Filbana

  • Dokumenty2 833
  • Odsłony770 503
  • Obserwuję563
  • Rozmiar dokumentów5.6 GB
  • Ilość pobrań520 518

Urodzony w Casal di Principe - Paola Zanuttini Amadeo Letizia

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

Filbana
EBooki
Książki
-A-

Urodzony w Casal di Principe - Paola Zanuttini Amadeo Letizia.pdf

Filbana EBooki Książki -A- Amedeo Letizia
Użytkownik Filbana wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 175 stron)

Amedeo Letizia i Paola Zanuttini Urodzony w Casal di Principe przełożyła Alina Pawłowska-Zampino

Tytuł oryginału: Nato a Casal di Principe Copyright © Amedeo Letizia, Paola Zanuttini, 2012 / © minimum fax, 2012 Published by arrangement with Literary Agency „Agence de L’Est”. Copyright © for the Polish edition by Grupa Wydawnicza Foksal, MMXV Copyright © for the Polish translation by Alina Pawłowska-Zampino, MMXV Wydanie I Warszawa MMXV

Spis treści Motto 1. Bez prawa wstępu do raju 2. Znaki szczególne 3. Luksusowe samochody 4. Pater noster 5. Co jest prawdą? 6. Noc 7. Szkoła życia 8. Miasteczko 9. Ernestina 10. Gin fizz 11. Kumotrzy 12. Nieznani sprawcy 13. Listy z więzienia 14. Urodzić się w Casal di Principe Podziękowania Przypisy

Jako czynił innym, niech mu się stanie. Niech pamięć o niewinnych zostanie zachowana. Przywróć im honor, prosimy. Historia Augusta, Vita Commodi Antonini, XIX

1. Bez prawa wstępu do raju – Jak myślisz, gdzie on jest? – Na dnie jeziora Patria. Być może w samochodzie, w białej pandzie mojej matki. – Wielu tam kończy? – Tak, ale potem odnajdują się tylko ci, których się szuka. – A jego kiedyś szukano? – Nie. – Masz jakąś inną hipotezę? – Myślę, że nie ma go w raju. Matka boi się, że nigdy się do raju nie dostanie. Mówi, że doszło do tego nieszczęścia, bo nie posłuchała ojca Pio. – Ojca Pio? – Tak. Matka, kiedy była młodą dziewczyną, chciała wstąpić do zakonu. Potem pojawił się mój ojciec i poprosił ją o rękę. Pochodził z dobrej rodziny. Ona była już wtedy w klasztorze. Miała zamęt w głowie, pojechała więc aż do San Giovanni Rotondo, po radę. – Znała ojca Pio? – Nie, ale wszyscy do niego jeździli. Do spowiedzi była długa kolejka. Kiedy uklękła przy konfesjonale, zamiast wyznać grzechy, zwierzyła się ojcu Pio ze swoich wątpliwości. Powiedziała, że zawsze chciała być zakonnicą, ale teraz ktoś zaproponował jej małżeństwo. Pretendent do jej ręki jest przystojnym chłopcem, a rodzice nalegają, żeby przyjęła oświadczyny. Na koniec zapytała, co powinna zrobić. Nie odpowiedział, pewnie zastanawiał się nad tym, co usłyszał. Po jakimś czasie podeszli do niej porządkowi, być może współbracia ojca Pio, nie wiem, i odciągnęli ją stamtąd prawie siłą. Matka opowiadała, że gdy oddalała się od konfesjonału, usłyszała, jak ojciec Pio woła za nią: „Idź za powołaniem! Jak nie, to dostaniesz się do piekła!”. Ale ona

nie wiedziała, jakie powołanie miał na myśli. I teraz nie daje jej to spokoju, boi się, że się pomyliła. – Czy jest jakiś ślad twojego brata na cmentarzu? – Nie. Zniknął w 1989 roku, ale moja rodzina jeszcze nic nie zdecydowała. Ja chciałbym postawić mu nagrobek, żeby miał swoje miejsce, z nazwiskiem i zdjęciem, ale oni mówią, że to mogłoby przynieść pecha. – Jak miał na imię? – Paolo. – Ile miał lat? – Dwadzieścia jeden. – Był karany? – Tak, zaczął od poprawczaka. Potem siedział w więzieniu okręgowym w Santa Maria Capua Vetere i w Neapolu, w Poggioreale. – Z kim się związał? – Właściwie z nikim, ale w tamtych czasach chłopcy w jego wieku najchętniej pracowaliby dla Francesca Schiavone. – A ty? – Ja przyjaźniłem się z Antoniem Iovine. Bardzo blisko. Zaraz po tym, jak porwali mojego brata, poszedłem do niego do domu, żeby zapytać, gdzie może być, co się stało, co mu zrobili. Kazał mi wrócić po południu, ale po południu już go w domu nie zastałem. – Dobry przyjaciel… – Może postąpił tak, żeby mnie ochronić. Albo żeby ochronić siebie. Pewnie zadał komuś te same pytania, które ja mu zadałem, i usłyszał: „To nie twój interes”. Później może ktoś inny wyjaśnił mu, jak się sprawy mają, ale on uznał, że lepiej zrobi, jeżeli zachowa to dla siebie. W przeciwnym razie komuś z nas mogłoby przyjść do głowy, żeby szukać odwetu, a wtedy cała rodzina by na tym ucierpiała. Ja nie mam pretensji do Antonia. Powiem nawet, że było mi przykro, kiedy go złapali. W 2010 roku, po czternastu latach ukrywania się przed wymiarem sprawiedliwości. Widok jego postarzałej twarzy i lista przestępstw zrobiły na mnie

przygnębiające wrażenie. Nie mogłem uwierzyć, że mój przyjaciel jest jednym z trzydziestu najbardziej poszukiwanych kryminalistów we Włoszech. Darzyłem go serdecznym uczuciem i trudno mi było wyobrazić go sobie, jak zabija ludzi. – Niewinna przyjaźń? – Nie. W Casal di Principe nic nie jest niewinne. Nawet w dziecinnych zabawach robiliśmy sobie nawzajem krzywdę. Dam ci przykład: kiedy zabawialiśmy się rzucaniem petard, po odpaleniu czekaliśmy do ostatniej chwili przed eksplozją, by koledze, którego chcieliśmy trafić, nie dać najmniejszej szansy na ucieczkę. Zdarzyło mi się kiedyś, że petarda wybuchnęła mi w ręce. – Czy wiesz, dlaczego porwali twojego brata? – Gdybym to wiedział, nie byłoby mnie tutaj. Miałem zamiar odwiedzić któregoś z bossów w domu, wymierzyć do niego ze strzelby SPAS-12 i zagrozić: albo powiesz mi, co się stało, albo cię zabiję. – Ci bossowie nie ukrywali się przed policją? – Tak, ukrywali się. Poza tym stale zmieniali miejsce pobytu, przemieszczali się z domu do domu, nigdy nie spali dwa razy z rzędu w tym samym łóżku. Ale ja mogłem się dowiedzieć, gdzie się zatrzymają, i to nawet z pewnym wyprzedzeniem. – Jak? – Miałem dobrze poinformowanych przyjaciół. – Zabiliby cię. – Niekoniecznie. – W takim razie dlaczego powiedziałeś, że nie byłoby cię tu teraz? – Skończyłbym tak jak oni.

2. Znaki szczególne Jest sympatyczny. Ma taki wyraz twarzy, jakby pytał: co ja tu właściwie robię? Nieznaczny uśmiech jak u kogoś, kto właśnie zrobił albo zamierza zrobić komuś kawał. Chce nim może zamaskować wrodzoną nieśmiałość, niewykluczone też, że ten uśmiech jest pozostałością po arogancji typowej dla mężczyzn pochodzących z jego stron. Świadczyłby o tym także fakt, że co jakiś czas wysuwa bezwiednie dolną szczękę, napinając przy tym mięśnie żuchwy. To gniew pochodzący z odległych czasów, głuchy i prymitywny, który stara się trzymać na wodzy. Nosi okulary z czarno-białą oprawką, trochę zbyt frywolne u tego wysokiego, postawnego mężczyzny z jasnymi włosami i twarzą jak u rzymskich posągów. Są odrobinę skrzywione, nosi je lekko opuszczone na nosie. Poza tym ten jego sposób mówienia… Może łatwo wprowadzić w błąd. Czasem mówi jak ktoś, kto nigdy nie przekroczył granic Casal di Principe, a kiedy indziej popisuje się wyszukanym słownictwem i wyrafinowaną ironią jak bywalec wielkiego świata. I nigdy nie wiadomo, czego się spodziewać. Z czasem przyzwyczaiłam się do tego, ale i tak dawałam się zawsze zwieść. Ileż to razy wydawało mi się, że nadajemy na tych samych falach, że potrafię rozszyfrować jego ekstrawagancje, że nareszcie wszystko rozumiem, po czym niespodziewanie wpadałam na mur dwuznaczności. A on w jednej chwili pochmurniał i stawał się drażliwy. Utrudził się pewnie jak muł, żeby się pozbyć prezencji aroganta. Ta praca nad złagodzeniem aparycji pozostawiła ślad w jego ruchach, które przypominają trochę ruchy niedźwiedzia, ale są lżejsze, choć trudno powiedzieć, czy zupełnie niegroźne. Mafiosi w kajdankach też chodzą jak niedźwiedzie, tylko szybciej, bo popędzają ich policjanci,

chcąc jak najprędzej wsadzić ich do samochodów. Ale on nie musi udawać, wdzięku nabył jeszcze w dzieciństwie. W szkole podstawowej brał nawet udział w przedstawieniu baletowym. Jedna z kuzynek, nauczycielka tańca, potrzebowała tancerzy-chłopców, zmusiła go więc do włożenia rajstop i odegrania roli księcia. Delikatnych manier nauczył się także od księży. Trzy lata spędził w szkole seminaryjnej, później, już jako dorosły chłopak, przez trzy miesiące ukrywał się w klasztorze, choć w rzeczywistości nikt go nie szukał. Nazywa się Amedeo Letizia, ma czterdzieści sześć lat i obecnie jest producentem filmowym. W Rzymie. W Casal di Principe mógłby być teraz kamorystą, trupem, uciekinierem lub skazańcem z wyrokiem dożywocia. Ma do tego odpowiednie przygotowanie. Miał też odpowiednie towarzystwo. Dom jego dziadków stał w odległości dosłownie kilku kroków od domu Francesca Schiavone, słynnego Sandokana. Koledzy z seminarium są dzisiaj pogrzebani pod ziemią albo żywcem w więzieniu, towarzysze młodzieńczych wybryków – Riccardo Iovine, Corrado De Luca, Vincenzo Della Volpe – wszyscy mają dwucyfrowe wyroki. Było ich w domu pięcioro: trzech braci i dwie siostry. Z chłopców został tylko on. Dwa lata temu redaktor naczelny gazety, dla której pracuję, wysłał mnie do Casal di Principe. Miał już serię zdjęć, bardzo dobrych, zrobionych głównie w barach. Wykonał je Valerio Bispuri, który zwykle z aparatem fotograficznym jeździ do Afryki, Azji i Ameryki Południowej. Widział już niejedno i nie ogranicza się do dokumentowania kolorytu lokalnego. Jego fotoreportaż z barów w Casal di Principe daje ponury obraz niedostatku i zaniedbania, kontrastujący z powszechnymi wyobrażeniami o najpotężniejszym w ostatnich latach, najbardziej agresywnym klanie mafijnym, który zaznaczył swoje wpływy na całym świecie.

W redakcji zastanawialiśmy się, jaki charakter nadać naszemu artykułowi. Zdecydowaliśmy, że powinien pasować do atmosfery zdjęć i opowiadać o życiu zwyczajnych ludzi, mieszkańców tego miasteczka, które na pewno zwyczajne nie jest. Na pewno nie będziemy pisać o nim, jakby było areną cyrku osobliwości Barnuma. Nie miałam nic przeciwko temu, by wejść w atmosferę Casal di Principe poprzez zdjęcia; to tak, jakby się podążało jakimś tropem. Zresztą w razie potrzeby zawsze można zejść z obranej drogi i wybrać inną. To nie będzie korespondencja wysłannika prasowego z piekła, ale uczciwa, wyważona opowieść o powszednim życiu miasta, które stało się symbolem zorganizowanej przestępczości. O tym, jak to jest, kiedy ma się w dokumencie tożsamości jako miejsce urodzenia wpisane Casal di Principe, kiedy chodzi się do jednej szkoły z dziećmi kamorystów ukrywających się przed wymiarem sprawiedliwości. O możliwości – lub niemożliwości – pozostania pomimo wszystko porządnym człowiekiem. Tak się składa, że bary są nierzadko miejscem zabójstw, dlatego nie uśmiechała mi się perspektywa odwiedzania ich w pojedynkę i wyciągania tam ludzi na spytki. Jedyną znaną mi – a i to od niedawna – osobą związaną z Casal di Principe był Amedeo. Poprosiłam go więc, żeby mi towarzyszył. Amedeo namyślał się parę dni, po czym się zgodził. Zwykle, kiedy ktoś zabiera cię do miejsca, w którym się urodził, po drodze opowiada o rodzinie, o swoim dzieciństwie; szkicuje sentymentalną mapę, na którą składają się zdarzenia, ludzie, uczucia. Tak samo było podczas naszej podróży na Południe, ale Amedeo od razu zaczął wyciągać jakieś przerażające, bolesne albo przynajmniej niesamowite historie. Robił jednak przy tym wrażenie, jakby opowiadał o nieswoim życiu, o kimś innym. Wtedy po raz pierwszy powiedział to, co później powtórzył jeszcze kilka razy: „Wydawało mi się wtedy, że my,

mieszkańcy Casal di Principe, jesteśmy normalni, a inni to pomyleńcy. Musiało minąć wiele lat, żebym zmienił zdanie”. Mnie natomiast trzeba było niewiele czasu, żeby zauważyć, że podróż samochodem wyzwala u niego strumień świadomości. Amedeo prowadzi samochód, nie odrywa wzroku od jezdni i jednocześnie jakby wychodzi z siebie. W takich momentach nie ma litości – ani dla siebie, ani dla innych. Staje się agresywny, złośliwy albo płaczliwy. Nie należy przypisywać temu szczególnego znaczenia, trzeba starać się odnieść do jego cierpienia z empatią. Później, kiedy poznałam go lepiej, wyobrażałam sobie jego udrękę jako tunel na autostradzie, w którym miejscami panuje gęsta, nieprzenikniona mgła. Prawdopodobnie po tym naszym pierwszym spotkaniu wspomnienia zaczęły w nim walczyć z głęboko zakorzenioną niechęcią do zwierzeń. W rezultacie sześć miesięcy później zadzwonił do mnie i zapytał, czy nie chciałabym spisać jego historii. Umówiliśmy się od razu na najbliższą niedzielę, na obiad, żeby o tym porozmawiać. Jak to się mówi – nie zasypiał gruszek w popiele. Tylko że ja nie miałam najmniejszego zamiaru spisywać jego historii. Za dużo cierpienia, za duży wysiłek i jeszcze do tego ryzyko, że ściągnę na siebie kłopoty. Poza tym zaskoczyła mnie ta jego niespodziewana gotowość do opowiedzenia – mnie i całemu światu – o swoim życiu. Nie wyglądał na egocentryka czy pyszałka – skąd nagle ta zmiana? Ale takiej prośbie nie można odmówić przez telefon. Postanowiłam, że zrobię to osobiście, w niedzielę po obiedzie. Kiedy dzwoniłam do jego drzwi, byłam jeszcze absolutnie zdecydowana odrzucić jego propozycję. Zastanawiałam się tylko, jak delikatnie wycofać się z tej sprawy. Dwie godziny później byłam bez reszty pochłonięta jego opowieścią. Nie mam pojęcia, jak to się stało. Jakby mnie wessało do środka. Ugrzęzłam głęboko w historii, która choć przytłumiona dyskrecją ze względu na rodzinę i chrześcijańską uległością, pogrzebana pod resztkami

gniewu, nie przestaje zadręczać każdego dnia tych, których dotknęła. Każdego dnia bez wyjątku. Kto ocalał, musi o tym opowiedzieć. Ten, kto nie przeżył, też ma prawo do swojej historii, bo każda historia ma swój koniec, i przynajmniej w ten sposób jego historia też się skończy. Trzeba postawić nagrobek bratu spoczywającemu na dnie jeziora w białej pandzie, tej zabłąkanej duszy bez prawa wstępu do raju. Paolo Letizia był kimś pasującym bardziej do porsche niż do pandy. Istotnie, jeździł modelem 944S z nietypową, obłą karoserią w kolorze czarnym z metalicznym połyskiem. Ale tamtego wieczoru prowadził pandę matki, która krótko przedtem, jako czterdziestolatka, zrobiła prawo jazdy. Porsche należące do Paola stoi w garażu, przykryte plandeką jak całunem. Ten samochód też odegrał tragiczną dla rodziny rolę. Młodszy brat Amedea, Leonardo, zawsze bardzo pragnął usiąść za kierownicą porsche i pojeździć trochę. Często prosił o to ojca, ale ten zawsze odmawiał, nikomu nie pozwalał dotykać tego samochodu. Aż pewnego listopadowego dnia w 1991 roku, kiedy syn miał już dziewiętnaście lat, ugiął się. Stało się to w dniu imienin chłopca, po obiedzie, na którym Leonardo ponownie poprosił o kluczyki, a zaproszeni wujkowie i kuzyni wstawili się za nim chórem. Ojciec nie miał innego wyjścia jak się zgodzić. Leonardo wsiadł z kolegą do porsche i pojechał na przejażdżkę, z której nie wrócił już żywy. Przy wyprzedzaniu stracił panowanie nad kierownicą i wpadł na latarnię. Świadkowie powiedzieli, że jak na standardy Casal di Principe nie jechał zbyt szybko.

3. Luksusowe samochody Guido Letizia, ojciec chłopca, dowiedział się o wypadku od siostry, przez telefon, w porze kolacji. Siostra, tak się jakoś składało, często przynosiła złe wieści. Nieraz je wyolbrzymiała i ojciec zwykle starał się przywracać im właściwe rozmiary. Także tym razem był przekonany, że swoim zwyczajem przesadziła, nie wierzył, że wypadek był aż tak tragiczny. Kiedy jednak przybył na miejsce zdarzenia, zobaczył zbiegowisko, a potem wrak porsche, musiał uwierzyć. Gdy Amedeo o tym opowiadał, widać było, że wciąż jeszcze cierpi, nie nauczył się bronić przed wspomnieniami. – Ludzie próbowali go zatrzymać, ale on przedarł się do samochodu i wziął w ramiona mojego brata. Wyglądało to jak pieta z Jezusem Chrystusem. Amedeo wielokrotnie użył tego porównania. Ojciec tam, na ulicy, przy wszystkich, błagał Boga, żeby natychmiast wziął syna do raju, prosił go też o siły dla siebie, bo ta próba była ponad jego wytrzymałość. Guido Letizia ma z Bogiem relację bezpośrednią. Zaraz potem zaczął się kłócić z karabinierami, którzy zamierzali zawieźć Leonarda do kostnicy, podczas gdy on chciał go zabrać samochodem do domu. Wrócił sam, powiedział matce, że Leonardo jest w szpitalu, ale to nic poważnego. Matka nie uwierzyła. Wiedziała, że nie zostawiłby rannego syna samego w szpitalu. To był dziwny wypadek, niewytłumaczalny. Porsche Paola nie miało prawa zachować się w ten sposób. Było pod każdym względem doskonałe. Stało w garażu niczym cmentarny pomnik, jedynie ojciec mógł je uruchamiać i, rzeczywiście, co parę miesięcy robił przeglądy techniczne. Nabrały one z czasem charakteru rytuału odprawianego

w nadziei, że Paolo, zaginiony syn, w końcu wróci. Przeglądy, w które na pewno wkładał całe swoje serce, robił w samotności. Sprawdzał poziom oleju, ciśnienie w oponach, sprawność hamulców. Słuchał chrobotu kluczyków w zamku, szumu silnika, tarcia kół o bruk. Ojciec i obaj bracia Amedea dbali o samochody wręcz maniakalnie. Amedeo był inny – także dzisiaj nie przejmuje się wgnieceniami czy zadrapaniami. Samochody były częstym powodem kłótni między nimi. Ojciec miał do nich stosunek nabożny, jako pierwszy w Casal di Principe jeździł mercedesem, wtedy gdy szczytem marzeń był fiat 1100. Nic więc dziwnego, że porsche Paola stało się obsesją Leonarda. Z uporem nalegał, żeby pozwolić mu na przejażdżkę. Tamtego dnia jechał nim po raz pierwszy i ostatni. Ojciec pokładał w Leonardzie większe nadzieje niż w starszych synach. Chłopiec miał łagodny charakter, uczył się dość pilnie, w ciągu tygodnia mieszkał w internacie szkoły rolniczej w Piedimonte Matese, ale kiedy wracał na weekend do domu, pomagał ojcu w pracy. Ojciec wybrał go, bo dostrzegł u niego rozsądek większy niż u braci, poza tym Leonardo był spokojny, dowcipny, usłużny w stosunku do słabszych i stanowczy wobec arogantów. Słowem – z męskich potomków najdojrzalszy. A może i najbardziej prawy. Leonardo jechał wylotową trasą z Casal di Principe, tą, z której zjeżdża się w lewo do wysypiska śmieci Ferrandelle. Wyprzedzanie rozpoczął na wysokości stacji benzynowej. Jezdnia była miejscami posypana żwirem, samochód wpadł w poślizg, obrócił się o 180 stopni i uderzył w latarnię, która wbiła się w karoserię, pozbawiając kierowcę życia. Kolega siedzący przy nim nie odniósł żadnych obrażeń, nie miał nawet siniaka. Porsche Paola miało wkrótce zostać sprzedane. Ojciec dostał dobrą ofertę i postanowił z niej skorzystać. Oznajmił to rodzinie w niedzielę przy obiedzie. – Czy to znaczy, że Paolo już nie wróci? – zapytała Ginevra, piętnastoletnia wówczas siostra Amedea, z oczami

błyszczącymi od łez. To zdecydowało – ojciec oznajmił, że porsche zostanie tam, gdzie jest. Ginevra i Leonardo byli najbliżsi wiekiem, dzieliły ich zaledwie trzy lata. Na zdjęciach często trzymają się za ręce, po śmierci brata Ginevra długo jeszcze pisała do niego listy. Chcąc oddalić ją od atmosfery żałoby, rodzice wysłali ją potem do szkoły w Aversie, gdzie mieszkała u ciotki. Z perspektywy czasu matka nie ma pewności, czy dobrze wtedy zrobili. Ginevra wyniosła się z Casal di Principe, mówiła, że się tu dusi. Mieszka w Santa Maria Capua Vetere, uczy w szkole. Ale jej córki większość czasu spędzają w domu dziadków. Zdaniem Amedea szybkie samochody są przyczyną nieszczęść, a w tej historii zdają się wręcz narzędziem tragicznego fatum. Nie wierzy, żeby ktoś specjalnie uszkodził porsche, przede wszystkim dlatego, że strzeżono go jak rodzinnego skarbu. Nie wierzy też w pecha, bo „każdy buduje i niszczy swoje życie sam”, ale im dłużej się nad tym zastanawia, tym dziwniejszy wydaje mu się ten zbieg nieszczęśliwych wypadków. Jedno jest pewne – wydarzeniami pokierowało uwielbienie dla samochodów. Samochody były zawsze źródłem konfliktów, najpierw z ojcem, potem także z innymi osobami. – Ojciec był bardzo wymagający, narzucał nam swoją wolę, nie kłopocząc się o umotywowanie swoich nakazów i zakazów, niczego nam nie wyjaśniał, nie zwykł się z niczego tłumaczyć. Byliśmy mu posłuszni, ale hodowaliśmy w sobie złość, której nie mieliśmy jak wyładować. Ojciec kupił kiedyś nowy samochód, alfę romeo 75, najnowszy model. Paolo na prośbę o kluczyki usłyszał: „Nie mogę ci dać kluczyków, bo jutro rano będę go potrzebował, a samochód musi odpocząć”. Paolo odebrał to absurdalne wyjaśnienie jako kpinę z siebie. Od tego incydentu rozpoczął się czas wielkiego buntu. Dwaj starsi bracia Letizia poszli do salonu samochodowego i kupili alfę romeo 90. – Model lepszy od samochodu ojca, w kiczowatym kolorze

złoty metalik, prawdziwa wiocha. Zaparkowałem pod domem. Kiedy ojciec go zobaczył, warknął: „Co to za samochód?”. Odpowiedziałem tylko, że mój, i on już więcej pytań nie zadawał. Lepiej by zrobił, gdyby zapytał, skąd mieli na niego pieniądze. Dwaj starsi synowie obracali się już wtedy w towarzystwie, które powinno go bardzo niepokoić. Wszyscy dokoła byli dla nich mili, gotowi im oddawać najróżniejsze przysługi, także właściciele salonów samochodowych. – Kiedy przychodziliśmy do nich po samochód, po prostu nam go dawali, bez żadnych pytań. Mówili: „Podajcie jakieś czyste nazwisko, kogoś z legalnym wynagrodzeniem, rzecz jasna pełnoletniego, zapiszemy samochód na niego i samochód jest wasz”. Przyprowadzało się wtedy do salonu kogoś, kto spełniał te warunki, pierwszą lepszą miejscową ofermę. Za samochód właścicielowi salonu płaciła spółka finansowa, jak wtedy gdy kupuje się coś na raty. Jeżeli potem spółka zaczynała stwarzać problemy, bo nie płaciliśmy rat, samochód znikał. Składaliśmy na policji doniesienie o kradzieży i pieniądze spółce zwracało towarzystwo ubezpieczeniowe. Teraz wszyscy tak robią, i to nie tylko w Casal di Principe. Alfa romeo 90 nie musiała nawet znikać, bo po jakimś czasie ojciec miejscowej ofermy przyszedł z pretensjami do pana Letizii. Musiał płacić raty za samochód, którego nigdy nie widział na oczy. Syn po krótkim przesłuchaniu popłakał się i wyznał wszystko. – Rodzice zrobili z tego tragedię; my z Paolem zachowaliśmy idealny spokój. Zaproponowaliśmy ojcu ofermy, żeby sobie wziął ten samochód, zresztą i tak był rozbity po kraksie na autostradzie. Później zapisaliśmy na jego syna jeszcze parę innych aut. Cóż, sam się podkładał. W Casal di Principe jest jak na afrykańskiej sawannie – albo jest się lwem, albo gazelą. My zachowywaliśmy się czasem dosłownie jak na sawannie. Kiedy nie mieliśmy nic lepszego

do roboty, organizowaliśmy psie safari: jeździliśmy po polnych drogach i strzelaliśmy do psów. Uzbrojeni po zęby czuliśmy się jak myśliwi w jeepach w Afryce. Spośród różnych kształcących rozrywek miejscowej młodzieży wyżej opisana, zmyślna metoda nabywania samochodów biła przez jakiś czas rekordy popularności. Rywalizowano w konkurencji: kto częściej zmienia samochody. Po ulicach Casal di Principe jeździło wtedy mnóstwo aut alfa romeo arna. – Ten akurat model był wyjątkowo nieciekawy, ale ktoś wylansował na niego modę i wszyscy chcieli mieć taki właśnie samochód. Może też dlatego, że produkowano go niedaleko, w Pomigliano d’Arco. Całe szczęście, że wkrótce wycofano go z produkcji. W przeciwnym razie fabryka Alfy Romeo zbankrutowałaby z winy cwaniaków z Casal di Principe. Ojciec Paola kupił porsche najzupełniej legalnie. Sprezentował je najstarszemu synowi, zawierając z nim tym samym pewnego rodzaju układ. Liczył na to, że w zamian weźmie się w garść i nie wplącze w jeszcze gorsze kłopoty. Ale Paolo pływał już wtedy w bardzo mętnych wodach. Drogi dwóch braci rozeszły się. – Powiedzmy, że ja zająłem się raczej organizacją, a on działaniem. Amedeo miał pozostać „czysty”, bo znajdował się jeszcze na etapie kształcenia. Poza tym widać było, że nadaje się do wyższych celów i nie powinno się go wystawiać na ryzyko. Przyjaźnił się z chłopcem pochodzącym z rodziny superbossa, Antonia Bardellina. Chłopak miał na imię Baldino i możliwe, że we mgle wspomnień nałożył się Amedeowi częściowo na Paridego Salzillo, którego superboss wyznaczył na swego następcę. Paride skończył marnie, udusili go kamoryści z rodziny Schiavone zaraz po zamordowaniu Bardellina w Brazylii lub na Haiti. Amedeo

jeździł często z Baldinem samochodem, ale kiedy przyjaciela wzywał boss albo kiedy musiał spotkać się z kimś, kto ukrywał się przed policją, wysadzał Amedea na pierwszym skrzyżowaniu, mówiąc tylko, że dalej nie może z nim jechać. Mo’ scinne, nun puo’ veni. I Amedeo wysiadał. Natomiast Paolo trafił do aresztu. W jego aresztowaniu ważną rolę znowu odegrał samochód, renault 5 turbo, model ogromnie popularny w Casal di Principe. Ten akurat egzemplarz był jednym z pierwszych, które jeździły po ulicach miasteczka, ale po jakimś czasie musiał zostać natychmiast zniszczony. Nie porzucony w polu jak inne samochody kamorry, ale właśnie zniszczony. – Pewnego ranka usłyszałem przez telefon, że mam zawieźć ten samochód do kasacji. Do czego posłużył? Mnie do niczego. Innym – nie wiem. A wieczorem do domu przy via Baldascini 27 przyszli karabinierzy. Dom został zbudowany przez dziadka ze strony ojca, też Amedea. Miał duże podwórko, garaż dla ciężarówek, pomieszczenia przeznaczone na biura i inne – między innymi ogromne chłodnie. Rodzina wzbogaciła się na produkcji napojów gazowanych i lodu. Z czasem zajęli się dystrybucją lodów Toseroni i Algida w południowo- zachodniej części prowincji Caserta. Pokaźna brama domu wychodziła na ciasny zaułek tej części Casal di Principe, którą zwykło się, z przesadą, nazywać starówką. Brama była zbudowana z drewna typu douglas, „które ojciec uważał za bardzo cenne, ale w rzeczywistości była to zwykła sosna z zagraniczną nazwą”. Guido Letizia nie miał pojęcia, o co chodzi, przyjął karabinierów gościnnie, zachowywał się swobodnie, pytał, czy przypadkiem nie pomylili adresu. – Oni tymczasem rozeszli się po domu, weszli po schodach na pierwsze piętro i pytali o mnie. Wtedy dopiero dotarło do ojca, że to coś poważnego, i bardziej niebios niż nas zapytał: „Co się tutaj, do jasnej cholery, dzieje?!”. Matka z najmłodszą siostrą na rękach widziała, że próbuję uciec tylnym wyjściem, zwróciła się więc bezpośrednio do mnie:

„Amedè, coś ty nabroił?”. Te sceny jak z wieczornego dziennika telewizyjnego pozostawiły we mnie niezatarte piętno. Zaprowadzili go na komisariat, siedział już tam właściciel punktu złomowania pojazdów. Może był informatorem albo wpadł z powodu jakichś nielegalnych interesów. Przesłuchiwany mężczyzna nie zareagował na widok Amedea, za to natychmiast rozpoznał Paola, który przyszedł do komisariatu z ojcem, by dowiedzieć się, co, do jasnej cholery, się dzieje. Paolo nie był tego ranka w punkcie kasacji, ale właściciel zeznał, że samochód przywiózł syn cassuara, czyli fabrykanta napojów gazowanych. Ten przydomek dziedziczyli wszyscy męscy członkowie rodziny. A jako że dziadek, ojciec i sam Paolo mieli rude włosy, dodał jeszcze: ’O russo. To wystarczyło, żeby zamiast Amedea – blondyna – został zatrzymany rudy Paolo. W sprawie samochodu zabrakło dowodów, ale okazało się, że Paolo był wplątany także w inne ciemne sprawki. Z zorganizowaną naprędce bandą podobnych do siebie chłopaków okradł sklep z bronią palną w Bellonie, miejscowości na tyle odległej, że nikt ich tam nie znał. Miejsce tego chrztu bojowego zostało wybrane doskonale, ale coś musiało nie powieść się w realizacji planu, bo wszyscy trafili za kratki. W oczekiwaniu na uspokojenie sytuacji, a może i z poczucia sprawiedliwości, rodzice zdecydowali, że prawdziwy poszukiwany też pozostanie na jakiś czas w zamknięciu, i wysłali Amedea na trzy miesiące do sanktuarium Najświętszego Zbawiciela w Montelli. To miejsce znacznie oddalone od Casal di Principe; zimą, kiedy padał śnieg, było odizolowane od świata. W dzieciństwie Amedeo jeździł tam na rekolekcje, gdy dorósł, w tym samym miejscu ukrywał się przed wymiarem sprawiedliwości. Teraz dla Amedea Letizii każda wizyta w Casal di Principe jest czymś w rodzaju rekolekcji. Tyle tylko, że w tym hortus

conclusus nie znajduje spokoju. Życie duchowe zakłócają natrętne wspomnienia, które zdają się ożywać i sprawiają szczególny ból w scenerii, w której rozegrały się tragiczne wydarzenia. Umiem poznać po jego głosie, kiedy dzwoni z Casal di Principe. Jest wtedy bardziej powściągliwy, kontroluje się, zachowuje większy dystans. Poza tym w tle słychać głosy licznej rodziny. Tym razem jednak jest inaczej – Amedeo nie potrafi powstrzymać się od śmiechu. – Popytałem dokoła o losy tej ofermy, o której ci opowiadałem. I nie mogłem uwierzyć w to, co usłyszałem: udało mu się osiągnąć pozycję drugorzędnego bossa i mało brakowało, a przypłaciłby to życiem. Potem wyjechał na Północ i zaczął życie od nowa. Amedeo zapamiętał sobie nawet nazwisko tej ofermy. Nazywał się Palombo, czyli Siwosz, jak ta ryba, która wprawdzie jest gatunkiem rekina, ale nie jest dla człowieka zagrożeniem, a tylko pożywieniem.

4. Pater noster Mówi, że ocaliło go seminarium. I w ogóle katolickie wychowanie. Kiedyś chciał być księdzem albo jeszcze lepiej misjonarzem w Afryce. Matka opowiadała mu o świętych i o cudach, pokazywała obrazki z misji w dalekich, dzikich krajach. Pewnego razu, gdy ciężko chorował, oddała go pod opiekę świętego Antoniego, by wybłagać uzdrowienie. – Odprawiano wówczas w naszych stronach rytuał polegający na tym, że podczas procesji z figurą świętego nakładano na dziecko oddawane pod jego opiekę małą tunikę, którą potem się paliło. W dzieciństwie spędzał mnóstwo czasu w kościele, był najgorliwszym z ministrantów. Biskup z Aversy podczas wizyty duszpasterskiej był zaskoczony żarliwością jego spontanicznej modlitwy i zaproponował, żeby wstąpił do seminarium diecezjalnego, ale Amedeo odmówił. Już zdecydował, gdzie i jak wykształci się na księdza. W jednej z ksiąg przechowywanych w kościele parafialnym, którą pokazał mi na dowód swej religijnej żarliwości, widniało zdanie wykaligrafowane dziecięcym, ozdobnym pismem: „Amedeo is for Jesus Christ the Superstar”. Także wtedy, gdy nie był już ani trochę święty, wpojony kult prawości i katolickie poczucie winy pomagały mu zdystansować się od zła. Ale choć wiedział, że droga, na którą wszedł, nie jest drogą Ewangelii, nie przejmował się tym zbytnio. We Włoszech wielu bossów mafii ma absolutnie spokojne sumienie. Jako jedenastoletni chłopiec w 1977 roku rozpoczął naukę w szkole seminaryjnej w Anagni. Prowadzili ją karacziolanie, bracia z zakonu założonego przez Francesca Caracciolo, szesnastowiecznego świętego, który na portretach ma zniekształconą twarz – prawdopodobnie cierpiał na

słoniowaciznę. Karacziolanie mieli kościół w San Cipriano d’Aversa, pod wezwaniem założyciela swojego zakonu. Spotykali się w nim członkowie Ruchu Odnowy w Duchu Świętym, wspólnoty przypominającej zielonoświątkowców. Matce początkowo nie udawało się przyciągnąć do kościoła ojca, który podobnie jak wielu mężczyzn w Casal di Principe nie czuł się z nim szczególnie związany. Po jakimś czasie spróbowała ze świętym Franciszkiem Caracciolo i nieoczekiwanie osiągnęła sukces: ojciec stał się dobrym chrześcijaninem, praktykującym katolikiem. Do seminarium z Casal di Principe wyjechało pięciu chłopców. Pani Letizia cieszyła się wśród miejscowych matek sporym autorytetem w kwestiach religijnych. Paolo dołączył do Amedea i innych dwa lata później, po ukończeniu szkoły podstawowej. – W tej naszej grupie było też dwóch kuzynów superbossa kamorry, Francesca Schiavone. Przyjaźniliśmy się przez wiele lat; teraz może siedzą w więzieniu. Oprócz nich było dwóch chłopców w żaden sposób niezwiązanych wtedy z mafią. Jeden z nich utrzymuje się jakoś na powierzchni, drugi musiał zmienić otoczenie. Szkoła seminaryjna prowadzona przez zakonników była maleńka. Pobierało w niej nauki szesnastu chłopców w wieku gimnazjalnym i licealnym oraz pięciu lub sześciu seminarzystów. Szkoła nie miała internatu, chłopcy mieszkali w seminarium diecezjalnym, spali w dziesięcioosobowej sali, gdzie zajmowali połowę łóżek. Zawsze trzymali się razem, zdawało im się, że nie ruszyli się z Casal di Principe. Gdy pewnego razu uciekli z lekcji i ukryli się pod kopułą kościoła, od razu ich tam znaleziono. Ale dostali bardzo łagodną karę, wychowawcy w seminarium nie byli szczególnie surowi, nie przesadzali z dyscypliną. – Dobrze nam tam było. Spokojnie. W niedzielę ojciec i inni rodzice z Casal di Principe przyjeżdżali do nas, jedliśmy

obiad na mieście, to było dla nas święto. Już w drugiej klasie gimnazjum powołanie chłopców zostało wystawione na ciężką próbę za sprawą paru dziewcząt mieszkających w sąsiedztwie boiska szkolnego. Te same dziewczęta stały się przyczyną jedynej bójki, w którą się wdali w ciągu tych trzech lat. Wywołali ją miejscowi chuligani, zazdrośni o porozumienie, jakie się nawiązało między seminarzystami a ich dziewczętami. Także zakonnicy wzięli udział w bijatyce, stając w obronie swoich podopiecznych. W sumie aż do trzynastego–czternastego roku życia bracia Letizia nie doświadczyli żadnej poważniejszej turbulencji życiowej. Mogłoby tak być dalej, gdyby sami nie szukali kłopotów. Bo wcale nie jest powiedziane, że każdy, kto się urodził w Casal di Principe, musi nieuchronnie zostać kamorystą. – Paolo i ja nie mieliśmy o niczym pojęcia, nie wiedzieliśmy, co to zło. Nasze życie toczyło się między domem, kościołem, szkołą i pracą. Ojciec trzymał nas krótko. Latem posyłał synów do pracy przy rozładowywaniu ciężarówek, kierowcy płacili im dwadzieścia tysięcy lirów tygodniowo, ale te pieniądze musieli mu oddawać. – On rozkazywał, a my byliśmy mu posłuszni. Z perspektywy czasu muszę przyznać, że to wychowanie w starym stylu okazało się dla mnie korzystne. Dzięki niemu na przykład stałem się bardziej wytrzymały, nauczyłem się cierpliwości. A może także odróżniania dobra od zła. W strefę cienia, jeśli można to tak nazwać, bracia Letizia weszli w wieku mniej więcej szesnastu lat. Amedeo już od jakiegoś czasu robił rzeczy, których nie należało robić, ale dokładnie tak samo jak inni nie zastanawiał się, czy postępuje słusznie. Do czasu, kiedy pewnego dnia odwiedził Baldina, przyjaciela blisko związanego z kamorrą, i zaczął patrzeć na wszystko inaczej. W strzeżonej przez kamery willi zastał kilkunastu nieznanych sobie mężczyzn o wrogim spojrzeniu, twardych

rysach i aroganckim sposobie bycia. Były tam też starsze kobiety, budzące strach swoimi zaciętymi i wyrażającymi nieufność twarzami. Baldina nie było. – Zapytałem, gdzie jest, a oni, zamiast odpowiedzieć, zrobili mi coś w rodzaju przesłuchania, chcieli sprawdzić, jak będę reagować. Na moje pytania nie odpowiadali, zamierzali wyprowadzić mnie z równowagi, ale sami byli bardziej zdenerwowani ode mnie. Na koniec powiedzieli, że Baldino nie zawsze śpi w tym domu. Zauważyłem, że wszędzie były rozmieszczone monitory, najczęściej obok ekranów telewizorów – w ten sposób można było jednym okiem śledzić perypetie niewolnicy Isaury, a drugim sprawdzać, czy wokół domu nie dzieje się coś podejrzanego. Nigdy wcześniej nie przyszło mi do głowy, że kto prowadzi przestępcze życie, każdego dnia może się spodziewać, że go zastrzelą albo aresztują, nawet podczas snu. W willi Baldina unosił się fetor śmierci i strachu. Czułem się tam zupełnie inaczej niż w domach, w których dotąd bywałem, całkiem inaczej niż w moim domu rodzinnym. Kobiety, które tam widziałem, nie miały matczynych twarzy. Tak wyglądało życie kamorystów. Pewnego razu, gdy byli całą rodziną na wakacjach w Scauri, miejscowości nad Zatoką Gaetańską, oddalonej o mniej więcej pięćdziesiąt kilometrów od Casal di Principe, ojciec kazał synom pojechać do domu, żeby podlali drzewka brzoskwiniowe i niedawno zasadzone pomidory. Wydałby grosze, gdyby zapłacił za tę usługę jakiemuś chłopu z sąsiedztwa, a chłopcom pozwolił spokojnie wypoczywać nad morzem, ale takie właśnie były zwyczaje w Casal di Principe – dzieciom kazano wykonywać prace dorosłych, musiały na przykład obsługiwać maszyny rolnicze na polu. Tym razem jednak chłopcy się zbuntowali, uznali to polecenie za bezsensowne, wydane tylko po to, by nie zapominali, kto tu rządzi. – Ojciec często prowokował nas w ten sposób i pewnie