć, Jess. Jak tam w Trujillo? – W porządku, Dan. Świetnie! – Gdzie teraz jesteś? – Właśnie wyszłam z Museo Casinelli. – A, naczynia erotyczne! – Otóż to. Tak… – urwała, zastanawiając się, po co Danny w ogóle dzwoni. Wiedział przecież, że potrafi sobie radzić w dużym, nieprzyjaznym mieście. Milczenie wystarczyło, by skłonić go do wyjaśnień. – Jess, masz jakieś wieści od Venturiego? Siedzimy tu jak na szpilkach. Miałaś rację w sprawie tych kręgów? Czuję się tak, jakbym brał udział w jakimś śledczym show. To napięcie, te emocje! – Jak dotąd nic. Zresztą on uprzedzał, że potrzebuje co najmniej tygodnia, a minęło dopiero osiem dni. – No dobrze. W porządku. – Westchnął. – Tylko nas informuj, dobrze? I… – Co? – Cóż… – Tym razem pauza mogła oznaczać ukryte uczucia. Czyżby zamierzał powiedzieć jej coś osobistego, coś znaczącego? Na przykład: „Tęsknię za tobą”? Miała nadzieję, że nie; ten miniromans był na
zdecydowanie zbyt wczesnym etapie, by pozwalać sobie na deklaracje uczuć. – Dobra, Dan, muszę lecieć – odezwała się dość szorstko. – Zobaczymy się w Zanie, pa! Schowała telefon do kieszeni i pomaszerowała w stronę skrzyżowania, by złapać taksówkę. Ruch był o tej porze intensywny: dymiące wywrotki z węglem drzewnym warczały, stojąc na czerwonym świetle, a motorowery kluczyły między podniszczonymi taksówkami marki Chevrolet i zatłoczonymi autobusami. Ale w samym środku tego chaosu uwagę Jessiki przykuła ciężarówka, niebezpiecznie rozpędzona na przeciwległym pasie. Zdecydowanie zbyt mocno rozpędzona. Jess pokręciła głową. Sztuka prowadzenia samochodu nie stała w tych stronach na wysokim poziomie. Wciąż widywało się ciężarówki i autobusy pędzące szosami tak, jakby były jedynymi pojazdami na całym świecie. Jakby drwiły ze śmierci. Ale ta była inna. Jessica przyglądała się jej w narastającym zdumieniu. Ciężarówka, wciąż przyspieszając, niebezpiecznie podskoczyła, zahaczywszy o krawężnik. Rozległ się kobiecy krzyk. Wóz gnał w stronę… w stronę czego? Ciekawe, dokąd tak pędzi, pomyślała Jess. Pewnie zaraz wbije się w któryś z tych paskudnych domków, w warsztat wulkanizacyjny albo w szklaną budkę sprzedawcy jajek… Albo w stację Texaco. Ciężarówka gnała coraz prędzej, kursem kolizyjnym. Jessica przyglądała się temu jak urzeczona, a raczej jak sparaliżowana. Kierowca wyskoczył z kabiny. Ktoś w ostatniej chwili chwycił Jessikę i pociągnął ją ku ziemi, za niski murek. Rozległ się porażający huk tłuczonego szkła i eksplodującej benzyny, a w
niebo wzbiła się chmura ognia i czarnego dymu. Jess usłyszała jeszcze kilka przeszywających krzyków, a potem nastała upiorna cisza. – Pablo – powiedziała cicho, drżącym głosem, leżąc na spękanym chodniku. – Pablo…?
2 KAPLICA ROSSLYN, MIDLOTHIAN Było tu wszystko, o czym można przeczytać w przewodnikach – tu, czyli w kaplicy Rosslyn, wielkiej i sławnej, piętnastowiecznej świątyni Sinclairów, położonej szesnaście kilometrów na południe od Edynburga. Dziwaczne kamienne sześciany, rzeźbione egzotyczne rośliny, Taniec Śmierci wysoko w łukach sklepienia, spętany Lucyfer, nordyckie węże splecione wokół Kolumny Czeladnika… A wszystko to zachwycająco szczegółowe, intrygująco symboliczne, okraszone okultystycznymi hieroglifami. Imponująca mieszanka, niepojęta intryga zaklęta w starym kamieniu. Tuż obok sklepiku z pamiątkami, rzecz jasna, sprzedającego specjalne „ciasteczka templariuszy”, ozdobione motywem Świętego Graala i zapakowane w pudełeczka zadrukowane tartanem rodu Sinclairów. Adam Blackwood westchnął. Że też jego ostatnim występem w roli pełnoetatowego reportera „Guardiana” musiał być właśnie ten komercyjny nonsens, zwany kaplicą Rosslyn. – W porządku? Pytającym był jego przyjaciel i od lat redakcyjny kolega, Jason, fotograf. W jego głosie jak zwykle dało się słyszeć nie tylko akcent z południowego Londynu, ale i sarkazm.
Adam westchnął po raz drugi. – Nie, nie w porządku. Właśnie straciłem robotę. – Phi. Wszyscy czasem tracą robotę. – Jason zerknął na swój aparat, kończąc mocowanie obiektywu. – Chyba jeszcze nie umarłeś, co? Masz trzydzieści cztery lata. Chodź, wracamy do kaplicy; w tym sklepie jest pełno świrów. – Całe to miasteczko jest pełne świrów. A już zwłaszcza kaplica. – Adam wskazał na bryłę średniowiecznego kościoła, widoczną przez szklane drzwi sklepu. – Wszyscy łażą w kółko, ściskając w łapach Kod Leonarda da Vinci, i szukają Świętego Graala pod kropielnicą. – W takim razie idziemy! Może znajdziemy go pierwsi. Adam nie zamierzał się spieszyć. – No dobra, Blackwood. – Jason westchnął. – Wykrztuś to wreszcie. Wiem, że chcesz się czymś podzielić. – Chodzi o to, że… Myślałem, że przynajmniej tym razem, przy okazji ostatniego zlecenia, znowu będę mógł zająć się czymś istotnym. Że w pożegnalnym prezencie trafi mi się naprawdę poważny materiał. – Że niby aż tak cię lubią? Adam, oni cię wywalają. Czego się spodziewałeś? W końcu dałeś w pysk szefowi działu, w dodatku na bożonarodzeniowej imprezie „Guardiana”. – Bo dobierał się do tej dziewczyny, a ona płakała. – Jasne. – Jason pokręcił głową. – Gość jest fiutem pierwszej wody, zgoda. A ty jesteś wielkim australijskim bohaterem. Cieszę się, że go położyłeś jednym ciosem, ale chyba się nie dziwisz, że coś w nich pękło? To nie był twój pierwszy wybryk. – Ale… – Przestań marudzić! Napisałeś parę fajnych reportaży, reszta była taka
sobie. Na całym świecie dziennikarze tracą pracę. Nie jesteś wyjątkiem. Ma rację, pomyślał Adam. – Chyba nie jestem. – Cholera, dają ci nawet odprawę. Możesz sobie pojechać do Afganistanu i dać się zabić. A teraz chodź, robota czeka. Wyszli na dziedziniec i raz jeszcze spojrzeli na przysadzistą szkatułę z kamienia, zwaną kaplicą Rosslyn. Z zimnego nieba nad regionem Midlothian padała rzadka, ale nieprzyjemna mżawka. Odsunęli się, by przepuścić turystkę w średnim wieku, zmierzającą w stronę zabytkowej świątyni. Naturalnie niosła w ręku mocno sczytany egzemplarz Kodu Leonarda da Vinci. – Jest pod kropielnicą! – powiedział na głos Adam. Jason zachichotał. Weszli do kaplicy za kobietą. W głębi wznosiła się ku sklepieniu Kolumna Czeladnika. Dwoje młodych ludzi o krótkich, jasnych włosach – Niemcy? – przyglądało się bogato rzeźbionemu kamieniowi w takim napięciu, jakby Święty Graal miał się zmaterializować na ich oczach niczym hologram. Jason zabrał się do pracy. Gdy robił zdjęcia, raz po raz zerkając na światłomierz, Adam przeprowadził wywiad z belgijskim turystą. Stojąc przy grobie hrabiego Caithness, zapytał go o powody wizyty w Rosslyn. Belg odpowiedział: Święty Graal, Kod Leonarda da Vinci oraz templariusze – właśnie w takiej kolejności. Adam miał już w głowie zarys artykułu. Wyobraził sobie lekki, nieco sardoniczny ton i łagodną drwinę z komercji żerującej na naiwności, z tego chałupniczego biznesu zbudowanego na chwili sławy kaplicy Rosslyn. Zamierzał opisać i to, jak całe miasto Roslin w regionie Midlothian żyje z zaspokajania potrzeby, którą – paradoksalnie – żywią ludzie doby
racjonalizmu i świeckości: potrzeby wiary w głęboko zakonspirowane spiski o podłożu religijnym. Nawet jeśli wydają się żenująco absurdalne. Mógł rozpocząć tekst od cytatu z G.K. Chestertona, przypominając, iż nie jest tak, że gdy ludzie przestają wierzyć w Boga, nie wierzą w nic – wierzą w cokolwiek. Odwrócił się, gdy z głębi nawy dobiegł dźwięczny baryton. Był to jeden z bardziej nadętych przewodników, który wskazywał właśnie na sklepienie plastikowym mieczem i recytował swoją dobrze wyćwiczoną przemowę. Adam postanowił go posłuchać. – Kim właściwie byli templariusze? Pochodzenie zakonu nie jest żadną zagadką. – Przewodnik skierował plastikową klingę w stronę niewielkiej płaskorzeźby wykutej w kamieniu, a przedstawiającej dwóch jeźdźców na jednym koniu. – Mniej więcej w 1119 roku dwaj francuscy rycerze, Hugo de Payens i Godfryd de Saint-Omer, weterani pierwszej krucjaty, usiedli przy winie, by porozmawiać o bezpieczeństwie licznych pielgrzymek do Jerozolimy, odbitej w wyniku brutalnych działań wojennych krzyżowców papieża Urbana II. Francuzi – ciągnął przewodnik, machając mieczem – zaproponowali utworzenie nowego zakonu o surowej regule, skupiającego krzepkich mnichów-wojowników, których zadaniem byłoby chronienie pielgrzymów – nawet za cenę życia – przed zagrożeniem ze strony bandytów i wrogo nastawionych muzułmanów. Śmiały ów pomysł natychmiast zyskał sobie wielu zwolenników; nowy król Jerozolimy, Baldwin II, podarował zakonowi siedzibę na Wzgórzu Świątynnym, w niedawno zajętym meczecie Al-Aksa. Stąd zresztą wzięła się nazwa Zakon Ubogich Rycerzy Chrystusa i Świątyni Salomona, po łacinie Pauperes Commilitones Christi Templique Solomonici. Od tamtej pory wielu zadawało sobie pytanie, czy istniał także jakiś ezoteryczny powód, dla którego wybrano na główną kwaterę zakonu
miejsce tak znaczące. – Przewodnik zawiesił głos niczym dobrze wyszkolony aktor. – Tego, naturalnie, nigdy się nie dowiemy. Ale Wzgórze Świątynne to z całą pewnością miejsce mistyczne: uważa się, że znajdują się pod nim ruiny pierwszej Świątyni Salomona. Która – tu przewodnik posłał zasłuchanym turystom tajemniczy uśmiech – ponoć była wzorcem dla budowniczych kaplicy, w której się znajdujemy! Pozwolił, by jego słowa wybrzmiały jak echo dzwonu, a potem w niezłym tempie przebrnął przez całą resztę opowieści: o marszu templariuszy ku potędze, o dwudziestu tysiącach członków u szczytu chwały zakonu, o wpływach „tej pierwszej w świecie wielonarodowej organizacji” obejmujących całą Europę. I wreszcie, rzecz jasna, o dramatycznym upadku zakonu – po dwóch stuleciach dumnej egzystencji – z woli francuskiego króla, który pragnął przywłaszczyć sobie majątek rycerzy-mnichów. Zazdrosny o ziemie i status zakonu pewnej pamiętnej nocy zniszczył go falą brutalnych aresztowań i nieludzkich tortur. – A czy wiedzą państwo, kiedy wydarzyło się owo średniowieczne Götterdämmerung, owa Kristallnacht królewskiej zemsty? W piątek trzynastego października 1307 roku. Tak, w piątek trzynastego! Adam omal nie parsknął śmiechem. Przewodnik sypał banałami jak z rękawa, choć trzeba przyznać, że czynił to w zajmujący sposób. Gdyby nie to, że Adam nie przyjechał tu dla zabawy, być może nawet przysiadłby w pobliżu, żeby słuchać dalej. Teraz jednak dostrzegł coś znacznie bardziej interesującego. – Jason – mruknął, szturchając przyjaciela, który właśnie usiłował zmieścić w kadrze Kolumnę Czeladnika. – Co? – Czy to nie Archibald McLintock?
– Co? – Ten stary, na ławce przy Kolumnie Mistrza. To Archibald McLintock. – Czyli kto? – Bodaj najsławniejszy z historyków piszących o templariuszach. I autor ciekawej książki o Rosslyn. Stuprocentowy sceptyk. Nie słyszałeś o nim? – Stary, ty się zajmujesz grzebaniem w danych. Ja martwię się doborem obiektywów. – Szczera prawda, leniwa łajzo. Słuchaj, powinniśmy przeprowadzić z nim wywiad. Może powie coś ciekawego; przydadzą się zgrabne cytaty. Może pstrykniesz mu fotkę. Podszedł do starszego mężczyzny, wyciągając rękę na powitanie. – Adam Blackwood, „Guardian”. My już się znamy. Archibald McLintock miał piaskowoszare włosy i emanował spokojem człowieka, który posiadł prawdziwą wiedzę. Nie wstając z ławki, podał Adamowi rękę, jakby nie całkiem świadomie. Nastała chwila krępującej ciszy. Adam się zastanawiał, od czego zacząć; na szczęście Szkot odezwał się pierwszy. – Przykro mi, ale nie pamiętam naszego spotkania – rzekł, uśmiechając się z dystansem. – Chociaż… Zaraz. Ach, tak. Rozmawialiśmy na temat krucjat? I o Włóczni Przeznaczenia? – Tak jest, kilka lat temu. Napisałem wtedy artykuł w dość lekkiej tonacji. – A teraz pewnie będzie pan pisał o kaplicy Rosslyn? – No, tak – bąknął Adam, nieco zmieszany. – Przygotowujemy humorystyczny materiał o tych wszystkich… wie pan… o pomysłach Dana Browna, wolnomularzach i tak dalej. I o templariuszach ukrywających się w krypcie. O tym, jak kaplica Rosslyn stała się sławna z powodu wszystkich tych mitów.
– I chciałby pan zacytować moje zdanie? – Nie ma pan nic przeciwko temu? – Adam zarumienił się, boleśnie świadom faktu, iż zawraca głowę poważnemu naukowcowi tylko po to, by usłyszeć parę słów na temat tych astrologicznych bredni. – Zależy mi na tym, bo jest pan znany ze swego sceptycyzmu. Jak pan to ujął? „Kaplica Rosslyn nie ma więcej wspólnego ze Świątynią Salomona niż pierwsza lepsza stodoła z kopułą rozkoszy w Xanadu”. Milczeli przez długą chwilę, słuchając szeptów przechadzających się wokół turystów. Adam czekał na odpowiedź, ale McLintock tylko się uśmiechał. – Naprawdę tak napisałem? – spytał wreszcie cicho historyk. – Tak. – Hmm. Dość ostro. Ale… dlaczego nie? Dam panu coś do zacytowania. – Archibald McLintock wstał nagle, prostując dumnie swą imponującą postać. Był o trzy centymetry wyższy od Adama, który miał sto osiemdziesiąt osiem centymetrów wzrostu. – Oto moje słowa, młody człowieku: myliłem się. – Słucham? – odpowiedział w roztargnieniu Adam, sięgając do włącznika cyfrowego dyktafonu. – Mylił się pan… w jakiej sprawie? Historyk się uśmiechnął. – Pamięta pan, co Umberto Eco powiedział o templariuszach? – A, tak – odparł Adam po chwili namysłu. – Że gdy ktoś zaczyna mówić o templariuszach, to znak, że odchodzi od zmysłów? O to panu chodzi? – Nie, panie Blackwood. Eco powiedział też, że templariusze mają związek ze wszystkim. Pauza. – Twierdzi pan… to znaczy, że…? – Myliłem się. Od początku do końca. Naprawdę istnieje pewien związek.
Pentagramy. Kolumny. Inicjacja zakonna. To są fakty, panie Blackwood, połączone w całość bardziej zdumiewającą, niż pan podejrzewa. A kaplica Rosslyn rzeczywiście jest kluczem. – McLintock roześmiał się tak głośno, że niektórzy turyści spojrzeli na niego z niepokojem. – Da pan wiarę? Dostrzega pan ironię losu? Klucz do wszystkiego naprawdę znajduje się tutaj. Adam był skonsternowany. Czy McLintock coś wypił? – Przecież obalił pan te wszystkie tezy! Twierdził pan, że to bzdury! Tym właśnie pan zasłynął! McLintock machnął lekceważąco ręką, a potem odwrócił się i ruszył w głąb nawy. – Niech pan się rozejrzy i dostrzeże to, czego ja kiedyś nie zauważyłem. Żegnam. Adam odprowadził go wzrokiem aż do wyjścia, a gdy historyk zniknął w szarej mżawce, jeszcze przez okrągłą minutę wbijał spojrzenie w drzwi, nie zwracając uwagi na tłum zwiedzających. Wreszcie uniósł głowę, ku zabytkowemu sklepieniu kaplicy w Rosslyn, skąd przypatrywała mu się setka Zielonych Ludzi o twarzach wykrzywionych sarkastycznym, wieczystym grymasem, który nadały im dłuta średniowiecznych rzeźbiarzy.
3 KAPLICA ROSSLYN, MIDLOTHIAN – Dobra, skończyłem. Mam wszystko. – Jason wstał i się przeciągnął. – Nawet anioła do góry nogami i Marię Magdalenę przy gaśnicy. Oraz słodką Szwedkę pochylającą się nad sarkofagiem hrabiego z Orkadów. W krótkiej spódniczce. Kraciastej. Hej, wszystko w porządku? – Tak… Jason teatralnym gestem klepnął się w czoło. – Przepraszam. Nie zrobiłem zdjęcia temu dziadkowi. Jak mu było? – Archibald McLintock. Profesor. – Masz przynajmniej jakiś cytat? – spytał Jason, zakładając osłonę na obiektyw. Adam nie odpowiedział. Jeszcze nie doszedł do ładu z tym, co usłyszał od McLintocka. Milczenie, które zapanowało między nimi, ostro kontrastowało z gwarem kolejnej grupy turystów, która właśnie wlewała się do kaplicy. Tym razem przewodnik prowadził tuzin Japończyków, wskazując miecz uwieczniony na grobie Williama Sinclaira, „ponoć dokładnie taki sam jak te rzeźbione na grobach templariuszy w ich wielkiej cytadeli Tomar!”. – Hej – odezwał się w końcu Jason, machając ręką przed oczami Adama,
jakby sprawdzał, czy jego przyjaciel nie oślepł. – O co chodzi? – Już mówiłem… Tylko te jego słowa… – Okeeeeej. Może jaśniej? Adam wpatrywał się w pięknie rzeźbione nordyckie węże u podnóża Kolumny Czeladnika. Na architrawie dostrzegł słynną inskrypcję: Forte est vinum fortior est rex fortiores sunt mulieres super omnia vincit veritas. „Wino jest mocne, król jest mocniejszy, kobiety jeszcze silniejsze, lecz prawda zwycięża wszystko”. Prawda zwycięża wszystko. Więc wszystko to jest prawdą? – Widzisz… – Adam odetchnął głęboko. – On przyznał, a może raczej wyznał, że mylił się od samego początku. Że wszystkie te historie to prawda. Te tajemnicze koneksje templariuszy. A Rosslyn to rzeczywiście klucz do całej zagadki. Klucz do historii. Tak mi powiedział. Jason schował światłomierz do jednej z niezliczonych kieszeni swojej kurtki, po czym spojrzał z ukosa na Adama. – Czyli w końcu mu odbiło? Szajba do kwadratu. Nadmiar skażonej owsianki. – Tak by się mogło wydawać, nieprawdaż? A jednak mówił całkiem rozsądnie, jakby… Sam nie wiem. – Stary, chodźmy lepiej na piwo. Jak tu wołają na to miejscowe gówno? O, wiem: ciężkie. Idziemy na pintę ciężkiego. – Dla mnie tylko pół. – Jasne – mruknął z uśmiechem Jason. Obaj czuli ulgę, opuszczając zbyt zatłoczoną i zbyt mocno nagrzaną kaplicę Rosslyn, mimo że pogoda na zewnątrz była typowo szkocka. Adam odwrócił się jeszcze na sekundę, by spojrzeć na wnętrze kościoła; kamiennego
wehikułu czasu otoczonego trawnikiem. Gargulce i wieżyczki spoglądały na niego z wysoka, budząc dalekie, bolesne wspomnienie. Alicia. Naturalnie. Alicia Hagen. Jego dziewczyna. Pochowana na przedmieściu Sydney; nad nią drzewa, na drzewach ptaki dacelo, a wyżej palące słońce, w którego promieniach smaży się pseudogotycki kościółek. Poczuł ukłucie niepokoju. Czyżby teraz, gdy stracił pracę, znowu miał powrócić do czasu żałoby? Potrzebował zajęcia, czegoś, co nie pozwoli mu myśleć o przeszłości. Przecież wyjechał z Australii właśnie po to, by uciec od tej tragedii i od samego siebie. I do pewnego stopnia mu się to udało, ale jeśli ten sukces miał trwać, Adam potrzebował zajęcia. Musiał coś robić, by nie tracić dni na wspominanie dziewczyny, którą prawdziwie kochał, która zginęła tak bezcelowo, tak banalnie. By nie wpaść w rozpacz, która była jak siła ciążenia pchająca ku ziemi pikujący samolot – z nim na pokładzie. Energicznym krokiem dotarł na parking. Pub był tuż-tuż, na rogu; zapraszał ciepłym blaskiem świateł pośród chłodu i mżawki. – Może jednak wezmę całą pintę – zdecydował. – A potem jeszcze kilka. – Bardzo słusznie – odparł Jason. – Moglibyśmy… – Uważaj! Adam chwycił Jasona i pociągnął do tyłu. Fotograf rozejrzał się, wystraszony. – Co jest…. Jezu! Samochód przemknął dosłownie kilka centymetrów od nich, pędząc sto, może sto dwadzieścia kilometrów na godzinę. Na podmiejskiej drodze była to prędkość szalona, toteż zarzucało nim to w lewo, to w prawo. Zamiary kierowcy wydawały się niepokojąco oczywiste. – Chryste. Pobiegli za samochodem, gnającym wprost na wysoki mur z cegieł