CZWARTEK
Kiedy Reginald Iolanthe Perrin wychodził do pracy w czwartkowy poranek, nie
zamierzał nazwać swojej teściowej hipopotamem. Nic podobnego nie przeszło
mu nawet przez myśl.
Stanął na ganku swojego białego neogeorgiańskiego domu i pocałował żonę
Elizabeth. Ta strzepnęła kawałek białej waty, który przyczepił mu się do
marynarki, i podała mężowi czarną skórzaną teczkę. Były na niej
wygrawerowane złote inicjały: R.I.P.
– Rozporek ci się rozpiął – szepnęła, chociaż w pobliżu nie było nikogo, kto
mógłby ich usłyszeć.
– Ostatnio jakoś nie mam powodów, by go rozpinać – powiedział,
podciągając suwak.
– Nie zadręczaj się tym – odparła Elizabeth. – To wina tych upałów.
Patrzyła, jak mąż idzie przez ogród. Był wysokim mężczyzną – prawie sto
osiemdziesiąt centymetrów wzrostu – o zaokrąglonych ramionach i koślawych
stopach. Miał bardzo owłosione ciało, w szkole przezywano go Mata Kokosowa.
Szedł wielkimi krokami, pochylony w przód, w obawie przed spóźnieniem się
na pociąg o 8:16. Miał czterdzieści sześć lat.
Jerzyki ganiały się wysoko na błękitnym czerwcowym niebie. Rovery 2000
gładko zsuwały się z podjazdów domów imitujących epokę Tudorów i styl
georgiański, a terenu osiedla strzegła przy każdym wjeździe biała brama.
Reggie poszedł ulicą Coleridge Close, skręcił w prawo w Tennyson Avenue,
potem w lewo w Wordsworth Drive i wąską alejką do Station Road. Czuł, że
ogarnia go potężny ból głowy, a nogi robią się wyjątkowo ciężkie.
Zajął swoje tradycyjne miejsce na peronie przed drzwiami z napisem „Budka
telefonicza". Dołączył do niego Peter Cartwright. Karaibski bagażowy
porządkował skraj dworcowego trawnika.
Stężenie pyłków w powietrzu było wysokie i wywołało u Petera Cartwrighta
ostry napad kichania. Nie mógł znaleźć chusteczki, więc poszedł za róg szaletu
przy wiadrach gaśniczych i wysmarkał się w specjalny dodatek „Guardiana"
poświęcony Rodezji. Zmiął go i wyrzucił do zielonego kosza na śmieci.
– Przepraszam – powiedział, kiedy wrócił do Reggiego. – Ursula zapomniała
o chusteczce.
Reggie pożyczył mu swoją chustkę. Pociąg o 8:16 przyjechał
z pięciominutowym opóźnieniem. Udało im się znaleźć wolne miejsca. Skład
zbliżał się do kresu swojej aktywności zawodowej, Reggie siedział nad kołem.
Trzęsło tak, że skarpetki zsunęły mu się poniżej kostek i trudno mu było
czytelnie wypełnić krzyżówkę.
Tuż przed stacją Surbiton Peter Cartwright dostał kolejnego ataku kichania.
Wytarł nos w chusteczkę Reggiego. Były na niej wyszyte inicjały R.I.P.
– Skończyłem – oznajmił Peter Cartwright, wpisując ołówkiem ostatnie
hasło. Pociąg przejeżdżał z hukiem przez Raynes Park.
– Ja utknąłem w lewym górnym rogu – odparł Reggie. – Nie znam się na
boliwijskich poetach.
Pociąg wjechał na dworzec Waterloo z jedenastominutowym opóźnieniem.
Głośnik obwieścił, że przyczyną były „problemy personalne w Hampton Wick".
Główna siedziba Słonecznych Deserów mieściła się w bezkształtnym
czteropiętrowym biurowcu w dzielnicy South Bank, między torami a rzeką. Na
betonowych ścianach widniały brzydkie plamy od brudu i deszczu. Zegar nad
głównym wejściem zatrzymał się w 1967 roku o godzinie 3:46, a w nocy neon
z napisem Słoneczne De ery co trzydzieści sekund wysyłał ku rzece czerwony
błysk.
Zbliżając się do szklanych drzwi, Reggie poczuł, jak przechodzi go zimny
dreszcz. W holu stały zwiędłe fikusy i wysiedziane fotele z czarnej skóry.
Reggie uśmiechnął się do znudzonej recepcjonistki.
Winda znów nie działała, więc ruszył po schodach na trzecie piętro, gdzie
znajdował się jego gabinet. Na drugim piętrze poślizgnął się i prawie upadł.
Zawsze był niezdarny. Kiedy w szkole nie nazywali go Matą Kokosową, mówili
na niego Fajtłapa.
Przeszedł po wytartym zielonym dywanie otwartego biura na trzecim piętrze,
mijając siedzące przy swoich biurkach sekretarki.
Okna w jego gabinecie wychodziły na dwie strony, ukazując panoramę
okopconych magazynów oraz składów w podcieniach wiaduktu kolejowego.
Wzdłuż pozostałych dwóch ścian stały zielone szafy na dokumenty. Na
przepierzeniu przy drzwiach wisiała tablica z ulotkami, kartkami z wakacji
i gratisowym kalendarzem z chińskiej restauracji w Weybridge.
Reginald wezwał swoją lojalną sekretarkę, Joan Greengross. Miała smukłe
ciało i duży biust, a kiedy zakładała nogę na nogę, jej kolana robiły się białe.
Pracowała dla niego od ośmiu lat – i ani razu jej nie pocałował. Każdego lata
wysyłała mu pocztówkę z Shanklin (na wyspie Wight). Każdego lata on wysyłał
jej pocztówkę z hrabstwa Pembroke.
– Jak się dziś miewamy, Joan? – spytał.
– W porządku.
– To dobrze. Ładna sukienka. Nowa?
– Trzyletnia.
– Ach tak.
Nerwowo przekładał papiery na biurku.
– Tak – powtórzył. Ołówek Joan wisiał nieruchomo nad jej notatnikiem. –
Tak.
Reggie wyjrzał przez okno na skąpaną w słońcu brudną ulicę. Nie mógł się
zmusić do pierwszego słowa. Nie miał energii, by zabrać się do pracy.
– Adresat: G.F. Maynard, Farma Randalls, Nether Somerby – zaczął
w końcu, myśląc o innej farmie, o złotych żniwach, o swojej młodości. –
Dziękuję za Pański list z dnia 7 bm. Bardzo mi przykro, że uważa Pan przejście
na skalę Metzingera za kłopotliwe. Mogę Pana zapewnić, że wielu naszych
dostawców stwierdza już teraz, iż nowa skala jest najdogodniejszą metodą
klasyfikacji śliwek i renklod. Jestem pewien, że gdy wprowadzimy… Nie: wraz
z wprowadzeniem nowego systemu zmieni Pan opinię na jego temat…
Skończył list, podyktował kilka innych, jeszcze nudniejszych, ale wciąż
nawet nie pomyślałby o tym, by nazwać swoją teściową hipopotamem.
Przeszył go kolejny dreszcz. Było to przeczucie przyszłości, ale nie zdawał
sobie z tego sprawy. Sądził, że idzie na niego letnia grypa.
– O jedenastej masz spotkanie z C.J.-em – powiedziała Joan. – I rozpiął ci
się rozporek.
Punktualnie o jedenastej wszedł do sekretariatu gabinetu C.J.-a na drugim
piętrze. C.J. nie był kimś, komu kazało się czekać.
– Czeka na pana – powiedziała Marion.
Wszedł do azylu C.J.-a. Duże pomieszczenie zdobił gruby żółty dywan i dwa
okrągłe czerwone chodniki, ponieważ żółty i czerwony to kolory symbolizujące
Słoneczne Desery i wszystkie ich ideały. Na końcu biura przy ogromnym oknie
z jednej tafli szkła stało kilka mebli. C.J. siedział na obrotowym fotelu za
biurkiem palisandrowym. Przed nim stały trzy krępująco sprężyste fotele, a na
żółtych ścianach wisiały dwa obrazy (Francisa Bacona i Johna Bratby'ego) oraz
zdjęcie C.J.-a z musem cytrynowym, który w 1963 roku zdobył drugie miejsce
w kategorii „dania gotowe" na Concours Des Desserts w Paryżu. Z okna
roztaczał się wspaniały widok na drugi brzeg Tamizy z majaczącym na
zachodzie Parlamentem.
Młody Tony Webster siedział już w jednym ze sprężystych foteli. Reggie
usiadł obok, a fotel pod nim westchnął donośnie. Oparcie odchylało się do tyłu,
podłokietników nie było. Bardzo niewygodny mebel.
Do pokoju wszedł zdyszany David Harris-Jones. Był wysokim mężczyzną
i chodził, jakby obawiał się, że lada chwila z każdej strony mogą go oślepić
światła aut.
– Przepraszam za… może nie do końca za spóźnienie… yyy… ale za
niewystarczającą punktualność – powiedział.
– Siadaj – warknął C.J.
David usiadł. Jego fotel wydał ciche prychnięcie.
– No dobrze – zaczął C.J. – A więc, panowie, stoimy w blokach startowych
przed uruchomieniem projektu lodów egzotycznych. Ta cała Pigeon
przygotowała całkiem pozytywny raport.
– Świetnie – powiedział młody Tony Webster z akcentem niezdradzającym
przynależności do którejkolwiek klasy społecznej.
– Super – powiedział David Harris-Jones, który ukończył podrzędną szkołę
prywatną.
Esther Pigeon przeprowadziła sondażowe badanie rynku na temat sprzedaży
lodów o egzotycznych smakach. Miała delikatny meszek na nogach i nad górną
wargą.
Reggie potrząsnął głową, próbując zapomnieć o delikatnym meszku panny
Pigeon i skupić się na bieżących wydarzeniach.
– Co jest? – C.J. zauważył ten ruch.
– Nic – powiedział Reggie.
C.J. posłał mu przenikliwe spojrzenie, po czym kontynuował:
– To będzie prawdziwy hit. Nie byłbym tu, gdzie jestem, gdybym nie umiał
wyczuć prawdziwych hitów.
– Świetnie – skomentował młody Tony Webster.
– Następna sprawa to wybór smaków – ciągnął C.J.
– Maurice Harcourt organizuje dziś o wpół do trzeciej degustację –
powiedział Reggie. – Załatwiłem około trzydziestu osób.
Po zakończeniu spotkania C.J. poprosił Reggiego, żeby został, a Tony
Webster i David Harris-Jones opuścili biuro.
– Cygaro?
Reggie wziął cygaro.
C.J. pochylił się złowrogo w fotelu.
– Ten młody Tony to dobry chłopak – powiedział.
– Racja, C.J.
– Zrobię z niego ludzi.
– Racja, C.J.
– Ten projekt lodów egzotycznych jest bardzo ekscytujący.
– Racja, C.J.
– Pozwolisz, że zadam ci osobiste pytanie? – zagadnął C.J.
– To zależy od pytania – odparł Reggie.
– Jest naprawdę osobiste. – C.J. skierował na twarz Reggiego aluminiową
lampkę punktową, tak jakby mogła oślepić nawet pomimo tego, że nie jest
włączona. – Tracisz zapał? – spytał.
– Nie, C.J. – odpowiedział Reggie. – Nie tracę zapału.
– To dobrze – stwierdził C.J. – Nie jesteśmy jedną z tych okropnych firm,
w których uważa się, że facet po czterdziestym szóstym roku życia do niczego
się już nie nadaje.
Przed lunchem Reggie odwiedził Doktorka Morrisseya w małym gabinecie
lekarskim na parterze obok pomieszczenia socjalnego.
C.J. zapewnił pracownikom Słonecznych Deserów wszystko, co, według
niego, powinna zapewniać porządna firma. Zapewnił im pomieszczenie socjalne
z tarczą do rzutek i stołem do pingponga w rozmiarze trzy czwarte. Zapewnił im
boisko w Chigwell, które dzielili z Narodowym Bankiem Japonii – to nie jego
wina, że krety zniszczyły murawę do krykieta. Zapewnił im kółko teatralne,
które wystawiało sztuki tak zróżnicowanych autorów jak Shaw, Ibsen, Rattigan,
Coward i Briggs z Działu Wysyłek. I zapewnił im Doktorka Morrisseya.
Doktorek Morrissey był małym pomarszczonym ludzikiem z luźnymi
fałdami skóry na twarzy. Cokolwiek dolegałoby jego pacjentom, on miał to
samo, tylko gorzej.
– Mam bardzo ciężkie nogi – poskarżył się Reggie. – I dreszcze co jakiś
czas. Chyba idzie na mnie letnia grypa.
Na ścianach wisiały schematy ludzkiego ciała. Doktorek Morrissey wetknął
Reggiemu termometr w usta.
– U Elizabeth w porządku? – zainteresował się Doktorek.
– Wszystko u niej dobrze – odpowiedział Reggie z termometrem w ustach.
– Nic nie mów – nakazał mu Doktorek Morrissey. – Wypróżnianie bez
problemów?
Reggie skinął głową.
– Jak się powodzi młodemu? – spytał Doktorek Morrissey.
Reggie dwa razy machnął kciukiem w stronę podłogi.
– Aktorstwo to trudny zawód. Powinien zostać przy amatorce jak jego
ojciec – skomentował Doktorek Morrissey.
Reggie był filarem kółka teatralnego Słonecznych Deserów. Kiedyś grał
nawet Otella z Edną Meadowes z pakowalni w roli Desdemony.
– Bóle w piersiach? – spytał Doktorek Morrissey.
Reggie pokręcił głową.
– Dokąd wybierasz się na wakacje? – spytał Doktorek Morrissey.
Reggie spróbował pokazać na migi hrabstwo Pembroke.
Doktorek Morrissey wyjął termometr.
– Do hrabstwa Pembroke – powiedział Reggie.
– Tak czy owak, temperatura w porząsiu – powiedział Doktorek Morrissey.
Zbadał Reggiemu oczy, język, klatkę piersiową i odruchy.
– Czujesz się ostatnio ospały i leniwy? – spytał Doktorek Morrissey. – Nie
możesz się skupić? Straciłeś radość życia? Masz częste bóle głowy? Zasypiasz
przy teatrze telewizji? Rozwiązywanie krzyżówek nie idzie ci już tak jak kiedyś?
Rano nieprzyjemny posmak w ustach? Ciągle myślisz o nagich sportsmenkach?
Reggie się ożywił. To były dokładnie jego symptomy. Ludzie mówili, że
Doktorek Morrissey jest do niczego i że na wszystkie dolegliwości przepisuje
dwie aspiryny. Bzdura! Ten człowieczek jest geniuszem.
– Tak. Dokładnie tak się czuję! – powiedział Reggie.
– Zabawne. Ja też. Ciekawe, co to takiego – odparł Doktorek Morrissey.
Dał Reggiemu dwie aspiryny.
Maurice Harcourt zorganizował bardzo dobrą degustację lodów. Nikt z siedziby
głównej nie lubił jeździć do Acton. Nie cierpieli tej fabryki z łuszczącym się
kremowo-zielonym tynkiem, czegoś między kinem a enerdowskim dworcem
autobusowym. Przypominała im, że w ich firmie nie powstają tylko plany
i decyzje, ale też galaretki oraz ryż na mleku. Przypominała, że posiadają
niewielką flotę jaskrawoczerwonych ciężarówek z żółtym napisem Spróbuj tart
Słonecznych Deserów – są tarta-styczne na obu bokach. Przypominała im, że
C.J. kupił dwie ciężarówki w kształcie galaretek. Acton to kurz i pospolitość, ale
wszyscy zgodnie stwierdzili, że Maurice Harcourt świetnie zorganizował
degustację lodów.
Reggie zaprosił reprezentatywną grupę podniebień. Na długim stole pod
ścianą sali konferencyjnej na pierwszym piętrze ustawiono osiemnaście dużych
pojemników z lodami o różnych smakach. Każdy uczestnik dostał kartkę, na
której wydrukowano osiemnaście nazw i sześć kolumn oznaczonych: smak,
oryginalność, konsystencja, atrakcyjność dla konsumenta, wygląd i uwagi.
Słońce świeciło na degustatorów, gdy zabierali się do pracy.
– Te ananasowe są zbyt mdłe, złotko – oceniła Davina Letts-Wilkinson,
która miała czterdzieści osiem lat, siwiejące włosy pokryte srebrną farbą,
zmarszczki na twarzy i najlepsze nogi w branży wyrobów mrożonych.
– Zapisz to – odparł Reggie.
– Dobre to mango – powiedział Tim Parker z Działu Tart.
Tony Webster wypełniał swoją kartkę niezwykle gorliwie. Podobnie jak
David Harris-Jones.
– Limonkowe to jakaś cholerna klęska – stwierdził Ron Napier,
reprezentujący kubki smakowe Działu Transportu.
– Wszystko zapisujcie – powiedział Reggie.
Davina wciąż chodziła za nim po sali, a Reggie wiedział, że Joan Greengross
ich obserwuje. Od lodów robiło mu się niedobrze, mózg obijał się o czoło,
a nogi były jak z ołowiu.
– Pyszne, prawda? – spytał David Harris-Jones.
– Tak – potwierdził Reggie.
– Naprawdę wyrafinowane to liczi – zauważył Colin Edmundes
z administracji. Jego reputacja dowcipnisia opierała się wyłącznie na tym, że
przerabiał ogólnie znane żarty. – Ale niestety też trochę cyniczne.
Reggie podszedł do Joan, by nie myślała, że interesuje go Davina Letts-
Wilkinson i jej nogi.
– Dobrze się bawisz? – zagaił.
– Zawsze to jakieś urozmaicenie – odparła.
– Ładna sukienka. Nowa?
– Pytałeś o to dziś rano.
Tim Parker zabrał Jenny Costain do Paryża. Owen Lewis z kruszonek upił
Sandrę Gostelow na imprezie firmowej, a zanim to zrobili, kazał jej założyć
żółty sztormiak. Ale Reggie nigdy nawet nie pocałował Joan. Ma męża i troje
dzieci. A Reggie ma cudowną żonę. Elizabeth – prawdziwy skarb. Wszyscy mu
mówili, jaki to skarb – mieć taką żonę.
Reggie uśmiechnął się do Maurice'a Harcourta i bez entuzjazmu polizał
smak o tajemniczej nazwie: kumkwatowa niespodzianka.
– Przepraszam – powiedział.
Wybiegł na zewnątrz i zwymiotował w damskiej toalecie. Nie zdążyłby
dobiec do męskiej.
Do siedziby głównej odwiózł ich firmowy, jaskrawoczerwony bus, w którym
szwankowało sprzęgło. Davina usiadła obok Reggiego. Joan siedziała za nimi.
Davina chwyciła Reggiego za rękę i powiedziała:
– To było urocze popołudnie. Fajnie to wymyśliłeś, staruszku. – Jej dłoń
była lepka, a Reggiego spocona.
O wpół do szóstej przenieśli się do Feathers. Ściany zdobiła wyblakła tapeta
w szkocką kratę, a wyblakła wykładzina w szkocką kratę robiła to samo
z podłogą. Reggie wciąż miał lekkie mdłości.
Ekipa Słonecznych Deserów była w dobrych nastrojach. David Harris-Jones
wypił trzy kieliszki sherry. Davina stała bardzo blisko Reggiego. Paląc
papierosy, rozmawiali o raku płuc i alkoholizmie. Przyjechała laleczka Tony'ego
Webstera. Miała smukłe nogi i piła Bacardi z colą. Owen Lewis opowiedział
dwa nieprzyzwoite dowcipy. Davina oznajmiła:
– Przepraszam, złotka, ale muszę was na chwilę zostawić. Kobiece sprawy.
Kiedy jej nie było, Owen Lewis mrugnął do Reggiego i powiedział:
– Widzę, że kombinujesz w dobrym kierunku.
– Reggie – powiedział Colin Edmundes – co było poniżone, będzie
wywyższone, a co było rozpięte, będzie zapięte.
Reggie zapiął rozporek i wyszedł, by zdążyć na pociąg o 18:38 do Waterloo.
Skład miał jedenaście minut opóźnienia z powodu awarii sygnalizacji
w Vauxhall. Gdy Reggie wreszcie wysiadł, powlókł swoje oporne nogi wzdłuż
Station Road, przez alejkę i na Wordsworth Drive, skręcił w prawo w Tynneson
Avenue, a potem w lewo w Coleridge Close. Na Osiedlu Poetów panował
spokój. Białe bramy odgradzały je od całego tego ordynarnego i nieistotnego
ruchu ulicznego. W powietrzu unosił się zapach rozgrzanego asfaltu. Reggie
niósł swe zmęczone bojem ciało przez ścieżkę ogrodową. Po lewej stronie miał
róże, po prawej stronie miał róże, a przed nim jaśniał biały dom. Jaskółki
karmiły swój pierwszy lęg pod okapem dachu. Otworzyły się drzwi frontowe
i stanęła w nich Elizabeth, wysoka i jasnowłosa, w luźnych lawendowych
spodniach na grubych udach i niebieskiej bluzce w kwiaty na słabo
zarysowanych piersiach.
Zjedli wątróbkę z bekonem w ogrodzie za domem, na „patio". Za płotem
rosły brzozy i sosny. Wątróbka była odpowiednio wysmażona.
Niewiele mówili. Każde z nich znało opinię drugiego na każdy temat, od
faszyzmu po farby emulsyjne.
Reggie wiedział, że cisza, która panowała tu po wyprowadzce Marka
i Lindy, bardzo przytłaczała Elizabeth. Zawsze miał ochotę zacząć rozmowę,
zawsze czuł, że za minutę czy dwie zmieni się w duszę towarzystwa, ale nigdy
tego nie zrobił.
Tego wieczora miał wrażenie, że między nimi jest tafla szkła.
W powietrzu wisiał lepki upał. Zrobi się ciemno, jeszcze zanim nadejdzie
ochłodzenie.
Reggie zamieszał kawę.
– Odwiedzimy w niedzielę hipopotama? – spytał.
– Co masz na myśli? – powiedziała Elizabeth.
– Twoją matkę. Pomyślałem, że dla odmiany nazwę ją hipopotamem.
Elizabeth wpatrywała się w niego zdumiona z szeroko otwartymi ustami.
– To niezbyt miłe – stwierdziła.
– Niezbyt miło jest mieć teściową, która wygląda jak hipopotam – odparł.
Zanim zgasili w sypialni światło, Elizabeth przez ponad pół godziny czytała
książkę. Reggie nie próbował się z nią kochać. To nie była odpowiednia noc.
Leżał, nie mogąc zasnąć przez kilka godzin. Być może wiedział, że to
dopiero początek.
PIĄTEK
Wstał wcześnie, włożył spodnie z solidniejszym rozporkiem i wyszedł do
ogrodu. Niebo było mgliście błękitne i poważnie groziło upałem. Trawniki
rozpościerały się na dwóch poziomach. Na dolny prowadził kamienny łuk
spowity czerwonymi pnączami.
W gałęziach jabłoni śpiewał kos albinos.
– Czy wiesz, że różnisz się od wszystkich innych kosów? – zapytał Reggie. –
Zdajesz sobie sprawę, że jesteś dziwolągiem?
Czarno-biały kot o imieniu Ponsonby wbiegł do ogrodu z miną winowajcy.
Kos albinos odleciał, skrzecząc ze strachu.
Reggie znów poczuł, jak ręce i nogi robią mu się ciężkie, choć jeszcze nie
w takim stopniu jak poprzedniego wieczora.
– Śniadanie gotowe – zawołała śpiewnie Elizabeth. Nie była osobą, która
żywiłaby urazę tylko dlatego, że nazwało się jej matkę hipopotamem.
Reggie poszedł do kuchni i zjadł jajka z bekonem przy stole z niebieskim
blatem. Elizabeth przyglądała mu się ze źle skrywanym niepokojem, lecz ani
słowem nie wspomniała o wczorajszych uwagach.
– Z kim rozmawiałeś w ogrodzie? – zapytała.
– Z kosem – powiedział. – Tym białym.
– Zapowiada się kolejny skwarny dzień – zauważyła, podając mężowi
teczkę. Strzepnęła żółty kłaczek z jego pośladków i pocałowała go na
pożegnanie.
Skręcił w lewo w ulicę Coleridge Close, mijając spokojne w swojej
zamożności domy, ale nagle poczuł chęć, by pójść inną drogą. Odbił w lewo
w Tennyson Avenue, potem w prawo w Masefield Grove, a następnie ruszył
wąską alejką przez park.
Postanowił pojechać pociągiem o 8:46 zamiast tym o 8:16.
Szedł przez park wolnym krokiem. Jeden z ogrodników posłał mu życzliwy,
pełen zadowolenia uśmiech. Reggie wyszedł bramą od strony alei Zachodniej,
znanej w okolicy jako „przelotówka". Przy ulicy stały małe domy bliźniaki
i rozlegał się nieprzerwany warkot samochodów.
Znajdował się tu pasaż małych sklepów pomysłowo nazwany Pasaż
Zachodni. Reggie wszedł do sklepu na rogu, nazwanego pomysłowo Sklep Na
Rogu. Oferował batoniki, gazety, napoje oraz strzyżenie.
– Poproszę „Mirror", szefie – powiedział Reggie.
– Trzy pensy – odparł kioskarz.
– I jeszcze batonika z kremem czekoladowym, kolego – dodał Reggie.
– Zapowiada się kolejny skwarny dzień – zauważył kioskarz.
– Żebyś wiedział, mistrzu – powiedział Reggie.
Ze Sklepem Na Rogu sąsiadowała kawiarnia Niebieska Papuga. Reggie
mieszkał tu od dwudziestu lat, ale nigdy wcześniej nie przekroczył jej progu.
W kawiarni było ponuro i pusto, jeśli nie liczyć kierowców autobusów,
jedzących kanapki z bekonem. Ptak, od którego pochodziła nazwa, zdechł wiele
lat wcześniej.
– Poproszę herbatę – powiedział Reggie.
– Z?
– Z.
Wypił łyk słodkiej herbaty, chociaż zazwyczaj nie używał cukru.
Pamiętał, że kiedy był małym chłopcem, chodził ze Stevem Watsonem do
takiej samej kawiarni. Mieściła się na wiadukcie kolejowym, a kiedy słyszeli
nadjeżdżający pociąg, wybiegali, żeby sprawdzić numer parowozu.
Otworzył „Daily Mirror". Dziewczyna z Ochotniczej Służby Kobiet
zorganizowała sabat czarownic – przeczytał.
Stawali na wiadukcie, a całe ich ubrania przesiąkały dymem. Steve Watson
wciąż był mu winien funta i trzy pensy. Reggie się uśmiechnął. Kierowcy
zaczęli dziwnie na niego patrzeć, więc przestał się uśmiechać i zagłębił się
w lekturze.
Córka członka Izby Lordów bierze ślub z pracownikiem ubojni. Awantura na
marszu przeciwko zakazowi trzymania pancerników w mieszkaniach
komunalnych.
Steve Watson poszedł do szkoły dla dzieciaków z wyższych sfer i zanim
Reggie się zorientował, jego rodzice ukręcili łeb ich znajomości.
Reggie podszedł do lady.
– Filiżankę czaju i trójkącik – powiedział.
– Co proszę? – spytał właściciel.
– Jeszcze jedną filiżankę herbaty i kawałek tego ciasta – wyjaśnił Reggie.
Któregoś razu starszy brat Steve'a poszedł z nimi i za sześć pensów spuścił
się tuż przed nadjeżdżającym pociągiem z amunicją. Później rodzice zaczęli
wysyłać Reggiego na wakacje na wieś, do Chilhampton Ambo, żeby razem
z bratem Nigelem pomagał przy zbiorach na farmie wujka. Cierpiał tam przez
ukąszenia owadów, chował się w stogach siana i fetyszyzował bryczesy Angeli
Borrowdale.
Reggie uśmiechnął się. Znów dostrzegł, że kierowcy dziwnie na niego
patrzą. Nie mogą siedzieć w swoich autobusach?
Dopił herbatę, spisał ciasto na straty i ruszył w stronę stacji.
Pociąg o 8:46 był pięć minut spóźniony. W przedziale siedziała mniej więcej
dwudziestoletnia dziewczyna. Miała minispódniczkę i grubawe uda, na które
niby nikt nie zwracał uwagi, ale jednak wszyscy mężczyźni widzieli je kątem
oka. Łączyła ich niecna tajemnica tych dziewczęcych ud i Reggie wiedział, że na
stacji Waterloo pozwolą, by dziewczyna wyszła z przedziału pierwsza; że będą
zerkać ukradkiem na świeży odcisk jej pośladków w tapicerce, a potem ruszą za
nią na peron.
Złożył gazetę we czworo, żeby ołówek miał podparcie, zmarszczył brwi
w dość udanej imitacji myślenia i w ciągu trzech i pół minuty wypełnił całą
krzyżówkę.
Oczywiście nie odgadł w tym czasie wszystkich haseł. W kratkach
krzyżówki wpisał: Nazywam się Reginald Iolanthe Perrin. Moja matka nie
mogła zaśpiewać w operetce Iolanthe wystawianej przez Towarzystwo Gilberta
i Sullivana, ponieważ zbliżał się poród, więc nadała mi chociaż imię na jej
pamiątkę. Cieszę się, że nie grali wtedy Piratów z Penzance.
Włożył gazetę z powrotem do teczki i oznajmił pasażerom przedziału:
– Dziś była bardzo łatwa.
Na stację Waterloo dotarli z jedenastominutowym opóźnieniem. Spikerka
z głośnika winą obarczyła braki w taborze w dzielnicy Nine Elms. Grubawa
dziewczyna wyszła z przedziału jako pierwsza. Tapicerka pozostawiła drobne
czerwone kreski na tylnej części jej ud.
Komputer stwierdził, że trzy najpopularniejsze smaki lodów to podpórki na
książki, pumeks i Niemcy Zachodnie. Okazało się, że powodem była usterka
elektryczna. Kartki z degustacji szybko sprawdzono ręcznie i tym razem trzema
najpopularniejszymi smakami okazały się: rozkoszne mango, kumkwatowa
niespodzianka i marmurkowe lody truskawkowe z liczi.
O dziesiątej trzydzieści w gabinecie Reggiego rozpoczęło się spotkanie
Działu Lodów Egzotycznych. Tony Webster miał na sobie szary dwurzędowy
garnitur z koszulą w dyskretny kwiatowy wzór oraz dobrze dobrany krawat.
Jego strój był nowoczesny, ale bez przesady. Esther Pigeon przyszła
w pomarańczowej bluzce bez rękawów i długiej, zielonej spódnicy z odważnymi
rozcięciami po bokach. Morris Coates z agencji reklamowej miał dzwonowate
zielone sztruksy, fioletową koszulę, ogromny biały krawat, brązową zamszową
marynarkę i czarne trzewiki.
– Co to ma być? – zapytał Reggie. – Pokaz mody?
David Harris-Jones zadzwonił o dziesiątej trzydzieści pięć i powiedział, że
nie przyjdzie, ponieważ po zjedzeniu czterdziestu trzech porcji lodów całkowicie
rozstroił się mu żołądek.
Joan zadbała o kawę. Reggie wyjaśnił, że próbne kampanie sprzedażowe
tych trzech smaków odbędą się w dwóch rejonach – hrabstwie Hertfordshire
i wschodnim Lancashire. David Harris-Jones zajmie się Hertfordshire, Tony
Webster – wschodnim Lancashire, natomiast Reggie będzie nadzorował całą
operację.
– Świetnie – powiedział Tony Webster.
Esther Pigeon przedstawiła im wyniki swojego badania rynku. 73%
gospodyń domowych we wschodnim Lancashire i 81% w Hertfordshire wyraziło
zainteresowanie pomysłem lodów egzotycznych. Zaledwie 8% w Hertfordshire
i 14% we wschodnim Lancashire wykazało się otwartą niechęcią, zaś 5%
utajoną. W Hertfordshire przychylne było 93,6% z 20% odpowiedzialnych za
50% wydatków na konsumpcję. Wśród bezrobotnych pozytywnie zareagowało
tylko 0,1%. 0,6% poinformowało Esther, gdzie może sobie wsadzić lody
egzotyczne.
– Co z tego wszystkiego wynika? Prostym językiem – spytał Reggie.
– Można to uznać za względnie satysfakcjonujący punkt wyjścia do
wprowadzenia naszego produktu w sondowanym rejonie – powiedziała Esther
Pigeon.
Słońce wlewało się przez okna i padało na ciemnozielone szafy biurowe,
a Reggie obserwował drobinki kurzu unoszące się w smugach światła. Znów
poczuł dreszcze, coś jakby stłumione drżenie dobiegające z maszynowni jego
ciała. Nagle zdał sobie sprawę, że Esther Pigeon coś mówi.
– Przepraszam – powiedział. – Nie słuchałem. Patrzyłem na kurz
w promieniach słońca. Jest całkiem ładny.
Zapadła cisza. Morris Coates strzepnął popiół z papierosa na podłogę.
– Mówiłam, że między miastami występują interesujące różnice –
powiedziała Esther Pigeon, która miała apetyczne kolana, ale twarz bez wyrazu,
a w metrze linii Bakerloo ignorowało ją zazwyczaj 92,7% mężczyzn. – Bardzo
duże zainteresowanie odnotowano w Hitchin i Hertford, ale w Welwyn Garden
City reakcja była chłodna.
– W Hitchin mają bardzo ładny kościół – powiedział Reggie. Wyrwało mu
się to, zanim zdołał się powstrzymać. Wszyscy spojrzeli na niego zaskoczeni.
Oblał go pot.
– Bardzo tu gorąco – powiedział. – Zdejmijcie marynarki, jeśli chcecie.
Mężczyźni zdjęli marynarki i podciągnęli rękawy. Najbardziej włochate
przedramiona miał Reggie, tuż za nim była Esther Pigeon.
Doskonale wiedział, że jego biała koszula jest niemodna. Garderobiana
rewolucja jakoś go ominęła. Nie znosił tych dobrze ubranych młodych
mężczyzn. Nie znosił Esther Pigeon, której statystyki kształtowały się na
poziomie 91-81-96. Nie znosił
Tony'ego Webstera, który siedział spokojnie, pewny siebie, ale bez przesady,
czekający w gotowości na nieunikniony awans. Nie znosił kożucha
pokrywającego ich zapomnianą kawę.
Przeszli do kwestii reklam.
– Tak o tym myślałem, to tylko luźny pomysł, może weźmy piękną
dziewczynę? – zagadnął Morris Coates. – Pozycja z jogi, która, bądźmy
szczerzy, potrafi być całkiem seksowna, coś w stylu, oczywiście nie jestem
copywriterem: „Dużo łatwiej mi się medytuje z lodami kumkwatowa
niespodzianka. Nowe lody egzotyczne Słonecznych Deserów".
– Niedorzeczne – powiedział Reggie.
Morris Coates się zarumienił.
– Po prostu sprawdzam różne koncepcje – powiedział. – Będzie nad tym
pracować cały zespół. Ja tylko sonduję.
Złoszczenie się na Morrisa Coatesa nie miało najmniejszego sensu. To nie
jego wina. Ktoś musiał pracować w trzeciorzędnych agencjach reklamowych.
Jeśli nie Morris, to ktoś inny.
– To może seks? – zapytał Morris Coates.
– A może coś w stylu, to tylko luźny pomysł: „Lubię dotykać swoich sutków
marmurkiem z liczi i truskawek" – zaproponował Reggie.
Morris Coates poczerwieniał. Esther Pigeon przyjrzała się swoim
paznokciom. Tony Webster uśmiechnął się niepewnie.
– Racja, seks to błędny kierunek – powiedział Morris Coates. – Spróbujmy
czegoś prostego i konkretnego, z dobrym, optymistycznym obrazkiem. Ale
wtedy zderzamy się z faktem, że pudełko lodów samo w sobie nie wygląda
optymistycznie. Ja tylko głośno myślę. Przepraszam.
– Chętnie zobaczę wasze propozycje – odparł Reggie.
– Nawiasem mówiąc – powiedział Morris Coates – czy pojęcie „marmurek"
w kontekście lodów jest w pełni zrozumiałe dla odbiorców?
– Według niedawnych badań 97,3% gospodyń domowych z rejonu Forest of
Dean rozumiało pojęcie marmurek w kontekście lodów – odparła Esther Pigeon.
– Czy taka odpowiedź cię zadowala? – spytał Reggie.
– Tak. W porządku – odpowiedział Morris Coates.
Reggie wstał. Lał się z niego pot. Majtki przykleiły mu się do spodni. Musi
się pozbyć tych ludzi, zanim powie coś okropnego.
Ku jego uldze wszyscy wstali z miejsc.
– Cóż, tak czy inaczej wierzymy, że wkrótce coś nam pokażesz, Morris –
powiedział. Uścisnęli sobie dłonie. Unikał wzroku Morrisa.
– W porządku. Będziemy w kontakcie – odparł spec od reklamy.
Reggie uścisnął dłoń Esther Pigeon.
– Jeszcze raz dziękuję, panno Pigeon – powiedział, nie patrząc jej w oczy. –
To było bardzo szczegółowe i pomocne sprawo- zdanie.
– Mamy szansę na przełom w branży markowych deserów – stwierdziła
Esther Pigeon.
Kiedy Morris Coates i Esther Pigeon wyszli, Tony Webster powiedział:
– Muszę przyznać, że zaimponowało mi, jak kasujesz tego Morrisa i jego
podrzędne pomysły.
Reggie spojrzał w oczy Tony'ego, szukając w nich oznak sarkazmu lub
szczerości. Oczy Tony'ego były błękitne, jasne, zimne i wolne od oznak
czegokolwiek.
Reggie nie mógł znieść myśli, że ma iść do Feathers na lunch. Musi stąd uciec.
Musi odetchnąć.
Było bardzo gorąco i lepko. Przeszedł na drugą stronę Tamizy po moście
Waterloo. Był odpływ. Jakaś barka perkotała w górę rzeki. Na Strand zobaczył
kolizję dwóch samochodów prowadzonych przez instruktorów jazdy. Obaj mieli
spalone słońcem lewe przedramiona.
Reggie poczuł głód. Wszedł do włoskiej restauracji i usiadł przy stoliku obok
drzwi. Na przeciwległej ścianie wisiało wielkie zdjęcie przedstawiające
Florencję.
Kelner przydreptał do niego gładko jak na kółkach, a z jego uśmiechu
promieniała cała radość życia słonecznej Italii. Miał na sobie koszulkę
w niebieskie paski. Reggiego irytowało wszystko: długie menu z tłumaczeniem
na angielski, zwisające z sufitu butelki chianti, uśmiechnięty kelner pławiący się
w służalczym samozadowoleniu.
– Ravioli – powiedział.
– Tak, proszę pana. A co na drugie danie? Mamy dziś doskonałą solę.
– Ravioli.
– Nie życzy pan sobie głównego dania?
– Życzę. Ravioli. Chcę ravioli, a potem ravioli. Lubię ravioli.
Kelner odpłynął w stronę kuchni. Restauracja szybko się wypełniała.
Wkrótce przyniesiono ravioli Reggiego. Były doskonałe.
Do stolika przysiadła się para trzydziestopięciolatków. Reggie skończył
swoje ravioli. Kelner zabrał talerz i przyniósł ravioli. Para spojrzała na nie
z taktownym zaskoczeniem.
Drugi talerz ravioli nie smakował tak dobrze jak pierwszy, ale Reggie
dzielnie wiosłował dalej. Miał poczucie, że ich stolik jest o wiele za mały,
a stoły są ustawione zbyt blisko siebie. Oblewał go gryzący pot. Ta parka
z pewnością gapi się wprost w jego ohydną przeżuwającą paszczę.
Byli wyraźnie zakochani i rozmawiali z ożywieniem o ich licznych
interesujących znajomych. Reggie chciał im powiedzieć, że on też ma atrakcyjną
żonę i dwoje dorosłych dzieci, a jego córka już urodziła kolejną dwójkę. Chciał
im powiedzieć, że on też ma przyjaciół, choć ostatnio rzadko się z nimi widuje.
Chciał im powiedzieć, że jego życie nie było pozbawione chwil czułości, że nie
zawsze był samotnym przeżuwaczem przy zatłoczonych stołach świata.
Jedząc swoje minestrone, zwrócili głowy w stronę rzeki Arno. Reggie
skończył drugi talerz ravioli. Zadowolony z siebie kelner pojawił się przy stoliku
z wózkiem z deserami.
– Poproszę ravioli – powiedział Reggie.
Kelner wytrzeszczył oczy.
– Jeszcze ravioli, proszę pana?
– Są bardzo dobre. Naprawdę znakomite.
– Proszę pana, ravioli nie jest deser. Niech pan spróbuje zabaglione.
Zabaglione jest deser.
– Proszę posłuchać: chcę ravioli. Czy to jasne?
– Tak, proszę pana.
Reggie rzucił wyzywające spojrzenie zakochanym. Pod stołem pogłaskał
butem stopę jednego z nich. Mężczyzna objął kobietę w talii i przytulił ją.
Reggie czule wędrował czubkiem buta w górę czyjejś nogi. Kobieta ścisnęła
mężczyznę za rękę.
Przybyło ich danie główne. Reggie patrzył, jak jedzą, poruszając rytmicznie
szczękami, i poczuł, że nie chce już nigdy niczego jeść.
Przyniesiono mu trzeci talerz ravioli. Jadł wolno, ponuro, zmuszając się do
przełknięcia kolejnych kęsów.
Co jakiś czas dotykał stopą nóg zakochanej pary. Dzięki temu okazywali
sobie coraz więcej czułości, co z kolei sprawiało, że Reggie był coraz bardziej
przygnębiony.
Wepchnął w siebie jeszcze dwie kopertki i desperacko przeżuwał. Potem
ostro kopnął nogę pod stołem. Szczęśliwy mężczyzna krzyknął z bólu, a na blat
upadł na wpół przeżuty kęs faszerowanego kabaczka.
Po południu bezlitosne słońce sunęło powoli za oknami gabinetu Reggiego.
Promienie padały na szczupłe ramiona Joan Greengross, opalone – z wyjątkiem
blizny po szczepieniu. Kpiły z ciemnozielonych szaf, wykresów sprzedaży,
ośmiu pocztówek z Shanklin (na wyspie Wight) oraz obrazka nabrzeża
w Hongkongu, ilustrującego maj i czerwiec w chińskim kalendarzu.
Wszystko było jak zwykle i nic nie było jak zwykle. Reggie siedział,
dyktował, pozornie całkowicie panując nad sobą, a jednak wszystko uległo
zmianie. Nic już nie powstrzymywało go przed robieniem najbardziej
skandalicznych rzeczy. Nic nie stało na przeszkodzie, by urządzić celtycki
wieczorek ceilidh w Dziale Wysyłek. Ale nie zrobił tego. Wręcz przeciwnie.
Poczuł impuls, by zejść do biura C.J.-a, podejść do jego biurka i obnażyć się.
Jedno rozpięcie rozporka i bum: wszystko, na co pracował przez całe życie,
wymknęłoby mu się z rąk. Zupełnie inaczej niż dotychczas.
– Dobrze się czujesz? – spytała Joan.
– Oczywiście. Dlaczego pytasz?
– Jesteśmy w połowie pisma, a ty nie odezwałeś się od dziesięciu minut.
Czuł, że powinien to wyjaśnić.
– Przepraszam. Przejadłem się trochę ravioli – powiedział.
Skończył dyktować. Joan wyglądała na nieco zaniepokojoną.
– Jeszcze jedno pismo – powiedział Reggie. – Adresat: Dyżurny Ruchu,
Kolej Brytyjska, Rejon Południowy. Szanowny Panie, każdego ranka mój
pociąg, który powinien przyjeżdżać na dworzec Waterloo o 8:58, ma dokładnie
jedenaście minut opóźnienia. Jest to ogromnie irytujące. Dziś rano, z powodów,
w które nie będę się tu zagłębiał, jechałem późniejszym pociągiem, który
powinien przyjechać na miejsce o 9:28. Ten pociąg również spóźnił się
o jedenaście minut. Dlaczego nie zmienią Państwo rozkładu jazdy swoich
pociągów o jedenaście minut? Dzięki temu jeździłyby punktualnie.
Z poważaniem, Reginald I. Perrin.
Reggie wypił w Feathers cztery whisky. Davina trzymała się bardzo blisko
niego. Owen Lewis z kruszonek opowiedział trzy nieprzyzwoite historyjki.
Reggie poszedł do toalety, ale zanim zaczął sikać, do środka wszedł Tony
Webster i stanął przy sąsiednim pisuarze. Był tam automat, na którym ktoś
napisał: Czekolada w tym automacie smakuje jak guma. Reggie nie potrafił się
rozluźnić. Nigdy mu się to nie udawało, kiedy Tony Webster stał obok niego.
Udał, że skończył, otrząsnął się, jakby strzepywał ostatnie krople, zapiął
rozporek i wyszedł.
Kiedy Tony Webster wrócił z toalety, Reggie starał się nie wyglądać na
zakłopotanego. Kupił laleczce Tony'ego Bacardi z colą. Była ubrana
w spódniczkę, krótką, ale bez przesady, oraz cienką, niemal przezroczystą
koronkową bluzkę. Miała płaską klatkę piersiową i tlenione włosy. Reggie nie
przypuszczał, żeby Tony Webster miał jakiekolwiek problemy w łóżku.
Wracał do domu okrężną drogą, przez park. Gracze krykieta ćwiczyli za siatką
ochronną. Widział też dzieci wdrapujące się na smoka z kolorowych rurek,
zbudowanego dla nich przez Wydział Parków.
Zanurzył się w cichych zaułkach Osiedla Poetów. Szedł wolnym krokiem
wzdłuż Masefield Grove. Jak to możliwe, że jego nogi szły naprzód, chociaż im
tego nie nakazywał? Spojrzał na nie i wydało mu się, że tam w dole spacerują
jakieś odrębne istoty. Miał szczęście, że nie były fankami wspinaczki górskiej
i nie ciągnęły go podczas urlopu na Annapurnę.
Stężenie pyłków w powietrzu było wysokie. Na Tennyson Avenue Reggie
słyszał, jak Peter Cartwright kicha pod numerem jedenaście.
Szedł powoli wzdłuż Coleridge Close. Milfordowie, jego sąsiedzi spod
osiemnastki, podlewali zacienione fragmenty ogródka. Później pojadą na
kieliszeczek do klubu golfowego.
Wisemanom spod dwudziestki dwójki powiedziano w klubie golfowym, że
nie ma już wolnych miejsc.
– Co tak późno? – spytała Elizabeth.
– Uciekł mi pociąg – skłamał.
– Mnie to nie przeszkadza, ale wszystko wyschło na wiór.
Nie miał w sobie energii, by wyjaśniać, że człowiek istnieje tylko przez
drobny fragment historii Ziemi, Wielka Brytania jest tylko małą wyspą, a on sam
jest nic nieznaczącą drobinką, która za niecałe trzydzieści lat zniknie na zawsze,
więc to, czy dwa małe kotleciki jagnięce wyschły na wiór, nie ma naprawdę
żadnego znaczenia.
Zjadł swoje wysuszone kotleciki jagnięce w ogrodzie za domem, na „patio",
w cieniu złotokapów. Sroka nieufnie przefrunęła nad jego głową, a małe ptaszki,
których nazw nie znał, latały z jednego krzaka na drugi.
– Pomyślałem, że moglibyśmy wybrać się jutro na przejażdżkę – powiedział.
– Byłoby miło – odparła Elizabeth.
– Pomyślałem, że moglibyśmy zabrać Toma, Lindę i dzieciaki, bo są teraz
bez samochodu.
– Byłoby miło.
Ich córka Linda wyszła za agenta nieruchomości, który niedawno wjechał
samochodem w ścianę domu należącego do jego firmy, wycenianego przed
wypadkiem na 26 995 funtów. Mają dwoje małych dzieci.
– Pomyślałem, że moglibyśmy skoczyć do Hartcliffe House i zobaczyć ten
nowy rezerwat dzikich zwierząt – ciągnął.
– Byłoby miło – powiedziała.
Zadzwonił do Lindy i Toma. Jego plan został przyjęty z entuzjazmem.
Przy kawie studiował swoje mapy i planował trasę, dzięki której unikną
korków.
– Kiedy tak siedzisz nad mapami, przypominasz mi twojego ojca –
powiedziała Elizabeth.
Ojciec Reggiego zawsze ślęczał nad mapami i pytał: „No dobrze, jaki jest
plan działań?". A potem mówił, jaki jest plan działań.
– Z dnia na dzień robisz się coraz bardziej do niego podobny – powiedziała
Elizabeth.
Nie miała na myśli nic złego, więc Reggie nie okazał, że te słowa go
dotknęły.
– No dobrze, jaki jest plan działań na niedzielę? – spytał. – Rano jedziemy
w odwiedziny do twojej matki, zgadza się?
Elizabeth uśmiechnęła się z ulgą, bo nie nazwał jej matki hipopotamem.
CZWARTEK Kiedy Reginald Iolanthe Perrin wychodził do pracy w czwartkowy poranek, nie zamierzał nazwać swojej teściowej hipopotamem. Nic podobnego nie przeszło mu nawet przez myśl. Stanął na ganku swojego białego neogeorgiańskiego domu i pocałował żonę Elizabeth. Ta strzepnęła kawałek białej waty, który przyczepił mu się do marynarki, i podała mężowi czarną skórzaną teczkę. Były na niej wygrawerowane złote inicjały: R.I.P. – Rozporek ci się rozpiął – szepnęła, chociaż w pobliżu nie było nikogo, kto mógłby ich usłyszeć. – Ostatnio jakoś nie mam powodów, by go rozpinać – powiedział, podciągając suwak. – Nie zadręczaj się tym – odparła Elizabeth. – To wina tych upałów. Patrzyła, jak mąż idzie przez ogród. Był wysokim mężczyzną – prawie sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu – o zaokrąglonych ramionach i koślawych stopach. Miał bardzo owłosione ciało, w szkole przezywano go Mata Kokosowa. Szedł wielkimi krokami, pochylony w przód, w obawie przed spóźnieniem się na pociąg o 8:16. Miał czterdzieści sześć lat. Jerzyki ganiały się wysoko na błękitnym czerwcowym niebie. Rovery 2000 gładko zsuwały się z podjazdów domów imitujących epokę Tudorów i styl georgiański, a terenu osiedla strzegła przy każdym wjeździe biała brama. Reggie poszedł ulicą Coleridge Close, skręcił w prawo w Tennyson Avenue, potem w lewo w Wordsworth Drive i wąską alejką do Station Road. Czuł, że ogarnia go potężny ból głowy, a nogi robią się wyjątkowo ciężkie. Zajął swoje tradycyjne miejsce na peronie przed drzwiami z napisem „Budka telefonicza". Dołączył do niego Peter Cartwright. Karaibski bagażowy porządkował skraj dworcowego trawnika.
Stężenie pyłków w powietrzu było wysokie i wywołało u Petera Cartwrighta ostry napad kichania. Nie mógł znaleźć chusteczki, więc poszedł za róg szaletu przy wiadrach gaśniczych i wysmarkał się w specjalny dodatek „Guardiana" poświęcony Rodezji. Zmiął go i wyrzucił do zielonego kosza na śmieci. – Przepraszam – powiedział, kiedy wrócił do Reggiego. – Ursula zapomniała o chusteczce. Reggie pożyczył mu swoją chustkę. Pociąg o 8:16 przyjechał z pięciominutowym opóźnieniem. Udało im się znaleźć wolne miejsca. Skład zbliżał się do kresu swojej aktywności zawodowej, Reggie siedział nad kołem. Trzęsło tak, że skarpetki zsunęły mu się poniżej kostek i trudno mu było czytelnie wypełnić krzyżówkę. Tuż przed stacją Surbiton Peter Cartwright dostał kolejnego ataku kichania. Wytarł nos w chusteczkę Reggiego. Były na niej wyszyte inicjały R.I.P. – Skończyłem – oznajmił Peter Cartwright, wpisując ołówkiem ostatnie hasło. Pociąg przejeżdżał z hukiem przez Raynes Park. – Ja utknąłem w lewym górnym rogu – odparł Reggie. – Nie znam się na boliwijskich poetach. Pociąg wjechał na dworzec Waterloo z jedenastominutowym opóźnieniem. Głośnik obwieścił, że przyczyną były „problemy personalne w Hampton Wick". Główna siedziba Słonecznych Deserów mieściła się w bezkształtnym czteropiętrowym biurowcu w dzielnicy South Bank, między torami a rzeką. Na betonowych ścianach widniały brzydkie plamy od brudu i deszczu. Zegar nad głównym wejściem zatrzymał się w 1967 roku o godzinie 3:46, a w nocy neon z napisem Słoneczne De ery co trzydzieści sekund wysyłał ku rzece czerwony błysk. Zbliżając się do szklanych drzwi, Reggie poczuł, jak przechodzi go zimny dreszcz. W holu stały zwiędłe fikusy i wysiedziane fotele z czarnej skóry. Reggie uśmiechnął się do znudzonej recepcjonistki. Winda znów nie działała, więc ruszył po schodach na trzecie piętro, gdzie znajdował się jego gabinet. Na drugim piętrze poślizgnął się i prawie upadł.
Zawsze był niezdarny. Kiedy w szkole nie nazywali go Matą Kokosową, mówili na niego Fajtłapa. Przeszedł po wytartym zielonym dywanie otwartego biura na trzecim piętrze, mijając siedzące przy swoich biurkach sekretarki. Okna w jego gabinecie wychodziły na dwie strony, ukazując panoramę okopconych magazynów oraz składów w podcieniach wiaduktu kolejowego. Wzdłuż pozostałych dwóch ścian stały zielone szafy na dokumenty. Na przepierzeniu przy drzwiach wisiała tablica z ulotkami, kartkami z wakacji i gratisowym kalendarzem z chińskiej restauracji w Weybridge. Reginald wezwał swoją lojalną sekretarkę, Joan Greengross. Miała smukłe ciało i duży biust, a kiedy zakładała nogę na nogę, jej kolana robiły się białe. Pracowała dla niego od ośmiu lat – i ani razu jej nie pocałował. Każdego lata wysyłała mu pocztówkę z Shanklin (na wyspie Wight). Każdego lata on wysyłał jej pocztówkę z hrabstwa Pembroke. – Jak się dziś miewamy, Joan? – spytał. – W porządku. – To dobrze. Ładna sukienka. Nowa? – Trzyletnia. – Ach tak. Nerwowo przekładał papiery na biurku. – Tak – powtórzył. Ołówek Joan wisiał nieruchomo nad jej notatnikiem. – Tak. Reggie wyjrzał przez okno na skąpaną w słońcu brudną ulicę. Nie mógł się zmusić do pierwszego słowa. Nie miał energii, by zabrać się do pracy. – Adresat: G.F. Maynard, Farma Randalls, Nether Somerby – zaczął w końcu, myśląc o innej farmie, o złotych żniwach, o swojej młodości. – Dziękuję za Pański list z dnia 7 bm. Bardzo mi przykro, że uważa Pan przejście na skalę Metzingera za kłopotliwe. Mogę Pana zapewnić, że wielu naszych dostawców stwierdza już teraz, iż nowa skala jest najdogodniejszą metodą klasyfikacji śliwek i renklod. Jestem pewien, że gdy wprowadzimy… Nie: wraz
z wprowadzeniem nowego systemu zmieni Pan opinię na jego temat… Skończył list, podyktował kilka innych, jeszcze nudniejszych, ale wciąż nawet nie pomyślałby o tym, by nazwać swoją teściową hipopotamem. Przeszył go kolejny dreszcz. Było to przeczucie przyszłości, ale nie zdawał sobie z tego sprawy. Sądził, że idzie na niego letnia grypa. – O jedenastej masz spotkanie z C.J.-em – powiedziała Joan. – I rozpiął ci się rozporek. Punktualnie o jedenastej wszedł do sekretariatu gabinetu C.J.-a na drugim piętrze. C.J. nie był kimś, komu kazało się czekać. – Czeka na pana – powiedziała Marion. Wszedł do azylu C.J.-a. Duże pomieszczenie zdobił gruby żółty dywan i dwa okrągłe czerwone chodniki, ponieważ żółty i czerwony to kolory symbolizujące Słoneczne Desery i wszystkie ich ideały. Na końcu biura przy ogromnym oknie z jednej tafli szkła stało kilka mebli. C.J. siedział na obrotowym fotelu za biurkiem palisandrowym. Przed nim stały trzy krępująco sprężyste fotele, a na żółtych ścianach wisiały dwa obrazy (Francisa Bacona i Johna Bratby'ego) oraz zdjęcie C.J.-a z musem cytrynowym, który w 1963 roku zdobył drugie miejsce w kategorii „dania gotowe" na Concours Des Desserts w Paryżu. Z okna roztaczał się wspaniały widok na drugi brzeg Tamizy z majaczącym na zachodzie Parlamentem. Młody Tony Webster siedział już w jednym ze sprężystych foteli. Reggie usiadł obok, a fotel pod nim westchnął donośnie. Oparcie odchylało się do tyłu, podłokietników nie było. Bardzo niewygodny mebel. Do pokoju wszedł zdyszany David Harris-Jones. Był wysokim mężczyzną i chodził, jakby obawiał się, że lada chwila z każdej strony mogą go oślepić światła aut. – Przepraszam za… może nie do końca za spóźnienie… yyy… ale za niewystarczającą punktualność – powiedział. – Siadaj – warknął C.J. David usiadł. Jego fotel wydał ciche prychnięcie.
– No dobrze – zaczął C.J. – A więc, panowie, stoimy w blokach startowych przed uruchomieniem projektu lodów egzotycznych. Ta cała Pigeon przygotowała całkiem pozytywny raport. – Świetnie – powiedział młody Tony Webster z akcentem niezdradzającym przynależności do którejkolwiek klasy społecznej. – Super – powiedział David Harris-Jones, który ukończył podrzędną szkołę prywatną. Esther Pigeon przeprowadziła sondażowe badanie rynku na temat sprzedaży lodów o egzotycznych smakach. Miała delikatny meszek na nogach i nad górną wargą. Reggie potrząsnął głową, próbując zapomnieć o delikatnym meszku panny Pigeon i skupić się na bieżących wydarzeniach. – Co jest? – C.J. zauważył ten ruch. – Nic – powiedział Reggie. C.J. posłał mu przenikliwe spojrzenie, po czym kontynuował: – To będzie prawdziwy hit. Nie byłbym tu, gdzie jestem, gdybym nie umiał wyczuć prawdziwych hitów. – Świetnie – skomentował młody Tony Webster. – Następna sprawa to wybór smaków – ciągnął C.J. – Maurice Harcourt organizuje dziś o wpół do trzeciej degustację – powiedział Reggie. – Załatwiłem około trzydziestu osób. Po zakończeniu spotkania C.J. poprosił Reggiego, żeby został, a Tony Webster i David Harris-Jones opuścili biuro. – Cygaro? Reggie wziął cygaro. C.J. pochylił się złowrogo w fotelu. – Ten młody Tony to dobry chłopak – powiedział. – Racja, C.J. – Zrobię z niego ludzi. – Racja, C.J.
– Ten projekt lodów egzotycznych jest bardzo ekscytujący. – Racja, C.J. – Pozwolisz, że zadam ci osobiste pytanie? – zagadnął C.J. – To zależy od pytania – odparł Reggie. – Jest naprawdę osobiste. – C.J. skierował na twarz Reggiego aluminiową lampkę punktową, tak jakby mogła oślepić nawet pomimo tego, że nie jest włączona. – Tracisz zapał? – spytał. – Nie, C.J. – odpowiedział Reggie. – Nie tracę zapału. – To dobrze – stwierdził C.J. – Nie jesteśmy jedną z tych okropnych firm, w których uważa się, że facet po czterdziestym szóstym roku życia do niczego się już nie nadaje. Przed lunchem Reggie odwiedził Doktorka Morrisseya w małym gabinecie lekarskim na parterze obok pomieszczenia socjalnego. C.J. zapewnił pracownikom Słonecznych Deserów wszystko, co, według niego, powinna zapewniać porządna firma. Zapewnił im pomieszczenie socjalne z tarczą do rzutek i stołem do pingponga w rozmiarze trzy czwarte. Zapewnił im boisko w Chigwell, które dzielili z Narodowym Bankiem Japonii – to nie jego wina, że krety zniszczyły murawę do krykieta. Zapewnił im kółko teatralne, które wystawiało sztuki tak zróżnicowanych autorów jak Shaw, Ibsen, Rattigan, Coward i Briggs z Działu Wysyłek. I zapewnił im Doktorka Morrisseya. Doktorek Morrissey był małym pomarszczonym ludzikiem z luźnymi fałdami skóry na twarzy. Cokolwiek dolegałoby jego pacjentom, on miał to samo, tylko gorzej. – Mam bardzo ciężkie nogi – poskarżył się Reggie. – I dreszcze co jakiś czas. Chyba idzie na mnie letnia grypa. Na ścianach wisiały schematy ludzkiego ciała. Doktorek Morrissey wetknął Reggiemu termometr w usta. – U Elizabeth w porządku? – zainteresował się Doktorek. – Wszystko u niej dobrze – odpowiedział Reggie z termometrem w ustach. – Nic nie mów – nakazał mu Doktorek Morrissey. – Wypróżnianie bez
problemów? Reggie skinął głową. – Jak się powodzi młodemu? – spytał Doktorek Morrissey. Reggie dwa razy machnął kciukiem w stronę podłogi. – Aktorstwo to trudny zawód. Powinien zostać przy amatorce jak jego ojciec – skomentował Doktorek Morrissey. Reggie był filarem kółka teatralnego Słonecznych Deserów. Kiedyś grał nawet Otella z Edną Meadowes z pakowalni w roli Desdemony. – Bóle w piersiach? – spytał Doktorek Morrissey. Reggie pokręcił głową. – Dokąd wybierasz się na wakacje? – spytał Doktorek Morrissey. Reggie spróbował pokazać na migi hrabstwo Pembroke. Doktorek Morrissey wyjął termometr. – Do hrabstwa Pembroke – powiedział Reggie. – Tak czy owak, temperatura w porząsiu – powiedział Doktorek Morrissey. Zbadał Reggiemu oczy, język, klatkę piersiową i odruchy. – Czujesz się ostatnio ospały i leniwy? – spytał Doktorek Morrissey. – Nie możesz się skupić? Straciłeś radość życia? Masz częste bóle głowy? Zasypiasz przy teatrze telewizji? Rozwiązywanie krzyżówek nie idzie ci już tak jak kiedyś? Rano nieprzyjemny posmak w ustach? Ciągle myślisz o nagich sportsmenkach? Reggie się ożywił. To były dokładnie jego symptomy. Ludzie mówili, że Doktorek Morrissey jest do niczego i że na wszystkie dolegliwości przepisuje dwie aspiryny. Bzdura! Ten człowieczek jest geniuszem. – Tak. Dokładnie tak się czuję! – powiedział Reggie. – Zabawne. Ja też. Ciekawe, co to takiego – odparł Doktorek Morrissey. Dał Reggiemu dwie aspiryny. Maurice Harcourt zorganizował bardzo dobrą degustację lodów. Nikt z siedziby głównej nie lubił jeździć do Acton. Nie cierpieli tej fabryki z łuszczącym się kremowo-zielonym tynkiem, czegoś między kinem a enerdowskim dworcem autobusowym. Przypominała im, że w ich firmie nie powstają tylko plany
i decyzje, ale też galaretki oraz ryż na mleku. Przypominała, że posiadają niewielką flotę jaskrawoczerwonych ciężarówek z żółtym napisem Spróbuj tart Słonecznych Deserów – są tarta-styczne na obu bokach. Przypominała im, że C.J. kupił dwie ciężarówki w kształcie galaretek. Acton to kurz i pospolitość, ale wszyscy zgodnie stwierdzili, że Maurice Harcourt świetnie zorganizował degustację lodów. Reggie zaprosił reprezentatywną grupę podniebień. Na długim stole pod ścianą sali konferencyjnej na pierwszym piętrze ustawiono osiemnaście dużych pojemników z lodami o różnych smakach. Każdy uczestnik dostał kartkę, na której wydrukowano osiemnaście nazw i sześć kolumn oznaczonych: smak, oryginalność, konsystencja, atrakcyjność dla konsumenta, wygląd i uwagi. Słońce świeciło na degustatorów, gdy zabierali się do pracy. – Te ananasowe są zbyt mdłe, złotko – oceniła Davina Letts-Wilkinson, która miała czterdzieści osiem lat, siwiejące włosy pokryte srebrną farbą, zmarszczki na twarzy i najlepsze nogi w branży wyrobów mrożonych. – Zapisz to – odparł Reggie. – Dobre to mango – powiedział Tim Parker z Działu Tart. Tony Webster wypełniał swoją kartkę niezwykle gorliwie. Podobnie jak David Harris-Jones. – Limonkowe to jakaś cholerna klęska – stwierdził Ron Napier, reprezentujący kubki smakowe Działu Transportu. – Wszystko zapisujcie – powiedział Reggie. Davina wciąż chodziła za nim po sali, a Reggie wiedział, że Joan Greengross ich obserwuje. Od lodów robiło mu się niedobrze, mózg obijał się o czoło, a nogi były jak z ołowiu. – Pyszne, prawda? – spytał David Harris-Jones. – Tak – potwierdził Reggie. – Naprawdę wyrafinowane to liczi – zauważył Colin Edmundes z administracji. Jego reputacja dowcipnisia opierała się wyłącznie na tym, że przerabiał ogólnie znane żarty. – Ale niestety też trochę cyniczne.
Reggie podszedł do Joan, by nie myślała, że interesuje go Davina Letts- Wilkinson i jej nogi. – Dobrze się bawisz? – zagaił. – Zawsze to jakieś urozmaicenie – odparła. – Ładna sukienka. Nowa? – Pytałeś o to dziś rano. Tim Parker zabrał Jenny Costain do Paryża. Owen Lewis z kruszonek upił Sandrę Gostelow na imprezie firmowej, a zanim to zrobili, kazał jej założyć żółty sztormiak. Ale Reggie nigdy nawet nie pocałował Joan. Ma męża i troje dzieci. A Reggie ma cudowną żonę. Elizabeth – prawdziwy skarb. Wszyscy mu mówili, jaki to skarb – mieć taką żonę. Reggie uśmiechnął się do Maurice'a Harcourta i bez entuzjazmu polizał smak o tajemniczej nazwie: kumkwatowa niespodzianka. – Przepraszam – powiedział. Wybiegł na zewnątrz i zwymiotował w damskiej toalecie. Nie zdążyłby dobiec do męskiej. Do siedziby głównej odwiózł ich firmowy, jaskrawoczerwony bus, w którym szwankowało sprzęgło. Davina usiadła obok Reggiego. Joan siedziała za nimi. Davina chwyciła Reggiego za rękę i powiedziała: – To było urocze popołudnie. Fajnie to wymyśliłeś, staruszku. – Jej dłoń była lepka, a Reggiego spocona. O wpół do szóstej przenieśli się do Feathers. Ściany zdobiła wyblakła tapeta w szkocką kratę, a wyblakła wykładzina w szkocką kratę robiła to samo z podłogą. Reggie wciąż miał lekkie mdłości. Ekipa Słonecznych Deserów była w dobrych nastrojach. David Harris-Jones wypił trzy kieliszki sherry. Davina stała bardzo blisko Reggiego. Paląc papierosy, rozmawiali o raku płuc i alkoholizmie. Przyjechała laleczka Tony'ego Webstera. Miała smukłe nogi i piła Bacardi z colą. Owen Lewis opowiedział dwa nieprzyzwoite dowcipy. Davina oznajmiła: – Przepraszam, złotka, ale muszę was na chwilę zostawić. Kobiece sprawy.
Kiedy jej nie było, Owen Lewis mrugnął do Reggiego i powiedział: – Widzę, że kombinujesz w dobrym kierunku. – Reggie – powiedział Colin Edmundes – co było poniżone, będzie wywyższone, a co było rozpięte, będzie zapięte. Reggie zapiął rozporek i wyszedł, by zdążyć na pociąg o 18:38 do Waterloo. Skład miał jedenaście minut opóźnienia z powodu awarii sygnalizacji w Vauxhall. Gdy Reggie wreszcie wysiadł, powlókł swoje oporne nogi wzdłuż Station Road, przez alejkę i na Wordsworth Drive, skręcił w prawo w Tynneson Avenue, a potem w lewo w Coleridge Close. Na Osiedlu Poetów panował spokój. Białe bramy odgradzały je od całego tego ordynarnego i nieistotnego ruchu ulicznego. W powietrzu unosił się zapach rozgrzanego asfaltu. Reggie niósł swe zmęczone bojem ciało przez ścieżkę ogrodową. Po lewej stronie miał róże, po prawej stronie miał róże, a przed nim jaśniał biały dom. Jaskółki karmiły swój pierwszy lęg pod okapem dachu. Otworzyły się drzwi frontowe i stanęła w nich Elizabeth, wysoka i jasnowłosa, w luźnych lawendowych spodniach na grubych udach i niebieskiej bluzce w kwiaty na słabo zarysowanych piersiach. Zjedli wątróbkę z bekonem w ogrodzie za domem, na „patio". Za płotem rosły brzozy i sosny. Wątróbka była odpowiednio wysmażona. Niewiele mówili. Każde z nich znało opinię drugiego na każdy temat, od faszyzmu po farby emulsyjne. Reggie wiedział, że cisza, która panowała tu po wyprowadzce Marka i Lindy, bardzo przytłaczała Elizabeth. Zawsze miał ochotę zacząć rozmowę, zawsze czuł, że za minutę czy dwie zmieni się w duszę towarzystwa, ale nigdy tego nie zrobił. Tego wieczora miał wrażenie, że między nimi jest tafla szkła. W powietrzu wisiał lepki upał. Zrobi się ciemno, jeszcze zanim nadejdzie ochłodzenie. Reggie zamieszał kawę. – Odwiedzimy w niedzielę hipopotama? – spytał.
– Co masz na myśli? – powiedziała Elizabeth. – Twoją matkę. Pomyślałem, że dla odmiany nazwę ją hipopotamem. Elizabeth wpatrywała się w niego zdumiona z szeroko otwartymi ustami. – To niezbyt miłe – stwierdziła. – Niezbyt miło jest mieć teściową, która wygląda jak hipopotam – odparł. Zanim zgasili w sypialni światło, Elizabeth przez ponad pół godziny czytała książkę. Reggie nie próbował się z nią kochać. To nie była odpowiednia noc. Leżał, nie mogąc zasnąć przez kilka godzin. Być może wiedział, że to dopiero początek.
PIĄTEK Wstał wcześnie, włożył spodnie z solidniejszym rozporkiem i wyszedł do ogrodu. Niebo było mgliście błękitne i poważnie groziło upałem. Trawniki rozpościerały się na dwóch poziomach. Na dolny prowadził kamienny łuk spowity czerwonymi pnączami. W gałęziach jabłoni śpiewał kos albinos. – Czy wiesz, że różnisz się od wszystkich innych kosów? – zapytał Reggie. – Zdajesz sobie sprawę, że jesteś dziwolągiem? Czarno-biały kot o imieniu Ponsonby wbiegł do ogrodu z miną winowajcy. Kos albinos odleciał, skrzecząc ze strachu. Reggie znów poczuł, jak ręce i nogi robią mu się ciężkie, choć jeszcze nie w takim stopniu jak poprzedniego wieczora. – Śniadanie gotowe – zawołała śpiewnie Elizabeth. Nie była osobą, która żywiłaby urazę tylko dlatego, że nazwało się jej matkę hipopotamem. Reggie poszedł do kuchni i zjadł jajka z bekonem przy stole z niebieskim blatem. Elizabeth przyglądała mu się ze źle skrywanym niepokojem, lecz ani słowem nie wspomniała o wczorajszych uwagach. – Z kim rozmawiałeś w ogrodzie? – zapytała. – Z kosem – powiedział. – Tym białym. – Zapowiada się kolejny skwarny dzień – zauważyła, podając mężowi teczkę. Strzepnęła żółty kłaczek z jego pośladków i pocałowała go na pożegnanie. Skręcił w lewo w ulicę Coleridge Close, mijając spokojne w swojej zamożności domy, ale nagle poczuł chęć, by pójść inną drogą. Odbił w lewo w Tennyson Avenue, potem w prawo w Masefield Grove, a następnie ruszył wąską alejką przez park. Postanowił pojechać pociągiem o 8:46 zamiast tym o 8:16.
Szedł przez park wolnym krokiem. Jeden z ogrodników posłał mu życzliwy, pełen zadowolenia uśmiech. Reggie wyszedł bramą od strony alei Zachodniej, znanej w okolicy jako „przelotówka". Przy ulicy stały małe domy bliźniaki i rozlegał się nieprzerwany warkot samochodów. Znajdował się tu pasaż małych sklepów pomysłowo nazwany Pasaż Zachodni. Reggie wszedł do sklepu na rogu, nazwanego pomysłowo Sklep Na Rogu. Oferował batoniki, gazety, napoje oraz strzyżenie. – Poproszę „Mirror", szefie – powiedział Reggie. – Trzy pensy – odparł kioskarz. – I jeszcze batonika z kremem czekoladowym, kolego – dodał Reggie. – Zapowiada się kolejny skwarny dzień – zauważył kioskarz. – Żebyś wiedział, mistrzu – powiedział Reggie. Ze Sklepem Na Rogu sąsiadowała kawiarnia Niebieska Papuga. Reggie mieszkał tu od dwudziestu lat, ale nigdy wcześniej nie przekroczył jej progu. W kawiarni było ponuro i pusto, jeśli nie liczyć kierowców autobusów, jedzących kanapki z bekonem. Ptak, od którego pochodziła nazwa, zdechł wiele lat wcześniej. – Poproszę herbatę – powiedział Reggie. – Z? – Z. Wypił łyk słodkiej herbaty, chociaż zazwyczaj nie używał cukru. Pamiętał, że kiedy był małym chłopcem, chodził ze Stevem Watsonem do takiej samej kawiarni. Mieściła się na wiadukcie kolejowym, a kiedy słyszeli nadjeżdżający pociąg, wybiegali, żeby sprawdzić numer parowozu. Otworzył „Daily Mirror". Dziewczyna z Ochotniczej Służby Kobiet zorganizowała sabat czarownic – przeczytał. Stawali na wiadukcie, a całe ich ubrania przesiąkały dymem. Steve Watson wciąż był mu winien funta i trzy pensy. Reggie się uśmiechnął. Kierowcy zaczęli dziwnie na niego patrzeć, więc przestał się uśmiechać i zagłębił się w lekturze.
Córka członka Izby Lordów bierze ślub z pracownikiem ubojni. Awantura na marszu przeciwko zakazowi trzymania pancerników w mieszkaniach komunalnych. Steve Watson poszedł do szkoły dla dzieciaków z wyższych sfer i zanim Reggie się zorientował, jego rodzice ukręcili łeb ich znajomości. Reggie podszedł do lady. – Filiżankę czaju i trójkącik – powiedział. – Co proszę? – spytał właściciel. – Jeszcze jedną filiżankę herbaty i kawałek tego ciasta – wyjaśnił Reggie. Któregoś razu starszy brat Steve'a poszedł z nimi i za sześć pensów spuścił się tuż przed nadjeżdżającym pociągiem z amunicją. Później rodzice zaczęli wysyłać Reggiego na wakacje na wieś, do Chilhampton Ambo, żeby razem z bratem Nigelem pomagał przy zbiorach na farmie wujka. Cierpiał tam przez ukąszenia owadów, chował się w stogach siana i fetyszyzował bryczesy Angeli Borrowdale. Reggie uśmiechnął się. Znów dostrzegł, że kierowcy dziwnie na niego patrzą. Nie mogą siedzieć w swoich autobusach? Dopił herbatę, spisał ciasto na straty i ruszył w stronę stacji. Pociąg o 8:46 był pięć minut spóźniony. W przedziale siedziała mniej więcej dwudziestoletnia dziewczyna. Miała minispódniczkę i grubawe uda, na które niby nikt nie zwracał uwagi, ale jednak wszyscy mężczyźni widzieli je kątem oka. Łączyła ich niecna tajemnica tych dziewczęcych ud i Reggie wiedział, że na stacji Waterloo pozwolą, by dziewczyna wyszła z przedziału pierwsza; że będą zerkać ukradkiem na świeży odcisk jej pośladków w tapicerce, a potem ruszą za nią na peron. Złożył gazetę we czworo, żeby ołówek miał podparcie, zmarszczył brwi w dość udanej imitacji myślenia i w ciągu trzech i pół minuty wypełnił całą krzyżówkę. Oczywiście nie odgadł w tym czasie wszystkich haseł. W kratkach krzyżówki wpisał: Nazywam się Reginald Iolanthe Perrin. Moja matka nie
mogła zaśpiewać w operetce Iolanthe wystawianej przez Towarzystwo Gilberta i Sullivana, ponieważ zbliżał się poród, więc nadała mi chociaż imię na jej pamiątkę. Cieszę się, że nie grali wtedy Piratów z Penzance. Włożył gazetę z powrotem do teczki i oznajmił pasażerom przedziału: – Dziś była bardzo łatwa. Na stację Waterloo dotarli z jedenastominutowym opóźnieniem. Spikerka z głośnika winą obarczyła braki w taborze w dzielnicy Nine Elms. Grubawa dziewczyna wyszła z przedziału jako pierwsza. Tapicerka pozostawiła drobne czerwone kreski na tylnej części jej ud. Komputer stwierdził, że trzy najpopularniejsze smaki lodów to podpórki na książki, pumeks i Niemcy Zachodnie. Okazało się, że powodem była usterka elektryczna. Kartki z degustacji szybko sprawdzono ręcznie i tym razem trzema najpopularniejszymi smakami okazały się: rozkoszne mango, kumkwatowa niespodzianka i marmurkowe lody truskawkowe z liczi. O dziesiątej trzydzieści w gabinecie Reggiego rozpoczęło się spotkanie Działu Lodów Egzotycznych. Tony Webster miał na sobie szary dwurzędowy garnitur z koszulą w dyskretny kwiatowy wzór oraz dobrze dobrany krawat. Jego strój był nowoczesny, ale bez przesady. Esther Pigeon przyszła w pomarańczowej bluzce bez rękawów i długiej, zielonej spódnicy z odważnymi rozcięciami po bokach. Morris Coates z agencji reklamowej miał dzwonowate zielone sztruksy, fioletową koszulę, ogromny biały krawat, brązową zamszową marynarkę i czarne trzewiki. – Co to ma być? – zapytał Reggie. – Pokaz mody? David Harris-Jones zadzwonił o dziesiątej trzydzieści pięć i powiedział, że nie przyjdzie, ponieważ po zjedzeniu czterdziestu trzech porcji lodów całkowicie rozstroił się mu żołądek. Joan zadbała o kawę. Reggie wyjaśnił, że próbne kampanie sprzedażowe tych trzech smaków odbędą się w dwóch rejonach – hrabstwie Hertfordshire i wschodnim Lancashire. David Harris-Jones zajmie się Hertfordshire, Tony Webster – wschodnim Lancashire, natomiast Reggie będzie nadzorował całą
operację. – Świetnie – powiedział Tony Webster. Esther Pigeon przedstawiła im wyniki swojego badania rynku. 73% gospodyń domowych we wschodnim Lancashire i 81% w Hertfordshire wyraziło zainteresowanie pomysłem lodów egzotycznych. Zaledwie 8% w Hertfordshire i 14% we wschodnim Lancashire wykazało się otwartą niechęcią, zaś 5% utajoną. W Hertfordshire przychylne było 93,6% z 20% odpowiedzialnych za 50% wydatków na konsumpcję. Wśród bezrobotnych pozytywnie zareagowało tylko 0,1%. 0,6% poinformowało Esther, gdzie może sobie wsadzić lody egzotyczne. – Co z tego wszystkiego wynika? Prostym językiem – spytał Reggie. – Można to uznać za względnie satysfakcjonujący punkt wyjścia do wprowadzenia naszego produktu w sondowanym rejonie – powiedziała Esther Pigeon. Słońce wlewało się przez okna i padało na ciemnozielone szafy biurowe, a Reggie obserwował drobinki kurzu unoszące się w smugach światła. Znów poczuł dreszcze, coś jakby stłumione drżenie dobiegające z maszynowni jego ciała. Nagle zdał sobie sprawę, że Esther Pigeon coś mówi. – Przepraszam – powiedział. – Nie słuchałem. Patrzyłem na kurz w promieniach słońca. Jest całkiem ładny. Zapadła cisza. Morris Coates strzepnął popiół z papierosa na podłogę. – Mówiłam, że między miastami występują interesujące różnice – powiedziała Esther Pigeon, która miała apetyczne kolana, ale twarz bez wyrazu, a w metrze linii Bakerloo ignorowało ją zazwyczaj 92,7% mężczyzn. – Bardzo duże zainteresowanie odnotowano w Hitchin i Hertford, ale w Welwyn Garden City reakcja była chłodna. – W Hitchin mają bardzo ładny kościół – powiedział Reggie. Wyrwało mu się to, zanim zdołał się powstrzymać. Wszyscy spojrzeli na niego zaskoczeni. Oblał go pot. – Bardzo tu gorąco – powiedział. – Zdejmijcie marynarki, jeśli chcecie.
Mężczyźni zdjęli marynarki i podciągnęli rękawy. Najbardziej włochate przedramiona miał Reggie, tuż za nim była Esther Pigeon. Doskonale wiedział, że jego biała koszula jest niemodna. Garderobiana rewolucja jakoś go ominęła. Nie znosił tych dobrze ubranych młodych mężczyzn. Nie znosił Esther Pigeon, której statystyki kształtowały się na poziomie 91-81-96. Nie znosił Tony'ego Webstera, który siedział spokojnie, pewny siebie, ale bez przesady, czekający w gotowości na nieunikniony awans. Nie znosił kożucha pokrywającego ich zapomnianą kawę. Przeszli do kwestii reklam. – Tak o tym myślałem, to tylko luźny pomysł, może weźmy piękną dziewczynę? – zagadnął Morris Coates. – Pozycja z jogi, która, bądźmy szczerzy, potrafi być całkiem seksowna, coś w stylu, oczywiście nie jestem copywriterem: „Dużo łatwiej mi się medytuje z lodami kumkwatowa niespodzianka. Nowe lody egzotyczne Słonecznych Deserów". – Niedorzeczne – powiedział Reggie. Morris Coates się zarumienił. – Po prostu sprawdzam różne koncepcje – powiedział. – Będzie nad tym pracować cały zespół. Ja tylko sonduję. Złoszczenie się na Morrisa Coatesa nie miało najmniejszego sensu. To nie jego wina. Ktoś musiał pracować w trzeciorzędnych agencjach reklamowych. Jeśli nie Morris, to ktoś inny. – To może seks? – zapytał Morris Coates. – A może coś w stylu, to tylko luźny pomysł: „Lubię dotykać swoich sutków marmurkiem z liczi i truskawek" – zaproponował Reggie. Morris Coates poczerwieniał. Esther Pigeon przyjrzała się swoim paznokciom. Tony Webster uśmiechnął się niepewnie. – Racja, seks to błędny kierunek – powiedział Morris Coates. – Spróbujmy czegoś prostego i konkretnego, z dobrym, optymistycznym obrazkiem. Ale wtedy zderzamy się z faktem, że pudełko lodów samo w sobie nie wygląda
optymistycznie. Ja tylko głośno myślę. Przepraszam. – Chętnie zobaczę wasze propozycje – odparł Reggie. – Nawiasem mówiąc – powiedział Morris Coates – czy pojęcie „marmurek" w kontekście lodów jest w pełni zrozumiałe dla odbiorców? – Według niedawnych badań 97,3% gospodyń domowych z rejonu Forest of Dean rozumiało pojęcie marmurek w kontekście lodów – odparła Esther Pigeon. – Czy taka odpowiedź cię zadowala? – spytał Reggie. – Tak. W porządku – odpowiedział Morris Coates. Reggie wstał. Lał się z niego pot. Majtki przykleiły mu się do spodni. Musi się pozbyć tych ludzi, zanim powie coś okropnego. Ku jego uldze wszyscy wstali z miejsc. – Cóż, tak czy inaczej wierzymy, że wkrótce coś nam pokażesz, Morris – powiedział. Uścisnęli sobie dłonie. Unikał wzroku Morrisa. – W porządku. Będziemy w kontakcie – odparł spec od reklamy. Reggie uścisnął dłoń Esther Pigeon. – Jeszcze raz dziękuję, panno Pigeon – powiedział, nie patrząc jej w oczy. – To było bardzo szczegółowe i pomocne sprawo- zdanie. – Mamy szansę na przełom w branży markowych deserów – stwierdziła Esther Pigeon. Kiedy Morris Coates i Esther Pigeon wyszli, Tony Webster powiedział: – Muszę przyznać, że zaimponowało mi, jak kasujesz tego Morrisa i jego podrzędne pomysły. Reggie spojrzał w oczy Tony'ego, szukając w nich oznak sarkazmu lub szczerości. Oczy Tony'ego były błękitne, jasne, zimne i wolne od oznak czegokolwiek. Reggie nie mógł znieść myśli, że ma iść do Feathers na lunch. Musi stąd uciec. Musi odetchnąć. Było bardzo gorąco i lepko. Przeszedł na drugą stronę Tamizy po moście Waterloo. Był odpływ. Jakaś barka perkotała w górę rzeki. Na Strand zobaczył kolizję dwóch samochodów prowadzonych przez instruktorów jazdy. Obaj mieli
spalone słońcem lewe przedramiona. Reggie poczuł głód. Wszedł do włoskiej restauracji i usiadł przy stoliku obok drzwi. Na przeciwległej ścianie wisiało wielkie zdjęcie przedstawiające Florencję. Kelner przydreptał do niego gładko jak na kółkach, a z jego uśmiechu promieniała cała radość życia słonecznej Italii. Miał na sobie koszulkę w niebieskie paski. Reggiego irytowało wszystko: długie menu z tłumaczeniem na angielski, zwisające z sufitu butelki chianti, uśmiechnięty kelner pławiący się w służalczym samozadowoleniu. – Ravioli – powiedział. – Tak, proszę pana. A co na drugie danie? Mamy dziś doskonałą solę. – Ravioli. – Nie życzy pan sobie głównego dania? – Życzę. Ravioli. Chcę ravioli, a potem ravioli. Lubię ravioli. Kelner odpłynął w stronę kuchni. Restauracja szybko się wypełniała. Wkrótce przyniesiono ravioli Reggiego. Były doskonałe. Do stolika przysiadła się para trzydziestopięciolatków. Reggie skończył swoje ravioli. Kelner zabrał talerz i przyniósł ravioli. Para spojrzała na nie z taktownym zaskoczeniem. Drugi talerz ravioli nie smakował tak dobrze jak pierwszy, ale Reggie dzielnie wiosłował dalej. Miał poczucie, że ich stolik jest o wiele za mały, a stoły są ustawione zbyt blisko siebie. Oblewał go gryzący pot. Ta parka z pewnością gapi się wprost w jego ohydną przeżuwającą paszczę. Byli wyraźnie zakochani i rozmawiali z ożywieniem o ich licznych interesujących znajomych. Reggie chciał im powiedzieć, że on też ma atrakcyjną żonę i dwoje dorosłych dzieci, a jego córka już urodziła kolejną dwójkę. Chciał im powiedzieć, że on też ma przyjaciół, choć ostatnio rzadko się z nimi widuje. Chciał im powiedzieć, że jego życie nie było pozbawione chwil czułości, że nie zawsze był samotnym przeżuwaczem przy zatłoczonych stołach świata. Jedząc swoje minestrone, zwrócili głowy w stronę rzeki Arno. Reggie
skończył drugi talerz ravioli. Zadowolony z siebie kelner pojawił się przy stoliku z wózkiem z deserami. – Poproszę ravioli – powiedział Reggie. Kelner wytrzeszczył oczy. – Jeszcze ravioli, proszę pana? – Są bardzo dobre. Naprawdę znakomite. – Proszę pana, ravioli nie jest deser. Niech pan spróbuje zabaglione. Zabaglione jest deser. – Proszę posłuchać: chcę ravioli. Czy to jasne? – Tak, proszę pana. Reggie rzucił wyzywające spojrzenie zakochanym. Pod stołem pogłaskał butem stopę jednego z nich. Mężczyzna objął kobietę w talii i przytulił ją. Reggie czule wędrował czubkiem buta w górę czyjejś nogi. Kobieta ścisnęła mężczyznę za rękę. Przybyło ich danie główne. Reggie patrzył, jak jedzą, poruszając rytmicznie szczękami, i poczuł, że nie chce już nigdy niczego jeść. Przyniesiono mu trzeci talerz ravioli. Jadł wolno, ponuro, zmuszając się do przełknięcia kolejnych kęsów. Co jakiś czas dotykał stopą nóg zakochanej pary. Dzięki temu okazywali sobie coraz więcej czułości, co z kolei sprawiało, że Reggie był coraz bardziej przygnębiony. Wepchnął w siebie jeszcze dwie kopertki i desperacko przeżuwał. Potem ostro kopnął nogę pod stołem. Szczęśliwy mężczyzna krzyknął z bólu, a na blat upadł na wpół przeżuty kęs faszerowanego kabaczka. Po południu bezlitosne słońce sunęło powoli za oknami gabinetu Reggiego. Promienie padały na szczupłe ramiona Joan Greengross, opalone – z wyjątkiem blizny po szczepieniu. Kpiły z ciemnozielonych szaf, wykresów sprzedaży, ośmiu pocztówek z Shanklin (na wyspie Wight) oraz obrazka nabrzeża w Hongkongu, ilustrującego maj i czerwiec w chińskim kalendarzu. Wszystko było jak zwykle i nic nie było jak zwykle. Reggie siedział,
dyktował, pozornie całkowicie panując nad sobą, a jednak wszystko uległo zmianie. Nic już nie powstrzymywało go przed robieniem najbardziej skandalicznych rzeczy. Nic nie stało na przeszkodzie, by urządzić celtycki wieczorek ceilidh w Dziale Wysyłek. Ale nie zrobił tego. Wręcz przeciwnie. Poczuł impuls, by zejść do biura C.J.-a, podejść do jego biurka i obnażyć się. Jedno rozpięcie rozporka i bum: wszystko, na co pracował przez całe życie, wymknęłoby mu się z rąk. Zupełnie inaczej niż dotychczas. – Dobrze się czujesz? – spytała Joan. – Oczywiście. Dlaczego pytasz? – Jesteśmy w połowie pisma, a ty nie odezwałeś się od dziesięciu minut. Czuł, że powinien to wyjaśnić. – Przepraszam. Przejadłem się trochę ravioli – powiedział. Skończył dyktować. Joan wyglądała na nieco zaniepokojoną. – Jeszcze jedno pismo – powiedział Reggie. – Adresat: Dyżurny Ruchu, Kolej Brytyjska, Rejon Południowy. Szanowny Panie, każdego ranka mój pociąg, który powinien przyjeżdżać na dworzec Waterloo o 8:58, ma dokładnie jedenaście minut opóźnienia. Jest to ogromnie irytujące. Dziś rano, z powodów, w które nie będę się tu zagłębiał, jechałem późniejszym pociągiem, który powinien przyjechać na miejsce o 9:28. Ten pociąg również spóźnił się o jedenaście minut. Dlaczego nie zmienią Państwo rozkładu jazdy swoich pociągów o jedenaście minut? Dzięki temu jeździłyby punktualnie. Z poważaniem, Reginald I. Perrin. Reggie wypił w Feathers cztery whisky. Davina trzymała się bardzo blisko niego. Owen Lewis z kruszonek opowiedział trzy nieprzyzwoite historyjki. Reggie poszedł do toalety, ale zanim zaczął sikać, do środka wszedł Tony Webster i stanął przy sąsiednim pisuarze. Był tam automat, na którym ktoś napisał: Czekolada w tym automacie smakuje jak guma. Reggie nie potrafił się rozluźnić. Nigdy mu się to nie udawało, kiedy Tony Webster stał obok niego. Udał, że skończył, otrząsnął się, jakby strzepywał ostatnie krople, zapiął rozporek i wyszedł.
Kiedy Tony Webster wrócił z toalety, Reggie starał się nie wyglądać na zakłopotanego. Kupił laleczce Tony'ego Bacardi z colą. Była ubrana w spódniczkę, krótką, ale bez przesady, oraz cienką, niemal przezroczystą koronkową bluzkę. Miała płaską klatkę piersiową i tlenione włosy. Reggie nie przypuszczał, żeby Tony Webster miał jakiekolwiek problemy w łóżku. Wracał do domu okrężną drogą, przez park. Gracze krykieta ćwiczyli za siatką ochronną. Widział też dzieci wdrapujące się na smoka z kolorowych rurek, zbudowanego dla nich przez Wydział Parków. Zanurzył się w cichych zaułkach Osiedla Poetów. Szedł wolnym krokiem wzdłuż Masefield Grove. Jak to możliwe, że jego nogi szły naprzód, chociaż im tego nie nakazywał? Spojrzał na nie i wydało mu się, że tam w dole spacerują jakieś odrębne istoty. Miał szczęście, że nie były fankami wspinaczki górskiej i nie ciągnęły go podczas urlopu na Annapurnę. Stężenie pyłków w powietrzu było wysokie. Na Tennyson Avenue Reggie słyszał, jak Peter Cartwright kicha pod numerem jedenaście. Szedł powoli wzdłuż Coleridge Close. Milfordowie, jego sąsiedzi spod osiemnastki, podlewali zacienione fragmenty ogródka. Później pojadą na kieliszeczek do klubu golfowego. Wisemanom spod dwudziestki dwójki powiedziano w klubie golfowym, że nie ma już wolnych miejsc. – Co tak późno? – spytała Elizabeth. – Uciekł mi pociąg – skłamał. – Mnie to nie przeszkadza, ale wszystko wyschło na wiór. Nie miał w sobie energii, by wyjaśniać, że człowiek istnieje tylko przez drobny fragment historii Ziemi, Wielka Brytania jest tylko małą wyspą, a on sam jest nic nieznaczącą drobinką, która za niecałe trzydzieści lat zniknie na zawsze, więc to, czy dwa małe kotleciki jagnięce wyschły na wiór, nie ma naprawdę żadnego znaczenia. Zjadł swoje wysuszone kotleciki jagnięce w ogrodzie za domem, na „patio", w cieniu złotokapów. Sroka nieufnie przefrunęła nad jego głową, a małe ptaszki,
których nazw nie znał, latały z jednego krzaka na drugi. – Pomyślałem, że moglibyśmy wybrać się jutro na przejażdżkę – powiedział. – Byłoby miło – odparła Elizabeth. – Pomyślałem, że moglibyśmy zabrać Toma, Lindę i dzieciaki, bo są teraz bez samochodu. – Byłoby miło. Ich córka Linda wyszła za agenta nieruchomości, który niedawno wjechał samochodem w ścianę domu należącego do jego firmy, wycenianego przed wypadkiem na 26 995 funtów. Mają dwoje małych dzieci. – Pomyślałem, że moglibyśmy skoczyć do Hartcliffe House i zobaczyć ten nowy rezerwat dzikich zwierząt – ciągnął. – Byłoby miło – powiedziała. Zadzwonił do Lindy i Toma. Jego plan został przyjęty z entuzjazmem. Przy kawie studiował swoje mapy i planował trasę, dzięki której unikną korków. – Kiedy tak siedzisz nad mapami, przypominasz mi twojego ojca – powiedziała Elizabeth. Ojciec Reggiego zawsze ślęczał nad mapami i pytał: „No dobrze, jaki jest plan działań?". A potem mówił, jaki jest plan działań. – Z dnia na dzień robisz się coraz bardziej do niego podobny – powiedziała Elizabeth. Nie miała na myśli nic złego, więc Reggie nie okazał, że te słowa go dotknęły. – No dobrze, jaki jest plan działań na niedzielę? – spytał. – Rano jedziemy w odwiedziny do twojej matki, zgadza się? Elizabeth uśmiechnęła się z ulgą, bo nie nazwał jej matki hipopotamem.