Filbana

  • Dokumenty2 833
  • Odsłony785 970
  • Obserwuję576
  • Rozmiar dokumentów5.6 GB
  • Ilość pobrań528 905

Umrzesz, kiedy umrzesz - Angus Watson

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :2.5 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

Filbana
EBooki
Książki
-A-

Umrzesz, kiedy umrzesz - Angus Watson.pdf

Filbana EBooki Książki -A- Angus Watson
Użytkownik Filbana wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 573 stron)

COPYRIGHT © BY Angus Watson COPYRIGHT © BY Fabryka Słów sp. z o.o., LUBLIN 2018 TYTUŁ ORYGINAŁU You die when you die WYDANIE I ISBN 978-83-7964-376-9 PROJEKT I ADIUSTACJA AUTORSKA WYDANIA Eryk Górski, Robert Łakuta ILUSTRACJA NA OKŁADCE Azbooka-Atticus Publishing Group LLC PROJEKT OKŁADKI ORAZ ILUSTRACJE Paweł Zaręba TŁUMACZENIE Maciej Pawlak REDAKCJA Gabriela Niemiec ebook lesiojot KOREKTA Magdalena Byrska WYDAWNICTWO

Fabryka Słów sp. z o.o. 20-834 Lublin, ul. Irysowa 25a tel.: 81 524 08 88, faks: 81 524 08 91

Spis treści Strona tytułowa Karta redakcyjna Dedykacja Część pierwsza ROZDZIAŁ 1Finnbogi się zabujał ROZDZIAŁ 2Miasto skrælingów ROZDZIAŁ 3Przepowiednia ROZDZIAŁ 4Sofi ROZDZIAŁ 5Eryk Złośnik ROZDZIAŁ 6Koniec świata ROZDZIAŁ 7Ting ROZDZIAŁ 8Cwana Chippaminka ROZDZIAŁ 9Niedźwiedzia łapa ROZDZIAŁ 10Dym ROZDZIAŁ 11Rudy lis numer jeden i rudy lis numer cztery ROZDZIAŁ 12Gąsienice ROZDZIAŁ 13Sami starzy znajomi ROZDZIAŁ 14Pierwsze koty za płoty ROZDZIAŁ 15Wrogobójca ROZDZIAŁ 16Krokodyle plemię Część druga ROZDZIAŁ 1Niedźwiadek i debil ROZDZIAŁ 2Różowa mgła ROZDZIAŁ 3Wiek to tylko liczba ROZDZIAŁ 4Kultura musi być ROZDZIAŁ 5Szczypce kamiennego kraba

ROZDZIAŁ 6Kto jest głupi? ROZDZIAŁ 7Pięć kroków ROZDZIAŁ 8Rimilla i Potsi ROZDZIAŁ 9Nieuzasadnione poczucie wyższości ROZDZIAŁ 10Saks i tarcza przeciw włóczni ROZDZIAŁ 11Droga do Walhalli ROZDZIAŁ 12Wielki kot ROZDZIAŁ 13Ojcostwo ROZDZIAŁ 14Dzieje Eryka ROZDZIAŁ 15Frossanka z plemienia Białych Niedźwiedzi ROZDZIAŁ 16Schronienie ROZDZIAŁ 17Zabici czarnoksiężnicy ROZDZIAŁ 18Kiepscy muzycy ROZDZIAŁ 19Euje ROZDZIAŁ 20Sztuczka z włosami ROZDZIAŁ 21Kamienna Rzeka Część trzecia ROZDZIAŁ 1Miłość w błocie ROZDZIAŁ 2Dupek ROZDZIAŁ 3Sercojagodowy Kanion ROZDZIAŁ 4Pogoda ROZDZIAŁ 5Bezsiła ROZDZIAŁ 6Lisek chytrusek ROZDZIAŁ 7Żadnych wymówek ROZDZIAŁ 8Matka Wodna jest jedna ROZDZIAŁ 9Klif ROZDZIAŁ 10Po prostu sobie płynie ROZDZIAŁ 11Zasadzka ROZDZIAŁ 12Tam i z powrotem ROZDZIAŁ 13Perswazja EPILOGNadchodzą Badlandczycy

Nota historyczna Podziękowania

Nicoli, Charliemu i Otty’emu

Część pierwsza Harówka, osada nad jeziorem, i Calnia, miasto nad rzeką

N ROZDZIAŁ 1 Finnbogi się zabujał a dwa tygodnie przed tym, jak wszyscy umarli, a świat zmienił się na zawsze, Finnbogi zwany Zbukiem marzył o Thyri Drzewonogiej. Torował sobie drogę wśród drzew, dźwigając na ramieniu pniak. Szedł w kierunku domu brzegiem Słodkiego Morza Olafa. Głowę dam, myślał, że Thyri zapała miłością do mnie, gdy tylko pokażę jej, co wyrzeźbiłem z tego kawałka drewna. Tylko co właściwie wyrzeźbi? Może szopa? Ale jak się do tego zabrać... Tok myśli przerwała mu osa, wielka jak wiewiórka, która wystrzeliła z kupki żwiru i pomknęła wprost na niego, kreśląc

w powietrzu nieregularną linię. Młodzieniec krzyknął, zrobił unik, upuścił pniak, po czym obrócił się przodem do przeciwnika. Człowiek i owad krążyli wokół siebie jak szykujące się do boju kraby. Masywna osa była niemal zbyt wielka, by móc latać. Finnbogi wyrwał saks z pochwy, o mało nie ucinając sobie przy tym palca. Machał krótkim mieczem, ale osa, podlatując coraz bliżej i bzycząc coraz głośniej, z łatwością unikała kolejnych ciosów. Finnbogi w końcu pękł, odrzucił saks, padł na kolana i zaczął wymachiwać ramionami nad głową. Przez ścianę przerażenia do jego świadomości przedostała się myśl, że musi teraz wyglądać dokładnie jak wtedy, kiedy robi „królika w czasie huraganu” dla swojego przybranego rodzeństwa, które zrywa wówczas boki ze śmiechu. Wtem zorientował się, że osa gdzieś znikła. Wstał i otrzepał się z piachu. Migocząca w promieniach słońca tafla wielkiego jeziora, zwanego przez jego ludzi Słodkim Morzem Olafa, rozciągała się na wschód dalej, niż mógł sięgnąć okiem, a na zachodzie szumiało skupisko drzew, jakby wymieniało plotki na jego temat. Widziałeś? Ale tchórz. Osy się boi. Ponad nimi sunęły po niebie wielkie, obojętne chmury, rzucając cień na krainę, do której nigdy się nie zapuścił. Ta krwiożercza bestia – bo „osa” nie oddawała istoty rzeczy – frunęła na południe niczym ciśnięta dziecięcą ręką zabawka, która zapomniała o lądowaniu, zmierzając wzdłuż linii wybrzeża prościutko do Harówki. Patrzył tak długo, aż nie mógł już dostrzec owada, a potem wznowił marsz. Finnbogi podsłuchał kiedyś niechcący, jak Thyri Drzewonoga mówiła, że będzie tego ranka ćwiczyć w lasach na północ od Harówki, włożył więc swoją najlepszą niebieską tunikę i spodnie w pasy, po czym ruszył w tamtym kierunku, by wpaść na nią zupełnym przypadkiem. Ale znalazł tylko ten pniak, z którego

wyrzeźbi dla niej coś pięknego, oraz, ma się rozumieć, tę cholerną osę, która mogłaby toczyć śmiertelny bój z samym Thorem w którejś z sag. Nigdy nie widział tak ogromnego owada. Zgadywał, że przywiały go na północ ciepłe wichry z południa, będące miłą odmianą po ostatnich chłodach. Gdyby ktoś – Gruby Wulf, Garth Kowadłogęby czy, nie dajcie bogowie, sama Thyri – zobaczył go, jak odrzuca saks i kuli się przed byle insektem jak Loki przed gniewem Odyna, kpiłby z niego do samego ragnaröku. A może... – rzuciło mu się na myśl – a może by tak powiedzieć Thyri, że ubiłem tę osę? Nie, wyśmieje tylko, bo nie uwierzy, jaka była wielka. Musiał zrobić coś innego, a mianowicie upolować zwierzę, które słynie ze swoich rozmiarów i dzikości... O właśnie! Tak zdobędzie jej serce! Opuści wioskę, uda się na zachód i wytropi jednego z tych dzikich kotów z kłami jak sztylety, o których tyle gadali. To będzie nie lada wyczyn, na miarę wyprawy Thora i Lokiego do krainy olbrzymów, tylko że Finnbogi będzie zarówno dzielnym Thorem, jak i cwanym Lokim w jednej osobie, niepokonanym wojownikiem, o którym będą śpiewać skaldowie. O ile wcześniej nie dopadną go skrælingowie i nie ukarzą za opuszczenie wydzielonych ziem. Dziesięciomilowy obszar był właściwie ich więzieniem, choć żaden Harowianin poza Finnbogim nigdy by tego nie przyznał. Olaf Odkrywca i inni przodkowie mieszkańców Harówki przybyli tu ze starego świata zimą pięć pokoleń temu. W ciągu tygodnia zamarzło całe jezioro, a śniegu nawiało tyle, że zaspy przerosły maszty drakkarów. Harowianie, nie mogąc znaleźć jedzenia, szybko zaczęli przymierać głodem. Nie byli w stanie nigdzie pójść, bo grzęźli w białym puchu, ani popłynąć, bo jezioro skuł lód, zakopali się więc w zaspach i po prostu czekali na śmierć. Wtedy na ratunek przybyli Goachikowie, lokalne plemię

skrælingów, ale postawili dwa warunki. Po pierwsze, Harowianie porzucą własną mowę i nauczą się uniwersalnego języka skrælingów, a po drugie, nigdy żaden Harowianin nie zapuści się dalej niż na dziesięć mil od miejsca lądowania. Miało to być rozwiązanie tymczasowe, ale jakiś bóg skrælingów orzekł, że Goachikowie mają dalej opiekować się plemieniem Harowian, jego członkowie zaś bez żalu porzucili zbieractwo i uprawę ziemi na rzecz całodziennych zabaw, gier, ćwiczenia się w walce, łowienia ryb, tańca, sztuki czy czego tam tylko chcieli. Pięć pokoleń później Goachikowie wciąż dawali im wszystko, czego tylko potrzebowali, a mieszkańcy wioski trzymali się wybrzeża, na którym dawno temu wylądował sławny Olaf. Bo i czego mieliby szukać w dziczy? Na wyznaczonym terenie było dość miejsca, by mogli robić, co tylko chcieli. Większość Harowian nie oddalała się więc od sioła dalej niż na milę. Ale Finnbogi był ulepiony z innej gliny. Był bohaterem, poszukiwaczem przygód i jak mu bogowie mili – wyruszy w podróż. Gdyby zdołał wydostać się z terenu i upolować dzikiego kota... Byłby pierwszym Harowianinem, któremu udałoby się zobaczyć to groźne zwierzę, nie mówiąc już o jego pokonaniu, gdyby więc przywlókł upolowaną bestię z powrotem do domu i zrobił dla Thyri naszyjnik z przerośniętych kłów kota, dziewczyna z pewnością zrozumiałaby, że jest on mężczyzną wprost stworzonym dla niej. Właściwie to chyba nawet wolałaby dostać sztylet. No i dobrze, sztylet łatwiej zrobić. Minęło parę minut i Finnbogi poczuł, że ktoś go śledzi. Zwolnił i się odwrócił. Nie zobaczył niczego na plaży, ale z północy ciągnęła wielka ciemna chmura. Przez krótką chwilę obawiał się kolejnej burzy. Kilka ostatnich nawałnic kompletnie pozrywało rybackie sieci, a przez grzmoty i ulewne deszcze

niektórzy nabrali przekonania, że nastał czas ragnaröku, końca świata. Gdy zmrużył oczy, odetchnął z ulgą – chmura nie była chmurą, lecz chmarą gołębi. Jakiś czas temu podobnie nieprzeliczone stado przefrunęło tuż nad Harówką. Miliony ptaków na kilka dni zasnuły niebo i zasrały całą okolicę. Finnbogi przyspieszył kroku – nie chciał wejść do wioski utytłany ptasim gównem – i wrócił myślami do Thyri. Gdy przeskoczył obdarty z kory pień, który zasłaniał mu widok na cypel, raptem doszły go głosy i dźwięczny śmiech. Finnbogi wiedział, do kogo należy, zanim jeszcze pokonał wzniesienie i spojrzał z wysoka na grupkę ludzi na plaży. Było to grono przyjaciół starszych od niego o kilka lat. Gruby Wulf wbiegł nago do morza, machając ramionami i krzycząc, po czym rzucił się z chlustem do wody. Sassa Gryziwarga śmiała się, rozbawiona pajacowaniem męża, a Bodila Gęsiodzioba wrzeszczała jak wariatka. Bjarni Kurza Twarz śmiał się z odchyloną głową. Garth Kowadłogęby pryskał wodą na Bodilę i darł się jeszcze głośniej. Kif Berserk stał w głębszej wodzie, a jego mokre, sięgające pasa jasne włosy i długa broda zakrywały tors jak bezrękawnik. Ponad falami wywijał młyńce swoim dwuręcznym toporem, Duporąbem, parując ciosy niewidzialnego przeciwnika. Finnbogi uśmiechnął się po przyjacielsku, na wypadek gdyby ktoś go zauważył. Kawałek dalej leżały na piasku ubrania i broń. Ozdobione zgrabnym haftem sukienki Bodili i Sassy wisiały na słupach. Obydwie były dziełem Gryziwargi, która spędzała długie godziny na szyciu, dzierganiu i tkaniu najbardziej stylowych ubrań w Harówce. To ona wykonała niebieską tunikę i pasiaste spodnie Finnbogiego. Wyszły jej całkiem nieźle. Mężczyźni ciepnęli swoje ubrania na piasek z typowo męską niedbałością. Finnbogi odnalazł wzrokiem stertę skórzanych

portek i naoliwioną kolczugę Gartha, którą – mimo że ważyła tyle co wyrośnięte pacholę – jej właściciel nosił codziennie od świtu do zmierzchu. Mówił, że zardzewieje, jeśli kółka nie będą w ruchu, a poza tym w ten sposób przyzwyczai się do niej i będzie swobodniej poruszał się w bitwie. W bitwie! Ha! Członkowie hirdu nie toczyli innych bitew niż tylko te na niby między sobą. Prawdopodobieństwo, że zasmakują kiedyś prawdziwej walki, było mniej więcej równe temu, że Finnbogi wyprawi się na zachód i upoluje sztyletozębnego kota. Doskonale znał prawdziwy powód, dla którego Garth nie rozstawał się z kolczugą. Bo był dupkiem, który uważał, że wygląda w niej jak bohater. Choć nie miało to właściwie sensu, większość z około stu mieszkańców wioski uczyła się walki bronią przywiezioną ze starego świata. Cała czwórka kąpiących się mężczyzn należała do hirdu, elitarnego oddziału złożonego z dziesięciu najlepszych wojowników Harówki. Finnbogi spodziewał się zaproszenia do hirdu zeszłego lata, gdy jeden z członków stał się zbyt stary i opuścił jego szeregi, ale jarl Brodir wybrał zamiast niego Thyri Drzewonogą. Początkową reakcją Finnbogiego był bezceremonialny opad szczęki. Thyri nie dość, że była dziewczyną, to miała wtedy zaledwie szesnaście lat, była więc od niego o dwa lata młodsza. Finn nie był pewien, ale podejrzewał, że o wyborze Thyri zadecydował fakt, że odkąd skończyła dwa lata, całymi dniami szkoliła się na wojowniczkę i nawet wyrabiała własną broń. Nie mógł zaprzeczyć, że pewnie odnajdzie się w hirdzie. No i właściwie to dobrze, że będzie w nim choć jedna kobieta. Każde dziecko w Harówce wiedziało, dlaczego Olaf Odkrywca i inni założyciele wioski przepłynęli słone morze, tak wielkie, że nikt z pokolenia Finnbogiego nie potrafił tego objąć rozumem, a potem pokonali rzeki i rozległe jeziora, by ostatecznie osiedlić

się na brzegu Słodkiego Morza Olafa. Jednym z powodów, dla których opuścili stary świat, było niesprawiedliwe traktowanie kobiet – a więc to bardzo dobrze, że w końcu reprezentantka płci pięknej została przyjęta do hirdu, choć Finnbogi żałował, iż odbyło się to jego kosztem, bo czuł, że miejsce w hirdzie mu się należy. Nie żeby jakoś szczególnie chciał się w nim znaleźć, co to, to nie! Co to za radocha cały dzień machać bronią? Miał lepsze rzeczy do roboty. Gruby Wulf dał nura w morskie fale – nikt nie potrafił wstrzymywać oddechu pod wodą dłużej od niego. Garth Kowadłogęby obejrzał się przez ramię i zauważył Finnbogiego. – Hej, Finn-ZBUK-i! – zawołał. – Jak spróbujesz zwinąć nam broń, każę jednej z dziewczyn dać ci lanie! Finnbogi poczuł, że oblewa się rumieńcem, i odruchowo przeskoczył wzrokiem do miejsca, gdzie leżał oręż: należące do Gartha dwa przesadnie inkrustowane topory, które ktoś w starym świecie nazwał Ponurymi Bliźniakami, bo były bliźniaczo podobne, a poza tym zostawiały blizny; zjawiskowy miecz Bjarniego – Pogromca Lwów, którym ktoś pewnie kiedyś ubił to groźne zwierzę; masywny młot Wulfa – Grom, nazwany tak z pewnością na cześć boga piorunów Thora; oraz łuk Sassy, który nie miał imienia, bo nie pochodził ze starego świata. – Fajne ciuszki! – zakpił Garth. – To miło, że ładnie się ubierasz, gdy idziesz do lasu besztać kozła. Skoro ręka to twoja jedyna panienka, warto dobrze ją traktować, co? Ty loczkowaty kutasiarzu? Finnbogi zaczął myśleć nad ciętą ripostą, bo skoro był kutasiarzem, to znaczy, że nie mógł robić tego wyłącznie z własną ręką. Już miał odpyskować Garthowi, ale pojął, że myśl przewodnia zanadto skupiała się na jego bliskich związkach z kutasami, więc zarzucił ten pomysł. – Weź spierdalaj, widok zasłaniasz – dowalił na koniec Garth,

przerywając mu obmyślanie odpowiedzi i wytrącając go z rytmu. Niech go Hel porwie. Garth może i był tępy, ale teksty miał mocne. – Daj mu spokój – stanęła w jego obronie Sassa Gryziwarga, a Finnbogi jeszcze bardziej pokraśniał, bo Sassa była śliczna. – Właśnie! – pisnęła Bodila. – Finnbogi, chodź się wykąpać! – Właśnie, Zbuki! Lepiej się wykąp po całodziennym koniobiciu! – Garth zarechotał. Wulf wyłonił się z wody i opromienił Finnbogiego serdecznym uśmiechem. Jego mokre, szerokie barki lśniły w słońcu. – O, Finn! Cho no tu! – zawołał. Wreszcie ktoś zwrócił się do niego normalnie. – Cho-no-tu! Cho-no-tu! – skandowała uśmiechnięta uroczo Bodila. Sassa kiwnęła na niego palcem i wyszczerzyła się, wzbudzając nieśmiały uśmiech na wargach Finnbogiego. Za jej plecami Kif, który nie zauważył pojawienia się chłopaka, wciąż rąbał wyimaginowane dupy swoim toporem Duporąbem. – Teraz nie mogę, muszę... Znaczy... – Wskazał niezgrabnie na pniak. – Jasna sprawa, stary! Rób, co masz do zrobienia. Widzimy się potem! – Wulf skoczył jak ryba i zniknął pod wodą. – Cześć, Finn! – pożegnała się Bodila. Sassa i Bjarni pomachali rękami, a stojący w wodzie Garth o błyszczącym w promieniach słońca muskularnym torsie uśmiechnął się i zmierzył Finnbogiego wzrokiem, zupełnie jakby wiedział o osie i o tym, dlaczego Finn miał na sobie najlepsze ubranie i co chciał zrobić z pniakiem. – Pojęcia nie mam, czemu w ogóle z nim gadacie... – dobiegły go jeszcze słowa Kowadłogębego, gdy już zsuwał się po piaszczystej skarpie.

Finnbogi z kolei nie wiedział, czemu ktokolwiek chciałby gadać z Garthem. Przecież to kutas jakich mało. Reszta była w porządku. Gruby Wulf nigdy nie obraził nikogo ani słowem. Bjarni Kurza Twarz był przyjacielski i wesoły z natury. Sassa Gryziwarga – piękna jak marzenie. A Bodila Gęsiodzioba... była po prostu Bodilą, której nadano taki przydomek nie dlatego, że wyglądała jak gęś, ale ponieważ Finnbogi ogłosił kiedyś, że gdy się nad czymś zastanawia, układa wargi w dzióbek – bo to była prawda – i tak już zostało. Finn miał z tego powodu wyrzuty sumienia, ale to przecież nie jego wina, że jest tak cholernie spostrzegawczy. Szedł dalej, obmyślając odpowiedzi na głupie gadanie Gartha o kutasach. Dwie najlepsze brzmiały: „Weź wypłyń w morze, a jak się zmęczysz, to płyń dalej!” oraz „Ja zasłaniam widok? Przecież i tak to ty masz najlepszy widok – bo sam siebie nie widzisz!”. Nie ma to jak cięta riposta.

T ROZDZIAŁ 2 Miasto skrælingów rzysta pięćdziesiąt mil na południe od Harówki szambelan Hatho wkraczał właśnie zachodnią bramą do Calnii, stolicy calnijskiego imperium i najwspanialszego miasta świata. Doznał szoku, gdy po niemal rocznej tułaczce ujrzał rozwiniętą dzielnicę przemysłową swojej rodzinnej metropolii. Nie mógł nie zatrzymać się i nie potrząsnąć w zdumieniu głową. Gdyby wywodził się z biedoty, pewnie rozdziawiłby usta, a może nawet zaklął, ale był na to o wiele za potężny i o wiele za bogaty.

Zrobił głęboki wdech, by się uspokoić. Ach, słodkie calnijskie powietrze, nie do pomylenia z żadnym innym. Na Innowaka, boga słońca, i na Łabędzią Cesarzową Ayannę – to prawda, że wszystkie drogi, ścieżki i trakty tego świata zaczynają się i kończą w olśniewającej stolicy calnijskiego imperium. Szambelan Hatho, ambasador i zaufany powiernik Łabędziej Cesarzowej Ayanny, przebył na jej rozkaz tysiące mil, wykonując misje wagi państwowej, wymagające jego nadzwyczajnych zdolności i talentów. Może to i prawda, że niektóre z miast, jakie napotkał na swojej drodze, mogły iść w szranki ze stolicą, jeśli idzie o rozmiary i splendor, ale przez ostatnie tygodnie przemierzał psim zaprzęgiem i łodziami najnędzniejsze zakątki tego świata, nie oglądając osiedli większych niż wioski i osady złożone z zapadłych chat, lepianek i namiotów. Spanie w najlepszych kwaterach tych zapomnianych przez bogów pipidówek sprawiało, że rano swędziało go całe ciało. Jak nisko urodzeni mogli w ogóle żyć w takich warunkach? – Calnia jest królową wszystkich miast jak świat długi i szeroki. Czyż nie tak, Chippaminko? Chippaminka, młoda nałożnica oraz przyboczna dźwigająca jego alchemiczną torbę, ujęła ramię szambelana i przycisnęła do niego naoliwione piersi. – Jest doprawdy wspaniała – wymruczała, rozwierając szeroko oczy, co przyniosło Hathowi satysfakcję. Odsunął od siebie dziewczynę na długość ramienia. Miała na sobie przepaskę biodrową z wyszytym łabędziem z kolców jeżozwierza oraz złoty łabędzi naszyjnik, który miał nie tylko odbijać światło, ale też świadczyć o tym, że nałożnica jest czcicielką Innowaka, boga słońca. Poza tym była goluteńka. Odpowiedziała na jego spojrzenie kokieteryjnym uśmiechem, a potem oblizała górną wargę. Musiał odwrócić wzrok.

Był bardzo zadowolony ze swojej nosicielki. Nadzwyczaj zadowolony. Kobieta pełniąca tę funkcję poprzednio zniknęła wkrótce po tym, jak objął stanowisko ambasadora – przepadła jak kamień w wodę w wielkim mieście portowym u ujścia Matki Wody. Szli ulicą, a gdy obrócił się, by ją o coś spytać, już jej nie było. Nigdy więcej już jej nie zobaczył. Tamtego wieczoru służka zwróciła uwagę na jego wisielczy nastrój i uznała, że poprawi Hathowi humor tańcem. Kazał jej odejść i zaprotestował, gdy zaczęła pląsać mimo jego sprzeciwu, ale jego słowa ścichły do piskliwego szeptu, gdy zaczęła wić się przed nim, giętka i powabna, opromieniając go zniewalającym uśmiechem i łyskając ponętnie oczami. Otumaniła go, tak jak wąż hipnotyzuje wiewiórkę. Gdy skończyła tańczyć, poprosił Chippaminkę, by została jego pomocnicą. Od tamtej chwili nie odstępowała go na krok. Była idealną towarzyszką. Wiedziała, gdy robił się głodny, gdy chciał pobyć sam, gdy robił się senny; bezbłędnie wyczuwała, kiedy mówić, a kiedy milczeć, oraz – co najważniejsze – jak uprawiać miłość, by uśmiech nie schodził z jego ust przez długie godziny. Szambelan Hatho miał czterdzieści pięć lat. Od zawsze był zdania, że miłość to tylko złudzenie, szumne słowo na pospolite zauroczenie lub żądzę. Ale teraz już wiedział, czym miłość jest. Chippaminka mu to pokazała. Codziennie dziękował Innowakowi, że postawił ją na jego drodze. Nawet w snach zanosił dziękczynne modły za to wielkie szczęście, jakiego dostąpił z łaski boga bogów. Złapała go za rękę. – Po prostu wspaniałe – powtórzyła. – Ale co robią ci wszyscy ludzie? Zatoczył półokrąg ramieniem, zamykając w nim rozmaite stanowiska pracy, zakłady i małe manufaktury, które okalały drogę prowadzącą przez miasto do zachodniej bramy.

– Tutaj obrabia się krzemień, tutaj kowale rozgrzewają i wykuwają przedmioty z miedzi, ołowiu i żelaza wydobywanego na północy. Dalej masz garbarzy, którzy zmiękczają skóry za pomocą zwierzęcych mózgów, szpiku lub wątroby. Obok nich widać rzemieślników, którzy wyrabiają narzędzia, fajki, kosze, paciorki i naczynia z muszli, gliny, marmuru, piór, rogowca, kolców jeżozwierza i turkusu. Ta kolejna grupa ludzi to krawcy, którzy szyją, dziergają, plotą i tkają z bawełny, pasemek kory i wełny pozyskanej z każdego futrzastego stworzenia, jakie istnieje na świecie Łabędziej Cesarzowej. – Ach, jacy oni pilni i staranni. Muszą być wszyscy bardzo mądrzy. – Wręcz przeciwnie – uśmiechnął się szambelan Hatho. – To są plebejusze, prości ludzie, którzy wykonują przyziemne, ale pożyteczne czynności, ażeby ludzie tacy jak ja, a także ty, Chippaminko, mogli wzbijać się na poziomy nieosiągalne dla innych. Dziewczyna kiwnęła głową. – A co robią tamci ple... plebejusze? – Wskazała palcem grupę kobiet, które w rytualnym tańcu wypluwały farbę na skórzane tarcze. – Używają alchemicznej mieszanki śliny i farby do tworzenia magicznych tarcz. – Ach, prawdziwa magia! A tam dalej? Szambelan Hatho potoczył wzrokiem po znacznej części terenu, gdzie uwijali się jak w ukropie rzemieślnicy, i pokiwał głową, dumny jak paw. – A tak, musisz być szczerze zdumiona, moja Chippaminko. Zapewne ten widok kojarzy ci się z jakąś legendą twojego rodzinnego plemienia. To jest dzielnica rzemieślnicza. Wytwarza się w niej najróżniejsze rzeczy, o czym przekonasz się, gdy tam pójdziemy. W całej Calnii pracują w pocie czoła nieprzeliczone

tłumy rzemieślników i artystów, a każdy z nich ma swój wkład w utrzymanie dwudziestopięciotysięcznego miasta, które roztacza władzę nad całym imperium. – Aż tylu ludzi tu mieszka? – A jakże! Imperium rozciąga się na setki mil w kierunku północnym i południowym, biegnie wzdłuż wschodniego brzegu wielkiej rzeki Matki Wody. Jak więc widzisz, właśnie tylu ludzi potrzeba, żeby sprawnie nim rządzić. – A co to za góry, szambelanie Hatho? Chippaminka kiwnęła głową na dziesiątki piramid o płaskich wierzchołkach, które wznosiły się ponad strzechy plebejskich chat niczym wyspy bogactwa pośród morza biedy. Krawędzie tych największych były ozdobione twardą czarną gliną i zwieńczone budynkami o złotych dachach, w których przeglądało się słońce. – To nie góry, ale piramidy, a więc wytwór rąk ludzkich. Budowle o wielkiej magicznej mocy, gdzie mieszkają najznamienitsi obywatele Calnii. Najwyższą z nich jest Góra Słońca, dokąd właśnie zmierzamy na audiencję u samej Łabędziej Cesarzowej Ayanny. A czy widzisz ziggurat, który wznosi się za nią? – Ten mały po prawej stronie? Już nie tak imponujący? – Tak... To moja piramida. Nie jest tak duża jak Góra Słońca, lecz z pewnością dość obszerna, żeby pomieścić mój dom, kwatery niewolników i szałas potów. Tam będziemy mieszkać. – My? – Jeśli się tylko zgodzisz. – Naszła go fala strachu, który rósł wraz z jego miłością, ponieważ Innowak nie zezwalał na miłość wolną od strachu. Nagle przeraził się, że Chippaminka rozkochała go w sobie tylko po to, by go teraz porzucić. – Z dziką rozkoszą zamieszkam z tobą, szambelanie – odparła, a on oparł się potrzebie, by skakać i klaskać jak małe dziecko. Nie

mógł sobie na to pozwolić, gdy patrzyli na niego plebejusze. Dotąd nie spodziewał się, że jest zdolny do tak żywych emocji. Przed chwilą był zdjęty trwogą, a teraz, dzięki kilku słowom z ust tej dziewczyny, nie posiadał się z radości. Zastanowiło go, czy wszyscy ludzie są tak skomplikowani, czy też może to Calnianie osiągnęli szczyt wyrafinowania, którego wyrazem są sprzeczne i jaskrawe uczucia targające duszą szambelana Hatha. – Chodźmy więc – rzekł z godnością. – Złóżmy raport cesarzowej, a potem pokażę ci twój nowy dom. Ruszył ścieżką, a Chippaminka za nim, na poły idąc, na poły tańcząc. Ten jej rozpląsany krok był jedną z wielu rzeczy, za które ją kochał. Zmarszczył nos, gdy poczuł drażniący zapach garbarni, i zwrócił się do Chippaminki, która już wyłowiła z torby tytoń. Kilka suszonych liści pomoże mu znieść ten okropny fetor. Otworzył usta, a ona wsunęła tytoń, nie spiesząc się wcale z zabraniem palców z jego warg. Zmiażdżył roślinę między zębami, po czym przycisnął papkę językiem do policzka. Ostry smak natychmiast odpędził smród. Odgłosy wytężonej pracy napierały na nich ze wszystkich stron niczym muzyka orkiestry, a radość wypełniająca serce Hatha zespoliła jego puls z tym euforycznym rytmem. Na szerokiej drodze przed nimi dzieci, które bawiły się procami, glinianymi zwierzątkami, drewnianymi łódkami i innymi zabawkami, rozstępowały się przed nim, wlepiając w niego wybałuszone oczy i rozdziawiając usta. Bo i było na co popatrzeć. Nie każdego dnia sam szambelan, jedna z dwóch