W serii ukazały się ostatnio:
Andrzej Muszyński Cyklon
Swietłana Aleksijewicz Czasy secondhand. Koniec czerwonego człowieka
(wyd. 2)
Filip Springer Miedzianka. Historia znikania (wyd. 3 rozszerzone)
Aleksandra Łojek Belfast. 99 ścian pokoju
Paweł Smoleński Izrael już nie frunie (wyd. 4)
Peter Pomerantsev Jądro dziwności. Nowa Rosja
Swietłana Aleksijewicz Cynkowi chłopcy (wyd. 2)
Katarzyna Surmiak-Domańska Ku Klux Klan. Tu mieszka miłość
Jean Hatzfeld Englebert z rwandyjskich wzgórz
Marcin Kącki Białystok. Biała siła, czarna pamięć
Bartek Sabela Wszystkie ziarna piasku
Anna Bikont My z Jedwabnego (wyd. 3)
Martin Schibbye, Johan Persson 438 dni. Nafta z Ogadenu i wojna przeciw
dziennikarzom
Swietłana Aleksijewicz Wojna nie ma w sobie nic z kobiety (wyd. 2)
Dariusz Rosiak Ziarno i krew. Podróż śladami bliskowschodnich chrześcijan
Piotr Lipiński Bicia nie trzeba było ich uczyć. Proces Humera i oficerów
śledczych Urzędu Bezpieczeństwa (wyd. 2 popr. i rozszerz.)
Paweł Smoleński Zielone migdały, czyli po co światu Kurdowie
Wolfgang Bauer Przez morze. Z Syryjczykami do Europy
Cezary Łazarewicz Żeby nie było śladów. Sprawa Grzegorza Przemyka
Elizabeth Pisani Indonezja itd. Studium nieprawdopodobnego narodu
Beata Szady Ulica mnie woła. Życiorysy z Limy
Rana Dasgupta Delhi. Stolica ze złota i snu
Ed Vulliamy Wojna umarła, niech żyje wojna. Bośniackie rozrachunki (wyd.
2)
Andrzej Brzeziecki, Małgorzata Nocuń Armenia. Karawany śmierci
Katarzyna Kwiatkowska-Moskalewicz Zabić smoka. Ukraińskie rewolucje
Anna Sulińska Wniebowzięte. O stewardesach w PRL-u
Anjan Sundaram Złe wieści. Ostatni niezależni dziennikarze w Rwandzie
Ilona Wiśniewska Hen. Na północy Norwegii
Mur. 12 kawałków o Berlinie pod red. Agnieszki Wójcińskiej (wyd. 2
zmienione)
Iza Klementowska Szkielet białego słonia
Lidia Pańków Bloki w słońcu. Mała historia Ursynowa Północnego
Piotr Nesterowicz Każdy został człowiekiem
Dariusz Rosiak Żar. Oddech Afryki (wyd. 2 zmienione)
Anna Mateja Serce pasowało. Opowieść o polskiej transplantologii
Linda Polman Karawana kryzysu. Za kulisami przemysłu pomocy
humanitarnej (wyd. 2)
Scott Carney Czerwony rynek. Na tropie handlarzy organów, złodziei kości,
producentów krwi i porywaczy dzieci (wyd. 2)
Misha Glenny Nemezis. O człowieku z faweli i bitwie o Rio
Adam Hochschild Lustro o północy. Śladami Wielkiego Treku
Kate Brown Plutopia. Atomowe miasta i nieznane katastrofy nuklearne
W serii ukażą się m.in.:
Piotr Lipiński Cyrankiewicz. Wieczny premier
Aneta Prymaka-Oniszk Bieżeństwo 1915. Zapomniani uchodźcy
Spis treści
Seria
Strona tytułowa
Strona redakcyjna
Tragiczny dzień
Klawisze
José Araújo
Kwestia zasad
Dawni klawisze
Donosiciele
Bitwa o koniak
Hulk
Dobrze Odżywiony
Zé Montanha
Irani Moreira
Negocjacje
Wyostrzony nóż
Podziemny świat
Sługa Jezusa
Luiz Wolfmann, Luizão
Solidarność
Kobiety
Shirley, fałszerz i Silva
Cachaça
Cień
Piekło Joyce’a
Tortury
Zaraźliwa przemoc
W sali rewizji
Waldemar Gonçalves
Guilherme Rodrigues
Urodzony negocjator
Fałszywe pieniądze
Scena Chiquinha
Tunel
Implozja
Fabryki złodziei
Krwawa ucieczka
Amauri Bonilha
Święto
Przypisy
Kolofon
Tragiczny dzień
Araújo ma chód, akcent i mądrość starego Murzyna ze świątyni
candomblé[1]. Przyjaźnimy się od ponad dwudziestu lat, ale wciąż nie mam
pewności, czy jego prostoduszny wygląd jest naturalny, czy po prostu z zawodową
rzetelnością nieustannie go pielęgnuje jako kamuflaż, aby ukryć, że podczas
rozmowy prowadzi wnikliwą obserwację otoczenia.
Drugiego października 1992 roku o siódmej rano obejrzał rośliny na
korytarzu, podlał dwie paprocie w doniczkach i wyszedł z domu jak co dzień. Na
stacji Tatuapé złapał metro, przesiadł się na stacji Sé i ruszył dalej w stronę
Santany. Za dziesięć ósma był gotów zająć stanowisko zastępcy szefa Pawilonu
Osiem w zakładzie karnym znanym powszechnie jako Carandiru.
Kiedy Araújo przechodził przez portiernię, jego kolega, niski, krępy
i nieogolony, rzucił ostrzegawczo:
– W Dziewiątce jest jakiś problemik. Zachowaj czujność.
Ponieważ w Pawilonie Osiem wszystko było w normie, przed południem
Araújo w towarzystwie trzech kolegów przeszedł przez bramę dzielącą dwa
pawilony, aby pomóc towarzyszom z Dziewiątki w rozwiązaniu wspomnianego
problemiku. Panowała tam atmosfera tak ciężka, że przemknęło mu przez głowę:
„Albo się grubo mylę, albo w tym pudle coś pęknie”.
Rzeczywiście, pękło. Wczesnym popołudniem więźniowie opanowali
pawilon, splądrowali pomieszczenia administracji i wznieśli barykady za
wewnętrzną bramą. Funkcjonariuszom z dziennej zmiany udało się szczęśliwie
uciec, co nie zawsze podczas tego rodzaju zajść jest możliwe.
Gotowa była sceneria dla największej zbiorowej tragedii w historii
brazylijskiego więziennictwa: masakry w Pawilonie Dziewięć.
W Ósemce Araújo zwołał dwunastu nieuzbrojonych funkcjonariuszy, którzy
mieli za zadanie pilnować 1756 skazanych recydywistów, o tej porze dnia
rozproszonych na wewnętrznym dziedzińcu i na boisku do gry w piłkę nożną
między budynkiem pawilonu i murami.
Jako że Ósemka, położona w tylnej części więzienia, sąsiadowała
z Dziewiątką, oddzielona od niej jedynie murem i żelazną furtką, grupa strażników
uznała, że rozsądniej będzie ściągnąć do budynku wszystkich mężczyzn
przebywających na boisku, aby mieć ich pod ścisłą kontrolą, bo jeśli grupy
recydywistów się połączą, bunt rozpęta się w całym ośrodku karnym, jak to się już
kiedyś zdarzyło.
Nie było to jednak proste przedsięwzięcie:
– Bo w takich sytuacjach skazani zaczynają się bardzo bać o swoje życie.
A my, funkcjonariusze, podobnie.
Nie zdradzając oznak pośpiechu, zaczęli podchodzić kolejno do osób
stojących w małych grupach na boisku i tłumaczyć im, że nic ich nie obchodzą
cudze problemy, ale dla skazanych rozsądniej będzie przenieść się na wewnętrzny
dziedziniec pawilonu, bo oddział szturmowy PM[2] już jest na terenie więzienia
i, jak to się działo podczas większości interwencji, mógłby ich także zaatakować,
ścigając nieprzyjaciół, z którymi funkcjonariusze oddziałów szturmowych tylekroć
mieli konflikty na ulicach miasta. Lepiej więc nie dawać im pretekstu.
Z wielkim trudem udało się około drugiej po południu zgromadzić
wszystkich na wewnętrznym dziedzińcu. Kiedy w Dziewiątce zaczęły płonąć
materace i meble, Araújo zwołał najbardziej doświadczonych strażników do salki
kierownictwa pawilonu:
– Grupę stanowili oprócz mnie Osmar, Osvaldo, Silvão i Jeremias. Nie miało
sensu ściąganie pozostałych, bo byli jeszcze w tej robocie zieloni. Stwierdziwszy,
że sytuacja jest groźna, postanowiliśmy przekonać skazanych, aby wrócili na swoje
piętra, bo chcieliśmy zamknąć kratę odcinającą wejście na parter.
Osmar był szefem Ósemki, a podczas urlopu, który miał zakończyć dopiero
w najbliższy poniedziałek, zastępował go Araújo. Tamten piątek był ostatnim
wolnym dniem Osmara, postanowił jednak zajrzeć do pawilonu, aby zobaczyć, co
się zdarzyło podczas jego nieobecności:
– Taki miałem system: tuż przed końcem urlopu robiłem rundkę po
więzieniu, aby pierwszego dnia w pracy być na bieżąco. Przez trzy lub cztery
tygodnie dużo wody potrafi upłynąć pod mostem.
Posługując się argumentem, że sytuacja w sąsiednim pawilonie się pogarsza
i jeśli więźniowie pozostaną na dziedzińcu, będą łatwym celem dla strzelającej
z muru policji wojskowej, strażnicy zdołali ich przekonać do wejścia na piętra
Ósemki.
Skazani, znalazłszy się na swoich piętrach, podjęli środki ostrożności typowe
dla sytuacji kryzysowych: powyciągali z kryjówek noże. W takich wypadkach
zawsze zaczynają się zbroić, nie tyle po to, by walczyć z policją, która wkracza do
zakładu z psami i bronią maszynową – byłaby to walka dość nierówna – ile po to,
by stawić czoło ewentualnym atakom wrogich im współwięźniów, którzy mogliby
chcieć skorzystać z zamieszania.
Pięciu funkcjonariuszy ponownie zebrało się w salce. Osmar wpadł na
pewien pomysł:
– Araújo, zrobimy tak: ty, ja, Osvaldo i Silvão rozchodzimy się po piętrach.
Jeremias pilnuje bramy do Dziewiątki, a reszta zostaje tutaj, bo słabo
zna bandyterkę. Spróbujemy wszystkich pozamykać, to jedyne wyjście. Jeśli
policja tu wejdzie, zginie mnóstwo ludzi, łącznie z nami. Podczas akcji nie będą
pytać, kto jest kim.
Plan był taki, aby wszystkich zamknąć w celach i nie prowokować policji
wojskowej. Jak uzasadnić inwazję na pawilon, w którym panuje całkowity spokój?
Strategia ta miała sens, ale jak do niej przekonać każdego z blisko dwu
tysięcy wystraszonych więźniów, zdenerwowanych i już formujących grupki na
galeriach?
Nie wiadomo, kto wysunął rozsądniejszą propozycję: pozamykać więźniów,
ale pęk kluczy zostawić przywódcom funkcyjnych, którzy zajmowali cele położone
tuż obok wejścia na piętra, aby mogli uwolnić resztę, gdyby uznali to za konieczne.
Co godzina któryś ze strażników miał przechodzić przez galerie i informować
wszystkich o przebiegu wypadków.
Araújo udał się na piąte piętro, najbardziej problematyczne w całym
więzieniu. Kiedy stanął przed okratowanym wejściem, zobaczył gromadę
wzburzonych mężczyzn, zakapturzonych i z nożami w dłoniach:
– Tam było ponad sto noży, a jeden błyszczał jaśniej od drugiego.
Pomyślałem sobie: o Boże, wspomóż mnie w tych opałach. A potem wszedłem do
środka i powiedziałem: „Pogadajmy jak ludzie, pomyślmy trochę razem. Lepiej
wszystkich pozamykać, wtedy pluton szturmowy nie będzie miał powodu
wchodzić”.
Więźniom ten pomysł się nie spodobał, a jeden z nich krzyknął:
– Ziomki, nie wchodźmy w to. Zamkną nas, a potem porzucą pawilon na
pastwę plutonu. Gliny wybiją nas tu jak kurczaki w kurniku.
Panowało takie zdenerwowanie, że wszyscy mówili równocześnie. Araújo,
otoczony nożami, z których część była już niebezpiecznie blisko niego, zapewniał,
że mogą mu zaufać, że już założył z kolegami kłódkę na bramie prowadzącej do
Pawilonu Dziewięć, że umieścili tam na stałe strażnika i są zdecydowani nie
dopuścić do inwazji PM.
Nie było przywódców, z którymi dałoby się negocjować; panowała
ogłuszająca wrzawa. Wyglądało na to, że przedstawione argumenty nie odwiodą
mężczyzn od zamiaru pozostania na galeriach, aby w razie potrzeby stawić opór
policjantom. „Jeżeli mamy umrzeć, to przynajmniej niech to będzie w walce”,
krzyczeli najbardziej rozjątrzeni. Niektórzy, z oczami wytrzeszczonymi od
kokainy, grozili strażnikowi śmiercią, jeśli będzie się upierał przy zamykaniu ich
w celach. W końcu zaczęli mu przytykać noże do piersi.
Otoczony gromadą rozjuszonych, zamaskowanych, uzbrojonych więźniów
Araújo uznał, że wszystko może się zdarzyć; wystarczy, że któryś z bardziej
porywczych zada mu cios. Po raz pierwszy w swojej karierze pomyślał, że może
skończyć w kałuży krwi na korytarzu.
Niespodziewanie na krzesło wszedł Cidão, więzień o długim i bogatym
bandyckim stażu, niezwykle szanowany przez współtowarzyszy. W pawilonie
naprawiał instalacje elektryczne:
– Zróbmy, jak on radzi, jest szansa, że się uda. Siedzę tu od wielu lat
i jeszcze nigdy nie widziałem, żeby ten człowiek złamał słowo.
Najbardziej agresywny przedstawiciel grupy oponentów zagroził:
– Jeżeli pan nas pozamyka, a potem opuści pawilon, żaden klawisz
z dziennej zmiany od dzisiaj nie będzie miał życia na ulicy.
Kiedy ostatni zatwardzialcy weszli do swoich cel, Araújo zaczął zamykać
drzwi, posługując się pękiem kluczy. Wykonał już zadanie w połowie, gdy
przyszedł mu z pomocą Silvão. On, Osmar i Osvaldo zdołali już pozamykać cele na
niższych piętrach. Jeremias pilnował bramy z kłódką.
Ledwo skończyli, w sąsiednim pawilonie rozległy się pierwsze strzały.
Zapadała noc. Zaskoczony Osmar powiedział:
– Najeżdżać Dziewiątkę po ciemku!? Stary, ci goście chyba zdurnieli.
Strażnicy dotrzymali słowa: co godzina jeden z nich wchodził na górę
i informował celę po celi, że mimo odgłosów strzelaniny w Ósemce wszystko jest
pod kontrolą, ale niech nikt nie ośmiela się podglądać przez okno, bo ryzykuje
postrzał w głowę. Podzielili się wachtami i zawsze jeden czuwał przy bramie
dzielącej Ósemkę od Dziewiątki, co okazało się bardzo przydatne, bo
funkcjonariusze PM wielokrotnie rezygnowali z inwazji wobec niepodważalnego
zapewnienia, że nie ma powodu, by pacyfikować pawilon, w którym panuje spokój.
Około ósmej wieczór strzały zaczęły cichnąć. Dwie godziny później spadł
ulewny deszcz. Kiedy minęła północ, Osmar i Araújo postanowili wyjść poza teren
zakładu:
– Wszędzie kłębili się PM wchodzący i wychodzący z rannymi, po drodze do
kostnicy leżały dziesiątki zwłok. Powiedziałem do Osmara: „Wyobrażasz sobie, co
by było, gdyby najechali Ósemkę?”.
Byli na czczo, ale nie odczuwali głodu ani senności.
– Poszliśmy do baru China i wypiliśmy po dwie wódki, aby rozjaśnić umysł.
Z rozjaśnionym umysłem ponownie zajęli swoje stanowiska i trwali na nich
do rana. To był dzień wyborów. Poszli zagłosować, po czym wrócili, aby pomóc
kolegom na pobojowisku, w miejscu tragedii. Araújo zobaczył coś, co miał
zapamiętać do końca życia:
– Widziałem, jak gumowymi szczotkami zmiatano krew z korytarzy.
Klawisze
Od dziecka fascynowałem się więzieniami. Zaraziłem się tą pasją dzięki
audycjom radiowym i czarno-białym filmom, które miałem okazję oglądać
w niedzielne przedpołudnia w kinach Brás, dawnej robotniczej dzielnicy São
Paulo.
Filmy o więzieniu wywoływały u mnie tak silne emocje, że pamiętam je do
dziś. W wieku dziesięciu lat widziałem Brutalną siłę, nakręcony w starym
więzieniu film, w którym Burt Lancaster dowodził planem ucieczki, udaremnionej
wskutek denuncjacji jednego z towarzyszy. Czterdzieści lat później obejrzałem
film ponownie, tym razem na odtwarzaczu wideo: pamiętałem wszystkie sceny tak
dokładnie, że byłem w stanie cytować kolejne kwestie bohaterów, zanim padły.
Brás było szare, z ciągnącymi się wzdłuż ulic blokami, nędznymi zaułkami
pełnymi dzieci, fabrycznymi kominami, syrenami i wyposażonymi w wałówkę
robotnikami w drodze do pracy. Włosi, Hiszpanie i Portugalczycy, uciekinierzy
z trawionej wojnami i głodem Europy, tworzyli ludzki pejzaż osób przesiadujących
w letnie wieczory na stołkach przed domami, rozprawiających o życiu w wioskach,
w których przyszli na świat, i o wydarzeniach drugiej wojny światowej.
W tej przedtelewizyjnej epoce każdy, komu udało się zdobyć radio,
uprzejmie dzielił się nim z sąsiadami. Rankiem w komunalnych budynkach
właściciel odbiornika ustawiał go w oknie, aby wszystkie kobiety mogły słuchać
melodyjnych głosów cyklicznych słuchowisk Radia São Paulo, piorąc przy tym we
wspólnej pralni na podwórzu, odkurzając, zamiatając i pastując podłogi w swoich
mieszkaniach.
W środowe wieczory mój wujek Constantino w towarzystwie znajomych
siadywał w kuchni, aby słuchać programu Zbrodnia nie popłaca Radia Record,
gdzie przedstawiano w dramatycznym świetle perypetie najzuchwalszych
przestępców miasta.
W krótkich spodenkach słuchałem z przyśpieszonym oddechem
o przygodach Siedmiu Palców, Amleta Meneghettiego, Dioguinha, Rybiej Szczęki,
Masakry, Pereiry Limy, Jorginha i Obietniczki, nieodmiennie wsadzanych za kratki
przez gorliwą miejską policję gwoli nauki, że przestępcze życie nie popłaca.
Liberalne zasady wychowawcze wujka, który pozwalał mi na to swoiste
uczestnictwo w dorosłym świecie, sprawiały, że nazajutrz stawałem się centrum
uwagi okolicznej dzieciarni. Relacjonowałem zasłyszane historie
z najdrobniejszymi szczegółami, śledząc reakcje publiki na opisy spektakularnych
ucieczek po dachach w wykonaniu zwinnego jak kot Włocha Meneghettiego,
wprawy Siedmiu Palców, który napadał na cudze domy o świcie, nie budząc
mieszkańców, oraz perwersyjności przypisywanej Masakrze, który pytał ofiarę, czy
woli strzał, czy uszczypnięcie, po czym tym, którzy wybrali drugą propozycję,
rozrywał pępek kombinerkami.
Kiedy byłem nastolatkiem, pod koniec lat pięćdziesiątych, pojawił się
w półświatku łotrzykowski typ bandyty, mieszanka złodzieja, dekadenta,
przemytnika, handlarza marihuaną i amfetaminą, alfonsa i amatora domów gry.
Byli to tacy przestępcy jak Hiroito, król Boca do Lixo, Nelsinho
z Czterdziestkipiątki, Marynarz, Brandãozinho i Quinzinho, słynny gawędziarz –
wszyscy prowadzili zakazaną działalność w rejonie ulic Vitória, Santa Ifigênia,
Gusmões, Andradas i Protestantes.
W 1989 roku podczas kręcenia filmu dokumentalnego na temat AIDS
trafiłem do zakładu karnego w São Paulo, starego Carandiru. Kiedy znalazłem się
na terenie więzienia, ogarnęła mnie tak przemożna, dziecięca ekscytacja, że
wróciłem tam dwa tygodnie później, aby porozmawiać z dyrektorem. Ustaliliśmy
wtedy, że jako woluntariusz podejmę się u nich pracy, polegającej na świadczeniu
pomocy medycznej i na działalności edukacyjnej. Praca ta pozwoliła mi poznać od
podszewki życie największego więzienia Ameryki Łacińskiej, a zebrane tam
doświadczenia opisałem w książce Ostatni krąg. Najniebezpieczniejsze więzienie
Brazylii, przeniesionej potem na ekran przez Héctora Babenco.
Pracowałem w zakładzie jako lekarz ochotnik przez trzynaście lat, aż do
wysadzenia Carandiru w powietrze u schyłku 2002 roku. Z początku moje relacje
z pracownikami służby więziennej były bardzo trudne; nie dlatego że mnie źle
traktowali, przeciwnie, byli uprzejmi i pomocni, ale nie darzyli mnie zaufaniem.
Kiedy się do nich zbliżałem, zmieniali temat rozmowy, rzucali sobie tajemnicze
spojrzenia i niezrozumiałe uwagi albo się rozchodzili. W najlepszym wypadku
zachowywali się tak, jakby mieli do czynienia z dziwadłem. Wielokrotnie pytano
mnie, czy należę do jakiejś organizacji pozarządowej albo zajmującej się obroną
praw człowieka, czy uczestniczę w akcji duszpasterstwa więziennego lub
zamierzam kandydować na posła.
Ich nieufność była uzasadniona. Obcy stwarzają problemy w więzieniach –
zamkniętych społecznych enklawach, rządzących się według niepisanego kodeksu
praw, tak złożonego, że przewiduje wszelkie możliwe zdarzenia bez potrzeby
sporządzania jakiegokolwiek dokumentu. Nowicjusz jest przede wszystkim
naiwniakiem w tym mikrokosmosie, w którym uważna interpretacja faktów
wymaga czujnego spojrzenia twardych mężczyzn.
Z biegiem lat zawarłem w tym środowisku przyjaźnie, a niektóre z nich stały
się z czasem całkiem bliskie. Dwa powody przyczyniły się do tego, że
zaakceptowali mnie i uznali za osobę ze środowiska, bądź „z systemu”, jak
określają pracowników służby więziennej.
Pierwszy powód to działalność medyczna. Strażnicy zarabiają mało i są
zdani na usługi państwowych przychodni i szpitali. Straciłem już rachubę, ile na
ich prośbę przeprowadziłem badań, ilu porad udzieliłem w sprawie zdrowia ich
krewnych i ile razy starałem się dla nich załatwić hospitalizację i leczenie, często
bezskutecznie.
Drugi powód dotyczy nieco mniej szlachetnej działalności. Charakter pracy
strażników więziennych sprawia, że ich kondycja nie bardzo odbiega od kondycji
samych więźniów. Jedyna różnica polega na tym, że pod wieczór swobodnie
opuszczają teren zakładu, kiedy to wizyta w knajpie oferuje trudną do odparcia
ulgę po goryczach dnia pracy.
Na początku lat dziewięćdziesiątych, o skwarnym amazońskim zmierzchu
zakończywszy doglądanie chorych, zaprosiłem Waldemara Gonçalvesa,
funkcjonariusza kierującego w ośrodku Wydziałem Sportu, na zimne piwo do
Alcatraz, baru przy alei Cruzeiro do Sul, naprzeciwko zakładu. Było to pierwsze
z cyklu spotkań po pracy, w których z czasem brało udział coraz więcej
uczestników.
W 2002 roku, w dniach poprzedzających wyburzenie zakładu,
przeczuwałem, że te wesołe spotkania dobiegają końca. Biuro do spraw
Więziennictwa, w tamtym czasie prowadzone przez doktora Nagashiego Furukawę,
uważało Carandiru za wrzód rzucający złe światło na ogólny obraz ośrodków
karnych w stanie São Paulo i na politykę penitencjarną władz stanowych.
W efekcie za priorytet uznano budowę ośrodków tymczasowego odosobnienia oraz
pomniejszych więzień, rozsianych we wszystkich częściach miasta i stanu.
Funkcjonariusze, którzy przez tyle lat pilnowali ponad siedmiu tysięcy więźniów
w najgorszych warunkach pracy, jakie można sobie wyobrazić, stali się nagle
personae non gratae; traktowanymi niemal tak samo jak skorumpowane męty
i oprawcy, których należy wyplenić z systemu penitencjarnego.
Byłem ogarnięty tymi przeczuciami podczas jednego z ostatnich naszych
spotkań przed wypadkami drugiego października, więc zawarliśmy umowę, że
cokolwiek się stanie, będziemy nadal spotykać się przy barowym stoliku co dwa
lub co trzy tygodnie. Była to mądra decyzja, bo Biuro do spraw Więziennictwa
wobec prawnej niemożności zwolnienia tych ludzi z pracy postanowiło przenieść
ich do innych więzień stanowych. Funkcjonariusze z wieloletnim doświadczeniem,
zdolni utrzymać spokój w pawilonach z ponad tysiącem recydywistów, zduszać
bunty bez użycia broni i radzić sobie z najbardziej agresywnymi przestępcami
wyłącznie perswazją, zostali napiętnowani i odcięci od kontaktów ze skazanymi,
przeniesieni na podrzędne stanowiska podległe niedoświadczonym kolegom
z ośrodków tymczasowego odosobnienia lub do jałowej papierkowej roboty za
biurkiem.
W 2002 roku, kiedy zakład wyburzono, Guilherme Rodrigues zaproponował
mi, bym rozpoczął posługę medyczną w więzieniu stanowym, budynku
zaprojektowanym przez architekta Ramosa de Azevedo w latach dwudziestych,
dziś na liście historycznych zabytków dziedzictwa narodowego. Wybrałem ten
ośrodek, ponieważ był tam łatwy dojazd metrem, przebywały w nim ponad trzy
tysiące więźniów i kierowany był przez doktora Maurícia Guarnieriego, z którym
pracowałem w Carandiru.
Położony na tyłach kompleksu Carandiru, przy alei Ataliby Leonela,
Stanowy Zakład Penitencjarny był niegdyś dumą miasta. W latach dwudziestych,
trzydziestych i czterdziestych dwudziestego wieku absolutnie wszyscy znamienici
goście zabierani byli na zwiedzanie pomieszczeń więzienia, uważanego wówczas
za międzynarodowy wzór tego rodzaju instytucji nie tylko ze względu na
rozwiązania architektoniczne, ale i na filozofię „reedukacji” skazanych opartą na
dwumianie „cisza i praca”. Budynek ma trzy czteropiętrowe pawilony, na każdym
piętrze centralna galeria dzieli cele na dwa skrzydła, parzyste i nieparzyste,
zwieńczone na końcu warsztatem. Na tyłach mieszczą się też obszerna sala kinowa,
boisko do piłki nożnej i teren uprawy roślin.
Kiedy tam trafiłem, wyczuwało się atmosferę jawnego upadku: ściany
przeżarte wilgocią, wybebeszona i niemiłosiernie połatana sieć przewodów
elektrycznych, zardzewiałe kraty, stare kino w ruinie, po grządkach ani śladu,
boiska futbolowe wyłączone z użycia z obawy przed inwazjami z powietrza. Cele,
zaprojektowane jako pojedyncze, mieściły po dwie osoby, co i tak stwarzało
sytuację nieporównywalnie lepszą od tej, jaka panowała w zbiorowych celach
Carandiru i ośrodków tymczasowego odosobnienia.
Strażnicy więzienni o długim stażu ubolewali nad tym rozpadem. Jak
powiedział w 2000 roku Guilherme Rodrigues, były dyrektor ośrodka:
„W przeszłości to było cacuszko, wszystko czyściutkie, elegancko zorganizowane.
Aż przyjemnie się tu pracowało. Rano przychodziliśmy do pracy w szyku
wojskowym, każdy funkcjonariusz trzymał rękę na ramieniu tego, który szedł
przed nim, niczym jakaś armia”.
Trzy lata później rozpoczęto likwidację ośrodka. Liczba aresztowanych na
terenie stanu kobiet rosła w takim tempie, że władze postanowiły urządzić tam
więzienie kobiece. Kiedy zaczęły się transfery mężczyzn, zdecydowałem się
odejść. Już oglądałem ten film w Carandiru: opustoszałe galerie, rezonujące głosy,
przybici więźniowie, pozbawieni motywacji strażnicy wypełniający swoją rutynę
w rytmie wlokących się dni, grobowe noce. Trudno sobie wyobrazić bardziej
ponure otoczenie.
Po zakończeniu pracy w więzieniu stanowym zacząłem przyjmować chorych
w ośrodku tymczasowego odosobnienia w Vila Independência, przy drodze do São
Caetano, dokąd przeniesiono funkcjonariusza Waldemara Gonçalvesa, moją prawą
rękę podczas pracy z więźniami jeszcze w Carandiru.
Czasy były inne, zmieniły się też obyczaje. W dniu, kiedy się pojawiłem,
chciałem się dostać do trzeciego rzędu cel, położonego na tyłach budynku, aby
poznać sytuację i porozmawiać z zakwaterowanymi w nich więźniami. Wybrałem
tylny korytarz, bo w każdym więzieniu w rejonach najbardziej odległych od
administracji panują zawsze najgorsze warunki zdrowotne i przebywają tam
najgroźniejsi przestępcy. Mniej więcej tak jak w szkolnych klasach – największe
łobuzy starają się siadać jak najdalej od nauczyciela.
Funkcjonariusz urzędujący na galerii, z której można było się dostać do tych
cel, przeprosił mnie, informując, że wpuści mnie tylko w towarzystwie szefa
Wydziału Dyscypliny. Nic nie pomogły wyjaśnienia, że nawykłem do przebywania
wśród więźniów, że pracuję w więzieniach od ponad piętnastu lat, że jestem już
znany w gangsterskim światku i nic mi się nie stanie. Rozkaz to rozkaz.
Kiedy dyrektor się pojawił i otwarto obie bramki tworzące klatkę, która
prowadzi na korytarz, drobny więzień z kaleką nogą wrzasnął tuż przy kracie:
„Policja w więzieniu!”, a jego okrzyk kilkakrotnie powtórzyły głosy z głębi
korytarza.
W tej części budynku cele ciągnęły się w dwóch rzędach przedzielonych
maleńkim boiskiem do halowej piłki nożnej, którego linie boczne sięgały krat. We
wszystkich tych celach, zaprojektowanych jako ośmioosobowe, stłoczono
piętnastu, dwudziestu, a czasem więcej więźniów, wskutek czego nowo przybyli
zmuszeni byli przez długie tygodnie spać na ziemi – „na plaży”, jak to się określa
w lokalnym żargonie. Tysiąc razy lepiej było odsiadywać wyrok w starym
Carandiru – z boiskami futbolowymi i otwartymi przestrzeniami, gdzie pozwalano
przechadzać się przez cały dzień – niż spędzać życie bezczynnie w ciżbie ludzi
wciśniętych między betonowe ściany ośrodków zbudowanych po to, aby zastąpić
Carandiru.
Podobnie jak w innych więzieniach zdominowanych przez frakcję, która
przejęła władzę nad zakładami karnymi stanu São Paulo na początku lat
dziewięćdziesiątych, w Vila Independência strażnicy wchodzili na korytarze tylko
o zmierzchu, aby pozamykać cele, oraz o ósmej rano, aby je pootwierać. Przez
resztę czasu cały teren od klatki przy wejściu aż po korytarze i wnętrza cel
pozostawał pod rządami przywódców poszczególnych skrzydeł, tak zwanych
pilotów, oraz ich pomocników. Napotkanie tam funkcjonariusza rozmawiającego
na środku galerii z więźniem, jak to się zdarzało w Carandiru i w więzieniu
stanowym, było nie do pomyślenia; to już po prostu należało do przeszłości. Po to,
aby porozmawiać z jakimś strażnikiem czy choćby pójść do lekarza, więzień
potrzebował wyraźnej zgody pilota, bez której wszelkie tego rodzaju kontakty
uznano by za podejrzane, podlegające przykładnej karze zgodnej z kodeksem
przestępczego świata.
Wychodząc, spotkałem funkcjonariusza, który przez długie lata pracował
w Carandiru. Kiedy spytałem go, co robi tutaj, odparł:
– Zamykam i otwieram wejściową bramę.
– Człowiek z takim doświadczeniem w roli nowicjusza?
– Takie czasy, doktorze.
Zajmowałem się więźniami w tym ośrodku niecały rok. Zrezygnowałem,
ponieważ sprzeciwiano się udziałowi Waldemara w mojej pracy, uzasadniając to
faktem, że nie należy do służby zdrowia.
Przez cały ten okres pozostaliśmy wierni obietnicy złożonej sobie przed
masakrą: regularnie co dwa, trzy tygodnie zbieraliśmy się przy piwie, aby
posłuchać więziennych historii i trochę się pośmiać. Ze względu na rodzinne
i zawodowe obowiązki liczba uczestników tych spotkań wahała się od pięciu do
piętnastu; razem stanowiliśmy samozwańczą Radę Wódkownictwa, swoisty
odpowiednik Rady Więziennictwa powołanej przez władze systemu.
Po raz pierwszy od szesnastu lat spędziłem osiem miesięcy z dala od
więzień. Moje dni w tym okresie wydawały się niepełne i to nieprzyjemne
wrażenie łagodziły jedynie zebrania naszej grupy w barach i restauracjach na
peryferiach miasta. Zacząłem myśleć, że nigdy nie wrócę, że nie ma już miejsca na
taką pracę, jaką zwykłem wykonywać. Być może powinienem się po prostu
przystosować do nowej sytuacji – więzienia, tak jak ludzie, też z czasem się
zmieniają.
Nie byłem nieszczęśliwy ani nie miałem poczucia klęski. Obowiązki
onkologa prowadzącego ruchomą klinikę, wyprawy nad Rio Negro w ramach
projektu badawczego, artykuły, które pisuję do gazet i czasopism, oraz medyczne
programy edukacyjne dla telewizji i tak zajmowały cały mój czas. Problem polegał
na tym, że brak kontaktów z ludźmi marginesu czynił moje życie uboższym. Byłem
bardzo mocno zaangażowany w ten mikrokosmos, porzucenie go oznaczało zgodę
na spędzenie reszty życia na obcowaniu wyłącznie z ludźmi z mojej grupy
społecznej, wyznającymi wartości podobne do moich; bez możliwości
skonfrontowania się z tym, co skrajnie odmienne, z przeciwieństwem życia, które
wiodę, z najbardziej haniebnym obliczem nierówności społecznej, bez opowieści,
których nie zdołałaby zrodzić najbujniejsza wyobraźnia pisarska, bez poznawania
wzgardzonych peryferii społeczeństwa, które udaje, że one nie istnieją, bez tych
niechcianych ludzi tworzących armię przegranych, którzy pewnego dnia
zdecydowali się popełnić przestępstwo, aby spełnić swoje marzenia, i skończyli
w którymś z brazylijskich więzień.
Niespodziewany kryzys odmienił bieg wydarzeń. W 2006 roku nastąpiła
seria buntów, w wyniku których uległo zniszczeniu kilka więzień w São Paulo.
Ledwie przeniesiono buntowników w bezpieczniejsze miejsca, natychmiast
wybuchały zamieszki w innych punktach zapalnych, co stwarzało logistyczne
trudności w pomieszczeniu stale rosnącej liczby osób w i tak już przepełnionych
zakładach karnych oraz powodowało finansowe straty dla państwa. Stało się
oczywiste, że chodzi o zaplanowaną strategię realizowaną przez przywódczą grupę
przestępczą, która chce rzucić wyzwanie władzy i zastraszyć społeczeństwo.
W końcu w maju 2006 roku zbrojne grupy podpaliły kilka autobusów oraz
zamordowały wielu policjantów i strażników więziennych, siejąc panikę w całym
mieście. Akcja zaplanowana w celach więzień o najwyższym poziomie
bezpieczeństwa osiągnęła swój cel: pod wieczór przerażona ludność miasta rzuciła
wszystko i popędziła do domów, a São Paulo sparaliżował jeden z największych
korków w historii. Kiedy w tamten poniedziałek zapadał zmrok, wędrowałem
ulicami miasta, nie napotykając żywej duszy.
Reakcja była natychmiastowa: policja rozpoczęła polowanie na inicjatorów
zajść. Efekt – wiele ofiar śmiertelnych. W zniszczonym więzieniu w mieście
Araraquara, zamiast zwyczajowo przenieść wichrzycieli, bramy zaspawano,
a mężczyzn zgromadzono na niewielkiej otwartej przestrzeni, która przetrwała
pożary rozszalałej rebelii. Nie starczało miejsca, aby wszyscy więźniowie mogli się
położyć równocześnie, spali więc na raty, jedzenie spuszczano im na platformie za
pomocą bloczka zamontowanego na murze, a załatwiali się do plastikowych
torebek. Spędzili trzy miesiące pod gołym niebem, zimą, czekając, aż zakład
zostanie odbudowany.
Jednym ze środków zaradczych podjętych przez władze było postawienie na
czele Biura do spraw Więziennictwa doktora Ferreiry Pinto, zdeterminowanego
działacza sądownictwa wojskowego, organizatora akcji pacyfikacyjnej
w Araraquarze, który szybko zastosował środki konieczne do odzyskania kontroli
nad więzieniami. Między innymi mianował swoim pomocnikiem doktora Lourivala
Gomesa, człowieka od wielu lat pracującego w systemie penitencjarnym,
niezwykle szanowanego przez kolegów i mojego znajomego z czasów Carandiru.
W ramach podjętej wówczas reorganizacji więziennictwa obsadzono na
strategicznych stanowiskach najbardziej doświadczone osoby, ściągnięte w tym
celu z najróżniejszych zakątków stanu. Wielu z tych funkcjonariuszy pracowało
w dawnym zakładzie, a niektórzy z nich byli pilnymi uczestnikami naszych
barowych zebrań.
Nie trzeba mnie było długo namawiać do powrotu. Poprosiłem tylko, aby
wybrano ośrodek z najnędzniejszą opieką medyczną, położony niezbyt daleko i aby
towarzyszył mi Waldemar, mój wieloletni wspólnik.
Kilka dni później wezwano mnie i poinformowano, że główne więzienie
kobiece, obecnie mieszczące się w budynku zaprojektowanym przez Ramosa de
Azevedo, gdzie pracowałem po masakrze w Carandiru, zarządzane jest przez
organizację pozarządową, która właśnie się wycofuje i zabiera ze sobą personel
medyczny.
Z początku byłem zaskoczony. Kiedy zapytano mnie, czy jest jakiś problem,
nie ważąc słów, odparłem:
– Rzecz w tym, że nie mam doświadczenia z kobietami.
Takie stwierdzenie było w tym środowisku fatalną nieostrożnością. Obecnie
już od sześciu lat zajmuję się chorymi więźniarkami, a nadal zdarza się, że jakiś
żartowniś pyta, czy już się odzwyczaiłem od mężczyzn.
W roku 2012 minęły dwadzieścia trzy lata mojej ochotniczej posługi
medycznej w więzieniach. W sumie otrzymałem coś znacznie cenniejszego niż
czas, który poświęciłem tej pracy. Doświadczenie zdobyte podczas obcowania ze
skazanymi kobietami i mężczyznami, z historiami ich życia, z brazylijskimi
realiami społecznymi oraz ze sposobem życia i myślenia służby więziennej
radykalnie zmieniło mój sposób postrzegania kraju, w którym żyję, i rozumienia
zawiłych meandrów ludzkiej kondycji.
W Ostatnim kręgu opisałem życie w więzieniu widziane oczyma lekarza
zajmującego się zdrowiem mężczyzn zmuszonych odsiadywać wyrok
w zatłoczonych klatkach, jakby brali udział w jakimś makabrycznym
eksperymencie. Teraz, trzynaście lat później, spróbuję zrobić to samo, ale
z perspektywy ludzi, którzy spędzają życie na pilnowaniu więźniów.
Zamieszczone poniżej opowieści o bohaterstwie, aktach wspaniałomyślności
lub tchórzostwa, korupcji, praktykach tortur, rezygnacji z prywaty na rzecz innych,
niegodziwościach albo o wielkim poświęceniu w służbie publicznej są wynikiem
moich obserwacji lub zostały mi opowiedziane przez samych strażników.
Z przyczyn etycznych i z konieczności ochrony tożsamości tych, którzy
nadal są funkcjonariuszami publicznymi, opisane zdarzenia nie zawsze zostały
przypisane postaciom, które je zrelacjonowały.
José Araújo
Araújo urodził się i mieszka do dziś w Tatuapé, elitarnej dzielnicy, jak to
zwykł określać.
Jego ojciec, przekonany, że z siedmiorga dzieci właśnie Araújo jest
najrozsądniejszy, niedługo przed śmiercią wezwał go do siebie i poprosił, aby
nigdy nie pozwolił na sprzedaż ich jedynego dobra rodzinnego: domu, w którym
mieszkali, nabytego w epoce, kiedy Tatuapé uważane było za przedmieście.
Syn wypełnił wolę ojca. Każdy z braci mógł wybudować własny domek na
rodzinnej działce. Jego położony jest w górnej części, dokąd prowadzi zielony
korytarz pełen paproci, niekropieni, barwnych bromelii, begonii i innych roślin
pielęgnowanych troskliwymi dłońmi. Korytarz kończy się u stóp wysokich
schodków wiodących na wąską werandę, z miejscem do grillowania w głębi
i wejściem do części prywatnej po lewej. Maleńka kuchnia łączy się z ciasnym
pokojem z przeszklonym kredensem i dwuosobową sofą naprzeciw telewizora;
pomieszczenie to stanowi zarazem korytarz wiodący do sypialni, gdzie stoją łóżko,
komoda i małżeńska szafa.
W czerwcu każdego roku Araújo zbiera w tym przygnębiającym miejscu
ponad pięćdziesiąt osób, krewnych i znajomych funkcjonariuszy, aby uczcić noc
Świętego Piotra. Pewnego razu zdarzyło się, że nie zdołałem wziąć udziału
w uroczystości. Gdy w poniedziałek spotkałem go na głównym dziedzińcu
więzienia, znanym jako Divinéia, przeprosiłem za nieobecność i spytałem, czy jest
zadowolony z wieczornego zgromadzenia. Odparł twierdząco i dorzucił:
– Jeżeli się wie, jak je prowadzić, życie to cudowna impreza.
Kiedy indziej chciałem się dowiedzieć, co jest przyczyną zamieszania przed
salą rewizji osobistych, którą funkcjonariusze musieli przejść, idąc na miejsce
pracy. Z ponurą miną wyjaśnił, że zatrudnionego od niedawna w ośrodku chłopaka
nakryto ze stoma gramami kokainy.
Gagatek miał najwyżej dwadzieścia pięć lat. Blady jak wosk stał wśród
kolegów, którzy obrzucali go wyzwiskami. Aż mi się go żal zrobiło:
– Cholera, chłopak trafia tu jako funkcjonariusz publiczny, a kończy za
kratkami jako handlarz.
Araújo, jakby myśląc na głos, dorzucił:
– Problem w tym, że ci młodzi chcieliby mieć wszystko naraz. Jeszcze się
nie nauczył, że szczęście wymaga cierpliwości.
W wieku lat dwunastu kupił na raty używaną cykliniarkę i zaczął
samodzielnie pracować. Ponad trzydzieści lat temu, już jako mąż i ojciec pięciorga
dzieci, zrobił kurs ogrodnictwa i architektury krajobrazu, aby poprawić poziom
życia rodziny. Z dyplomem w ręku znalazł pracę w kompleksie przemysłowym
Senai przy alei Paulista.
Rok 1978, w którym skończył trzydzieści pięć lat, był najnieszczęśliwszy
w jego życiu: dwóch najmłodszych synów niemal w tym samym czasie zmarło na
zapalenie płuc. Jeden miał sześć lat, drugi trzy. Niecały miesiąc później najstarszy
syn, który właśnie ukończył lat dwanaście, bawił się na podwórku piłką do
koszykówki i nagle upadł nieprzytomny na ziemię. Matka popędziła z nim do
szpitala. O świcie chłopiec zmarł.
Neurolog orzekł, że prawdopodobnie nastąpił wylew krwi do mózgu, ale tę
diagnozę mogła potwierdzić jedynie autopsja. Niepocieszony ojciec poprosił
o przeprowadzenie badania; po tragedii z dwójką młodszych dzieci chciał
zrozumieć, jak była możliwa śmierć tak zdrowego chłopca.
Jako odpowiedzialny pracownik o świcie ruszył do Senai uprzedzić, że tego
dnia nie może zostać w pracy, bo musi odebrać zwłoki syna z Instytutu Medycyny
Sądowej. Jego szef odparł na to, że ubolewa z powodu zdarzenia, ale nie może go
zwolnić, ponieważ następnego dnia w kompleksie Senai ma się odbyć święto
przemysłu, obecna będzie cała dyrekcja, a ogród wymaga prac porządkowych.
– Byłem po nieprzespanej nocy, cały rozdygotany. A mimo to zająłem się
tym ogrodem i pracowałem w nim do dziewiątej wieczór. Dopiero następnego dnia
mogłem odebrać syna.
Dziesięć dni po tym epizodzie został wezwany do szefa, który właśnie
rozmawiał z żoną przez telefon, kiedy Araújo wszedł. Odłożywszy słuchawkę,
wstał i oznajmił, że pomówi z nim później, bo teraz musi odwieźć córkę do
dentysty. Araújo poczuł, jak krew uderza mu do głowy:
– Kiedy mój syn umarł, nie mógł mi dać wolnego, a sam zrywał się z pracy,
żeby zabrać córkę do dentysty. W obecności sekretarki i masy innych osób skląłem
go tak, że wstyd mi to powtórzyć.
Szef oświadczył, że nie chowa urazy i nigdy by nie zwolnił tak dobrego
pracownika, cenionego przez wszystkich w zakładzie.
W następnym tygodniu Araújo sam złożył wypowiedzenie. Po tym, jak
obraził zwierzchnika, czuł, że nie jest w stanie dłużej tam pracować.
Jako bezrobotny stanął do egzaminu na pracownika więziennego. Był
w domu, kiedy otrzymał telegram, że w ciągu dwudziestu czterech godzin ma się
stawić w Zakładzie Karnym Carandiru.
– W tamtych czasach nie było żadnych szkoleń, jak postępować z więźniami.
Człowiek przychodził do nowej roboty i od razu dostawał pęk kluczy do cel.
To był początek kariery, która trwa już od trzydziestu trzech lat. W samym
Carandiru spędził dwadzieścia dwa, po czym nastąpiły przeniesienia kolejno do
więzienia kobiecego w Tatuapé, do zakładu Parada Neto i Adriano Marrey, oba
w Guarulhos.
Lata pracy w więzieniu nie oduczyły go pedanterii – nadal nosił
wypastowane na połysk buty, spodnie w kancik i koszule dokładnie wyprasowane
własnoręcznie w sobotę – ani nie wyleczyły z miłości do roślin, które pielęgnuje
troskliwie w domu i w ogródkach więzienia stanowego, gdzie obecnie pracuje.
Mimo skromnych początków dochrapał się stanowiska szefa Pawilonu Osiem
w Carandiru, powierzanego tylko najbardziej doświadczonym funkcjonariuszom,
bo w Ósemce odsiadywali wyroki recydywiści – jeśli nie miało się nad nimi
kontroli, nie można było utrzymać spokoju nigdzie indziej.
W 1989 roku, kiedy go poznałem, całymi dniami siedział na ławeczce przed
zakratowanym wejściem do pawilonu, obserwując nieprzerwany strumień
skazanych wchodzących pośpiesznie do środka i dalej, do cel, oraz wychodzących
na wewnętrzny dziedziniec i boisko do piłki nożnej, jakby byli robotnikami, którzy
się śpieszą, aby podbić na czas kartę w fabryce.
W samym środku ciągłej wrzawy i rozgardiaszu zachowywał znudzoną minę
bumelującego funkcjonariusza służby państwowej. Nagle, niczym pies myśliwski,
który strzyże uszami i rzuca się w pogoń, zrywał się z ławeczki, oddzielał któregoś
z więźniów od grupy i obszukiwał. I było pewne, że właśnie nakrył kogoś na
gorącym uczynku.
Jako szef pawilonu osobiście rozwiązywał najtrudniejsze sytuacje. Wchodził
na piętra, aby przerywać bójki, rewidować cele i studzić gorące nastroje
w chwilach podwyższonego napięcia.
– Jak również po to, aby zastosować środki dyscyplinarne, jeśli była taka
potrzeba.
Nie komentuje tego ani nie wyjaśnia, na czym dokładnie polegały te środki.
Kiedy ktoś o to pyta, zmienia temat.
Aby dowiedzieć się w porę o planowanej ucieczce lub egzekucji jakiegoś
nieszczęśnika, korzystał z usług ściśle tajnej grupy informatorów, o których
bezpieczeństwo dbał z ojcowską troską. Szanowany za dotrzymywanie słowa, miał
klarowne zasady co do tego, kiedy należy nagrodzić, kiedy ukarać, a kiedy
wybaczyć.
Pewnego roku w grudniu otrzymał donos, że grupa więźniów planująca
masową ucieczkę przed Bożym Narodzeniem kopie tunel pod boiskiem
futbolowym Ósemki w stronę muru. Przekazał tę informację szefowi Dyscypliny
i poprosił o pozwolenie na samodzielne poszukiwania podkopu.
Poczekał do zmierzchu, kiedy więźniowie zostali pozamykani w celach,
wziął kilof i zaczął kopać w miejscu, które wydało mu się najbardziej
prawdopodobne. Po zrobieniu dziury niemal metrowej głębokości wziął się do
kopania drugiej, tuż obok.
Z okien cel, które wychodziły na boisko, bandycka brać pokrzykiwała,
śmiejąc się:
– Proszę pana, tam nie, bardziej w lewo. Bardziej w prawo. Niech pan kopie
głębiej! Tak nic pan nie znajdzie. O, cieplej, cieplej… E, znowu zimno…
W końcu, zirytowany, zrobił trzy kroki do przodu, wbił ze złością kilof
w ziemię, spojrzał do góry, w stronę najwyższych pięter i zawołał:
– Może tam, misie kochane, co? Może tam waszym zdaniem biegnie tunel?
W oknie nie pozostał ani jeden złodziej.
W serii ukazały się ostatnio: Andrzej Muszyński Cyklon Swietłana Aleksijewicz Czasy secondhand. Koniec czerwonego człowieka (wyd. 2) Filip Springer Miedzianka. Historia znikania (wyd. 3 rozszerzone) Aleksandra Łojek Belfast. 99 ścian pokoju Paweł Smoleński Izrael już nie frunie (wyd. 4) Peter Pomerantsev Jądro dziwności. Nowa Rosja Swietłana Aleksijewicz Cynkowi chłopcy (wyd. 2) Katarzyna Surmiak-Domańska Ku Klux Klan. Tu mieszka miłość Jean Hatzfeld Englebert z rwandyjskich wzgórz Marcin Kącki Białystok. Biała siła, czarna pamięć Bartek Sabela Wszystkie ziarna piasku Anna Bikont My z Jedwabnego (wyd. 3) Martin Schibbye, Johan Persson 438 dni. Nafta z Ogadenu i wojna przeciw dziennikarzom Swietłana Aleksijewicz Wojna nie ma w sobie nic z kobiety (wyd. 2) Dariusz Rosiak Ziarno i krew. Podróż śladami bliskowschodnich chrześcijan Piotr Lipiński Bicia nie trzeba było ich uczyć. Proces Humera i oficerów śledczych Urzędu Bezpieczeństwa (wyd. 2 popr. i rozszerz.) Paweł Smoleński Zielone migdały, czyli po co światu Kurdowie Wolfgang Bauer Przez morze. Z Syryjczykami do Europy
Cezary Łazarewicz Żeby nie było śladów. Sprawa Grzegorza Przemyka Elizabeth Pisani Indonezja itd. Studium nieprawdopodobnego narodu Beata Szady Ulica mnie woła. Życiorysy z Limy Rana Dasgupta Delhi. Stolica ze złota i snu Ed Vulliamy Wojna umarła, niech żyje wojna. Bośniackie rozrachunki (wyd. 2) Andrzej Brzeziecki, Małgorzata Nocuń Armenia. Karawany śmierci Katarzyna Kwiatkowska-Moskalewicz Zabić smoka. Ukraińskie rewolucje Anna Sulińska Wniebowzięte. O stewardesach w PRL-u Anjan Sundaram Złe wieści. Ostatni niezależni dziennikarze w Rwandzie Ilona Wiśniewska Hen. Na północy Norwegii Mur. 12 kawałków o Berlinie pod red. Agnieszki Wójcińskiej (wyd. 2 zmienione) Iza Klementowska Szkielet białego słonia Lidia Pańków Bloki w słońcu. Mała historia Ursynowa Północnego Piotr Nesterowicz Każdy został człowiekiem Dariusz Rosiak Żar. Oddech Afryki (wyd. 2 zmienione) Anna Mateja Serce pasowało. Opowieść o polskiej transplantologii Linda Polman Karawana kryzysu. Za kulisami przemysłu pomocy humanitarnej (wyd. 2) Scott Carney Czerwony rynek. Na tropie handlarzy organów, złodziei kości, producentów krwi i porywaczy dzieci (wyd. 2)
Misha Glenny Nemezis. O człowieku z faweli i bitwie o Rio Adam Hochschild Lustro o północy. Śladami Wielkiego Treku Kate Brown Plutopia. Atomowe miasta i nieznane katastrofy nuklearne W serii ukażą się m.in.: Piotr Lipiński Cyrankiewicz. Wieczny premier Aneta Prymaka-Oniszk Bieżeństwo 1915. Zapomniani uchodźcy
Drauzio Varella Klawisze przełożył Michał Lipszyc
Wszelkie powielanie lub wykorzystanie niniejszego pliku elektronicznego inne niż autoryzowane pobranie w zakresie własnego użytku stanowi naruszenie praw autorskich i podlega odpowiedzialności cywilnej oraz karnej. Tytuł oryginału portugalskiego Carcereiros Projekt okładki Agnieszka Pasierska / Pracownia Papierówka Projekt typograficzny Robert Oleś / d2d.pl Fotografia na okładce © by Andia / Getty Images Copyright © Drauzio Varella, 2012 Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2016 Copyright © for the Polish translation by Michał Lipszyc, 2016 Redakcja Magdalena Petryńska Korekta Katarzyna Rycko i Magdalena Kędzierska-Zaporowska / d2d.pl Redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl Skład Agnieszka Frysztak / d2d.pl Skład wersji elektronicznej d2d.pl ISBN 978-83-8049-363-6
Spis treści Seria Strona tytułowa Strona redakcyjna Tragiczny dzień Klawisze José Araújo Kwestia zasad Dawni klawisze Donosiciele Bitwa o koniak Hulk Dobrze Odżywiony Zé Montanha Irani Moreira Negocjacje Wyostrzony nóż Podziemny świat
Sługa Jezusa Luiz Wolfmann, Luizão Solidarność Kobiety Shirley, fałszerz i Silva Cachaça Cień Piekło Joyce’a Tortury Zaraźliwa przemoc W sali rewizji Waldemar Gonçalves Guilherme Rodrigues Urodzony negocjator Fałszywe pieniądze Scena Chiquinha Tunel Implozja Fabryki złodziei Krwawa ucieczka
Amauri Bonilha Święto Przypisy Kolofon
Tragiczny dzień Araújo ma chód, akcent i mądrość starego Murzyna ze świątyni candomblé[1]. Przyjaźnimy się od ponad dwudziestu lat, ale wciąż nie mam pewności, czy jego prostoduszny wygląd jest naturalny, czy po prostu z zawodową rzetelnością nieustannie go pielęgnuje jako kamuflaż, aby ukryć, że podczas rozmowy prowadzi wnikliwą obserwację otoczenia. Drugiego października 1992 roku o siódmej rano obejrzał rośliny na korytarzu, podlał dwie paprocie w doniczkach i wyszedł z domu jak co dzień. Na stacji Tatuapé złapał metro, przesiadł się na stacji Sé i ruszył dalej w stronę Santany. Za dziesięć ósma był gotów zająć stanowisko zastępcy szefa Pawilonu Osiem w zakładzie karnym znanym powszechnie jako Carandiru. Kiedy Araújo przechodził przez portiernię, jego kolega, niski, krępy i nieogolony, rzucił ostrzegawczo: – W Dziewiątce jest jakiś problemik. Zachowaj czujność. Ponieważ w Pawilonie Osiem wszystko było w normie, przed południem Araújo w towarzystwie trzech kolegów przeszedł przez bramę dzielącą dwa pawilony, aby pomóc towarzyszom z Dziewiątki w rozwiązaniu wspomnianego problemiku. Panowała tam atmosfera tak ciężka, że przemknęło mu przez głowę: „Albo się grubo mylę, albo w tym pudle coś pęknie”. Rzeczywiście, pękło. Wczesnym popołudniem więźniowie opanowali pawilon, splądrowali pomieszczenia administracji i wznieśli barykady za wewnętrzną bramą. Funkcjonariuszom z dziennej zmiany udało się szczęśliwie uciec, co nie zawsze podczas tego rodzaju zajść jest możliwe. Gotowa była sceneria dla największej zbiorowej tragedii w historii brazylijskiego więziennictwa: masakry w Pawilonie Dziewięć. W Ósemce Araújo zwołał dwunastu nieuzbrojonych funkcjonariuszy, którzy mieli za zadanie pilnować 1756 skazanych recydywistów, o tej porze dnia rozproszonych na wewnętrznym dziedzińcu i na boisku do gry w piłkę nożną między budynkiem pawilonu i murami. Jako że Ósemka, położona w tylnej części więzienia, sąsiadowała z Dziewiątką, oddzielona od niej jedynie murem i żelazną furtką, grupa strażników uznała, że rozsądniej będzie ściągnąć do budynku wszystkich mężczyzn przebywających na boisku, aby mieć ich pod ścisłą kontrolą, bo jeśli grupy recydywistów się połączą, bunt rozpęta się w całym ośrodku karnym, jak to się już kiedyś zdarzyło. Nie było to jednak proste przedsięwzięcie: – Bo w takich sytuacjach skazani zaczynają się bardzo bać o swoje życie. A my, funkcjonariusze, podobnie.
Nie zdradzając oznak pośpiechu, zaczęli podchodzić kolejno do osób stojących w małych grupach na boisku i tłumaczyć im, że nic ich nie obchodzą cudze problemy, ale dla skazanych rozsądniej będzie przenieść się na wewnętrzny dziedziniec pawilonu, bo oddział szturmowy PM[2] już jest na terenie więzienia i, jak to się działo podczas większości interwencji, mógłby ich także zaatakować, ścigając nieprzyjaciół, z którymi funkcjonariusze oddziałów szturmowych tylekroć mieli konflikty na ulicach miasta. Lepiej więc nie dawać im pretekstu. Z wielkim trudem udało się około drugiej po południu zgromadzić wszystkich na wewnętrznym dziedzińcu. Kiedy w Dziewiątce zaczęły płonąć materace i meble, Araújo zwołał najbardziej doświadczonych strażników do salki kierownictwa pawilonu: – Grupę stanowili oprócz mnie Osmar, Osvaldo, Silvão i Jeremias. Nie miało sensu ściąganie pozostałych, bo byli jeszcze w tej robocie zieloni. Stwierdziwszy, że sytuacja jest groźna, postanowiliśmy przekonać skazanych, aby wrócili na swoje piętra, bo chcieliśmy zamknąć kratę odcinającą wejście na parter. Osmar był szefem Ósemki, a podczas urlopu, który miał zakończyć dopiero w najbliższy poniedziałek, zastępował go Araújo. Tamten piątek był ostatnim wolnym dniem Osmara, postanowił jednak zajrzeć do pawilonu, aby zobaczyć, co się zdarzyło podczas jego nieobecności: – Taki miałem system: tuż przed końcem urlopu robiłem rundkę po więzieniu, aby pierwszego dnia w pracy być na bieżąco. Przez trzy lub cztery tygodnie dużo wody potrafi upłynąć pod mostem. Posługując się argumentem, że sytuacja w sąsiednim pawilonie się pogarsza i jeśli więźniowie pozostaną na dziedzińcu, będą łatwym celem dla strzelającej z muru policji wojskowej, strażnicy zdołali ich przekonać do wejścia na piętra Ósemki. Skazani, znalazłszy się na swoich piętrach, podjęli środki ostrożności typowe dla sytuacji kryzysowych: powyciągali z kryjówek noże. W takich wypadkach zawsze zaczynają się zbroić, nie tyle po to, by walczyć z policją, która wkracza do zakładu z psami i bronią maszynową – byłaby to walka dość nierówna – ile po to, by stawić czoło ewentualnym atakom wrogich im współwięźniów, którzy mogliby chcieć skorzystać z zamieszania. Pięciu funkcjonariuszy ponownie zebrało się w salce. Osmar wpadł na pewien pomysł: – Araújo, zrobimy tak: ty, ja, Osvaldo i Silvão rozchodzimy się po piętrach. Jeremias pilnuje bramy do Dziewiątki, a reszta zostaje tutaj, bo słabo zna bandyterkę. Spróbujemy wszystkich pozamykać, to jedyne wyjście. Jeśli policja tu wejdzie, zginie mnóstwo ludzi, łącznie z nami. Podczas akcji nie będą pytać, kto jest kim. Plan był taki, aby wszystkich zamknąć w celach i nie prowokować policji
wojskowej. Jak uzasadnić inwazję na pawilon, w którym panuje całkowity spokój? Strategia ta miała sens, ale jak do niej przekonać każdego z blisko dwu tysięcy wystraszonych więźniów, zdenerwowanych i już formujących grupki na galeriach? Nie wiadomo, kto wysunął rozsądniejszą propozycję: pozamykać więźniów, ale pęk kluczy zostawić przywódcom funkcyjnych, którzy zajmowali cele położone tuż obok wejścia na piętra, aby mogli uwolnić resztę, gdyby uznali to za konieczne. Co godzina któryś ze strażników miał przechodzić przez galerie i informować wszystkich o przebiegu wypadków. Araújo udał się na piąte piętro, najbardziej problematyczne w całym więzieniu. Kiedy stanął przed okratowanym wejściem, zobaczył gromadę wzburzonych mężczyzn, zakapturzonych i z nożami w dłoniach: – Tam było ponad sto noży, a jeden błyszczał jaśniej od drugiego. Pomyślałem sobie: o Boże, wspomóż mnie w tych opałach. A potem wszedłem do środka i powiedziałem: „Pogadajmy jak ludzie, pomyślmy trochę razem. Lepiej wszystkich pozamykać, wtedy pluton szturmowy nie będzie miał powodu wchodzić”. Więźniom ten pomysł się nie spodobał, a jeden z nich krzyknął: – Ziomki, nie wchodźmy w to. Zamkną nas, a potem porzucą pawilon na pastwę plutonu. Gliny wybiją nas tu jak kurczaki w kurniku. Panowało takie zdenerwowanie, że wszyscy mówili równocześnie. Araújo, otoczony nożami, z których część była już niebezpiecznie blisko niego, zapewniał, że mogą mu zaufać, że już założył z kolegami kłódkę na bramie prowadzącej do Pawilonu Dziewięć, że umieścili tam na stałe strażnika i są zdecydowani nie dopuścić do inwazji PM. Nie było przywódców, z którymi dałoby się negocjować; panowała ogłuszająca wrzawa. Wyglądało na to, że przedstawione argumenty nie odwiodą mężczyzn od zamiaru pozostania na galeriach, aby w razie potrzeby stawić opór policjantom. „Jeżeli mamy umrzeć, to przynajmniej niech to będzie w walce”, krzyczeli najbardziej rozjątrzeni. Niektórzy, z oczami wytrzeszczonymi od kokainy, grozili strażnikowi śmiercią, jeśli będzie się upierał przy zamykaniu ich w celach. W końcu zaczęli mu przytykać noże do piersi. Otoczony gromadą rozjuszonych, zamaskowanych, uzbrojonych więźniów Araújo uznał, że wszystko może się zdarzyć; wystarczy, że któryś z bardziej porywczych zada mu cios. Po raz pierwszy w swojej karierze pomyślał, że może skończyć w kałuży krwi na korytarzu. Niespodziewanie na krzesło wszedł Cidão, więzień o długim i bogatym bandyckim stażu, niezwykle szanowany przez współtowarzyszy. W pawilonie naprawiał instalacje elektryczne: – Zróbmy, jak on radzi, jest szansa, że się uda. Siedzę tu od wielu lat
i jeszcze nigdy nie widziałem, żeby ten człowiek złamał słowo. Najbardziej agresywny przedstawiciel grupy oponentów zagroził: – Jeżeli pan nas pozamyka, a potem opuści pawilon, żaden klawisz z dziennej zmiany od dzisiaj nie będzie miał życia na ulicy. Kiedy ostatni zatwardzialcy weszli do swoich cel, Araújo zaczął zamykać drzwi, posługując się pękiem kluczy. Wykonał już zadanie w połowie, gdy przyszedł mu z pomocą Silvão. On, Osmar i Osvaldo zdołali już pozamykać cele na niższych piętrach. Jeremias pilnował bramy z kłódką. Ledwo skończyli, w sąsiednim pawilonie rozległy się pierwsze strzały. Zapadała noc. Zaskoczony Osmar powiedział: – Najeżdżać Dziewiątkę po ciemku!? Stary, ci goście chyba zdurnieli. Strażnicy dotrzymali słowa: co godzina jeden z nich wchodził na górę i informował celę po celi, że mimo odgłosów strzelaniny w Ósemce wszystko jest pod kontrolą, ale niech nikt nie ośmiela się podglądać przez okno, bo ryzykuje postrzał w głowę. Podzielili się wachtami i zawsze jeden czuwał przy bramie dzielącej Ósemkę od Dziewiątki, co okazało się bardzo przydatne, bo funkcjonariusze PM wielokrotnie rezygnowali z inwazji wobec niepodważalnego zapewnienia, że nie ma powodu, by pacyfikować pawilon, w którym panuje spokój. Około ósmej wieczór strzały zaczęły cichnąć. Dwie godziny później spadł ulewny deszcz. Kiedy minęła północ, Osmar i Araújo postanowili wyjść poza teren zakładu: – Wszędzie kłębili się PM wchodzący i wychodzący z rannymi, po drodze do kostnicy leżały dziesiątki zwłok. Powiedziałem do Osmara: „Wyobrażasz sobie, co by było, gdyby najechali Ósemkę?”. Byli na czczo, ale nie odczuwali głodu ani senności. – Poszliśmy do baru China i wypiliśmy po dwie wódki, aby rozjaśnić umysł. Z rozjaśnionym umysłem ponownie zajęli swoje stanowiska i trwali na nich do rana. To był dzień wyborów. Poszli zagłosować, po czym wrócili, aby pomóc kolegom na pobojowisku, w miejscu tragedii. Araújo zobaczył coś, co miał zapamiętać do końca życia: – Widziałem, jak gumowymi szczotkami zmiatano krew z korytarzy.
Klawisze Od dziecka fascynowałem się więzieniami. Zaraziłem się tą pasją dzięki audycjom radiowym i czarno-białym filmom, które miałem okazję oglądać w niedzielne przedpołudnia w kinach Brás, dawnej robotniczej dzielnicy São Paulo. Filmy o więzieniu wywoływały u mnie tak silne emocje, że pamiętam je do dziś. W wieku dziesięciu lat widziałem Brutalną siłę, nakręcony w starym więzieniu film, w którym Burt Lancaster dowodził planem ucieczki, udaremnionej wskutek denuncjacji jednego z towarzyszy. Czterdzieści lat później obejrzałem film ponownie, tym razem na odtwarzaczu wideo: pamiętałem wszystkie sceny tak dokładnie, że byłem w stanie cytować kolejne kwestie bohaterów, zanim padły. Brás było szare, z ciągnącymi się wzdłuż ulic blokami, nędznymi zaułkami pełnymi dzieci, fabrycznymi kominami, syrenami i wyposażonymi w wałówkę robotnikami w drodze do pracy. Włosi, Hiszpanie i Portugalczycy, uciekinierzy z trawionej wojnami i głodem Europy, tworzyli ludzki pejzaż osób przesiadujących w letnie wieczory na stołkach przed domami, rozprawiających o życiu w wioskach, w których przyszli na świat, i o wydarzeniach drugiej wojny światowej. W tej przedtelewizyjnej epoce każdy, komu udało się zdobyć radio, uprzejmie dzielił się nim z sąsiadami. Rankiem w komunalnych budynkach właściciel odbiornika ustawiał go w oknie, aby wszystkie kobiety mogły słuchać melodyjnych głosów cyklicznych słuchowisk Radia São Paulo, piorąc przy tym we wspólnej pralni na podwórzu, odkurzając, zamiatając i pastując podłogi w swoich mieszkaniach. W środowe wieczory mój wujek Constantino w towarzystwie znajomych siadywał w kuchni, aby słuchać programu Zbrodnia nie popłaca Radia Record, gdzie przedstawiano w dramatycznym świetle perypetie najzuchwalszych przestępców miasta. W krótkich spodenkach słuchałem z przyśpieszonym oddechem o przygodach Siedmiu Palców, Amleta Meneghettiego, Dioguinha, Rybiej Szczęki, Masakry, Pereiry Limy, Jorginha i Obietniczki, nieodmiennie wsadzanych za kratki przez gorliwą miejską policję gwoli nauki, że przestępcze życie nie popłaca. Liberalne zasady wychowawcze wujka, który pozwalał mi na to swoiste uczestnictwo w dorosłym świecie, sprawiały, że nazajutrz stawałem się centrum uwagi okolicznej dzieciarni. Relacjonowałem zasłyszane historie z najdrobniejszymi szczegółami, śledząc reakcje publiki na opisy spektakularnych ucieczek po dachach w wykonaniu zwinnego jak kot Włocha Meneghettiego, wprawy Siedmiu Palców, który napadał na cudze domy o świcie, nie budząc mieszkańców, oraz perwersyjności przypisywanej Masakrze, który pytał ofiarę, czy
woli strzał, czy uszczypnięcie, po czym tym, którzy wybrali drugą propozycję, rozrywał pępek kombinerkami. Kiedy byłem nastolatkiem, pod koniec lat pięćdziesiątych, pojawił się w półświatku łotrzykowski typ bandyty, mieszanka złodzieja, dekadenta, przemytnika, handlarza marihuaną i amfetaminą, alfonsa i amatora domów gry. Byli to tacy przestępcy jak Hiroito, król Boca do Lixo, Nelsinho z Czterdziestkipiątki, Marynarz, Brandãozinho i Quinzinho, słynny gawędziarz – wszyscy prowadzili zakazaną działalność w rejonie ulic Vitória, Santa Ifigênia, Gusmões, Andradas i Protestantes. W 1989 roku podczas kręcenia filmu dokumentalnego na temat AIDS trafiłem do zakładu karnego w São Paulo, starego Carandiru. Kiedy znalazłem się na terenie więzienia, ogarnęła mnie tak przemożna, dziecięca ekscytacja, że wróciłem tam dwa tygodnie później, aby porozmawiać z dyrektorem. Ustaliliśmy wtedy, że jako woluntariusz podejmę się u nich pracy, polegającej na świadczeniu pomocy medycznej i na działalności edukacyjnej. Praca ta pozwoliła mi poznać od podszewki życie największego więzienia Ameryki Łacińskiej, a zebrane tam doświadczenia opisałem w książce Ostatni krąg. Najniebezpieczniejsze więzienie Brazylii, przeniesionej potem na ekran przez Héctora Babenco. Pracowałem w zakładzie jako lekarz ochotnik przez trzynaście lat, aż do wysadzenia Carandiru w powietrze u schyłku 2002 roku. Z początku moje relacje z pracownikami służby więziennej były bardzo trudne; nie dlatego że mnie źle traktowali, przeciwnie, byli uprzejmi i pomocni, ale nie darzyli mnie zaufaniem. Kiedy się do nich zbliżałem, zmieniali temat rozmowy, rzucali sobie tajemnicze spojrzenia i niezrozumiałe uwagi albo się rozchodzili. W najlepszym wypadku zachowywali się tak, jakby mieli do czynienia z dziwadłem. Wielokrotnie pytano mnie, czy należę do jakiejś organizacji pozarządowej albo zajmującej się obroną praw człowieka, czy uczestniczę w akcji duszpasterstwa więziennego lub zamierzam kandydować na posła. Ich nieufność była uzasadniona. Obcy stwarzają problemy w więzieniach – zamkniętych społecznych enklawach, rządzących się według niepisanego kodeksu praw, tak złożonego, że przewiduje wszelkie możliwe zdarzenia bez potrzeby sporządzania jakiegokolwiek dokumentu. Nowicjusz jest przede wszystkim naiwniakiem w tym mikrokosmosie, w którym uważna interpretacja faktów wymaga czujnego spojrzenia twardych mężczyzn. Z biegiem lat zawarłem w tym środowisku przyjaźnie, a niektóre z nich stały się z czasem całkiem bliskie. Dwa powody przyczyniły się do tego, że zaakceptowali mnie i uznali za osobę ze środowiska, bądź „z systemu”, jak określają pracowników służby więziennej. Pierwszy powód to działalność medyczna. Strażnicy zarabiają mało i są zdani na usługi państwowych przychodni i szpitali. Straciłem już rachubę, ile na
ich prośbę przeprowadziłem badań, ilu porad udzieliłem w sprawie zdrowia ich krewnych i ile razy starałem się dla nich załatwić hospitalizację i leczenie, często bezskutecznie. Drugi powód dotyczy nieco mniej szlachetnej działalności. Charakter pracy strażników więziennych sprawia, że ich kondycja nie bardzo odbiega od kondycji samych więźniów. Jedyna różnica polega na tym, że pod wieczór swobodnie opuszczają teren zakładu, kiedy to wizyta w knajpie oferuje trudną do odparcia ulgę po goryczach dnia pracy. Na początku lat dziewięćdziesiątych, o skwarnym amazońskim zmierzchu zakończywszy doglądanie chorych, zaprosiłem Waldemara Gonçalvesa, funkcjonariusza kierującego w ośrodku Wydziałem Sportu, na zimne piwo do Alcatraz, baru przy alei Cruzeiro do Sul, naprzeciwko zakładu. Było to pierwsze z cyklu spotkań po pracy, w których z czasem brało udział coraz więcej uczestników. W 2002 roku, w dniach poprzedzających wyburzenie zakładu, przeczuwałem, że te wesołe spotkania dobiegają końca. Biuro do spraw Więziennictwa, w tamtym czasie prowadzone przez doktora Nagashiego Furukawę, uważało Carandiru za wrzód rzucający złe światło na ogólny obraz ośrodków karnych w stanie São Paulo i na politykę penitencjarną władz stanowych. W efekcie za priorytet uznano budowę ośrodków tymczasowego odosobnienia oraz pomniejszych więzień, rozsianych we wszystkich częściach miasta i stanu. Funkcjonariusze, którzy przez tyle lat pilnowali ponad siedmiu tysięcy więźniów w najgorszych warunkach pracy, jakie można sobie wyobrazić, stali się nagle personae non gratae; traktowanymi niemal tak samo jak skorumpowane męty i oprawcy, których należy wyplenić z systemu penitencjarnego. Byłem ogarnięty tymi przeczuciami podczas jednego z ostatnich naszych spotkań przed wypadkami drugiego października, więc zawarliśmy umowę, że cokolwiek się stanie, będziemy nadal spotykać się przy barowym stoliku co dwa lub co trzy tygodnie. Była to mądra decyzja, bo Biuro do spraw Więziennictwa wobec prawnej niemożności zwolnienia tych ludzi z pracy postanowiło przenieść ich do innych więzień stanowych. Funkcjonariusze z wieloletnim doświadczeniem, zdolni utrzymać spokój w pawilonach z ponad tysiącem recydywistów, zduszać bunty bez użycia broni i radzić sobie z najbardziej agresywnymi przestępcami wyłącznie perswazją, zostali napiętnowani i odcięci od kontaktów ze skazanymi, przeniesieni na podrzędne stanowiska podległe niedoświadczonym kolegom z ośrodków tymczasowego odosobnienia lub do jałowej papierkowej roboty za biurkiem. W 2002 roku, kiedy zakład wyburzono, Guilherme Rodrigues zaproponował mi, bym rozpoczął posługę medyczną w więzieniu stanowym, budynku zaprojektowanym przez architekta Ramosa de Azevedo w latach dwudziestych,
dziś na liście historycznych zabytków dziedzictwa narodowego. Wybrałem ten ośrodek, ponieważ był tam łatwy dojazd metrem, przebywały w nim ponad trzy tysiące więźniów i kierowany był przez doktora Maurícia Guarnieriego, z którym pracowałem w Carandiru. Położony na tyłach kompleksu Carandiru, przy alei Ataliby Leonela, Stanowy Zakład Penitencjarny był niegdyś dumą miasta. W latach dwudziestych, trzydziestych i czterdziestych dwudziestego wieku absolutnie wszyscy znamienici goście zabierani byli na zwiedzanie pomieszczeń więzienia, uważanego wówczas za międzynarodowy wzór tego rodzaju instytucji nie tylko ze względu na rozwiązania architektoniczne, ale i na filozofię „reedukacji” skazanych opartą na dwumianie „cisza i praca”. Budynek ma trzy czteropiętrowe pawilony, na każdym piętrze centralna galeria dzieli cele na dwa skrzydła, parzyste i nieparzyste, zwieńczone na końcu warsztatem. Na tyłach mieszczą się też obszerna sala kinowa, boisko do piłki nożnej i teren uprawy roślin. Kiedy tam trafiłem, wyczuwało się atmosferę jawnego upadku: ściany przeżarte wilgocią, wybebeszona i niemiłosiernie połatana sieć przewodów elektrycznych, zardzewiałe kraty, stare kino w ruinie, po grządkach ani śladu, boiska futbolowe wyłączone z użycia z obawy przed inwazjami z powietrza. Cele, zaprojektowane jako pojedyncze, mieściły po dwie osoby, co i tak stwarzało sytuację nieporównywalnie lepszą od tej, jaka panowała w zbiorowych celach Carandiru i ośrodków tymczasowego odosobnienia. Strażnicy więzienni o długim stażu ubolewali nad tym rozpadem. Jak powiedział w 2000 roku Guilherme Rodrigues, były dyrektor ośrodka: „W przeszłości to było cacuszko, wszystko czyściutkie, elegancko zorganizowane. Aż przyjemnie się tu pracowało. Rano przychodziliśmy do pracy w szyku wojskowym, każdy funkcjonariusz trzymał rękę na ramieniu tego, który szedł przed nim, niczym jakaś armia”. Trzy lata później rozpoczęto likwidację ośrodka. Liczba aresztowanych na terenie stanu kobiet rosła w takim tempie, że władze postanowiły urządzić tam więzienie kobiece. Kiedy zaczęły się transfery mężczyzn, zdecydowałem się odejść. Już oglądałem ten film w Carandiru: opustoszałe galerie, rezonujące głosy, przybici więźniowie, pozbawieni motywacji strażnicy wypełniający swoją rutynę w rytmie wlokących się dni, grobowe noce. Trudno sobie wyobrazić bardziej ponure otoczenie. Po zakończeniu pracy w więzieniu stanowym zacząłem przyjmować chorych w ośrodku tymczasowego odosobnienia w Vila Independência, przy drodze do São Caetano, dokąd przeniesiono funkcjonariusza Waldemara Gonçalvesa, moją prawą rękę podczas pracy z więźniami jeszcze w Carandiru. Czasy były inne, zmieniły się też obyczaje. W dniu, kiedy się pojawiłem, chciałem się dostać do trzeciego rzędu cel, położonego na tyłach budynku, aby
poznać sytuację i porozmawiać z zakwaterowanymi w nich więźniami. Wybrałem tylny korytarz, bo w każdym więzieniu w rejonach najbardziej odległych od administracji panują zawsze najgorsze warunki zdrowotne i przebywają tam najgroźniejsi przestępcy. Mniej więcej tak jak w szkolnych klasach – największe łobuzy starają się siadać jak najdalej od nauczyciela. Funkcjonariusz urzędujący na galerii, z której można było się dostać do tych cel, przeprosił mnie, informując, że wpuści mnie tylko w towarzystwie szefa Wydziału Dyscypliny. Nic nie pomogły wyjaśnienia, że nawykłem do przebywania wśród więźniów, że pracuję w więzieniach od ponad piętnastu lat, że jestem już znany w gangsterskim światku i nic mi się nie stanie. Rozkaz to rozkaz. Kiedy dyrektor się pojawił i otwarto obie bramki tworzące klatkę, która prowadzi na korytarz, drobny więzień z kaleką nogą wrzasnął tuż przy kracie: „Policja w więzieniu!”, a jego okrzyk kilkakrotnie powtórzyły głosy z głębi korytarza. W tej części budynku cele ciągnęły się w dwóch rzędach przedzielonych maleńkim boiskiem do halowej piłki nożnej, którego linie boczne sięgały krat. We wszystkich tych celach, zaprojektowanych jako ośmioosobowe, stłoczono piętnastu, dwudziestu, a czasem więcej więźniów, wskutek czego nowo przybyli zmuszeni byli przez długie tygodnie spać na ziemi – „na plaży”, jak to się określa w lokalnym żargonie. Tysiąc razy lepiej było odsiadywać wyrok w starym Carandiru – z boiskami futbolowymi i otwartymi przestrzeniami, gdzie pozwalano przechadzać się przez cały dzień – niż spędzać życie bezczynnie w ciżbie ludzi wciśniętych między betonowe ściany ośrodków zbudowanych po to, aby zastąpić Carandiru. Podobnie jak w innych więzieniach zdominowanych przez frakcję, która przejęła władzę nad zakładami karnymi stanu São Paulo na początku lat dziewięćdziesiątych, w Vila Independência strażnicy wchodzili na korytarze tylko o zmierzchu, aby pozamykać cele, oraz o ósmej rano, aby je pootwierać. Przez resztę czasu cały teren od klatki przy wejściu aż po korytarze i wnętrza cel pozostawał pod rządami przywódców poszczególnych skrzydeł, tak zwanych pilotów, oraz ich pomocników. Napotkanie tam funkcjonariusza rozmawiającego na środku galerii z więźniem, jak to się zdarzało w Carandiru i w więzieniu stanowym, było nie do pomyślenia; to już po prostu należało do przeszłości. Po to, aby porozmawiać z jakimś strażnikiem czy choćby pójść do lekarza, więzień potrzebował wyraźnej zgody pilota, bez której wszelkie tego rodzaju kontakty uznano by za podejrzane, podlegające przykładnej karze zgodnej z kodeksem przestępczego świata. Wychodząc, spotkałem funkcjonariusza, który przez długie lata pracował w Carandiru. Kiedy spytałem go, co robi tutaj, odparł: – Zamykam i otwieram wejściową bramę.
– Człowiek z takim doświadczeniem w roli nowicjusza? – Takie czasy, doktorze. Zajmowałem się więźniami w tym ośrodku niecały rok. Zrezygnowałem, ponieważ sprzeciwiano się udziałowi Waldemara w mojej pracy, uzasadniając to faktem, że nie należy do służby zdrowia. Przez cały ten okres pozostaliśmy wierni obietnicy złożonej sobie przed masakrą: regularnie co dwa, trzy tygodnie zbieraliśmy się przy piwie, aby posłuchać więziennych historii i trochę się pośmiać. Ze względu na rodzinne i zawodowe obowiązki liczba uczestników tych spotkań wahała się od pięciu do piętnastu; razem stanowiliśmy samozwańczą Radę Wódkownictwa, swoisty odpowiednik Rady Więziennictwa powołanej przez władze systemu. Po raz pierwszy od szesnastu lat spędziłem osiem miesięcy z dala od więzień. Moje dni w tym okresie wydawały się niepełne i to nieprzyjemne wrażenie łagodziły jedynie zebrania naszej grupy w barach i restauracjach na peryferiach miasta. Zacząłem myśleć, że nigdy nie wrócę, że nie ma już miejsca na taką pracę, jaką zwykłem wykonywać. Być może powinienem się po prostu przystosować do nowej sytuacji – więzienia, tak jak ludzie, też z czasem się zmieniają. Nie byłem nieszczęśliwy ani nie miałem poczucia klęski. Obowiązki onkologa prowadzącego ruchomą klinikę, wyprawy nad Rio Negro w ramach projektu badawczego, artykuły, które pisuję do gazet i czasopism, oraz medyczne programy edukacyjne dla telewizji i tak zajmowały cały mój czas. Problem polegał na tym, że brak kontaktów z ludźmi marginesu czynił moje życie uboższym. Byłem bardzo mocno zaangażowany w ten mikrokosmos, porzucenie go oznaczało zgodę na spędzenie reszty życia na obcowaniu wyłącznie z ludźmi z mojej grupy społecznej, wyznającymi wartości podobne do moich; bez możliwości skonfrontowania się z tym, co skrajnie odmienne, z przeciwieństwem życia, które wiodę, z najbardziej haniebnym obliczem nierówności społecznej, bez opowieści, których nie zdołałaby zrodzić najbujniejsza wyobraźnia pisarska, bez poznawania wzgardzonych peryferii społeczeństwa, które udaje, że one nie istnieją, bez tych niechcianych ludzi tworzących armię przegranych, którzy pewnego dnia zdecydowali się popełnić przestępstwo, aby spełnić swoje marzenia, i skończyli w którymś z brazylijskich więzień. Niespodziewany kryzys odmienił bieg wydarzeń. W 2006 roku nastąpiła seria buntów, w wyniku których uległo zniszczeniu kilka więzień w São Paulo. Ledwie przeniesiono buntowników w bezpieczniejsze miejsca, natychmiast wybuchały zamieszki w innych punktach zapalnych, co stwarzało logistyczne trudności w pomieszczeniu stale rosnącej liczby osób w i tak już przepełnionych zakładach karnych oraz powodowało finansowe straty dla państwa. Stało się oczywiste, że chodzi o zaplanowaną strategię realizowaną przez przywódczą grupę
przestępczą, która chce rzucić wyzwanie władzy i zastraszyć społeczeństwo. W końcu w maju 2006 roku zbrojne grupy podpaliły kilka autobusów oraz zamordowały wielu policjantów i strażników więziennych, siejąc panikę w całym mieście. Akcja zaplanowana w celach więzień o najwyższym poziomie bezpieczeństwa osiągnęła swój cel: pod wieczór przerażona ludność miasta rzuciła wszystko i popędziła do domów, a São Paulo sparaliżował jeden z największych korków w historii. Kiedy w tamten poniedziałek zapadał zmrok, wędrowałem ulicami miasta, nie napotykając żywej duszy. Reakcja była natychmiastowa: policja rozpoczęła polowanie na inicjatorów zajść. Efekt – wiele ofiar śmiertelnych. W zniszczonym więzieniu w mieście Araraquara, zamiast zwyczajowo przenieść wichrzycieli, bramy zaspawano, a mężczyzn zgromadzono na niewielkiej otwartej przestrzeni, która przetrwała pożary rozszalałej rebelii. Nie starczało miejsca, aby wszyscy więźniowie mogli się położyć równocześnie, spali więc na raty, jedzenie spuszczano im na platformie za pomocą bloczka zamontowanego na murze, a załatwiali się do plastikowych torebek. Spędzili trzy miesiące pod gołym niebem, zimą, czekając, aż zakład zostanie odbudowany. Jednym ze środków zaradczych podjętych przez władze było postawienie na czele Biura do spraw Więziennictwa doktora Ferreiry Pinto, zdeterminowanego działacza sądownictwa wojskowego, organizatora akcji pacyfikacyjnej w Araraquarze, który szybko zastosował środki konieczne do odzyskania kontroli nad więzieniami. Między innymi mianował swoim pomocnikiem doktora Lourivala Gomesa, człowieka od wielu lat pracującego w systemie penitencjarnym, niezwykle szanowanego przez kolegów i mojego znajomego z czasów Carandiru. W ramach podjętej wówczas reorganizacji więziennictwa obsadzono na strategicznych stanowiskach najbardziej doświadczone osoby, ściągnięte w tym celu z najróżniejszych zakątków stanu. Wielu z tych funkcjonariuszy pracowało w dawnym zakładzie, a niektórzy z nich byli pilnymi uczestnikami naszych barowych zebrań. Nie trzeba mnie było długo namawiać do powrotu. Poprosiłem tylko, aby wybrano ośrodek z najnędzniejszą opieką medyczną, położony niezbyt daleko i aby towarzyszył mi Waldemar, mój wieloletni wspólnik. Kilka dni później wezwano mnie i poinformowano, że główne więzienie kobiece, obecnie mieszczące się w budynku zaprojektowanym przez Ramosa de Azevedo, gdzie pracowałem po masakrze w Carandiru, zarządzane jest przez organizację pozarządową, która właśnie się wycofuje i zabiera ze sobą personel medyczny. Z początku byłem zaskoczony. Kiedy zapytano mnie, czy jest jakiś problem, nie ważąc słów, odparłem: – Rzecz w tym, że nie mam doświadczenia z kobietami.
Takie stwierdzenie było w tym środowisku fatalną nieostrożnością. Obecnie już od sześciu lat zajmuję się chorymi więźniarkami, a nadal zdarza się, że jakiś żartowniś pyta, czy już się odzwyczaiłem od mężczyzn. W roku 2012 minęły dwadzieścia trzy lata mojej ochotniczej posługi medycznej w więzieniach. W sumie otrzymałem coś znacznie cenniejszego niż czas, który poświęciłem tej pracy. Doświadczenie zdobyte podczas obcowania ze skazanymi kobietami i mężczyznami, z historiami ich życia, z brazylijskimi realiami społecznymi oraz ze sposobem życia i myślenia służby więziennej radykalnie zmieniło mój sposób postrzegania kraju, w którym żyję, i rozumienia zawiłych meandrów ludzkiej kondycji. W Ostatnim kręgu opisałem życie w więzieniu widziane oczyma lekarza zajmującego się zdrowiem mężczyzn zmuszonych odsiadywać wyrok w zatłoczonych klatkach, jakby brali udział w jakimś makabrycznym eksperymencie. Teraz, trzynaście lat później, spróbuję zrobić to samo, ale z perspektywy ludzi, którzy spędzają życie na pilnowaniu więźniów. Zamieszczone poniżej opowieści o bohaterstwie, aktach wspaniałomyślności lub tchórzostwa, korupcji, praktykach tortur, rezygnacji z prywaty na rzecz innych, niegodziwościach albo o wielkim poświęceniu w służbie publicznej są wynikiem moich obserwacji lub zostały mi opowiedziane przez samych strażników. Z przyczyn etycznych i z konieczności ochrony tożsamości tych, którzy nadal są funkcjonariuszami publicznymi, opisane zdarzenia nie zawsze zostały przypisane postaciom, które je zrelacjonowały.
José Araújo Araújo urodził się i mieszka do dziś w Tatuapé, elitarnej dzielnicy, jak to zwykł określać. Jego ojciec, przekonany, że z siedmiorga dzieci właśnie Araújo jest najrozsądniejszy, niedługo przed śmiercią wezwał go do siebie i poprosił, aby nigdy nie pozwolił na sprzedaż ich jedynego dobra rodzinnego: domu, w którym mieszkali, nabytego w epoce, kiedy Tatuapé uważane było za przedmieście. Syn wypełnił wolę ojca. Każdy z braci mógł wybudować własny domek na rodzinnej działce. Jego położony jest w górnej części, dokąd prowadzi zielony korytarz pełen paproci, niekropieni, barwnych bromelii, begonii i innych roślin pielęgnowanych troskliwymi dłońmi. Korytarz kończy się u stóp wysokich schodków wiodących na wąską werandę, z miejscem do grillowania w głębi i wejściem do części prywatnej po lewej. Maleńka kuchnia łączy się z ciasnym pokojem z przeszklonym kredensem i dwuosobową sofą naprzeciw telewizora; pomieszczenie to stanowi zarazem korytarz wiodący do sypialni, gdzie stoją łóżko, komoda i małżeńska szafa. W czerwcu każdego roku Araújo zbiera w tym przygnębiającym miejscu ponad pięćdziesiąt osób, krewnych i znajomych funkcjonariuszy, aby uczcić noc Świętego Piotra. Pewnego razu zdarzyło się, że nie zdołałem wziąć udziału w uroczystości. Gdy w poniedziałek spotkałem go na głównym dziedzińcu więzienia, znanym jako Divinéia, przeprosiłem za nieobecność i spytałem, czy jest zadowolony z wieczornego zgromadzenia. Odparł twierdząco i dorzucił: – Jeżeli się wie, jak je prowadzić, życie to cudowna impreza. Kiedy indziej chciałem się dowiedzieć, co jest przyczyną zamieszania przed salą rewizji osobistych, którą funkcjonariusze musieli przejść, idąc na miejsce pracy. Z ponurą miną wyjaśnił, że zatrudnionego od niedawna w ośrodku chłopaka nakryto ze stoma gramami kokainy. Gagatek miał najwyżej dwadzieścia pięć lat. Blady jak wosk stał wśród kolegów, którzy obrzucali go wyzwiskami. Aż mi się go żal zrobiło: – Cholera, chłopak trafia tu jako funkcjonariusz publiczny, a kończy za kratkami jako handlarz. Araújo, jakby myśląc na głos, dorzucił: – Problem w tym, że ci młodzi chcieliby mieć wszystko naraz. Jeszcze się nie nauczył, że szczęście wymaga cierpliwości. W wieku lat dwunastu kupił na raty używaną cykliniarkę i zaczął samodzielnie pracować. Ponad trzydzieści lat temu, już jako mąż i ojciec pięciorga dzieci, zrobił kurs ogrodnictwa i architektury krajobrazu, aby poprawić poziom życia rodziny. Z dyplomem w ręku znalazł pracę w kompleksie przemysłowym
Senai przy alei Paulista. Rok 1978, w którym skończył trzydzieści pięć lat, był najnieszczęśliwszy w jego życiu: dwóch najmłodszych synów niemal w tym samym czasie zmarło na zapalenie płuc. Jeden miał sześć lat, drugi trzy. Niecały miesiąc później najstarszy syn, który właśnie ukończył lat dwanaście, bawił się na podwórku piłką do koszykówki i nagle upadł nieprzytomny na ziemię. Matka popędziła z nim do szpitala. O świcie chłopiec zmarł. Neurolog orzekł, że prawdopodobnie nastąpił wylew krwi do mózgu, ale tę diagnozę mogła potwierdzić jedynie autopsja. Niepocieszony ojciec poprosił o przeprowadzenie badania; po tragedii z dwójką młodszych dzieci chciał zrozumieć, jak była możliwa śmierć tak zdrowego chłopca. Jako odpowiedzialny pracownik o świcie ruszył do Senai uprzedzić, że tego dnia nie może zostać w pracy, bo musi odebrać zwłoki syna z Instytutu Medycyny Sądowej. Jego szef odparł na to, że ubolewa z powodu zdarzenia, ale nie może go zwolnić, ponieważ następnego dnia w kompleksie Senai ma się odbyć święto przemysłu, obecna będzie cała dyrekcja, a ogród wymaga prac porządkowych. – Byłem po nieprzespanej nocy, cały rozdygotany. A mimo to zająłem się tym ogrodem i pracowałem w nim do dziewiątej wieczór. Dopiero następnego dnia mogłem odebrać syna. Dziesięć dni po tym epizodzie został wezwany do szefa, który właśnie rozmawiał z żoną przez telefon, kiedy Araújo wszedł. Odłożywszy słuchawkę, wstał i oznajmił, że pomówi z nim później, bo teraz musi odwieźć córkę do dentysty. Araújo poczuł, jak krew uderza mu do głowy: – Kiedy mój syn umarł, nie mógł mi dać wolnego, a sam zrywał się z pracy, żeby zabrać córkę do dentysty. W obecności sekretarki i masy innych osób skląłem go tak, że wstyd mi to powtórzyć. Szef oświadczył, że nie chowa urazy i nigdy by nie zwolnił tak dobrego pracownika, cenionego przez wszystkich w zakładzie. W następnym tygodniu Araújo sam złożył wypowiedzenie. Po tym, jak obraził zwierzchnika, czuł, że nie jest w stanie dłużej tam pracować. Jako bezrobotny stanął do egzaminu na pracownika więziennego. Był w domu, kiedy otrzymał telegram, że w ciągu dwudziestu czterech godzin ma się stawić w Zakładzie Karnym Carandiru. – W tamtych czasach nie było żadnych szkoleń, jak postępować z więźniami. Człowiek przychodził do nowej roboty i od razu dostawał pęk kluczy do cel. To był początek kariery, która trwa już od trzydziestu trzech lat. W samym Carandiru spędził dwadzieścia dwa, po czym nastąpiły przeniesienia kolejno do więzienia kobiecego w Tatuapé, do zakładu Parada Neto i Adriano Marrey, oba w Guarulhos. Lata pracy w więzieniu nie oduczyły go pedanterii – nadal nosił
wypastowane na połysk buty, spodnie w kancik i koszule dokładnie wyprasowane własnoręcznie w sobotę – ani nie wyleczyły z miłości do roślin, które pielęgnuje troskliwie w domu i w ogródkach więzienia stanowego, gdzie obecnie pracuje. Mimo skromnych początków dochrapał się stanowiska szefa Pawilonu Osiem w Carandiru, powierzanego tylko najbardziej doświadczonym funkcjonariuszom, bo w Ósemce odsiadywali wyroki recydywiści – jeśli nie miało się nad nimi kontroli, nie można było utrzymać spokoju nigdzie indziej. W 1989 roku, kiedy go poznałem, całymi dniami siedział na ławeczce przed zakratowanym wejściem do pawilonu, obserwując nieprzerwany strumień skazanych wchodzących pośpiesznie do środka i dalej, do cel, oraz wychodzących na wewnętrzny dziedziniec i boisko do piłki nożnej, jakby byli robotnikami, którzy się śpieszą, aby podbić na czas kartę w fabryce. W samym środku ciągłej wrzawy i rozgardiaszu zachowywał znudzoną minę bumelującego funkcjonariusza służby państwowej. Nagle, niczym pies myśliwski, który strzyże uszami i rzuca się w pogoń, zrywał się z ławeczki, oddzielał któregoś z więźniów od grupy i obszukiwał. I było pewne, że właśnie nakrył kogoś na gorącym uczynku. Jako szef pawilonu osobiście rozwiązywał najtrudniejsze sytuacje. Wchodził na piętra, aby przerywać bójki, rewidować cele i studzić gorące nastroje w chwilach podwyższonego napięcia. – Jak również po to, aby zastosować środki dyscyplinarne, jeśli była taka potrzeba. Nie komentuje tego ani nie wyjaśnia, na czym dokładnie polegały te środki. Kiedy ktoś o to pyta, zmienia temat. Aby dowiedzieć się w porę o planowanej ucieczce lub egzekucji jakiegoś nieszczęśnika, korzystał z usług ściśle tajnej grupy informatorów, o których bezpieczeństwo dbał z ojcowską troską. Szanowany za dotrzymywanie słowa, miał klarowne zasady co do tego, kiedy należy nagrodzić, kiedy ukarać, a kiedy wybaczyć. Pewnego roku w grudniu otrzymał donos, że grupa więźniów planująca masową ucieczkę przed Bożym Narodzeniem kopie tunel pod boiskiem futbolowym Ósemki w stronę muru. Przekazał tę informację szefowi Dyscypliny i poprosił o pozwolenie na samodzielne poszukiwania podkopu. Poczekał do zmierzchu, kiedy więźniowie zostali pozamykani w celach, wziął kilof i zaczął kopać w miejscu, które wydało mu się najbardziej prawdopodobne. Po zrobieniu dziury niemal metrowej głębokości wziął się do kopania drugiej, tuż obok. Z okien cel, które wychodziły na boisko, bandycka brać pokrzykiwała, śmiejąc się: – Proszę pana, tam nie, bardziej w lewo. Bardziej w prawo. Niech pan kopie
głębiej! Tak nic pan nie znajdzie. O, cieplej, cieplej… E, znowu zimno… W końcu, zirytowany, zrobił trzy kroki do przodu, wbił ze złością kilof w ziemię, spojrzał do góry, w stronę najwyższych pięter i zawołał: – Może tam, misie kochane, co? Może tam waszym zdaniem biegnie tunel? W oknie nie pozostał ani jeden złodziej.