Spis treści
Motto
1. Bez prawa wstępu do raju
2. Znaki szczególne
3. Luksusowe samochody
4. Pater noster
5. Co jest prawdą?
6. Noc
7. Szkoła życia
8. Miasteczko
9. Ernestina
10. Gin fizz
11. Kumotrzy
12. Nieznani sprawcy
13. Listy z więzienia
14. Urodzić się w Casal di Principe
Podziękowania
Przypisy
Jako czynił innym, niech mu się stanie.
Niech pamięć o niewinnych zostanie zachowana.
Przywróć im honor, prosimy.
Historia Augusta, Vita Commodi Antonini, XIX
1. Bez prawa wstępu do raju
– Jak myślisz, gdzie on jest?
– Na dnie jeziora Patria. Być może w samochodzie,
w białej pandzie mojej matki.
– Wielu tam kończy?
– Tak, ale potem odnajdują się tylko ci, których się szuka.
– A jego kiedyś szukano?
– Nie.
– Masz jakąś inną hipotezę?
– Myślę, że nie ma go w raju. Matka boi się, że nigdy się
do raju nie dostanie. Mówi, że doszło do tego nieszczęścia,
bo nie posłuchała ojca Pio.
– Ojca Pio?
– Tak. Matka, kiedy była młodą dziewczyną, chciała
wstąpić do zakonu. Potem pojawił się mój ojciec i poprosił ją
o rękę. Pochodził z dobrej rodziny. Ona była już wtedy
w klasztorze. Miała zamęt w głowie, pojechała więc aż do
San Giovanni Rotondo, po radę.
– Znała ojca Pio?
– Nie, ale wszyscy do niego jeździli. Do spowiedzi była
długa kolejka. Kiedy uklękła przy konfesjonale, zamiast
wyznać grzechy, zwierzyła się ojcu Pio ze swoich
wątpliwości. Powiedziała, że zawsze chciała być zakonnicą,
ale teraz ktoś zaproponował jej małżeństwo. Pretendent do
jej ręki jest przystojnym chłopcem, a rodzice nalegają, żeby
przyjęła oświadczyny. Na koniec zapytała, co powinna
zrobić. Nie odpowiedział, pewnie zastanawiał się nad tym, co
usłyszał. Po jakimś czasie podeszli do niej porządkowi, być
może współbracia ojca Pio, nie wiem, i odciągnęli ją stamtąd
prawie siłą. Matka opowiadała, że gdy oddalała się od
konfesjonału, usłyszała, jak ojciec Pio woła za nią: „Idź za
powołaniem! Jak nie, to dostaniesz się do piekła!”. Ale ona
nie wiedziała, jakie powołanie miał na myśli. I teraz nie daje
jej to spokoju, boi się, że się pomyliła.
– Czy jest jakiś ślad twojego brata na cmentarzu?
– Nie. Zniknął w 1989 roku, ale moja rodzina jeszcze nic
nie zdecydowała. Ja chciałbym postawić mu nagrobek, żeby
miał swoje miejsce, z nazwiskiem i zdjęciem, ale oni mówią,
że to mogłoby przynieść pecha.
– Jak miał na imię?
– Paolo.
– Ile miał lat?
– Dwadzieścia jeden.
– Był karany?
– Tak, zaczął od poprawczaka. Potem siedział w więzieniu
okręgowym w Santa Maria Capua Vetere i w Neapolu,
w Poggioreale.
– Z kim się związał?
– Właściwie z nikim, ale w tamtych czasach chłopcy w jego
wieku najchętniej pracowaliby dla Francesca Schiavone.
– A ty?
– Ja przyjaźniłem się z Antoniem Iovine. Bardzo blisko.
Zaraz po tym, jak porwali mojego brata, poszedłem do niego
do domu, żeby zapytać, gdzie może być, co się stało, co mu
zrobili. Kazał mi wrócić po południu, ale po południu już go
w domu nie zastałem.
– Dobry przyjaciel…
– Może postąpił tak, żeby mnie ochronić. Albo żeby
ochronić siebie. Pewnie zadał komuś te same pytania, które
ja mu zadałem, i usłyszał: „To nie twój interes”. Później może
ktoś inny wyjaśnił mu, jak się sprawy mają, ale on uznał, że
lepiej zrobi, jeżeli zachowa to dla siebie. W przeciwnym razie
komuś z nas mogłoby przyjść do głowy, żeby szukać odwetu,
a wtedy cała rodzina by na tym ucierpiała. Ja nie mam
pretensji do Antonia. Powiem nawet, że było mi przykro,
kiedy go złapali. W 2010 roku, po czternastu latach
ukrywania się przed wymiarem sprawiedliwości. Widok jego
postarzałej twarzy i lista przestępstw zrobiły na mnie
przygnębiające wrażenie. Nie mogłem uwierzyć, że mój
przyjaciel jest jednym z trzydziestu najbardziej
poszukiwanych kryminalistów we Włoszech. Darzyłem go
serdecznym uczuciem i trudno mi było wyobrazić go sobie,
jak zabija ludzi.
– Niewinna przyjaźń?
– Nie. W Casal di Principe nic nie jest niewinne. Nawet
w dziecinnych zabawach robiliśmy sobie nawzajem krzywdę.
Dam ci przykład: kiedy zabawialiśmy się rzucaniem petard,
po odpaleniu czekaliśmy do ostatniej chwili przed eksplozją,
by koledze, którego chcieliśmy trafić, nie dać najmniejszej
szansy na ucieczkę. Zdarzyło mi się kiedyś, że petarda
wybuchnęła mi w ręce.
– Czy wiesz, dlaczego porwali twojego brata?
– Gdybym to wiedział, nie byłoby mnie tutaj. Miałem
zamiar odwiedzić któregoś z bossów w domu, wymierzyć do
niego ze strzelby SPAS-12 i zagrozić: albo powiesz mi, co się
stało, albo cię zabiję.
– Ci bossowie nie ukrywali się przed policją?
– Tak, ukrywali się. Poza tym stale zmieniali miejsce
pobytu, przemieszczali się z domu do domu, nigdy nie spali
dwa razy z rzędu w tym samym łóżku. Ale ja mogłem się
dowiedzieć, gdzie się zatrzymają, i to nawet z pewnym
wyprzedzeniem.
– Jak?
– Miałem dobrze poinformowanych przyjaciół.
– Zabiliby cię.
– Niekoniecznie.
– W takim razie dlaczego powiedziałeś, że nie byłoby cię
tu teraz?
– Skończyłbym tak jak oni.
2. Znaki szczególne
Jest sympatyczny. Ma taki wyraz twarzy, jakby pytał: co ja tu
właściwie robię? Nieznaczny uśmiech jak u kogoś, kto
właśnie zrobił albo zamierza zrobić komuś kawał. Chce nim
może zamaskować wrodzoną nieśmiałość, niewykluczone też,
że ten uśmiech jest pozostałością po arogancji typowej dla
mężczyzn pochodzących z jego stron. Świadczyłby o tym
także fakt, że co jakiś czas wysuwa bezwiednie dolną
szczękę, napinając przy tym mięśnie żuchwy. To gniew
pochodzący z odległych czasów, głuchy i prymitywny, który
stara się trzymać na wodzy. Nosi okulary z czarno-białą
oprawką, trochę zbyt frywolne u tego wysokiego,
postawnego mężczyzny z jasnymi włosami i twarzą jak
u rzymskich posągów. Są odrobinę skrzywione, nosi je lekko
opuszczone na nosie. Poza tym ten jego sposób mówienia…
Może łatwo wprowadzić w błąd. Czasem mówi jak ktoś, kto
nigdy nie przekroczył granic Casal di Principe, a kiedy
indziej popisuje się wyszukanym słownictwem
i wyrafinowaną ironią jak bywalec wielkiego świata. I nigdy
nie wiadomo, czego się spodziewać. Z czasem
przyzwyczaiłam się do tego, ale i tak dawałam się zawsze
zwieść. Ileż to razy wydawało mi się, że nadajemy na tych
samych falach, że potrafię rozszyfrować jego
ekstrawagancje, że nareszcie wszystko rozumiem, po czym
niespodziewanie wpadałam na mur dwuznaczności. A on
w jednej chwili pochmurniał i stawał się drażliwy.
Utrudził się pewnie jak muł, żeby się pozbyć prezencji
aroganta. Ta praca nad złagodzeniem aparycji pozostawiła
ślad w jego ruchach, które przypominają trochę ruchy
niedźwiedzia, ale są lżejsze, choć trudno powiedzieć, czy
zupełnie niegroźne. Mafiosi w kajdankach też chodzą jak
niedźwiedzie, tylko szybciej, bo popędzają ich policjanci,
chcąc jak najprędzej wsadzić ich do samochodów.
Ale on nie musi udawać, wdzięku nabył jeszcze
w dzieciństwie. W szkole podstawowej brał nawet udział
w przedstawieniu baletowym. Jedna z kuzynek, nauczycielka
tańca, potrzebowała tancerzy-chłopców, zmusiła go więc do
włożenia rajstop i odegrania roli księcia. Delikatnych manier
nauczył się także od księży. Trzy lata spędził w szkole
seminaryjnej, później, już jako dorosły chłopak, przez trzy
miesiące ukrywał się w klasztorze, choć w rzeczywistości
nikt go nie szukał.
Nazywa się Amedeo Letizia, ma czterdzieści sześć lat
i obecnie jest producentem filmowym. W Rzymie. W Casal di
Principe mógłby być teraz kamorystą, trupem, uciekinierem
lub skazańcem z wyrokiem dożywocia. Ma do tego
odpowiednie przygotowanie. Miał też odpowiednie
towarzystwo. Dom jego dziadków stał w odległości dosłownie
kilku kroków od domu Francesca Schiavone, słynnego
Sandokana. Koledzy z seminarium są dzisiaj pogrzebani pod
ziemią albo żywcem w więzieniu, towarzysze młodzieńczych
wybryków – Riccardo Iovine, Corrado De Luca, Vincenzo
Della Volpe – wszyscy mają dwucyfrowe wyroki. Było ich
w domu pięcioro: trzech braci i dwie siostry. Z chłopców
został tylko on.
Dwa lata temu redaktor naczelny gazety, dla której pracuję,
wysłał mnie do Casal di Principe. Miał już serię zdjęć, bardzo
dobrych, zrobionych głównie w barach. Wykonał je Valerio
Bispuri, który zwykle z aparatem fotograficznym jeździ do
Afryki, Azji i Ameryki Południowej. Widział już niejedno i nie
ogranicza się do dokumentowania kolorytu lokalnego. Jego
fotoreportaż z barów w Casal di Principe daje ponury obraz
niedostatku i zaniedbania, kontrastujący z powszechnymi
wyobrażeniami o najpotężniejszym w ostatnich latach,
najbardziej agresywnym klanie mafijnym, który zaznaczył
swoje wpływy na całym świecie.
W redakcji zastanawialiśmy się, jaki charakter nadać
naszemu artykułowi. Zdecydowaliśmy, że powinien pasować
do atmosfery zdjęć i opowiadać o życiu zwyczajnych ludzi,
mieszkańców tego miasteczka, które na pewno zwyczajne nie
jest. Na pewno nie będziemy pisać o nim, jakby było areną
cyrku osobliwości Barnuma. Nie miałam nic przeciwko temu,
by wejść w atmosferę Casal di Principe poprzez zdjęcia; to
tak, jakby się podążało jakimś tropem. Zresztą w razie
potrzeby zawsze można zejść z obranej drogi i wybrać inną.
To nie będzie korespondencja wysłannika prasowego
z piekła, ale uczciwa, wyważona opowieść o powszednim
życiu miasta, które stało się symbolem zorganizowanej
przestępczości. O tym, jak to jest, kiedy ma się
w dokumencie tożsamości jako miejsce urodzenia wpisane
Casal di Principe, kiedy chodzi się do jednej szkoły z dziećmi
kamorystów ukrywających się przed wymiarem
sprawiedliwości. O możliwości – lub niemożliwości –
pozostania pomimo wszystko porządnym człowiekiem.
Tak się składa, że bary są nierzadko miejscem zabójstw,
dlatego nie uśmiechała mi się perspektywa odwiedzania ich
w pojedynkę i wyciągania tam ludzi na spytki. Jedyną znaną
mi – a i to od niedawna – osobą związaną z Casal di Principe
był Amedeo. Poprosiłam go więc, żeby mi towarzyszył.
Amedeo namyślał się parę dni, po czym się zgodził.
Zwykle, kiedy ktoś zabiera cię do miejsca, w którym się
urodził, po drodze opowiada o rodzinie, o swoim
dzieciństwie; szkicuje sentymentalną mapę, na którą
składają się zdarzenia, ludzie, uczucia. Tak samo było
podczas naszej podróży na Południe, ale Amedeo od razu
zaczął wyciągać jakieś przerażające, bolesne albo
przynajmniej niesamowite historie. Robił jednak przy tym
wrażenie, jakby opowiadał o nieswoim życiu, o kimś innym.
Wtedy po raz pierwszy powiedział to, co później powtórzył
jeszcze kilka razy: „Wydawało mi się wtedy, że my,
mieszkańcy Casal di Principe, jesteśmy normalni, a inni to
pomyleńcy. Musiało minąć wiele lat, żebym zmienił zdanie”.
Mnie natomiast trzeba było niewiele czasu, żeby
zauważyć, że podróż samochodem wyzwala u niego strumień
świadomości. Amedeo prowadzi samochód, nie odrywa
wzroku od jezdni i jednocześnie jakby wychodzi z siebie.
W takich momentach nie ma litości – ani dla siebie, ani dla
innych. Staje się agresywny, złośliwy albo płaczliwy. Nie
należy przypisywać temu szczególnego znaczenia, trzeba
starać się odnieść do jego cierpienia z empatią. Później,
kiedy poznałam go lepiej, wyobrażałam sobie jego udrękę
jako tunel na autostradzie, w którym miejscami panuje gęsta,
nieprzenikniona mgła.
Prawdopodobnie po tym naszym pierwszym spotkaniu
wspomnienia zaczęły w nim walczyć z głęboko zakorzenioną
niechęcią do zwierzeń. W rezultacie sześć miesięcy później
zadzwonił do mnie i zapytał, czy nie chciałabym spisać jego
historii. Umówiliśmy się od razu na najbliższą niedzielę, na
obiad, żeby o tym porozmawiać. Jak to się mówi – nie
zasypiał gruszek w popiele. Tylko że ja nie miałam
najmniejszego zamiaru spisywać jego historii. Za dużo
cierpienia, za duży wysiłek i jeszcze do tego ryzyko, że
ściągnę na siebie kłopoty. Poza tym zaskoczyła mnie ta jego
niespodziewana gotowość do opowiedzenia – mnie i całemu
światu – o swoim życiu. Nie wyglądał na egocentryka czy
pyszałka – skąd nagle ta zmiana? Ale takiej prośbie nie
można odmówić przez telefon. Postanowiłam, że zrobię to
osobiście, w niedzielę po obiedzie. Kiedy dzwoniłam do jego
drzwi, byłam jeszcze absolutnie zdecydowana odrzucić jego
propozycję. Zastanawiałam się tylko, jak delikatnie wycofać
się z tej sprawy.
Dwie godziny później byłam bez reszty pochłonięta jego
opowieścią. Nie mam pojęcia, jak to się stało. Jakby mnie
wessało do środka. Ugrzęzłam głęboko w historii, która choć
przytłumiona dyskrecją ze względu na rodzinę
i chrześcijańską uległością, pogrzebana pod resztkami
gniewu, nie przestaje zadręczać każdego dnia tych, których
dotknęła. Każdego dnia bez wyjątku. Kto ocalał, musi o tym
opowiedzieć. Ten, kto nie przeżył, też ma prawo do swojej
historii, bo każda historia ma swój koniec, i przynajmniej
w ten sposób jego historia też się skończy.
Trzeba postawić nagrobek bratu spoczywającemu na dnie
jeziora w białej pandzie, tej zabłąkanej duszy bez prawa
wstępu do raju.
Paolo Letizia był kimś pasującym bardziej do porsche niż
do pandy. Istotnie, jeździł modelem 944S z nietypową, obłą
karoserią w kolorze czarnym z metalicznym połyskiem. Ale
tamtego wieczoru prowadził pandę matki, która krótko
przedtem, jako czterdziestolatka, zrobiła prawo jazdy.
Porsche należące do Paola stoi w garażu, przykryte
plandeką jak całunem. Ten samochód też odegrał tragiczną
dla rodziny rolę. Młodszy brat Amedea, Leonardo, zawsze
bardzo pragnął usiąść za kierownicą porsche i pojeździć
trochę. Często prosił o to ojca, ale ten zawsze odmawiał,
nikomu nie pozwalał dotykać tego samochodu. Aż pewnego
listopadowego dnia w 1991 roku, kiedy syn miał już
dziewiętnaście lat, ugiął się. Stało się to w dniu imienin
chłopca, po obiedzie, na którym Leonardo ponownie poprosił
o kluczyki, a zaproszeni wujkowie i kuzyni wstawili się za
nim chórem. Ojciec nie miał innego wyjścia jak się zgodzić.
Leonardo wsiadł z kolegą do porsche i pojechał na
przejażdżkę, z której nie wrócił już żywy. Przy wyprzedzaniu
stracił panowanie nad kierownicą i wpadł na latarnię.
Świadkowie powiedzieli, że jak na standardy Casal di
Principe nie jechał zbyt szybko.
3. Luksusowe samochody
Guido Letizia, ojciec chłopca, dowiedział się o wypadku od
siostry, przez telefon, w porze kolacji. Siostra, tak się jakoś
składało, często przynosiła złe wieści. Nieraz je
wyolbrzymiała i ojciec zwykle starał się przywracać im
właściwe rozmiary. Także tym razem był przekonany, że
swoim zwyczajem przesadziła, nie wierzył, że wypadek był aż
tak tragiczny. Kiedy jednak przybył na miejsce zdarzenia,
zobaczył zbiegowisko, a potem wrak porsche, musiał
uwierzyć. Gdy Amedeo o tym opowiadał, widać było, że
wciąż jeszcze cierpi, nie nauczył się bronić przed
wspomnieniami.
– Ludzie próbowali go zatrzymać, ale on przedarł się do
samochodu i wziął w ramiona mojego brata. Wyglądało to jak
pieta z Jezusem Chrystusem.
Amedeo wielokrotnie użył tego porównania. Ojciec tam,
na ulicy, przy wszystkich, błagał Boga, żeby natychmiast
wziął syna do raju, prosił go też o siły dla siebie, bo ta próba
była ponad jego wytrzymałość. Guido Letizia ma z Bogiem
relację bezpośrednią. Zaraz potem zaczął się kłócić
z karabinierami, którzy zamierzali zawieźć Leonarda do
kostnicy, podczas gdy on chciał go zabrać samochodem do
domu. Wrócił sam, powiedział matce, że Leonardo jest
w szpitalu, ale to nic poważnego. Matka nie uwierzyła.
Wiedziała, że nie zostawiłby rannego syna samego
w szpitalu.
To był dziwny wypadek, niewytłumaczalny. Porsche Paola
nie miało prawa zachować się w ten sposób. Było pod
każdym względem doskonałe. Stało w garażu niczym
cmentarny pomnik, jedynie ojciec mógł je uruchamiać i,
rzeczywiście, co parę miesięcy robił przeglądy techniczne.
Nabrały one z czasem charakteru rytuału odprawianego
w nadziei, że Paolo, zaginiony syn, w końcu wróci. Przeglądy,
w które na pewno wkładał całe swoje serce, robił
w samotności. Sprawdzał poziom oleju, ciśnienie w oponach,
sprawność hamulców. Słuchał chrobotu kluczyków w zamku,
szumu silnika, tarcia kół o bruk.
Ojciec i obaj bracia Amedea dbali o samochody wręcz
maniakalnie. Amedeo był inny – także dzisiaj nie przejmuje
się wgnieceniami czy zadrapaniami. Samochody były
częstym powodem kłótni między nimi. Ojciec miał do nich
stosunek nabożny, jako pierwszy w Casal di Principe jeździł
mercedesem, wtedy gdy szczytem marzeń był fiat 1100. Nic
więc dziwnego, że porsche Paola stało się obsesją Leonarda.
Z uporem nalegał, żeby pozwolić mu na przejażdżkę.
Tamtego dnia jechał nim po raz pierwszy i ostatni.
Ojciec pokładał w Leonardzie większe nadzieje niż
w starszych synach. Chłopiec miał łagodny charakter, uczył
się dość pilnie, w ciągu tygodnia mieszkał w internacie
szkoły rolniczej w Piedimonte Matese, ale kiedy wracał na
weekend do domu, pomagał ojcu w pracy. Ojciec wybrał go,
bo dostrzegł u niego rozsądek większy niż u braci, poza tym
Leonardo był spokojny, dowcipny, usłużny w stosunku do
słabszych i stanowczy wobec arogantów. Słowem – z męskich
potomków najdojrzalszy. A może i najbardziej prawy.
Leonardo jechał wylotową trasą z Casal di Principe, tą,
z której zjeżdża się w lewo do wysypiska śmieci Ferrandelle.
Wyprzedzanie rozpoczął na wysokości stacji benzynowej.
Jezdnia była miejscami posypana żwirem, samochód wpadł
w poślizg, obrócił się o 180 stopni i uderzył w latarnię, która
wbiła się w karoserię, pozbawiając kierowcę życia. Kolega
siedzący przy nim nie odniósł żadnych obrażeń, nie miał
nawet siniaka.
Porsche Paola miało wkrótce zostać sprzedane. Ojciec
dostał dobrą ofertę i postanowił z niej skorzystać. Oznajmił
to rodzinie w niedzielę przy obiedzie.
– Czy to znaczy, że Paolo już nie wróci? – zapytała
Ginevra, piętnastoletnia wówczas siostra Amedea, z oczami
błyszczącymi od łez.
To zdecydowało – ojciec oznajmił, że porsche zostanie
tam, gdzie jest. Ginevra i Leonardo byli najbliżsi wiekiem,
dzieliły ich zaledwie trzy lata. Na zdjęciach często trzymają
się za ręce, po śmierci brata Ginevra długo jeszcze pisała do
niego listy. Chcąc oddalić ją od atmosfery żałoby, rodzice
wysłali ją potem do szkoły w Aversie, gdzie mieszkała
u ciotki. Z perspektywy czasu matka nie ma pewności, czy
dobrze wtedy zrobili. Ginevra wyniosła się z Casal di
Principe, mówiła, że się tu dusi. Mieszka w Santa Maria
Capua Vetere, uczy w szkole. Ale jej córki większość czasu
spędzają w domu dziadków.
Zdaniem Amedea szybkie samochody są przyczyną
nieszczęść, a w tej historii zdają się wręcz narzędziem
tragicznego fatum. Nie wierzy, żeby ktoś specjalnie uszkodził
porsche, przede wszystkim dlatego, że strzeżono go jak
rodzinnego skarbu. Nie wierzy też w pecha, bo „każdy
buduje i niszczy swoje życie sam”, ale im dłużej się nad tym
zastanawia, tym dziwniejszy wydaje mu się ten zbieg
nieszczęśliwych wypadków. Jedno jest pewne –
wydarzeniami pokierowało uwielbienie dla samochodów.
Samochody były zawsze źródłem konfliktów, najpierw
z ojcem, potem także z innymi osobami.
– Ojciec był bardzo wymagający, narzucał nam swoją
wolę, nie kłopocząc się o umotywowanie swoich nakazów
i zakazów, niczego nam nie wyjaśniał, nie zwykł się z niczego
tłumaczyć. Byliśmy mu posłuszni, ale hodowaliśmy w sobie
złość, której nie mieliśmy jak wyładować.
Ojciec kupił kiedyś nowy samochód, alfę romeo 75,
najnowszy model. Paolo na prośbę o kluczyki usłyszał: „Nie
mogę ci dać kluczyków, bo jutro rano będę go potrzebował,
a samochód musi odpocząć”. Paolo odebrał to absurdalne
wyjaśnienie jako kpinę z siebie. Od tego incydentu rozpoczął
się czas wielkiego buntu. Dwaj starsi bracia Letizia poszli do
salonu samochodowego i kupili alfę romeo 90.
– Model lepszy od samochodu ojca, w kiczowatym kolorze
złoty metalik, prawdziwa wiocha. Zaparkowałem pod
domem. Kiedy ojciec go zobaczył, warknął: „Co to za
samochód?”. Odpowiedziałem tylko, że mój, i on już więcej
pytań nie zadawał.
Lepiej by zrobił, gdyby zapytał, skąd mieli na niego
pieniądze. Dwaj starsi synowie obracali się już wtedy
w towarzystwie, które powinno go bardzo niepokoić.
Wszyscy dokoła byli dla nich mili, gotowi im oddawać
najróżniejsze przysługi, także właściciele salonów
samochodowych.
– Kiedy przychodziliśmy do nich po samochód, po prostu
nam go dawali, bez żadnych pytań. Mówili: „Podajcie jakieś
czyste nazwisko, kogoś z legalnym wynagrodzeniem, rzecz
jasna pełnoletniego, zapiszemy samochód na niego
i samochód jest wasz”. Przyprowadzało się wtedy do salonu
kogoś, kto spełniał te warunki, pierwszą lepszą miejscową
ofermę. Za samochód właścicielowi salonu płaciła spółka
finansowa, jak wtedy gdy kupuje się coś na raty. Jeżeli potem
spółka zaczynała stwarzać problemy, bo nie płaciliśmy rat,
samochód znikał. Składaliśmy na policji doniesienie
o kradzieży i pieniądze spółce zwracało towarzystwo
ubezpieczeniowe. Teraz wszyscy tak robią, i to nie tylko
w Casal di Principe.
Alfa romeo 90 nie musiała nawet znikać, bo po jakimś
czasie ojciec miejscowej ofermy przyszedł z pretensjami do
pana Letizii. Musiał płacić raty za samochód, którego nigdy
nie widział na oczy. Syn po krótkim przesłuchaniu popłakał
się i wyznał wszystko.
– Rodzice zrobili z tego tragedię; my z Paolem
zachowaliśmy idealny spokój. Zaproponowaliśmy ojcu
ofermy, żeby sobie wziął ten samochód, zresztą i tak był
rozbity po kraksie na autostradzie. Później zapisaliśmy na
jego syna jeszcze parę innych aut. Cóż, sam się podkładał.
W Casal di Principe jest jak na afrykańskiej sawannie – albo
jest się lwem, albo gazelą. My zachowywaliśmy się czasem
dosłownie jak na sawannie. Kiedy nie mieliśmy nic lepszego
do roboty, organizowaliśmy psie safari: jeździliśmy po
polnych drogach i strzelaliśmy do psów. Uzbrojeni po zęby
czuliśmy się jak myśliwi w jeepach w Afryce.
Spośród różnych kształcących rozrywek miejscowej
młodzieży wyżej opisana, zmyślna metoda nabywania
samochodów biła przez jakiś czas rekordy popularności.
Rywalizowano w konkurencji: kto częściej zmienia
samochody. Po ulicach Casal di Principe jeździło wtedy
mnóstwo aut alfa romeo arna.
– Ten akurat model był wyjątkowo nieciekawy, ale ktoś
wylansował na niego modę i wszyscy chcieli mieć taki
właśnie samochód. Może też dlatego, że produkowano go
niedaleko, w Pomigliano d’Arco. Całe szczęście, że wkrótce
wycofano go z produkcji. W przeciwnym razie fabryka Alfy
Romeo zbankrutowałaby z winy cwaniaków z Casal di
Principe.
Ojciec Paola kupił porsche najzupełniej legalnie.
Sprezentował je najstarszemu synowi, zawierając z nim tym
samym pewnego rodzaju układ. Liczył na to, że w zamian
weźmie się w garść i nie wplącze w jeszcze gorsze kłopoty.
Ale Paolo pływał już wtedy w bardzo mętnych wodach. Drogi
dwóch braci rozeszły się.
– Powiedzmy, że ja zająłem się raczej organizacją, a on
działaniem.
Amedeo miał pozostać „czysty”, bo znajdował się jeszcze na
etapie kształcenia. Poza tym widać było, że nadaje się do
wyższych celów i nie powinno się go wystawiać na ryzyko.
Przyjaźnił się z chłopcem pochodzącym z rodziny
superbossa, Antonia Bardellina. Chłopak miał na imię
Baldino i możliwe, że we mgle wspomnień nałożył się
Amedeowi częściowo na Paridego Salzillo, którego superboss
wyznaczył na swego następcę. Paride skończył marnie,
udusili go kamoryści z rodziny Schiavone zaraz po
zamordowaniu Bardellina w Brazylii lub na Haiti. Amedeo
jeździł często z Baldinem samochodem, ale kiedy przyjaciela
wzywał boss albo kiedy musiał spotkać się z kimś, kto
ukrywał się przed policją, wysadzał Amedea na pierwszym
skrzyżowaniu, mówiąc tylko, że dalej nie może z nim jechać.
Mo’ scinne, nun puo’ veni. I Amedeo wysiadał.
Natomiast Paolo trafił do aresztu. W jego aresztowaniu
ważną rolę znowu odegrał samochód, renault 5 turbo, model
ogromnie popularny w Casal di Principe. Ten akurat
egzemplarz był jednym z pierwszych, które jeździły po
ulicach miasteczka, ale po jakimś czasie musiał zostać
natychmiast zniszczony. Nie porzucony w polu jak inne
samochody kamorry, ale właśnie zniszczony.
– Pewnego ranka usłyszałem przez telefon, że mam
zawieźć ten samochód do kasacji. Do czego posłużył? Mnie
do niczego. Innym – nie wiem.
A wieczorem do domu przy via Baldascini 27 przyszli
karabinierzy. Dom został zbudowany przez dziadka ze strony
ojca, też Amedea. Miał duże podwórko, garaż dla
ciężarówek, pomieszczenia przeznaczone na biura i inne –
między innymi ogromne chłodnie. Rodzina wzbogaciła się na
produkcji napojów gazowanych i lodu. Z czasem zajęli się
dystrybucją lodów Toseroni i Algida w południowo-
zachodniej części prowincji Caserta. Pokaźna brama domu
wychodziła na ciasny zaułek tej części Casal di Principe,
którą zwykło się, z przesadą, nazywać starówką. Brama była
zbudowana z drewna typu douglas, „które ojciec uważał za
bardzo cenne, ale w rzeczywistości była to zwykła sosna
z zagraniczną nazwą”. Guido Letizia nie miał pojęcia, o co
chodzi, przyjął karabinierów gościnnie, zachowywał się
swobodnie, pytał, czy przypadkiem nie pomylili adresu.
– Oni tymczasem rozeszli się po domu, weszli po schodach
na pierwsze piętro i pytali o mnie. Wtedy dopiero dotarło do
ojca, że to coś poważnego, i bardziej niebios niż nas zapytał:
„Co się tutaj, do jasnej cholery, dzieje?!”. Matka
z najmłodszą siostrą na rękach widziała, że próbuję uciec
tylnym wyjściem, zwróciła się więc bezpośrednio do mnie:
„Amedè, coś ty nabroił?”. Te sceny jak z wieczornego
dziennika telewizyjnego pozostawiły we mnie niezatarte
piętno.
Zaprowadzili go na komisariat, siedział już tam właściciel
punktu złomowania pojazdów. Może był informatorem albo
wpadł z powodu jakichś nielegalnych interesów.
Przesłuchiwany mężczyzna nie zareagował na widok
Amedea, za to natychmiast rozpoznał Paola, który przyszedł
do komisariatu z ojcem, by dowiedzieć się, co, do jasnej
cholery, się dzieje. Paolo nie był tego ranka w punkcie
kasacji, ale właściciel zeznał, że samochód przywiózł syn
cassuara, czyli fabrykanta napojów gazowanych. Ten
przydomek dziedziczyli wszyscy męscy członkowie rodziny.
A jako że dziadek, ojciec i sam Paolo mieli rude włosy, dodał
jeszcze: ’O russo. To wystarczyło, żeby zamiast Amedea –
blondyna – został zatrzymany rudy Paolo. W sprawie
samochodu zabrakło dowodów, ale okazało się, że Paolo był
wplątany także w inne ciemne sprawki. Z zorganizowaną
naprędce bandą podobnych do siebie chłopaków okradł sklep
z bronią palną w Bellonie, miejscowości na tyle odległej, że
nikt ich tam nie znał. Miejsce tego chrztu bojowego zostało
wybrane doskonale, ale coś musiało nie powieść się
w realizacji planu, bo wszyscy trafili za kratki.
W oczekiwaniu na uspokojenie sytuacji, a może
i z poczucia sprawiedliwości, rodzice zdecydowali, że
prawdziwy poszukiwany też pozostanie na jakiś czas
w zamknięciu, i wysłali Amedea na trzy miesiące do
sanktuarium Najświętszego Zbawiciela w Montelli. To
miejsce znacznie oddalone od Casal di Principe; zimą, kiedy
padał śnieg, było odizolowane od świata. W dzieciństwie
Amedeo jeździł tam na rekolekcje, gdy dorósł, w tym samym
miejscu ukrywał się przed wymiarem sprawiedliwości.
Teraz dla Amedea Letizii każda wizyta w Casal di Principe
jest czymś w rodzaju rekolekcji. Tyle tylko, że w tym hortus
conclusus nie znajduje spokoju. Życie duchowe zakłócają
natrętne wspomnienia, które zdają się ożywać i sprawiają
szczególny ból w scenerii, w której rozegrały się tragiczne
wydarzenia. Umiem poznać po jego głosie, kiedy dzwoni
z Casal di Principe. Jest wtedy bardziej powściągliwy,
kontroluje się, zachowuje większy dystans. Poza tym w tle
słychać głosy licznej rodziny. Tym razem jednak jest inaczej –
Amedeo nie potrafi powstrzymać się od śmiechu.
– Popytałem dokoła o losy tej ofermy, o której ci
opowiadałem. I nie mogłem uwierzyć w to, co usłyszałem:
udało mu się osiągnąć pozycję drugorzędnego bossa i mało
brakowało, a przypłaciłby to życiem. Potem wyjechał na
Północ i zaczął życie od nowa.
Amedeo zapamiętał sobie nawet nazwisko tej ofermy.
Nazywał się Palombo, czyli Siwosz, jak ta ryba, która
wprawdzie jest gatunkiem rekina, ale nie jest dla człowieka
zagrożeniem, a tylko pożywieniem.
4. Pater noster
Mówi, że ocaliło go seminarium. I w ogóle katolickie
wychowanie. Kiedyś chciał być księdzem albo jeszcze lepiej
misjonarzem w Afryce. Matka opowiadała mu o świętych
i o cudach, pokazywała obrazki z misji w dalekich, dzikich
krajach. Pewnego razu, gdy ciężko chorował, oddała go pod
opiekę świętego Antoniego, by wybłagać uzdrowienie.
– Odprawiano wówczas w naszych stronach rytuał
polegający na tym, że podczas procesji z figurą świętego
nakładano na dziecko oddawane pod jego opiekę małą
tunikę, którą potem się paliło.
W dzieciństwie spędzał mnóstwo czasu w kościele, był
najgorliwszym z ministrantów. Biskup z Aversy podczas
wizyty duszpasterskiej był zaskoczony żarliwością jego
spontanicznej modlitwy i zaproponował, żeby wstąpił do
seminarium diecezjalnego, ale Amedeo odmówił. Już
zdecydował, gdzie i jak wykształci się na księdza. W jednej
z ksiąg przechowywanych w kościele parafialnym, którą
pokazał mi na dowód swej religijnej żarliwości, widniało
zdanie wykaligrafowane dziecięcym, ozdobnym pismem:
„Amedeo is for Jesus Christ the Superstar”.
Także wtedy, gdy nie był już ani trochę święty, wpojony
kult prawości i katolickie poczucie winy pomagały mu
zdystansować się od zła. Ale choć wiedział, że droga, na
którą wszedł, nie jest drogą Ewangelii, nie przejmował się
tym zbytnio. We Włoszech wielu bossów mafii ma absolutnie
spokojne sumienie.
Jako jedenastoletni chłopiec w 1977 roku rozpoczął naukę
w szkole seminaryjnej w Anagni. Prowadzili ją karacziolanie,
bracia z zakonu założonego przez Francesca Caracciolo,
szesnastowiecznego świętego, który na portretach ma
zniekształconą twarz – prawdopodobnie cierpiał na
słoniowaciznę. Karacziolanie mieli kościół w San Cipriano
d’Aversa, pod wezwaniem założyciela swojego zakonu.
Spotykali się w nim członkowie Ruchu Odnowy w Duchu
Świętym, wspólnoty przypominającej zielonoświątkowców.
Matce początkowo nie udawało się przyciągnąć do kościoła
ojca, który podobnie jak wielu mężczyzn w Casal di Principe
nie czuł się z nim szczególnie związany. Po jakimś czasie
spróbowała ze świętym Franciszkiem Caracciolo
i nieoczekiwanie osiągnęła sukces: ojciec stał się dobrym
chrześcijaninem, praktykującym katolikiem.
Do seminarium z Casal di Principe wyjechało pięciu
chłopców. Pani Letizia cieszyła się wśród miejscowych matek
sporym autorytetem w kwestiach religijnych. Paolo dołączył
do Amedea i innych dwa lata później, po ukończeniu szkoły
podstawowej.
– W tej naszej grupie było też dwóch kuzynów superbossa
kamorry, Francesca Schiavone. Przyjaźniliśmy się przez
wiele lat; teraz może siedzą w więzieniu. Oprócz nich było
dwóch chłopców w żaden sposób niezwiązanych wtedy
z mafią. Jeden z nich utrzymuje się jakoś na powierzchni,
drugi musiał zmienić otoczenie.
Szkoła seminaryjna prowadzona przez zakonników była
maleńka. Pobierało w niej nauki szesnastu chłopców w wieku
gimnazjalnym i licealnym oraz pięciu lub sześciu
seminarzystów. Szkoła nie miała internatu, chłopcy mieszkali
w seminarium diecezjalnym, spali w dziesięcioosobowej sali,
gdzie zajmowali połowę łóżek. Zawsze trzymali się razem,
zdawało im się, że nie ruszyli się z Casal di Principe. Gdy
pewnego razu uciekli z lekcji i ukryli się pod kopułą kościoła,
od razu ich tam znaleziono. Ale dostali bardzo łagodną karę,
wychowawcy w seminarium nie byli szczególnie surowi, nie
przesadzali z dyscypliną.
– Dobrze nam tam było. Spokojnie. W niedzielę ojciec
i inni rodzice z Casal di Principe przyjeżdżali do nas, jedliśmy
obiad na mieście, to było dla nas święto.
Już w drugiej klasie gimnazjum powołanie chłopców
zostało wystawione na ciężką próbę za sprawą paru
dziewcząt mieszkających w sąsiedztwie boiska szkolnego. Te
same dziewczęta stały się przyczyną jedynej bójki, w którą
się wdali w ciągu tych trzech lat. Wywołali ją miejscowi
chuligani, zazdrośni o porozumienie, jakie się nawiązało
między seminarzystami a ich dziewczętami. Także zakonnicy
wzięli udział w bijatyce, stając w obronie swoich
podopiecznych.
W sumie aż do trzynastego–czternastego roku życia bracia
Letizia nie doświadczyli żadnej poważniejszej turbulencji
życiowej. Mogłoby tak być dalej, gdyby sami nie szukali
kłopotów. Bo wcale nie jest powiedziane, że każdy, kto się
urodził w Casal di Principe, musi nieuchronnie zostać
kamorystą.
– Paolo i ja nie mieliśmy o niczym pojęcia, nie
wiedzieliśmy, co to zło. Nasze życie toczyło się między
domem, kościołem, szkołą i pracą. Ojciec trzymał nas krótko.
Latem posyłał synów do pracy przy rozładowywaniu
ciężarówek, kierowcy płacili im dwadzieścia tysięcy lirów
tygodniowo, ale te pieniądze musieli mu oddawać.
– On rozkazywał, a my byliśmy mu posłuszni.
Z perspektywy czasu muszę przyznać, że to wychowanie
w starym stylu okazało się dla mnie korzystne. Dzięki niemu
na przykład stałem się bardziej wytrzymały, nauczyłem się
cierpliwości.
A może także odróżniania dobra od zła. W strefę cienia,
jeśli można to tak nazwać, bracia Letizia weszli w wieku
mniej więcej szesnastu lat. Amedeo już od jakiegoś czasu
robił rzeczy, których nie należało robić, ale dokładnie tak
samo jak inni nie zastanawiał się, czy postępuje słusznie. Do
czasu, kiedy pewnego dnia odwiedził Baldina, przyjaciela
blisko związanego z kamorrą, i zaczął patrzeć na wszystko
inaczej. W strzeżonej przez kamery willi zastał kilkunastu
nieznanych sobie mężczyzn o wrogim spojrzeniu, twardych
rysach i aroganckim sposobie bycia. Były tam też starsze
kobiety, budzące strach swoimi zaciętymi i wyrażającymi
nieufność twarzami. Baldina nie było.
– Zapytałem, gdzie jest, a oni, zamiast odpowiedzieć,
zrobili mi coś w rodzaju przesłuchania, chcieli sprawdzić, jak
będę reagować. Na moje pytania nie odpowiadali, zamierzali
wyprowadzić mnie z równowagi, ale sami byli bardziej
zdenerwowani ode mnie. Na koniec powiedzieli, że Baldino
nie zawsze śpi w tym domu. Zauważyłem, że wszędzie były
rozmieszczone monitory, najczęściej obok ekranów
telewizorów – w ten sposób można było jednym okiem śledzić
perypetie niewolnicy Isaury, a drugim sprawdzać, czy wokół
domu nie dzieje się coś podejrzanego. Nigdy wcześniej nie
przyszło mi do głowy, że kto prowadzi przestępcze życie,
każdego dnia może się spodziewać, że go zastrzelą albo
aresztują, nawet podczas snu. W willi Baldina unosił się fetor
śmierci i strachu. Czułem się tam zupełnie inaczej niż
w domach, w których dotąd bywałem, całkiem inaczej niż
w moim domu rodzinnym. Kobiety, które tam widziałem, nie
miały matczynych twarzy. Tak wyglądało życie kamorystów.
Pewnego razu, gdy byli całą rodziną na wakacjach w Scauri,
miejscowości nad Zatoką Gaetańską, oddalonej o mniej
więcej pięćdziesiąt kilometrów od Casal di Principe, ojciec
kazał synom pojechać do domu, żeby podlali drzewka
brzoskwiniowe i niedawno zasadzone pomidory. Wydałby
grosze, gdyby zapłacił za tę usługę jakiemuś chłopu
z sąsiedztwa, a chłopcom pozwolił spokojnie wypoczywać
nad morzem, ale takie właśnie były zwyczaje w Casal di
Principe – dzieciom kazano wykonywać prace dorosłych,
musiały na przykład obsługiwać maszyny rolnicze na polu.
Tym razem jednak chłopcy się zbuntowali, uznali to
polecenie za bezsensowne, wydane tylko po to, by nie
zapominali, kto tu rządzi.
– Ojciec często prowokował nas w ten sposób i pewnie
Amedeo Letizia i Paola Zanuttini Urodzony w Casal di Principe przełożyła Alina Pawłowska-Zampino
Tytuł oryginału: Nato a Casal di Principe Copyright © Amedeo Letizia, Paola Zanuttini, 2012 / © minimum fax, 2012 Published by arrangement with Literary Agency „Agence de L’Est”. Copyright © for the Polish edition by Grupa Wydawnicza Foksal, MMXV Copyright © for the Polish translation by Alina Pawłowska-Zampino, MMXV Wydanie I Warszawa MMXV
Spis treści Motto 1. Bez prawa wstępu do raju 2. Znaki szczególne 3. Luksusowe samochody 4. Pater noster 5. Co jest prawdą? 6. Noc 7. Szkoła życia 8. Miasteczko 9. Ernestina 10. Gin fizz 11. Kumotrzy 12. Nieznani sprawcy 13. Listy z więzienia 14. Urodzić się w Casal di Principe Podziękowania Przypisy
Jako czynił innym, niech mu się stanie. Niech pamięć o niewinnych zostanie zachowana. Przywróć im honor, prosimy. Historia Augusta, Vita Commodi Antonini, XIX
1. Bez prawa wstępu do raju – Jak myślisz, gdzie on jest? – Na dnie jeziora Patria. Być może w samochodzie, w białej pandzie mojej matki. – Wielu tam kończy? – Tak, ale potem odnajdują się tylko ci, których się szuka. – A jego kiedyś szukano? – Nie. – Masz jakąś inną hipotezę? – Myślę, że nie ma go w raju. Matka boi się, że nigdy się do raju nie dostanie. Mówi, że doszło do tego nieszczęścia, bo nie posłuchała ojca Pio. – Ojca Pio? – Tak. Matka, kiedy była młodą dziewczyną, chciała wstąpić do zakonu. Potem pojawił się mój ojciec i poprosił ją o rękę. Pochodził z dobrej rodziny. Ona była już wtedy w klasztorze. Miała zamęt w głowie, pojechała więc aż do San Giovanni Rotondo, po radę. – Znała ojca Pio? – Nie, ale wszyscy do niego jeździli. Do spowiedzi była długa kolejka. Kiedy uklękła przy konfesjonale, zamiast wyznać grzechy, zwierzyła się ojcu Pio ze swoich wątpliwości. Powiedziała, że zawsze chciała być zakonnicą, ale teraz ktoś zaproponował jej małżeństwo. Pretendent do jej ręki jest przystojnym chłopcem, a rodzice nalegają, żeby przyjęła oświadczyny. Na koniec zapytała, co powinna zrobić. Nie odpowiedział, pewnie zastanawiał się nad tym, co usłyszał. Po jakimś czasie podeszli do niej porządkowi, być może współbracia ojca Pio, nie wiem, i odciągnęli ją stamtąd prawie siłą. Matka opowiadała, że gdy oddalała się od konfesjonału, usłyszała, jak ojciec Pio woła za nią: „Idź za powołaniem! Jak nie, to dostaniesz się do piekła!”. Ale ona
nie wiedziała, jakie powołanie miał na myśli. I teraz nie daje jej to spokoju, boi się, że się pomyliła. – Czy jest jakiś ślad twojego brata na cmentarzu? – Nie. Zniknął w 1989 roku, ale moja rodzina jeszcze nic nie zdecydowała. Ja chciałbym postawić mu nagrobek, żeby miał swoje miejsce, z nazwiskiem i zdjęciem, ale oni mówią, że to mogłoby przynieść pecha. – Jak miał na imię? – Paolo. – Ile miał lat? – Dwadzieścia jeden. – Był karany? – Tak, zaczął od poprawczaka. Potem siedział w więzieniu okręgowym w Santa Maria Capua Vetere i w Neapolu, w Poggioreale. – Z kim się związał? – Właściwie z nikim, ale w tamtych czasach chłopcy w jego wieku najchętniej pracowaliby dla Francesca Schiavone. – A ty? – Ja przyjaźniłem się z Antoniem Iovine. Bardzo blisko. Zaraz po tym, jak porwali mojego brata, poszedłem do niego do domu, żeby zapytać, gdzie może być, co się stało, co mu zrobili. Kazał mi wrócić po południu, ale po południu już go w domu nie zastałem. – Dobry przyjaciel… – Może postąpił tak, żeby mnie ochronić. Albo żeby ochronić siebie. Pewnie zadał komuś te same pytania, które ja mu zadałem, i usłyszał: „To nie twój interes”. Później może ktoś inny wyjaśnił mu, jak się sprawy mają, ale on uznał, że lepiej zrobi, jeżeli zachowa to dla siebie. W przeciwnym razie komuś z nas mogłoby przyjść do głowy, żeby szukać odwetu, a wtedy cała rodzina by na tym ucierpiała. Ja nie mam pretensji do Antonia. Powiem nawet, że było mi przykro, kiedy go złapali. W 2010 roku, po czternastu latach ukrywania się przed wymiarem sprawiedliwości. Widok jego postarzałej twarzy i lista przestępstw zrobiły na mnie
przygnębiające wrażenie. Nie mogłem uwierzyć, że mój przyjaciel jest jednym z trzydziestu najbardziej poszukiwanych kryminalistów we Włoszech. Darzyłem go serdecznym uczuciem i trudno mi było wyobrazić go sobie, jak zabija ludzi. – Niewinna przyjaźń? – Nie. W Casal di Principe nic nie jest niewinne. Nawet w dziecinnych zabawach robiliśmy sobie nawzajem krzywdę. Dam ci przykład: kiedy zabawialiśmy się rzucaniem petard, po odpaleniu czekaliśmy do ostatniej chwili przed eksplozją, by koledze, którego chcieliśmy trafić, nie dać najmniejszej szansy na ucieczkę. Zdarzyło mi się kiedyś, że petarda wybuchnęła mi w ręce. – Czy wiesz, dlaczego porwali twojego brata? – Gdybym to wiedział, nie byłoby mnie tutaj. Miałem zamiar odwiedzić któregoś z bossów w domu, wymierzyć do niego ze strzelby SPAS-12 i zagrozić: albo powiesz mi, co się stało, albo cię zabiję. – Ci bossowie nie ukrywali się przed policją? – Tak, ukrywali się. Poza tym stale zmieniali miejsce pobytu, przemieszczali się z domu do domu, nigdy nie spali dwa razy z rzędu w tym samym łóżku. Ale ja mogłem się dowiedzieć, gdzie się zatrzymają, i to nawet z pewnym wyprzedzeniem. – Jak? – Miałem dobrze poinformowanych przyjaciół. – Zabiliby cię. – Niekoniecznie. – W takim razie dlaczego powiedziałeś, że nie byłoby cię tu teraz? – Skończyłbym tak jak oni.
2. Znaki szczególne Jest sympatyczny. Ma taki wyraz twarzy, jakby pytał: co ja tu właściwie robię? Nieznaczny uśmiech jak u kogoś, kto właśnie zrobił albo zamierza zrobić komuś kawał. Chce nim może zamaskować wrodzoną nieśmiałość, niewykluczone też, że ten uśmiech jest pozostałością po arogancji typowej dla mężczyzn pochodzących z jego stron. Świadczyłby o tym także fakt, że co jakiś czas wysuwa bezwiednie dolną szczękę, napinając przy tym mięśnie żuchwy. To gniew pochodzący z odległych czasów, głuchy i prymitywny, który stara się trzymać na wodzy. Nosi okulary z czarno-białą oprawką, trochę zbyt frywolne u tego wysokiego, postawnego mężczyzny z jasnymi włosami i twarzą jak u rzymskich posągów. Są odrobinę skrzywione, nosi je lekko opuszczone na nosie. Poza tym ten jego sposób mówienia… Może łatwo wprowadzić w błąd. Czasem mówi jak ktoś, kto nigdy nie przekroczył granic Casal di Principe, a kiedy indziej popisuje się wyszukanym słownictwem i wyrafinowaną ironią jak bywalec wielkiego świata. I nigdy nie wiadomo, czego się spodziewać. Z czasem przyzwyczaiłam się do tego, ale i tak dawałam się zawsze zwieść. Ileż to razy wydawało mi się, że nadajemy na tych samych falach, że potrafię rozszyfrować jego ekstrawagancje, że nareszcie wszystko rozumiem, po czym niespodziewanie wpadałam na mur dwuznaczności. A on w jednej chwili pochmurniał i stawał się drażliwy. Utrudził się pewnie jak muł, żeby się pozbyć prezencji aroganta. Ta praca nad złagodzeniem aparycji pozostawiła ślad w jego ruchach, które przypominają trochę ruchy niedźwiedzia, ale są lżejsze, choć trudno powiedzieć, czy zupełnie niegroźne. Mafiosi w kajdankach też chodzą jak niedźwiedzie, tylko szybciej, bo popędzają ich policjanci,
chcąc jak najprędzej wsadzić ich do samochodów. Ale on nie musi udawać, wdzięku nabył jeszcze w dzieciństwie. W szkole podstawowej brał nawet udział w przedstawieniu baletowym. Jedna z kuzynek, nauczycielka tańca, potrzebowała tancerzy-chłopców, zmusiła go więc do włożenia rajstop i odegrania roli księcia. Delikatnych manier nauczył się także od księży. Trzy lata spędził w szkole seminaryjnej, później, już jako dorosły chłopak, przez trzy miesiące ukrywał się w klasztorze, choć w rzeczywistości nikt go nie szukał. Nazywa się Amedeo Letizia, ma czterdzieści sześć lat i obecnie jest producentem filmowym. W Rzymie. W Casal di Principe mógłby być teraz kamorystą, trupem, uciekinierem lub skazańcem z wyrokiem dożywocia. Ma do tego odpowiednie przygotowanie. Miał też odpowiednie towarzystwo. Dom jego dziadków stał w odległości dosłownie kilku kroków od domu Francesca Schiavone, słynnego Sandokana. Koledzy z seminarium są dzisiaj pogrzebani pod ziemią albo żywcem w więzieniu, towarzysze młodzieńczych wybryków – Riccardo Iovine, Corrado De Luca, Vincenzo Della Volpe – wszyscy mają dwucyfrowe wyroki. Było ich w domu pięcioro: trzech braci i dwie siostry. Z chłopców został tylko on. Dwa lata temu redaktor naczelny gazety, dla której pracuję, wysłał mnie do Casal di Principe. Miał już serię zdjęć, bardzo dobrych, zrobionych głównie w barach. Wykonał je Valerio Bispuri, który zwykle z aparatem fotograficznym jeździ do Afryki, Azji i Ameryki Południowej. Widział już niejedno i nie ogranicza się do dokumentowania kolorytu lokalnego. Jego fotoreportaż z barów w Casal di Principe daje ponury obraz niedostatku i zaniedbania, kontrastujący z powszechnymi wyobrażeniami o najpotężniejszym w ostatnich latach, najbardziej agresywnym klanie mafijnym, który zaznaczył swoje wpływy na całym świecie.
W redakcji zastanawialiśmy się, jaki charakter nadać naszemu artykułowi. Zdecydowaliśmy, że powinien pasować do atmosfery zdjęć i opowiadać o życiu zwyczajnych ludzi, mieszkańców tego miasteczka, które na pewno zwyczajne nie jest. Na pewno nie będziemy pisać o nim, jakby było areną cyrku osobliwości Barnuma. Nie miałam nic przeciwko temu, by wejść w atmosferę Casal di Principe poprzez zdjęcia; to tak, jakby się podążało jakimś tropem. Zresztą w razie potrzeby zawsze można zejść z obranej drogi i wybrać inną. To nie będzie korespondencja wysłannika prasowego z piekła, ale uczciwa, wyważona opowieść o powszednim życiu miasta, które stało się symbolem zorganizowanej przestępczości. O tym, jak to jest, kiedy ma się w dokumencie tożsamości jako miejsce urodzenia wpisane Casal di Principe, kiedy chodzi się do jednej szkoły z dziećmi kamorystów ukrywających się przed wymiarem sprawiedliwości. O możliwości – lub niemożliwości – pozostania pomimo wszystko porządnym człowiekiem. Tak się składa, że bary są nierzadko miejscem zabójstw, dlatego nie uśmiechała mi się perspektywa odwiedzania ich w pojedynkę i wyciągania tam ludzi na spytki. Jedyną znaną mi – a i to od niedawna – osobą związaną z Casal di Principe był Amedeo. Poprosiłam go więc, żeby mi towarzyszył. Amedeo namyślał się parę dni, po czym się zgodził. Zwykle, kiedy ktoś zabiera cię do miejsca, w którym się urodził, po drodze opowiada o rodzinie, o swoim dzieciństwie; szkicuje sentymentalną mapę, na którą składają się zdarzenia, ludzie, uczucia. Tak samo było podczas naszej podróży na Południe, ale Amedeo od razu zaczął wyciągać jakieś przerażające, bolesne albo przynajmniej niesamowite historie. Robił jednak przy tym wrażenie, jakby opowiadał o nieswoim życiu, o kimś innym. Wtedy po raz pierwszy powiedział to, co później powtórzył jeszcze kilka razy: „Wydawało mi się wtedy, że my,
mieszkańcy Casal di Principe, jesteśmy normalni, a inni to pomyleńcy. Musiało minąć wiele lat, żebym zmienił zdanie”. Mnie natomiast trzeba było niewiele czasu, żeby zauważyć, że podróż samochodem wyzwala u niego strumień świadomości. Amedeo prowadzi samochód, nie odrywa wzroku od jezdni i jednocześnie jakby wychodzi z siebie. W takich momentach nie ma litości – ani dla siebie, ani dla innych. Staje się agresywny, złośliwy albo płaczliwy. Nie należy przypisywać temu szczególnego znaczenia, trzeba starać się odnieść do jego cierpienia z empatią. Później, kiedy poznałam go lepiej, wyobrażałam sobie jego udrękę jako tunel na autostradzie, w którym miejscami panuje gęsta, nieprzenikniona mgła. Prawdopodobnie po tym naszym pierwszym spotkaniu wspomnienia zaczęły w nim walczyć z głęboko zakorzenioną niechęcią do zwierzeń. W rezultacie sześć miesięcy później zadzwonił do mnie i zapytał, czy nie chciałabym spisać jego historii. Umówiliśmy się od razu na najbliższą niedzielę, na obiad, żeby o tym porozmawiać. Jak to się mówi – nie zasypiał gruszek w popiele. Tylko że ja nie miałam najmniejszego zamiaru spisywać jego historii. Za dużo cierpienia, za duży wysiłek i jeszcze do tego ryzyko, że ściągnę na siebie kłopoty. Poza tym zaskoczyła mnie ta jego niespodziewana gotowość do opowiedzenia – mnie i całemu światu – o swoim życiu. Nie wyglądał na egocentryka czy pyszałka – skąd nagle ta zmiana? Ale takiej prośbie nie można odmówić przez telefon. Postanowiłam, że zrobię to osobiście, w niedzielę po obiedzie. Kiedy dzwoniłam do jego drzwi, byłam jeszcze absolutnie zdecydowana odrzucić jego propozycję. Zastanawiałam się tylko, jak delikatnie wycofać się z tej sprawy. Dwie godziny później byłam bez reszty pochłonięta jego opowieścią. Nie mam pojęcia, jak to się stało. Jakby mnie wessało do środka. Ugrzęzłam głęboko w historii, która choć przytłumiona dyskrecją ze względu na rodzinę i chrześcijańską uległością, pogrzebana pod resztkami
gniewu, nie przestaje zadręczać każdego dnia tych, których dotknęła. Każdego dnia bez wyjątku. Kto ocalał, musi o tym opowiedzieć. Ten, kto nie przeżył, też ma prawo do swojej historii, bo każda historia ma swój koniec, i przynajmniej w ten sposób jego historia też się skończy. Trzeba postawić nagrobek bratu spoczywającemu na dnie jeziora w białej pandzie, tej zabłąkanej duszy bez prawa wstępu do raju. Paolo Letizia był kimś pasującym bardziej do porsche niż do pandy. Istotnie, jeździł modelem 944S z nietypową, obłą karoserią w kolorze czarnym z metalicznym połyskiem. Ale tamtego wieczoru prowadził pandę matki, która krótko przedtem, jako czterdziestolatka, zrobiła prawo jazdy. Porsche należące do Paola stoi w garażu, przykryte plandeką jak całunem. Ten samochód też odegrał tragiczną dla rodziny rolę. Młodszy brat Amedea, Leonardo, zawsze bardzo pragnął usiąść za kierownicą porsche i pojeździć trochę. Często prosił o to ojca, ale ten zawsze odmawiał, nikomu nie pozwalał dotykać tego samochodu. Aż pewnego listopadowego dnia w 1991 roku, kiedy syn miał już dziewiętnaście lat, ugiął się. Stało się to w dniu imienin chłopca, po obiedzie, na którym Leonardo ponownie poprosił o kluczyki, a zaproszeni wujkowie i kuzyni wstawili się za nim chórem. Ojciec nie miał innego wyjścia jak się zgodzić. Leonardo wsiadł z kolegą do porsche i pojechał na przejażdżkę, z której nie wrócił już żywy. Przy wyprzedzaniu stracił panowanie nad kierownicą i wpadł na latarnię. Świadkowie powiedzieli, że jak na standardy Casal di Principe nie jechał zbyt szybko.
3. Luksusowe samochody Guido Letizia, ojciec chłopca, dowiedział się o wypadku od siostry, przez telefon, w porze kolacji. Siostra, tak się jakoś składało, często przynosiła złe wieści. Nieraz je wyolbrzymiała i ojciec zwykle starał się przywracać im właściwe rozmiary. Także tym razem był przekonany, że swoim zwyczajem przesadziła, nie wierzył, że wypadek był aż tak tragiczny. Kiedy jednak przybył na miejsce zdarzenia, zobaczył zbiegowisko, a potem wrak porsche, musiał uwierzyć. Gdy Amedeo o tym opowiadał, widać było, że wciąż jeszcze cierpi, nie nauczył się bronić przed wspomnieniami. – Ludzie próbowali go zatrzymać, ale on przedarł się do samochodu i wziął w ramiona mojego brata. Wyglądało to jak pieta z Jezusem Chrystusem. Amedeo wielokrotnie użył tego porównania. Ojciec tam, na ulicy, przy wszystkich, błagał Boga, żeby natychmiast wziął syna do raju, prosił go też o siły dla siebie, bo ta próba była ponad jego wytrzymałość. Guido Letizia ma z Bogiem relację bezpośrednią. Zaraz potem zaczął się kłócić z karabinierami, którzy zamierzali zawieźć Leonarda do kostnicy, podczas gdy on chciał go zabrać samochodem do domu. Wrócił sam, powiedział matce, że Leonardo jest w szpitalu, ale to nic poważnego. Matka nie uwierzyła. Wiedziała, że nie zostawiłby rannego syna samego w szpitalu. To był dziwny wypadek, niewytłumaczalny. Porsche Paola nie miało prawa zachować się w ten sposób. Było pod każdym względem doskonałe. Stało w garażu niczym cmentarny pomnik, jedynie ojciec mógł je uruchamiać i, rzeczywiście, co parę miesięcy robił przeglądy techniczne. Nabrały one z czasem charakteru rytuału odprawianego
w nadziei, że Paolo, zaginiony syn, w końcu wróci. Przeglądy, w które na pewno wkładał całe swoje serce, robił w samotności. Sprawdzał poziom oleju, ciśnienie w oponach, sprawność hamulców. Słuchał chrobotu kluczyków w zamku, szumu silnika, tarcia kół o bruk. Ojciec i obaj bracia Amedea dbali o samochody wręcz maniakalnie. Amedeo był inny – także dzisiaj nie przejmuje się wgnieceniami czy zadrapaniami. Samochody były częstym powodem kłótni między nimi. Ojciec miał do nich stosunek nabożny, jako pierwszy w Casal di Principe jeździł mercedesem, wtedy gdy szczytem marzeń był fiat 1100. Nic więc dziwnego, że porsche Paola stało się obsesją Leonarda. Z uporem nalegał, żeby pozwolić mu na przejażdżkę. Tamtego dnia jechał nim po raz pierwszy i ostatni. Ojciec pokładał w Leonardzie większe nadzieje niż w starszych synach. Chłopiec miał łagodny charakter, uczył się dość pilnie, w ciągu tygodnia mieszkał w internacie szkoły rolniczej w Piedimonte Matese, ale kiedy wracał na weekend do domu, pomagał ojcu w pracy. Ojciec wybrał go, bo dostrzegł u niego rozsądek większy niż u braci, poza tym Leonardo był spokojny, dowcipny, usłużny w stosunku do słabszych i stanowczy wobec arogantów. Słowem – z męskich potomków najdojrzalszy. A może i najbardziej prawy. Leonardo jechał wylotową trasą z Casal di Principe, tą, z której zjeżdża się w lewo do wysypiska śmieci Ferrandelle. Wyprzedzanie rozpoczął na wysokości stacji benzynowej. Jezdnia była miejscami posypana żwirem, samochód wpadł w poślizg, obrócił się o 180 stopni i uderzył w latarnię, która wbiła się w karoserię, pozbawiając kierowcę życia. Kolega siedzący przy nim nie odniósł żadnych obrażeń, nie miał nawet siniaka. Porsche Paola miało wkrótce zostać sprzedane. Ojciec dostał dobrą ofertę i postanowił z niej skorzystać. Oznajmił to rodzinie w niedzielę przy obiedzie. – Czy to znaczy, że Paolo już nie wróci? – zapytała Ginevra, piętnastoletnia wówczas siostra Amedea, z oczami
błyszczącymi od łez. To zdecydowało – ojciec oznajmił, że porsche zostanie tam, gdzie jest. Ginevra i Leonardo byli najbliżsi wiekiem, dzieliły ich zaledwie trzy lata. Na zdjęciach często trzymają się za ręce, po śmierci brata Ginevra długo jeszcze pisała do niego listy. Chcąc oddalić ją od atmosfery żałoby, rodzice wysłali ją potem do szkoły w Aversie, gdzie mieszkała u ciotki. Z perspektywy czasu matka nie ma pewności, czy dobrze wtedy zrobili. Ginevra wyniosła się z Casal di Principe, mówiła, że się tu dusi. Mieszka w Santa Maria Capua Vetere, uczy w szkole. Ale jej córki większość czasu spędzają w domu dziadków. Zdaniem Amedea szybkie samochody są przyczyną nieszczęść, a w tej historii zdają się wręcz narzędziem tragicznego fatum. Nie wierzy, żeby ktoś specjalnie uszkodził porsche, przede wszystkim dlatego, że strzeżono go jak rodzinnego skarbu. Nie wierzy też w pecha, bo „każdy buduje i niszczy swoje życie sam”, ale im dłużej się nad tym zastanawia, tym dziwniejszy wydaje mu się ten zbieg nieszczęśliwych wypadków. Jedno jest pewne – wydarzeniami pokierowało uwielbienie dla samochodów. Samochody były zawsze źródłem konfliktów, najpierw z ojcem, potem także z innymi osobami. – Ojciec był bardzo wymagający, narzucał nam swoją wolę, nie kłopocząc się o umotywowanie swoich nakazów i zakazów, niczego nam nie wyjaśniał, nie zwykł się z niczego tłumaczyć. Byliśmy mu posłuszni, ale hodowaliśmy w sobie złość, której nie mieliśmy jak wyładować. Ojciec kupił kiedyś nowy samochód, alfę romeo 75, najnowszy model. Paolo na prośbę o kluczyki usłyszał: „Nie mogę ci dać kluczyków, bo jutro rano będę go potrzebował, a samochód musi odpocząć”. Paolo odebrał to absurdalne wyjaśnienie jako kpinę z siebie. Od tego incydentu rozpoczął się czas wielkiego buntu. Dwaj starsi bracia Letizia poszli do salonu samochodowego i kupili alfę romeo 90. – Model lepszy od samochodu ojca, w kiczowatym kolorze
złoty metalik, prawdziwa wiocha. Zaparkowałem pod domem. Kiedy ojciec go zobaczył, warknął: „Co to za samochód?”. Odpowiedziałem tylko, że mój, i on już więcej pytań nie zadawał. Lepiej by zrobił, gdyby zapytał, skąd mieli na niego pieniądze. Dwaj starsi synowie obracali się już wtedy w towarzystwie, które powinno go bardzo niepokoić. Wszyscy dokoła byli dla nich mili, gotowi im oddawać najróżniejsze przysługi, także właściciele salonów samochodowych. – Kiedy przychodziliśmy do nich po samochód, po prostu nam go dawali, bez żadnych pytań. Mówili: „Podajcie jakieś czyste nazwisko, kogoś z legalnym wynagrodzeniem, rzecz jasna pełnoletniego, zapiszemy samochód na niego i samochód jest wasz”. Przyprowadzało się wtedy do salonu kogoś, kto spełniał te warunki, pierwszą lepszą miejscową ofermę. Za samochód właścicielowi salonu płaciła spółka finansowa, jak wtedy gdy kupuje się coś na raty. Jeżeli potem spółka zaczynała stwarzać problemy, bo nie płaciliśmy rat, samochód znikał. Składaliśmy na policji doniesienie o kradzieży i pieniądze spółce zwracało towarzystwo ubezpieczeniowe. Teraz wszyscy tak robią, i to nie tylko w Casal di Principe. Alfa romeo 90 nie musiała nawet znikać, bo po jakimś czasie ojciec miejscowej ofermy przyszedł z pretensjami do pana Letizii. Musiał płacić raty za samochód, którego nigdy nie widział na oczy. Syn po krótkim przesłuchaniu popłakał się i wyznał wszystko. – Rodzice zrobili z tego tragedię; my z Paolem zachowaliśmy idealny spokój. Zaproponowaliśmy ojcu ofermy, żeby sobie wziął ten samochód, zresztą i tak był rozbity po kraksie na autostradzie. Później zapisaliśmy na jego syna jeszcze parę innych aut. Cóż, sam się podkładał. W Casal di Principe jest jak na afrykańskiej sawannie – albo jest się lwem, albo gazelą. My zachowywaliśmy się czasem dosłownie jak na sawannie. Kiedy nie mieliśmy nic lepszego
do roboty, organizowaliśmy psie safari: jeździliśmy po polnych drogach i strzelaliśmy do psów. Uzbrojeni po zęby czuliśmy się jak myśliwi w jeepach w Afryce. Spośród różnych kształcących rozrywek miejscowej młodzieży wyżej opisana, zmyślna metoda nabywania samochodów biła przez jakiś czas rekordy popularności. Rywalizowano w konkurencji: kto częściej zmienia samochody. Po ulicach Casal di Principe jeździło wtedy mnóstwo aut alfa romeo arna. – Ten akurat model był wyjątkowo nieciekawy, ale ktoś wylansował na niego modę i wszyscy chcieli mieć taki właśnie samochód. Może też dlatego, że produkowano go niedaleko, w Pomigliano d’Arco. Całe szczęście, że wkrótce wycofano go z produkcji. W przeciwnym razie fabryka Alfy Romeo zbankrutowałaby z winy cwaniaków z Casal di Principe. Ojciec Paola kupił porsche najzupełniej legalnie. Sprezentował je najstarszemu synowi, zawierając z nim tym samym pewnego rodzaju układ. Liczył na to, że w zamian weźmie się w garść i nie wplącze w jeszcze gorsze kłopoty. Ale Paolo pływał już wtedy w bardzo mętnych wodach. Drogi dwóch braci rozeszły się. – Powiedzmy, że ja zająłem się raczej organizacją, a on działaniem. Amedeo miał pozostać „czysty”, bo znajdował się jeszcze na etapie kształcenia. Poza tym widać było, że nadaje się do wyższych celów i nie powinno się go wystawiać na ryzyko. Przyjaźnił się z chłopcem pochodzącym z rodziny superbossa, Antonia Bardellina. Chłopak miał na imię Baldino i możliwe, że we mgle wspomnień nałożył się Amedeowi częściowo na Paridego Salzillo, którego superboss wyznaczył na swego następcę. Paride skończył marnie, udusili go kamoryści z rodziny Schiavone zaraz po zamordowaniu Bardellina w Brazylii lub na Haiti. Amedeo
jeździł często z Baldinem samochodem, ale kiedy przyjaciela wzywał boss albo kiedy musiał spotkać się z kimś, kto ukrywał się przed policją, wysadzał Amedea na pierwszym skrzyżowaniu, mówiąc tylko, że dalej nie może z nim jechać. Mo’ scinne, nun puo’ veni. I Amedeo wysiadał. Natomiast Paolo trafił do aresztu. W jego aresztowaniu ważną rolę znowu odegrał samochód, renault 5 turbo, model ogromnie popularny w Casal di Principe. Ten akurat egzemplarz był jednym z pierwszych, które jeździły po ulicach miasteczka, ale po jakimś czasie musiał zostać natychmiast zniszczony. Nie porzucony w polu jak inne samochody kamorry, ale właśnie zniszczony. – Pewnego ranka usłyszałem przez telefon, że mam zawieźć ten samochód do kasacji. Do czego posłużył? Mnie do niczego. Innym – nie wiem. A wieczorem do domu przy via Baldascini 27 przyszli karabinierzy. Dom został zbudowany przez dziadka ze strony ojca, też Amedea. Miał duże podwórko, garaż dla ciężarówek, pomieszczenia przeznaczone na biura i inne – między innymi ogromne chłodnie. Rodzina wzbogaciła się na produkcji napojów gazowanych i lodu. Z czasem zajęli się dystrybucją lodów Toseroni i Algida w południowo- zachodniej części prowincji Caserta. Pokaźna brama domu wychodziła na ciasny zaułek tej części Casal di Principe, którą zwykło się, z przesadą, nazywać starówką. Brama była zbudowana z drewna typu douglas, „które ojciec uważał za bardzo cenne, ale w rzeczywistości była to zwykła sosna z zagraniczną nazwą”. Guido Letizia nie miał pojęcia, o co chodzi, przyjął karabinierów gościnnie, zachowywał się swobodnie, pytał, czy przypadkiem nie pomylili adresu. – Oni tymczasem rozeszli się po domu, weszli po schodach na pierwsze piętro i pytali o mnie. Wtedy dopiero dotarło do ojca, że to coś poważnego, i bardziej niebios niż nas zapytał: „Co się tutaj, do jasnej cholery, dzieje?!”. Matka z najmłodszą siostrą na rękach widziała, że próbuję uciec tylnym wyjściem, zwróciła się więc bezpośrednio do mnie:
„Amedè, coś ty nabroił?”. Te sceny jak z wieczornego dziennika telewizyjnego pozostawiły we mnie niezatarte piętno. Zaprowadzili go na komisariat, siedział już tam właściciel punktu złomowania pojazdów. Może był informatorem albo wpadł z powodu jakichś nielegalnych interesów. Przesłuchiwany mężczyzna nie zareagował na widok Amedea, za to natychmiast rozpoznał Paola, który przyszedł do komisariatu z ojcem, by dowiedzieć się, co, do jasnej cholery, się dzieje. Paolo nie był tego ranka w punkcie kasacji, ale właściciel zeznał, że samochód przywiózł syn cassuara, czyli fabrykanta napojów gazowanych. Ten przydomek dziedziczyli wszyscy męscy członkowie rodziny. A jako że dziadek, ojciec i sam Paolo mieli rude włosy, dodał jeszcze: ’O russo. To wystarczyło, żeby zamiast Amedea – blondyna – został zatrzymany rudy Paolo. W sprawie samochodu zabrakło dowodów, ale okazało się, że Paolo był wplątany także w inne ciemne sprawki. Z zorganizowaną naprędce bandą podobnych do siebie chłopaków okradł sklep z bronią palną w Bellonie, miejscowości na tyle odległej, że nikt ich tam nie znał. Miejsce tego chrztu bojowego zostało wybrane doskonale, ale coś musiało nie powieść się w realizacji planu, bo wszyscy trafili za kratki. W oczekiwaniu na uspokojenie sytuacji, a może i z poczucia sprawiedliwości, rodzice zdecydowali, że prawdziwy poszukiwany też pozostanie na jakiś czas w zamknięciu, i wysłali Amedea na trzy miesiące do sanktuarium Najświętszego Zbawiciela w Montelli. To miejsce znacznie oddalone od Casal di Principe; zimą, kiedy padał śnieg, było odizolowane od świata. W dzieciństwie Amedeo jeździł tam na rekolekcje, gdy dorósł, w tym samym miejscu ukrywał się przed wymiarem sprawiedliwości. Teraz dla Amedea Letizii każda wizyta w Casal di Principe jest czymś w rodzaju rekolekcji. Tyle tylko, że w tym hortus
conclusus nie znajduje spokoju. Życie duchowe zakłócają natrętne wspomnienia, które zdają się ożywać i sprawiają szczególny ból w scenerii, w której rozegrały się tragiczne wydarzenia. Umiem poznać po jego głosie, kiedy dzwoni z Casal di Principe. Jest wtedy bardziej powściągliwy, kontroluje się, zachowuje większy dystans. Poza tym w tle słychać głosy licznej rodziny. Tym razem jednak jest inaczej – Amedeo nie potrafi powstrzymać się od śmiechu. – Popytałem dokoła o losy tej ofermy, o której ci opowiadałem. I nie mogłem uwierzyć w to, co usłyszałem: udało mu się osiągnąć pozycję drugorzędnego bossa i mało brakowało, a przypłaciłby to życiem. Potem wyjechał na Północ i zaczął życie od nowa. Amedeo zapamiętał sobie nawet nazwisko tej ofermy. Nazywał się Palombo, czyli Siwosz, jak ta ryba, która wprawdzie jest gatunkiem rekina, ale nie jest dla człowieka zagrożeniem, a tylko pożywieniem.
4. Pater noster Mówi, że ocaliło go seminarium. I w ogóle katolickie wychowanie. Kiedyś chciał być księdzem albo jeszcze lepiej misjonarzem w Afryce. Matka opowiadała mu o świętych i o cudach, pokazywała obrazki z misji w dalekich, dzikich krajach. Pewnego razu, gdy ciężko chorował, oddała go pod opiekę świętego Antoniego, by wybłagać uzdrowienie. – Odprawiano wówczas w naszych stronach rytuał polegający na tym, że podczas procesji z figurą świętego nakładano na dziecko oddawane pod jego opiekę małą tunikę, którą potem się paliło. W dzieciństwie spędzał mnóstwo czasu w kościele, był najgorliwszym z ministrantów. Biskup z Aversy podczas wizyty duszpasterskiej był zaskoczony żarliwością jego spontanicznej modlitwy i zaproponował, żeby wstąpił do seminarium diecezjalnego, ale Amedeo odmówił. Już zdecydował, gdzie i jak wykształci się na księdza. W jednej z ksiąg przechowywanych w kościele parafialnym, którą pokazał mi na dowód swej religijnej żarliwości, widniało zdanie wykaligrafowane dziecięcym, ozdobnym pismem: „Amedeo is for Jesus Christ the Superstar”. Także wtedy, gdy nie był już ani trochę święty, wpojony kult prawości i katolickie poczucie winy pomagały mu zdystansować się od zła. Ale choć wiedział, że droga, na którą wszedł, nie jest drogą Ewangelii, nie przejmował się tym zbytnio. We Włoszech wielu bossów mafii ma absolutnie spokojne sumienie. Jako jedenastoletni chłopiec w 1977 roku rozpoczął naukę w szkole seminaryjnej w Anagni. Prowadzili ją karacziolanie, bracia z zakonu założonego przez Francesca Caracciolo, szesnastowiecznego świętego, który na portretach ma zniekształconą twarz – prawdopodobnie cierpiał na
słoniowaciznę. Karacziolanie mieli kościół w San Cipriano d’Aversa, pod wezwaniem założyciela swojego zakonu. Spotykali się w nim członkowie Ruchu Odnowy w Duchu Świętym, wspólnoty przypominającej zielonoświątkowców. Matce początkowo nie udawało się przyciągnąć do kościoła ojca, który podobnie jak wielu mężczyzn w Casal di Principe nie czuł się z nim szczególnie związany. Po jakimś czasie spróbowała ze świętym Franciszkiem Caracciolo i nieoczekiwanie osiągnęła sukces: ojciec stał się dobrym chrześcijaninem, praktykującym katolikiem. Do seminarium z Casal di Principe wyjechało pięciu chłopców. Pani Letizia cieszyła się wśród miejscowych matek sporym autorytetem w kwestiach religijnych. Paolo dołączył do Amedea i innych dwa lata później, po ukończeniu szkoły podstawowej. – W tej naszej grupie było też dwóch kuzynów superbossa kamorry, Francesca Schiavone. Przyjaźniliśmy się przez wiele lat; teraz może siedzą w więzieniu. Oprócz nich było dwóch chłopców w żaden sposób niezwiązanych wtedy z mafią. Jeden z nich utrzymuje się jakoś na powierzchni, drugi musiał zmienić otoczenie. Szkoła seminaryjna prowadzona przez zakonników była maleńka. Pobierało w niej nauki szesnastu chłopców w wieku gimnazjalnym i licealnym oraz pięciu lub sześciu seminarzystów. Szkoła nie miała internatu, chłopcy mieszkali w seminarium diecezjalnym, spali w dziesięcioosobowej sali, gdzie zajmowali połowę łóżek. Zawsze trzymali się razem, zdawało im się, że nie ruszyli się z Casal di Principe. Gdy pewnego razu uciekli z lekcji i ukryli się pod kopułą kościoła, od razu ich tam znaleziono. Ale dostali bardzo łagodną karę, wychowawcy w seminarium nie byli szczególnie surowi, nie przesadzali z dyscypliną. – Dobrze nam tam było. Spokojnie. W niedzielę ojciec i inni rodzice z Casal di Principe przyjeżdżali do nas, jedliśmy
obiad na mieście, to było dla nas święto. Już w drugiej klasie gimnazjum powołanie chłopców zostało wystawione na ciężką próbę za sprawą paru dziewcząt mieszkających w sąsiedztwie boiska szkolnego. Te same dziewczęta stały się przyczyną jedynej bójki, w którą się wdali w ciągu tych trzech lat. Wywołali ją miejscowi chuligani, zazdrośni o porozumienie, jakie się nawiązało między seminarzystami a ich dziewczętami. Także zakonnicy wzięli udział w bijatyce, stając w obronie swoich podopiecznych. W sumie aż do trzynastego–czternastego roku życia bracia Letizia nie doświadczyli żadnej poważniejszej turbulencji życiowej. Mogłoby tak być dalej, gdyby sami nie szukali kłopotów. Bo wcale nie jest powiedziane, że każdy, kto się urodził w Casal di Principe, musi nieuchronnie zostać kamorystą. – Paolo i ja nie mieliśmy o niczym pojęcia, nie wiedzieliśmy, co to zło. Nasze życie toczyło się między domem, kościołem, szkołą i pracą. Ojciec trzymał nas krótko. Latem posyłał synów do pracy przy rozładowywaniu ciężarówek, kierowcy płacili im dwadzieścia tysięcy lirów tygodniowo, ale te pieniądze musieli mu oddawać. – On rozkazywał, a my byliśmy mu posłuszni. Z perspektywy czasu muszę przyznać, że to wychowanie w starym stylu okazało się dla mnie korzystne. Dzięki niemu na przykład stałem się bardziej wytrzymały, nauczyłem się cierpliwości. A może także odróżniania dobra od zła. W strefę cienia, jeśli można to tak nazwać, bracia Letizia weszli w wieku mniej więcej szesnastu lat. Amedeo już od jakiegoś czasu robił rzeczy, których nie należało robić, ale dokładnie tak samo jak inni nie zastanawiał się, czy postępuje słusznie. Do czasu, kiedy pewnego dnia odwiedził Baldina, przyjaciela blisko związanego z kamorrą, i zaczął patrzeć na wszystko inaczej. W strzeżonej przez kamery willi zastał kilkunastu nieznanych sobie mężczyzn o wrogim spojrzeniu, twardych
rysach i aroganckim sposobie bycia. Były tam też starsze kobiety, budzące strach swoimi zaciętymi i wyrażającymi nieufność twarzami. Baldina nie było. – Zapytałem, gdzie jest, a oni, zamiast odpowiedzieć, zrobili mi coś w rodzaju przesłuchania, chcieli sprawdzić, jak będę reagować. Na moje pytania nie odpowiadali, zamierzali wyprowadzić mnie z równowagi, ale sami byli bardziej zdenerwowani ode mnie. Na koniec powiedzieli, że Baldino nie zawsze śpi w tym domu. Zauważyłem, że wszędzie były rozmieszczone monitory, najczęściej obok ekranów telewizorów – w ten sposób można było jednym okiem śledzić perypetie niewolnicy Isaury, a drugim sprawdzać, czy wokół domu nie dzieje się coś podejrzanego. Nigdy wcześniej nie przyszło mi do głowy, że kto prowadzi przestępcze życie, każdego dnia może się spodziewać, że go zastrzelą albo aresztują, nawet podczas snu. W willi Baldina unosił się fetor śmierci i strachu. Czułem się tam zupełnie inaczej niż w domach, w których dotąd bywałem, całkiem inaczej niż w moim domu rodzinnym. Kobiety, które tam widziałem, nie miały matczynych twarzy. Tak wyglądało życie kamorystów. Pewnego razu, gdy byli całą rodziną na wakacjach w Scauri, miejscowości nad Zatoką Gaetańską, oddalonej o mniej więcej pięćdziesiąt kilometrów od Casal di Principe, ojciec kazał synom pojechać do domu, żeby podlali drzewka brzoskwiniowe i niedawno zasadzone pomidory. Wydałby grosze, gdyby zapłacił za tę usługę jakiemuś chłopu z sąsiedztwa, a chłopcom pozwolił spokojnie wypoczywać nad morzem, ale takie właśnie były zwyczaje w Casal di Principe – dzieciom kazano wykonywać prace dorosłych, musiały na przykład obsługiwać maszyny rolnicze na polu. Tym razem jednak chłopcy się zbuntowali, uznali to polecenie za bezsensowne, wydane tylko po to, by nie zapominali, kto tu rządzi. – Ojciec często prowokował nas w ten sposób i pewnie