Dla tych, którzy umarli. Może tylko trochę.
Może trochę za bardzo.
I dla tych, którzy nie wierzą.
Przede wszystkim w siebie.
„Życie jest tylko przechodnim półcieniem,
Nędznym aktorem, który swą rolę
Przez parę godzin wygrawszy na scenie
W nicość przepada – powieścią idioty,
Głośną, wrzaskliwą, a nic nie znaczącą”.
– William Shakespeare, Makbet
Rozdział pierwszy
Garstka popiołów
„Noises, I play within my head.
Touch my own skin and hope that I’m still breathing”
– Ellie Goulding, Lights
Ludzi może zmienić wszystko. Najpotworniejszą bronią, prowadzącą do
ich wewnętrznej zagłady są jednak rozczarowania. Był ciepły wieczór.
Słońce zmierzało ku zachodowi, a znudzona dziewczyna bazgroliła po
okładce zeszytu, udając zajętą. Nie, nie lubiła z nim rozmawiać przynajmniej
od pewnego czasu, także każdy pretekst prowadzący do ciszy był dobry.
Przez uchyloną szybę napływały rozkoszne zapachy skoszonej trawy i
popołudniowego deszczu. Wtedy widziała, że wszystko żyje. Rzadko
zdawała sobie z tego sprawę. Życie było w niepozornych uśmiechach
mijanych ludzi, jak również w śpiewie ptaków czy szumie roztańczonych
liści. W samochodzie wyczuwało się jedynie śmierć. Śmierć spojrzeń, śmierć
uczuć, śmierć jakichkolwiek słów. Teraz niezwykle ironiczny wydaje się
fakt, że owa śmierć naprawdę zawładnęła czyjąś egzystencją…
Sophie urwała, odrzucając zeszyt na białą poduszkę. Co za bezsens,
pomyślała. Teraz był początek września, a ona siedziała na zaścielonym,
szpitalnym łóżku i czekała na przyjazd siostry, która nareszcie miała zabrać
ją do domu. Obudziła się tydzień temu po półtoramiesięcznej śpiączce. Kiedy
lekarze stwierdzili, że wszystko jest w porządku, Sophie zażądała wypisania
ze szpitala. Czuła, że już do końca życia będzie miała fobię na jego punkcie.
Dziewczyna westchnęła i podeszła do okna. Było późne popołudnie, a jej
siostra miała przyjechać już jakieś czas temu, jednak wciąż jej nie było.
Sophie ze znużeniem wpatrywała się w parę staruszków siedzących na ławce
w niewielkim szpitalnym ogrodzie. Ciekawe czy są małżeństwem?
zastanawiała się. Wyglądają tak, jakby znali się od wieków…
Jej wzrok błądził po każdym elemencie pistacjowego pokoju, byleby nie
skupiać się na czarnym zeszycie z perłowymi kartkami. Pisała od dziecka,
uwielbiała to robić, ale teraz stało się to niemal wyzwaniem, nie zwykłą
pasją. Nie potrafiła przypomnieć sobie momentu wypadku. Nie wiedziała, co
się wtedy stało. Ale pamiętała każdy wcześniejszy szczegół, jak na przykład
to, że chwilę przed uderzeniem w radiu leciał kawałek Don’t you worry child.
A później słyszała tylko swój krzyk, który dobiegał jakby z oddali. Oczy ojca
były rozszerzone ze strachu. To ostatni obraz, jaki zapamiętała. Jego ostatni
obraz.
To takie dziwne. Potrafiła się z nim dogadywać, chociaż w pewnym sensie
nie mogła znieść jego obecności. Teraz już go nie było, a ona nie czuła nic.
Kiedy tuż po przebudzeniu matka poinformowała ją o tragedii, jaka miała
miejsce lipcowego wieczoru, dziewczyna spojrzała w sufit i nie odezwała się
ani słowem. Czuła się może lekko pusta w środku, jednak nie smutna… Nie
umiała zdefiniować swojego stanu, ale wiedziała, że nie jest do końca
normalny. Ja nie jestem normalna, stwierdziła.
– Przepraszam, zatrzymali mnie w kancelarii – wyjaśniła pośpiesznie
Christine, wysoka, ładna blondynka o dużych jasnobrązowych oczach. Tuż
za nią wszedł Richard, jej narzeczony, którego Sophie szczerze nie znosiła, a
tolerowała go głównie przez wzgląd na matkę. Richard, pomyślała z
niesmakiem, nie Rick, nie Ricki, tylko zawsze Richard. Był taki
przewidywalny. – Jesteś spakowana? – zapytała, wpatrując się w domkniętą
torbę.
– Nie, przez dwie godziny stałam i z utęsknieniem wypatrywałam cię
przez okno – powiedziała zirytowana Sophie.
– Przynajmniej sarkastyczna jesteś jak dawniej – skwitował Richard,
opierając się o framugę drzwi. Synek bogatego tatusia z zawsze nienagannym
wyglądem. Pracował w dużej firmie rachunkowej, rzecz jasna należącej do
jego ojca.
– Wszystko dla ciebie – Sophie uśmiechnęła się słodko, a następnie
wsunęła czarny zeszyt do torby i sięgnęła po walizkę, kierując się do wyjścia.
– Richardzie, pomóż jej z tym. Jest jeszcze osłabiona – powiedziała
rzeczowym tonem Christine, tak jakby Sophie przy niej nie było. – Nie
rozumiem, dlaczego chciała się już wypisać, jest taka nieodpowiedzialna…
– Na dodatek jeszcze nie głucha. Nie jesteśmy na rozprawie sądowej, więc
daruj sobie ten idiotyczny ton i chodź już – mruknęła dziewczyna, zmierzając
do windy.
Sophie pożegnała pielęgniarki i kilku pacjentów ciepłym uśmiechem, a
następnie z założonymi rękoma ruszyła z Christine i Richardem do głównego
holu. Kiedy wychodziła ze szpitala, niemal naparło na nią ciepłe powietrze,
charakterystyczne dla początkowej fazy jesieni. Z wielką ulgą zaczęła je
wdychać, rozkoszując się wolnością.
Kiedy Richard pakował rzeczy do bagażnika, usadowiła się wygodnie na
tyle srebrnego Mercedesa ML 320. Jej siostra z kolei zajęła miejsce obok
kierowcy.
– Pasy – zakomenderowała, a Sophie przewróciła tylko oczami,
zirytowana jej nagłym przewrażliwieniem na punkcie bezpiecznej jazdy.
Kwadrans drogi dzielący ich od ulicy, na której mieszkała Sophie,
pokonali w milczeniu. W radiu rozbrzmiewały kojące utwory Bacha,
ponieważ Richard był fanem muzyki klasycznej. Cały jesteś klasyczny –
uznała coraz bardziej rozdrażniona – ale przynajmniej masz elegancki gust.
W końcu zajechali pod biały dom z dużym gankiem na całej szerokości
budynku. Zielony trawnik otaczał równo przystrzyżony żywopłot, a na tyłach
posiadłości znajdowało się podwórko z szeroką, ogrodową huśtawką i
zestawem do grillowania.
Sophie, odrzucając pomoc Christine, ruszyła do środka, taszcząc ze sobą
bagaż. Wnętrze wydało się takie znajome i obce jednocześnie. Te same
beżowe ściany i mahoniowe komody, na których stały wazony z bukietami
kwiatów. Salon z kanapami w kolorze kawy z mlekiem, przestronna kuchnia
i przestrzeń kuchenna połączona z jadalnią. A gdzieś na samym końcu krył
się gabinet ojca z obszerną biblioteką, w której Sophie tak często przebywała,
kiedy jego nie było w domu.
Dziewczyna już zamierzała udać się na piętro, jednak zatrzymał ją głos
matki, która wychodząc zza kuchennej lady, zawołała z przejęciem:
– Och, jesteście już, tak się martwiłam, że nie zdążycie – powiedziała,
podchodząc do Christine i mocno ją ściskając, a następnie to samo czyniąc z
Richardem. No jasne, pomyślała Sophie, zawsze to samo.
– Mam nadzieję, że nie sprawiła wam kłopotów? Sami wiecie, jaka jest
uparta… – zaczęła wysoka Madeline Leftwich, kobieta o jasnych włosach,
sięgających do ramion, i oczach trochę ciemniejszych niż te starszej córki.
Sophie zawsze jej wzrok przyprawiał o dreszcz niepokoju – nigdy nie
wiedziała, czego ma się spodziewać.
– Trochę marudziła, ale ostatecznie poddała się mojemu urokowi i dała za
wygraną – zażartował Richard, podczas gdy ciemnowłosa dziewczyna
zacisnęła dłonie w pięści i ruszyła po drewnianych schodach na górę. Ani
jeden stopień nawet nie zaskrzypiał pod jej ciężarem, bowiem wszystko w
domu Leftwichów zawsze musiało być idealne. Niestety nie dopasowałam się
do wystroju, stwierdziła ze złością.
Sophie z wielką ulgą otworzyła białe drzwi na samym końcu korytarza,
prowadzące do przestronnej sypialni w słonecznym kolorze. Z
westchnieniem położyła walizkę na dużym łóżku wyściełanym poduszkami,
naprzeciw którego znajdował się regał wypełniony zniszczonymi od dotyku
książkami i płytami ulubionych zespołów. Jedna ze ścian oklejona była
zdjęciami i dyplomami, natomiast w rogu znajdowały się drzwi z wysokim
lustrem, prowadzące do garderoby.
Przy węższym oknie stało białe biurko, na którym panował istny chaos.
Dziewczyna z trudem odnalazła laptopa i, siadając na parapecie, zalogowała
się na poczcie. Czekając na rezultaty wydanego polecenia, wyjrzała na
główną ulicę. Nic się na niej nie działo, jak zwykle. Koniec końców o tej
porze wszyscy wciąż przebywali w pracy lub szkole... Szkoła, pomyślała z
przerażeniem. Trzy dni temu rozpoczął się nowy rok szkolny.
Dziewczyna odłożyła komputer i zaczęła grzebać w dokumentach
zaśmiecających blat stołu. W końcu odnalazła listę przedmiotów i
podręczników oraz nowy plan lekcji. Rezygnując z przeglądu korespondencji
wyjęła torbę w karmelowym kolorze i przełożyła ją przez głowę, wrzucając
do niej telefon, portfel oraz listę potrzebnych rzeczy. Przed wyjściem
skierowała się jeszcze do lustra i przyjrzała sobie uważnie. Ciemnobrązowe,
długie włosy ściągnięte były w wysoki kucyk, który poruszał się wraz z
każdym ruchem głowy. Pod szarymi oczami widniały ciemne cienie, które
świadczyły o wyczerpaniu dziewczyny. Sophie ubrana była całkowicie na
czarno, co mogłoby stwarzać dość ponury efekt, jednak pasował jej ten kolor.
Dodawał wyglądowi tajemniczości, ale i zadziwiającej lekkości.
Przemykając po schodach słyszała chichoty i krzątaninę dobiegającą z
kuchni. Pewnie nawet nie zorientują się, że mnie nie ma, uznała wychodząc z
domu. Wkładając ręce do przednich kieszeni dżinsów, szła przed siebie, nie
zwracając uwagi na otoczenie. Kiedy w końcu zaczął dochodzić do niej gwar
miasta, klaksony samochodów i szmery rozmów przechodniów, wiedziała, że
znalazła się w centrum życia.
Przechodząc przez aleję, weszła do niewielkiej księgarni, której
właścicielką była pani Sullivan, staruszka mieszkająca niedaleko jej szkoły.
Miejsce to świeciło praktycznie pustkami w odróżnieniu od pozostałych,
mijanych wcześniej, sklepów. Jednakże Sophie lubiła ten spokój, którym
emanowało pomieszczenie. Zapach książek i niemal namacalnego
zamiłowania, z którym prowadzono to przedsięwzięcie od wielu pokoleń.
– Sophie, moje dziecko, co za urocza niespodzianka – zawołała staruszka,
wyłaniając się zza obszernych regałów.
– Dzień dobry – przywitała się uprzejmie dziewczyna, podając kobiecie
odpowiedni wykaz lektur bez zbędnych wyjaśnień.
– Oczywiście, oczywiście – szepnęła jakby do siebie kobieta, a następnie
dodała: – Zaraz wszystko skompletuję – uśmiechnęła się i ponownie ruszyła
między półki.
Po dziesięciu minutach staruszka wróciła z górą podręczników,
trzymanych w kruchych, pomarszczonych dłoniach. Sophie podeszła do niej,
by choć trochę odciążyć jej słabe ciało.
– Dziękuję, kochanie – pani Sullivan weszła za ladę i ruszyła do kasy. –
Jak się czujesz? Słyszałam, że byłaś w śpiączce… – zaczęła niepewnie,
zmartwionym głosem.
– Czuję się świetnie – zapewniła zdawkowo Sophie.
– To bardzo dobrze, bardzo dobrze – powtórzyła zamyślona. – Szkoda, że
nie mogłaś pożegnać Stephena. To była piękna uroczystość. Pojawili się
wszyscy jego podwładni, była musztra, a później strzały dla uczczenia jego
pamięci. Dopiero w takich momentach widzimy, jak bliscy byliśmy
otoczeniu…
Sophie nic na to nie odpowiedziała, tylko spakowała zakupy i
zapłaciwszy, pożegnała się i wyszła z księgarni. Czuła się dziwnie. Ktoś
wspominał jej ojca, ktoś za nim tęsknił, ktoś wciąż go żegnał, a ona przeżyła
i czuła się z tym faktem fatalnie, bowiem jej strata nikomu nie zrobiłaby
różnicy, podczas gdy każdy wciąż dotkliwie odczuwał brak szanowanego
komisarza miejskiej policji.
Stromym zboczem ruszyła na kraniec miasta, gdzie znajdowało się tak
zwane miejsce wiecznego spoczynku. Kiedy odchodzisz na zawsze, świat nie
płacze za tobą, ponieważ obchodzi to tylko poszczególne jednostki. Jednak i
one z czasem zapomną, bo co zostanie, gdy mnie już nie będzie?
Po śmierci dziadka, mama, która tak często przez niego płakała,
powiedziała jej, że gdy nadchodzi ostateczny koniec, powinniśmy zapomnieć
o tym, co dana osoba zrobiła źle i odnaleźć powody, dla których naprawdę za
nią zatęsknimy. „Nie możemy wiecznie chować urazy, bo ostatecznie
przyjdzie taki czas, kiedy poczujemy zwykłą pustkę, a wtedy zachowam go w
pamięci, nie zwracając uwagi na smutną przeszłość” – powiedziała, po czym
zgasiła światło. Ale Sophie nie mogła wtedy zasnąć. Wiedziała, że nikt nie
jest doskonały, lecz nie potrafiła ostatecznie wybaczać, nie wtedy, kiedy ktoś
umyślnie niszczył ją samą, podczas gdy ona liczyła na niego bardziej niż na
kogokolwiek innego.
Ze smutkiem dotknęła kamiennej tablicy.
– Naprawdę nie liczyłam, że będziesz genialnym ojcem. Wierzyłam
jednak, że będziesz dobrym człowiekiem…
Dziewczyna położyła na grobie białą różę, którą kupiła w kwiaciarni, i po
chwili ponownie ruszyła ku czarnej cmentarnej bramie. W drodze powrotnej
kątem oka przyuważyła mężczyznę stającego teraz przy mogile, w której
spoczywało ciało Stephena Leftwicha. Ów człowiek przyglądał jej się przez
moment, a Sophie mogłaby przysiąc, że wyczytała z jego ust nieme słowa,
takie jak „nie” i „koniec”. Bardziej z zaskoczenia niż ze strachu wyszła przez
żelazną furtkę i wróciła do domu.
* * *
Stojąc naprzeciw wysokiego lustra, podziwiała swoją osobę, próbując jak
najlepiej ukryć oznaki zmęczenia. Włożyła granatową sukienkę i sweter w
podobnym odcieniu, a rzęsy pogrubiła tuszem. Następnie sięgnęła po tabletki
i połknęła dwie, ponieważ wciąż dokuczał jej silny ból głowy, być może od
uderzenia w przednią szybę.
– Dokąd się wybierasz? – zapytała władczym tonem Madeline, kiedy
Sophie schodziła po schodach, próbując upchnąć w torbie potrzebne
podręczniki.
– Idę do szkoły – odrzekła zdawkowo.
– Wracaj do pokoju, powinnaś odpoczywać.
– Kuszące, ale… nie.
Matka zlustrowała ją uważnym spojrzeniem, a następnie nawet się nie
kłócąc, wzruszyła ramionami i zniknęła w innej części domu. Dziewczyna
przyzwyczaiła się już do chłodnego i obojętnego traktowania, dlatego nie
zrobiło to na niej wrażenia. Wolnym krokiem ruszyła w kierunku swojego
liceum, które znajdowało się dwie ulice dalej. Już pod budynkiem napotkała
zdumione i zaciekawione spojrzenia, ale cierpliwie je ignorowała zarówno w
wejściu, na korytarzu, przy szkolnej szafce czy w klasie. Według jej nowego
planu pierwszą i ostatnią miała literaturę, dlatego skierowała się do ostatniej
klasy w lewym skrzydle budynku i zajęła swoje zeszłoroczne miejsce. Do
rozpoczęcia lekcji zostało jeszcze dziesięć minut, dlatego Sophie wyjęła
nieskończoną Opowieść o dwóch miastach i w skupieniu zaczęła ją
kontynuować.
– „A przecież pragnąłem gorąco i nadal pragnę, aby pani zrozumiała, że
mnie, garstkę popiołów, rozpromieniła ogniem...” – zaskoczona dziewczyna
uniosła wzrok, kiedy przy jej uchu zadźwięczał melodyjny, wręcz
uwodzicielski głos. Chłopak, którego ujrzała, z pewnością nie był jej znany.
Był wysoki, ciemnowłosy, o niespotykanych oczach – niby niebieskich, ale z
plamkami liliowego koloru; okalały je gęste, czarne rzęsy. Tajemniczy
nieznajomy wyszczerzył się w uśmiechu, a Sophie musiała przyznać, że był
naprawdę przystojny. – Dickens, ładnie – pochwalił, siadając w ławce obok.
– Muszę z przykrością stwierdzić, że zajęłaś moje miejsce, ale ponieważ nie
stronię od dobrych manier, nie będę ci tego wypominał, zdobywając ławkę
króla Arthura.
– Po pierwsze – ta niby twoja ławka jest moją od pierwszej klasy, a po
drugie – od kiedy Arthur Smith siedzi obok? – zapytała z udawanym
przerażeniem. Wspomniany chłopak był prześladowcą Sophie od
przedszkola, jednakże ona nie odwzajemniała jego uczuć.
– Chyba nie mógł mi się oprzeć – odparł z rozbawieniem.
Dziewczyna tylko przewróciła oczami w geście irytacji i wróciła do
lektury. Ponownie nie było dane jej skończyć, ponieważ ni z tego ni z owego
ktoś uwiesił się jej na szyi.
– O mój Boże! Witaj wśród żywych – zaczęła piszczeć jej przyjaciółka
Beth. Sophie wciąż nie potrafiła rozgryźć, dlaczego są sobie bliskie, skoro
tak wiele je różni. Czasami przeciwieństwa naprawdę się przyciągają.
– Oddychaj albo pozwól zrobić to mnie...
– I jesteś całkiem miła – odparła zachwycona. – Witaj, Christopher. –
nagle ton Elizabeth zmienił się diametralnie, przechodząc w słodki, wręcz
kokieteryjny. Sophie uzmysłowiła sobie, że nowy klasowy kolega stał się
kolejnym obiektem westchnień jej przyjaciółki.
Niejaki Christopher skinął lekko głową, z uśmiechem nieschodzącym z
idealnie wykrojonych ust. Wydawało się jednak, że całą uwagę poświęca
Sophie, co ją peszyło.
– Jeśli nie przestaniesz się tak gapić, zaraz zdzielę cię książką, przysięgam
– warknęła, nie odrywając wzroku od pożółkłych kartek papieru. – Nie
jestem jakimś muzealnym eksponatem, to się tyczy również ciebie, Beth… –
dodała jeszcze.
– Szkoda tak genialnej powieści – zaznaczył Chris. – Poza tym to Cecilia
wywołuje o wiele większe zainteresowanie dzisiejszego poranka.
– Tak, pewnie dlatego, że każdy zastanawia się, czy przypadkiem nie
zapomniała włożyć spodni – prychnęła zniesmaczona Elizabeth, po czym
ponownie zwróciła uwagę na przyjaciółkę. – Jak się czujesz?
– Nie rób tego.
– Czego? – zdziwiła się.
– Nie pytaj o moje samopoczucie, stan zdrowia ani o mojego kota czy
złotą rybkę… Nie znoszę litości.
– Ależ Sophie…
– Nie, Beth, nie pytaj.
– W porządku – poddała się, przesuwając okulary przeciwsłoneczne na
kasztanowe włosy, by przyjrzeć się przyjaciółce uważniej. – Zaraz, ty nie ma
kota ani złotej rybki – zauważyła po chwili. – Nawet twoje kwiaty umarły.
Kącik ust Sophie zadrżał. Beth była inteligentna, ale zazwyczaj z
opóźnieniem dochodziły do niej niektóre fakty.
W końcu rozległ się dzwonek, po którym do klasy wkroczył młody
mężczyzna przed trzydziestką, ubrany w koszulę w kartę i ciemne dżinsy.
Jack Branwell, człowiek z wszechstronnymi zainteresowaniami, jak zwykle
wyluzowany usiadł na brzegu biurka i powitał wszystkich szerokim
uśmiechem. Sophie bardzo lubiła jego lekcje, ale wiązało się to niekoniecznie
tylko z sympatią do nauczyciela, ale i pasją do literatury.
Kiedy zajęcia dobiegały końca, dziewczyna udała się z Beth do łazienki,
gdzie ta od czasu do czasu paliła papierosy. Mówiła, że robi to jedynie w
stresujących chwilach.
– Podoba ci się Chris, tak? – upewniła się.
– Co? – zdziwiła się.
– Och, przecież słyszałam ten ton przygotowany jedynie „na specjalne
okazje” – zacytowała, nieco przedrzeźniając przyjaciółkę.
– Christopher jest niesamowity – zachichotała, dodając po chwili namysłu:
– Kiedy pierwszego dnia pojawił się w szkole, nie było dziewczyny, której
by się nie spodobał… Umie czarować, do tego jest nieznośnie inteligentny.
Ale raczej nie jest zainteresowany…
– Według mnie jest normalny – uznała, wzruszając ramionami.
– Normalny?! – pisnęła niemal z oburzeniem Beth. – Jak to normalny?
Ale Sophie już wychodziła z łazienki.
Na korytarzu zwróciła się twarzą do niej i odparła ze śmiechem:
– Piękny, inteligent, ale zwyczajny.
– Nie jestem aż taki zwyczajny… – wyszeptał ktoś za jej plecami, dlatego
Sophie odwróciła się gwałtownie, wpadając na chłopaka z jasnymi włosami,
o zielono-brązowych oczach.
– Cieszę się, że już wróciłaś – zapewnił, całując ją w czoło. – Ale mogłaś
zadzwonić, kiedy wyszłaś…
– Wolałam zrobić ci niespodziankę – skłamała, ponieważ tak naprawdę
nie miała ochoty na spotkania. – Dobrze cię widzieć, Owen.
– Nie wątpię – zaśmiał się, obejmując ją ramieniem. – Cześć, Beth.
– Cześć – odparła automatycznie Elizabeth. Owen Thompson był synem
szanowanego i cenionego wśród prawników George’a Thompsona,
przyjaciela jej matki. Ich rodzice stwierdzili, że to świetny pomysł zeswatać
swoje dzieci ze sobą. Sophie długo się przed tym wzbraniała, wręcz
nienawidząc chłopaka, dopóki ten nie przyszedł do niej podczas pewnego
przyjęcia, na którym byli również jej rodzice. Opowiedział jej, że też nie
zawsze jest akceptowany, że każdy ma według niego oczekiwania, którym
nie sprosta, którym nawet nie chce sprostać. I nagle wydał jej się znacznie
bliższy, aż doszło do pozornego zakochania albo raczej chęci uzyskania
spokoju. Sophie lubiła z nim przebywać, ale wiedziała, że nie ufa mu
wystarczająco mocno i z pewnością go nie kocha, nawet jeśli właśnie tego
oczekiwał.
– Sophie, musisz koniecznie kogoś poznać – zawołał nagle chłopak. – Nie
wiem, czy pamiętasz, ale tuż przed wakacjami opowiadałem ci, że mój
znajomy przenosi się do naszej szkoły…
Tego akurat nie pamiętała, ale mimo wszystko kiwnęła głową w
odpowiedzi. Owen pociągnął Sophie w kierunku drugiej klatki schodowej i
wyprowadził na tyły szkoły, gdzie wiele osób rozmawiało, siedząc na trawie i
wygrzewając się na słońcu.
Owen podprowadził ją do wysokiego ciemnowłosego chłopaka, który
właśnie rozmawiał z jakąś dziewczyną. Jej Sophie też nie kojarzyła, dlatego
stwierdziła, że to jakaś pierwszoklasistka.
– Hej, stary, to o niej ci opowiadałem… – zaczął blondyn, ściskając
Sophie za rękę.
Nowy kolega uśmiechnął się szeroko, ponownie mierząc dziewczynę
niepokojącym, wręcz palącym spojrzeniem.
– Cześć, Soph.
Rozdział drugi
Zatrzymaj mój upadek
„But, it starts with a picture, and it sits in your frame”
– Ellie Goulding, Every time you go
Soph?, powtórzyła w myślach dziewczyna. Tylko ojciec zdrabniał jej
imię, dla innych była zwykłą Sophie. Nie wiedziała, czy spodobałyby jej się
takie zwroty w przypadku pozostałych osób, ale w ustach Chrisa zabrzmiało
to… inaczej. Na tyle dziwnie, że dziewczyna oblała się rumieńcem, wiedziała
to, chociaż chłodną postawę opanowała na tyle dobrze, iż nie dała po sobie
niczego poznać.
– Jej! – krzyknęła w udawanym zachwycie. – „Garstka popiołów” jest
twoim najlepszym kumplem?
Owen zmarszczył brwi, nie wiedząc, o co jej chodzi, a Christopher
przyjrzał jej się jeszcze uważniej z delikatnym uśmiechem błądzącym na
ustach.
– Musisz mu wybaczyć, on nie czyta – poinformował ją.
– Przecież wiem, chodzę z nim – wzniosła oczy ku niebu.
– Nie rozumiem, o czym mówicie – wtrącił się Owen, zakładając ręce na
szerokiej piersi w geście protestu. – Jestem fanatykiem nauk ścisłych, a nie
humanistą.
– Nie przejmuj się, skarbie – stwierdziła przepraszającym tonem i
pocałowała go w policzek. – Twój kolega dostarcza mi tylko rozrywki.
– Powinienem się martwić?
– Myślę, że nie ma u mnie szans – uznała w nagłym przypływie
wesołości, patrząc Chrisowi prosto w oczy. Chłopak zachowywał pozorny
uśmiech i normalną, przyjazną postawę, ale nieoczekiwanie dostrzegła w
jego spojrzeniu złowrogi błysk, którego znaczenia nie potrafiła
zinterpretować.
Kiedy zabrzęczał dzwonek, informując uczniów o kolejnej lekcji,
przerwali swój niezrozumiały kontakt wzrokowy, dlatego Sophie natychmiast
zwróciła się do Owena:
– Co teraz masz?
– Język, zresztą wy też. Nasze klasy są połączone w grupy, zapomniałaś?
– Faktycznie. Ja mam – urwała, wyciągając plan lekcji i uważnie go
studiując – francuski, a za dwie godziny zaawansowany hiszpański. Mam
zaawansowany hiszpański? Od kiedy? – zdziwiła się.
– Myślałem, że chodzisz na te same przedmioty, co Beth… Ona ma
włoski – poinformował ją.
– Ja jestem z tobą w grupie – wyznał nagle Chris.
– A ja wciąż jestem osamotniony…
– Życie jest niesprawiedliwe, niestety. Chodź, „garstko popiołów”,
Madame Lefebvre nie lubi spóźnialskich…
– Madame Lefebvre nie może mi się oprzeć – zauważył.
– Zobaczymy na kulturze.
Podczas każdej lekcji była zdana na Christophera i w zasadzie jej to nie
przeszkadzało. Zauważyła, że każda dziewczyna, nawet jeśli miała chłopaka,
patrzyła na niego z utęsknieniem, co Sophie komentowała prychnięciem. Nie
rozumiała, dlaczego chłopak wzbudza takie zainteresowanie. Nie mogła
zaprzeczać – jego uroda była doprawdy zaskakująca, wręcz zniewalająca, ale
sam Chris wydawał jej się zbyt wyniosły i pewny siebie. Znał swoją wartość
i wiedział, jak inni na niego reagują, a na dodatek umiał to wykorzystywać.
Po ostatniej lekcji literatury, pan Branwell poprosił Sophie o chwilę
rozmowy, dlatego dziewczyna zaproponowała Beth, by sama wróciła do
domu, zapewniając, że zadzwoni do niej wieczorem.
– Czujesz się na siłach, by wrócić do szkoły? Cieszę się, że robisz to tak
wcześnie, zwłaszcza że na razie zajęliśmy się powtórkami, ale nie chciałbym,
żebyś zaniedbała zdrowie poprzez jeszcze większy tryb pracy – powiedział
rzeczowym tonem Jack, który siedział za biurkiem naprzeciwko niej.
– Proszę się tym nie martwić. To mój wybór. Osobiście uważam, że
wszystko ze mną w porządku, wbrew przewrażliwionym uwagom lekarzy.
– Mam nadzieję, że wiesz, co robisz, Sophie… – zauważył niepewnie.
– Czy to już wszystko?
– W zasadzie pozostała jeszcze jedna kwestia… – wyznał, odchylając się
na oparcie krzesła.
Sophie spojrzała na niego wyczekująco, nie wiedząc, o co może chodzić
tym razem.
– Kiedy się spotkamy?
– Słucham?! – zdziwiła się. – Panie profesorze, mam chłopaka…
– A ja dziewczynę – roześmiał się. – Chodzi mi o lekcje…
– Jakie lekcje?
– Fortepianu – tym razem to on był zaskoczony. – Nic nie wiesz? Twoja
mama zapisała cię na lekcje gry na fortepianie…
– Ale… dlaczego? Przestałam grać w wieku dwunastu lat. – wyznała.
– Masz zagrać na jej ślubie, myślałem, że wiesz…
– Ślubie? – wyszeptała, nic nie rozumiejąc. – Ja… chyba powinnam już
iść. Wrócimy do tego… później, dobrze?
Po czym nie czekając na odpowiedź wybiegła z klasy. Zdawało jej się, że
przespała co najmniej kilka lat, a nie niecałe dwa miesiące. Wszystko nagle
uległo zmianie, a ona nie potrafiła się odnaleźć w zaistniałych sytuacjach.
Kiedy wróciła do domu, matki nie było. Była rozchwytywaną prawniczką, w
której ślad poszła Christine. Sophie nie zamierzała zaszczycać matkę taką
samą aprobatą. Automatycznie ruszyła do gabinetu ojca, w którym teraz
urzędowała Madeline. Dziewczyna dotknęła hebanowego biurka, po czym
usiadła w wygodnym, skórzanym fotelu. Nie wiedziała, o co zamierza pytać,
ale z pewnością oczekiwała odpowiedzi. Wielu odpowiedzi, pomyślała ze
znużeniem.
* * *
Jest takie miejsce zbudowane z kamienia, które pozornie nazywamy
domem. Drewniane podłogi, ściany zdobione fragmentami wspomnień,
okienne parapety. Miejsce, gdzie nie powinniśmy czuć się samotni. I jest też
taki czas, odpowiedni, by odejść, bo to wnętrze nie należy już do nas, bo tak
naprawdę możemy sprawić, że obróci się w pył.
Madeline Leftwich weszła do nowego domowego gabinetu i z
roztargnieniem rzuciła białą teczkę na sofę przy ścianie, zupełnie nie
zauważając młodszej z córek. Sophie przyglądała jej się przez chwilę, jak
zwykle zastanawiając się, dlaczego odziedziczyła kolor włosów i oczu po
ojcu, a nie po niej. W zasadzie nie robiło jej to różnicy, ale lubiła obstawiać,
że to może właśnie dlatego Madeline czuła większe przywiązanie do
Christine, młodszej wersji siebie, nie tylko pod względem wyglądu, ale i
charakteru.
– Winszuję – powiedziała dobitnie dziewczyna.
– Och, Sophie, co ty tutaj robisz? – zdziwiła się kobieta.
– Kiedy zamierzałaś mi powiedzieć, że wychodzisz za mąż? –
zainteresowała się, zbywając jej pytanie machnięciem ręki.
– Już wiesz? W zasadzie planowałam z tym jeszcze poczekać, ale skoro
tak to nie ma sensu dłużej tego ukrywać…
– Szybko pocieszyłaś się po odejściu taty.
– Rozwód to była jego inicjatywa… Jego śmierć tylko wszystko
przyspieszyła, a ja… Nigdy nie przestałam go kochać, Sophie, ale to nie
oznacza, że do końca życia mam pozostawać w żałobie – wytłumaczyła cicho
i nadzwyczaj łagodnie.
– Wychodzisz za Josepha? – upewniła się.
– Tak – przyznała.
– Kiedy?
– Prawdopodobnie w czerwcu. Nie ustaliliśmy dokładniej daty.
– Ale ustaliliście, że będę wam przygrywać podczas tej zacnej ceremonii?
– prychnęła dziewczyna. – Christine zrobi to o wiele lepiej…
– To był jej pomysł – wyznała, ponownie stając się oschła. – Przecież
możesz zagrać jeden, góra dwa utwory, skoro i tak już jesteś rodzinnym
dziwadłem… Ach, inni określają cię mianem „artystki”, prawda? – zapytała
niewinnie Madeline.
Sophie spojrzała na nią przeciągle, po czym bez słowa wyszła z pokoju i
biorąc szkolną torbę, zostawioną u podnóża schodów, wyszła z domu,
trzaskając drzwiami. Nienawidziła matki, a jeszcze bardziej nienawidziła
siebie, głównie z powodu uczuć, jakie powodowała. Tak, to skomplikowane,
ale nie mogła znieść myśli, że czuje odrazę do osoby, którą powinna
szanować i kochać. Odkąd skończyła osiem lat, zastanawiała się, co takiego
robiła źle, że Madeline tak bardzo nie tolerowała jej osoby, widoku, pasji,
wszystkiego, co z nią związane. Jednak z czasem z jasnego aniołka, który
przyprawiał wszystkich o uśmiech na twarzy, zmieniła się w osobę, której
duszę spowijał mrok. I możliwe, że to właśnie dzięki niemu przestała
przepraszać za to, że żyje, a zapragnęła walczyć o marzenia. Żałowała
jedynie tego, że wciąż pozostawała osamotniona w tym projekcie.
Zezłoszczona dziewczyna udała się do małej kawiarni, położonej
niedaleko komisariatu, w którym pracował jej ojciec. Złożywszy
zamówienie, zajęła miejsce przy małym stoliku w ogródku i wyjmując
książkę do historii, zaczęła przeglądać opuszczone tematy.
– Sophie? A niech mnie – zawołał mężczyzna przed pięćdziesiątką, który
czytając gazetę, siedział dwa stoliki dalej.
– Pan Gilbert, co u pana słychać? – zapytała uprzejmie, kiedy mężczyzna
przysiadł się, niosąc swoją drożdżówkę i kawę.
– Od śmierci twojego ojca przejąłem jego obowiązki, dlatego mam więcej
pracy, ale poza tym mam się świetnie.
– Co u żony?
– Dziękuję, wszystko w porządku, przynajmniej tak myślę – zaznaczył. –
Ostatnio rzadko bywa w domu. Nasza córka jest w ciąży, bardzo się
przejęła…
– Och, proszę pogratulować Kate. Pamiętam, jak wytrwale się mną
zajmowała, kiedy Christine wymykała się na randki – uśmiechnęła się
porozumiewawczo.
– Dobrze, przekażę – zaśmiał się mężczyzna. – A co u Madeline?
– Też wszystko w porządku. Wczerwcu wychodzi za mąż.
– Zgaduję, że za Wilsona? Twój ojciec wspominał, że się z nim
umawiała… Nie martw się, sprawdziliśmy go – jest czysty – zapewnił.
– Co za ulga – skwitowała. Joseph Wilson był chirurgiem, zatrudnionym
w miejskim szpitalu. Jej matka poznała go, kiedy Mike, syn sąsiadów, złamał
rękę, a ona kierując się miłosierdziem, zawiozła go do lekarza. Sophie
uważała, że mężczyzna jest całkiem sympatyczny, ale poprzez niechęć do
matki i jego traktowała dosyć chłodno.
– Skoro już się widzimy, to może mnie odprowadzisz? Podczas ostatnich
porządków znalazłem jeszcze kilka rzeczy w biurku twojego ojca, jednakże
nie miałem okazji zwrócić ich twojej matce – wyjaśnił.
– Jasne, nie ma sprawy – zapewniła szczerze Sophie.
Kiedy wypiła zamówiony sok, a pan Gilbert skończył drożdżówkę,
wspólnie udali się na komisariat, gdzie Sophie powitano ciepłymi
uśmiechami i nielicznymi kondolencjami. Gisele, najmłodsza podopieczna jej
ojca, zatrzymała ją na chwilę, pytając o zdrowie i samopoczucie. Dziewczyny
porozmawiały przez moment, ale poprzez ponaglenia Gilberta, Sophie
szybko opuściła swoją towarzyszkę. Cyrus oddał jej nieduże, kartonowe
pudełko i informując, że musi wracać do obowiązków, zostawił ją w holu
głównym. Sophie wzięła pakunek pod pachę, a następnie z westchnieniem
udała się do domu.
* * *
Przez uchylone drzwi dziewczyna zauważyła, że Madeline rozmawia z
Josephem w gabinecie, a ona, mimo że mogła im przeszkodzić, zrezygnowała
jednak i zabierając ze sobą pudełko, poszła do swojego pokoju. W środku
odłożyła je na łóżko, ale nim dane było jej przejrzeć jego zawartość, ktoś
obrócił ją ku sobie i mocno pocałował w usta.
– Owen – wyszeptała, odskakując.
– Cześć, Sophie – przywitał ją rozbawiony. – Boże, zapomniałem już, jak
świetnie całujesz…
Dziewczyna przewróciła oczami w geście konsternacji z delikatnym
uśmiechem błądzącym na ustach.
– Co tu robisz?
– Stęskniłem się za tobą – wyznał cicho. – Kiedy miałaś wypadek… ja…
nie wiedziałem, co ze sobą zrobić. Gdyby nie Beth, pewnie już dawno bym
zwariował.
Dziewczyna podeszła do niego i pocałowała go w policzek, a następnie
patrząc prosto w zielone oczy pokryte plamkami brązu, zapewniła:
– Już wszystko w porządku. Wszystko się ułoży, będzie jak dawniej,
zobaczysz.
Owen spojrzał na nią dziwnie zamglonym spojrzeniem, jakby chciał jej
przekazać, że jednak coś uległo zmianie, tylko że ona jeszcze nie zdaje sobie
z tego sprawy. Nieoczekiwanie przygarnął ją do siebie i mocno przytulił. Nie
wiedziała, jak długo tak stali na środku pokoju, obejmując się i wsłuchując w
dźwięki znajomych oddechów. Czuła się doskonale, ponieważ zawsze jest
nam dobrze w obecności przyjaciół. Boże, jestem taka okrutna, pomyślała.
Jaka szkoda, że nigdy nie będę w stanie dać mu takiego szczęścia, na jakie
zasługuje. Prawdę powiedziawszy uważała, że nie ma prawdziwej miłości
między chłopakiem a dziewczyną. Ile razy mówisz „kocham” na swojej
drodze? Ona jeszcze nigdy nie wypowiedziała tego szczerze, ponieważ ludzie
odchodzą i zawsze pojawiają się nowi. Tak naprawdę jest tylko czyste
przyzwyczajenie i potrzeba bliskości. To fundament związku, na który każdy
w końcu się odważy. Żałowała, że nic nie jest tak piękne jak w książkach. To
z pewnością wszystko by ułatwiło.
– Och, Owen, mój skarbie, nie wiedziałam, że przyszedłeś! – zawołała
ucieszona Madeline, wchodząc bez pukania do sypialni córki. – Co u ojca?
– Ma się świetnie, dziękuję – odparł czarującym tonem.
– Pozdrów go koniecznie – poprosiła kobieta. – Zostaniesz na kolacji?
– W zasadzie to muszę już iść… – stwierdził nagle. – Zobaczymy się w
szkole, Sophie – chłopak pocałował ją ostatni raz w czoło i zniknął za
drzwiami, pochłonięty rozmową z jej matką.
Gdy usłyszała trzaśnięcie drzwi frontowych, podeszła do okna i
obserwowała, jak Owen idzie po kamiennej ścieżce wytyczonej przez
trawnik, a następnie przechodząc przez ulicę znika po drugiej stronie,
skulony, z rękoma upchniętymi w kieszeniach bluzy. Chciałabym wiedzieć,
co cię trapi, pomyślała nagle, wciąż za nim patrząc, nawet jak Owen już
dawno zniknął w szarości zbliżającej się nocy.
* * *
Dopiero na początku października Sophie odważyła się na lekcje gry na
fortepianie u swojego nauczyciela literatury, Jacka Branwella. Z
zaskoczeniem wpatrywała się w duży, beżowy dom, przypominający
kilkuwiekową rezydencję, którą otaczał piękny ogród. Dziewczyna wiedziała,
że jej nauczyciel wywodzi się z zamożnej rodziny, ale w zasadzie nie
wiedziała, czego miałaby się spodziewać.
Niepewnie weszła do obszernego ganku i zapukała do drzwi mosiężną
kołatką w kształcie lwa, która według niej była nieco tandetna. Przez chwilę
nasłuchiwała kroków lub szczątków rozmowy, ale kiedy wciąż nikt nie
otwierał, zapukała mocniej, a następnie zaczęła wycofywać się na schody,
stwierdzając, że nikogo nie ma w domu.
– Hej, przepraszam, ale brałem prysznic i nie zdążyłem otworzyć… –
krzyknął miły, lekko zachrypnięty głos, kiedy znalazła się już na podjeździe.
Sophie odwróciła się na pięcie, przyglądając uważnie chłopakowi, który stał
boso na marmurowej posadzce w ciemnych dżinsach i szarej koszulce
opinającej się na wąskiej talii i umięśnionych ramionach. Jego niemal czarne
włosy były zmierzwione i mokre, a oczy szeroko otwarte. – Sophie…
– Nie wiedziałam, że tu mieszkasz – wyznała, ponownie podchodząc do
drzwi.
– Jack to mój wujek – wyjaśnił zdawkowo. – Wejdź, zaraz go zawołam.
Christopher przepuścił ją w drzwiach, a następnie zapraszając do salonu z
pięknym fortepianem stojącym na środku, ruszył na piętro w poszukiwaniu
pana Branwella.
Dziewczyna patrzyła za nim przez chwilę, kiedy znikał na klatce
schodowej, uznając, że podoba jej się ta chłopięcość, którą emanował.
Wydawał się taki delikatny i kruchy, inaczej niż w szkole. Ale co cię to
obchodzi, zganiła siebie. Położyła torbę na sofie i podeszła do instrumentu. Z
lekkim lękiem dotknęła opuszkami palców białych i czarnych klawiszy,
przypominając sobie dziecięcą zabawę, kiedy to ojciec zapisał ją na lekcje
muzyki. Zrezygnowała z nich na prośbę matki, która uważała, że to
przedsięwzięcie nie jest dla niej najlepszym zajęciem. Sophie nawet
żałowała, że tak szybko się poddała, ponieważ wtedy, jako ośmiolatka
rozpoczynająca przygodę z tą dziedziną sztuki, naprawdę była szczęśliwa.
Ostatecznie każdy ma coś takiego, bez czego trudno mu się obyć.
Sophie rozejrzała się ukradkiem, delikatnie przesuwając palcami po
klawiszach. Spróbowała zagrać utwór, którego nauczył ją Stephan. Kiedy
pytała, jak się nazywa, odpowiadał tylko: Coś, a ją zawsze to bawiło.
Zrezygnowana przerwała, siadając na taborecie stojącym przy instrumencie.
Nie podobało jej się, że akurat teraz zaczyna przypominać sobie, jak bardzo
lubiła kiedyś spędzać z nim czas. Bo są takie chwile, które są tylko czyjeś –
moje i twoje – ale niezastąpione, nieporównane z żadną inną.
– Bardzo dobrze – zauważył Jack, stojący w wejściu z rękoma założonymi
na piersi. – Zaczynam się zastanawiać, dlaczego Madeline tak nalegała na te
lekcje…
Dziewczyna wzruszyła niedbale ramionami, podkreślając, że niewiele ją
to obchodzi.
– Co teraz grałaś? – zaciekawił się.
– Och, to nic… coś, czego nauczył mnie ojciec.
– Stephan był dość ekscentrycznym człowiekiem, ale zawsze podziwiałem
w nim pasję, która sprawiała, że we wszystko wkładał serce. Lubił to, lubił
relaksować się przy grze.
– Słyszał pan, jak gra? – zdziwiła się Sophie.
– Umówmy się, że tutaj będziesz zwracała się do mnie po imieniu,
dobrze? To znacznie ułatwi współpracę – uśmiechnął się porozumiewawczo.
– Stephen po pracy czasami grywał w barze na przedmieściu. To miejsce
pełne tradycji, nie znam już takich lokali. Właścicielem jest stary, poczciwy
Frank. Powinnaś kiedyś tam zajrzeć… To takie kultowe miejsce z szafą
grającą, karaoke i ścianami obwieszonymi zdjęciami sławnych osób, które
tam przebywały, choć było ich niewiele. Chodziłem tam jako
osiemnastolatek i tak poznałem Stephena. Nie był wykwalifikowanym
muzykiem tylko gliną, ale to w niczym mu nie przeszkadzało – stwierdził,
skupiając uwagę na rodzinnym zdjęciu wiszącym nad kominkiem.
Kiedy zamilkł, Sophie pomyślała o tym, jakie to zabawne zestawiać sobie
dwie różne postaci – tę, którą postrzegają ludzie z zewnątrz i tę, którą ona
rozpatrywała jako stały obserwator.
– Wybrałaś już utwór, który zagrasz podczas pierwszego tańca? – zapytał
nagle Jack.
– Eee… nie, nie zastanawiałam się jeszcze nad tym. W zasadzie to
przyszłam ot tak, żeby mieć czyste sumienie… i święty spokój – dodała.
– Rozumiem – uśmiechnął się. – A masz jakąś piosenkę, którą uważasz za
romantyczną na tyle, by ją zaprezentować?
Mam mnóstwo takich piosenek, pomyślała, ale wszystkie są piękne, a z
tego przedstawienia najchętniej zrobiłabym mini stypę.
– Niestety, nic konkretnego.
– No dobrze… Na razie skupimy się na odświeżeniu twojego warsztatu, a
później wybierzemy odpowiedni kawałek – zapowiedział mężczyzna, po
czym polecił jej, by zagrała kilka gam na rozgrzewkę.
Jej zajęcia zostały opłacone do lipca następnego roku, tak więc
dziewczyna po godzinie uznała, że powinna wracać do domu. Przed
wyjściem pochwaliła jeszcze doskonały gust pana Branwella i fakt, że ma
wspaniały dom.
– Dzięki – odparł, odprowadzając ją do drzwi. – To dom moich rodziców,
po ich śmierci odziedziczyłem go, kiedy moja siostra postanowiła wyjechać
do Bristolu i tam pozostać na stałe.
Sophie pokiwała głową w geście zrozumienia, a następnie pożegnała się i
wyszła z rezydencji. W drodze powrotnej wstąpiła do Heartbeats, kawiarni, w
której spotkała kilka tygodni temu pana Gilberta. Uświadomiła sobie, że
wciąż nie oddała Madeline pudła z rzeczami ojca, a jedynie upchnęła je na
dnie szafy. Muszę je przejrzeć i zwrócić, nim wszystko się wyda, uznała.
Teraz jednak weszła do środka przytulnego baru w stylu retro i skierowała
się do stolika pod oknem, gdzie czekała na nią dziewczyna o kasztanowych
włosach.
– Cześć – przywitała się Beth, wciąż kartkując jakiś magazyn z jesiennymi
trendami. – Zamówiłam ci kawę, jak na ironię. Tak, tak, pamiętam, że jej nie
znosisz.
– Lubię kawę – zapewniła. – Ale na nią trzeba mieć nastrój.
Elizabeth uniosła tylko pytająco brwi, a następnie wróciła do uprzednio
przerwanego zajęcia. Dziewczyna zauważyła brązowy zeszyt z jej
prywatnymi projektami. Beth uwielbiała bawić się modą, chociaż style, które
łączyła, często wychodziły dość kontrowersyjnie.
– Cóż słychać w wielkim świecie? – zapytała. – Dziękuję, że łaskawie
poświeciłaś mi chwilę ponad miesiąc po rozpoczęciu roku szkolnego –
westchnęła urażona.
– Przepraszam, po prostu dużo się działo. Musiałam się z tym wszystkim
oswoić i…
– Jasne, rozumiem – przerwała cierpkim tonem.
– Lizzy… – zaczęła Sophie.
– Nie bierz mnie na litość, patrząc tym spojrzeniem małego szczeniaczka
– zauważyła karcąco. – Rozumiem – powtórzyła. – Tylko się z tobą droczę –
zachichotała, rozluźniając atmosferę.
Kelnerka przyniosła zamówione przez Beth podwójne espresso i latte
macchiato dla Sophie. Elizabeth przez chwilę jak nakręcona opowiadała
przyjaciółce o letnich warsztatach mody, na które niechętnie zgodził się jej
ojciec. Wszystkie aspiracje artystyczne były dla rodziców śmieszne i w ogóle
nieprzyszłościowe.
– Dużo mnie ominęło, kiedy byłam… no wiesz, w śpiączce? – zaciekawiła
się Sophie, przerywając chwilowe milczenie.
– Raczej nie… Wszyscy bardzo przeżyli wasz wypadek. W kościele
odprawiano nabożeństwa w twojej intencji, na które nawet ja chodziłam, a
przecież nie wierzę. Natomiast Madeline i Christine pogrążyły się w żałobie
po Stephanie. To była piękna uroczystość pożegnalna… – zapewniła
Elizabeth, patrząc na przechodniów za oknem.
Już to słyszałam, pomyślała Sophie.
– Jak myślisz, dlaczego przeżyłam? – zapytała cicho. To pytanie naprawdę
nie dawało jej spokoju. Beth natomiast spojrzała na nią dziwnie.
– Nie mówili ci? Ktoś cię wyciągnął, nim samochód zaczął się palić…
Twój ojciec prawdopodobnie już nie żył – podejrzewają, że oberwał
Victoria Chell Wszyscy umierają
Dla tych, którzy umarli. Może tylko trochę. Może trochę za bardzo. I dla tych, którzy nie wierzą. Przede wszystkim w siebie.
„Życie jest tylko przechodnim półcieniem, Nędznym aktorem, który swą rolę Przez parę godzin wygrawszy na scenie W nicość przepada – powieścią idioty, Głośną, wrzaskliwą, a nic nie znaczącą”. – William Shakespeare, Makbet
Rozdział pierwszy Garstka popiołów „Noises, I play within my head. Touch my own skin and hope that I’m still breathing” – Ellie Goulding, Lights Ludzi może zmienić wszystko. Najpotworniejszą bronią, prowadzącą do ich wewnętrznej zagłady są jednak rozczarowania. Był ciepły wieczór. Słońce zmierzało ku zachodowi, a znudzona dziewczyna bazgroliła po okładce zeszytu, udając zajętą. Nie, nie lubiła z nim rozmawiać przynajmniej od pewnego czasu, także każdy pretekst prowadzący do ciszy był dobry. Przez uchyloną szybę napływały rozkoszne zapachy skoszonej trawy i popołudniowego deszczu. Wtedy widziała, że wszystko żyje. Rzadko zdawała sobie z tego sprawę. Życie było w niepozornych uśmiechach mijanych ludzi, jak również w śpiewie ptaków czy szumie roztańczonych liści. W samochodzie wyczuwało się jedynie śmierć. Śmierć spojrzeń, śmierć uczuć, śmierć jakichkolwiek słów. Teraz niezwykle ironiczny wydaje się fakt, że owa śmierć naprawdę zawładnęła czyjąś egzystencją… Sophie urwała, odrzucając zeszyt na białą poduszkę. Co za bezsens, pomyślała. Teraz był początek września, a ona siedziała na zaścielonym, szpitalnym łóżku i czekała na przyjazd siostry, która nareszcie miała zabrać ją do domu. Obudziła się tydzień temu po półtoramiesięcznej śpiączce. Kiedy lekarze stwierdzili, że wszystko jest w porządku, Sophie zażądała wypisania ze szpitala. Czuła, że już do końca życia będzie miała fobię na jego punkcie. Dziewczyna westchnęła i podeszła do okna. Było późne popołudnie, a jej siostra miała przyjechać już jakieś czas temu, jednak wciąż jej nie było. Sophie ze znużeniem wpatrywała się w parę staruszków siedzących na ławce w niewielkim szpitalnym ogrodzie. Ciekawe czy są małżeństwem? zastanawiała się. Wyglądają tak, jakby znali się od wieków…
Jej wzrok błądził po każdym elemencie pistacjowego pokoju, byleby nie skupiać się na czarnym zeszycie z perłowymi kartkami. Pisała od dziecka, uwielbiała to robić, ale teraz stało się to niemal wyzwaniem, nie zwykłą pasją. Nie potrafiła przypomnieć sobie momentu wypadku. Nie wiedziała, co się wtedy stało. Ale pamiętała każdy wcześniejszy szczegół, jak na przykład to, że chwilę przed uderzeniem w radiu leciał kawałek Don’t you worry child. A później słyszała tylko swój krzyk, który dobiegał jakby z oddali. Oczy ojca były rozszerzone ze strachu. To ostatni obraz, jaki zapamiętała. Jego ostatni obraz. To takie dziwne. Potrafiła się z nim dogadywać, chociaż w pewnym sensie nie mogła znieść jego obecności. Teraz już go nie było, a ona nie czuła nic. Kiedy tuż po przebudzeniu matka poinformowała ją o tragedii, jaka miała miejsce lipcowego wieczoru, dziewczyna spojrzała w sufit i nie odezwała się ani słowem. Czuła się może lekko pusta w środku, jednak nie smutna… Nie umiała zdefiniować swojego stanu, ale wiedziała, że nie jest do końca normalny. Ja nie jestem normalna, stwierdziła. – Przepraszam, zatrzymali mnie w kancelarii – wyjaśniła pośpiesznie Christine, wysoka, ładna blondynka o dużych jasnobrązowych oczach. Tuż za nią wszedł Richard, jej narzeczony, którego Sophie szczerze nie znosiła, a tolerowała go głównie przez wzgląd na matkę. Richard, pomyślała z niesmakiem, nie Rick, nie Ricki, tylko zawsze Richard. Był taki przewidywalny. – Jesteś spakowana? – zapytała, wpatrując się w domkniętą torbę. – Nie, przez dwie godziny stałam i z utęsknieniem wypatrywałam cię przez okno – powiedziała zirytowana Sophie. – Przynajmniej sarkastyczna jesteś jak dawniej – skwitował Richard, opierając się o framugę drzwi. Synek bogatego tatusia z zawsze nienagannym wyglądem. Pracował w dużej firmie rachunkowej, rzecz jasna należącej do jego ojca. – Wszystko dla ciebie – Sophie uśmiechnęła się słodko, a następnie wsunęła czarny zeszyt do torby i sięgnęła po walizkę, kierując się do wyjścia. – Richardzie, pomóż jej z tym. Jest jeszcze osłabiona – powiedziała rzeczowym tonem Christine, tak jakby Sophie przy niej nie było. – Nie rozumiem, dlaczego chciała się już wypisać, jest taka nieodpowiedzialna…
– Na dodatek jeszcze nie głucha. Nie jesteśmy na rozprawie sądowej, więc daruj sobie ten idiotyczny ton i chodź już – mruknęła dziewczyna, zmierzając do windy. Sophie pożegnała pielęgniarki i kilku pacjentów ciepłym uśmiechem, a następnie z założonymi rękoma ruszyła z Christine i Richardem do głównego holu. Kiedy wychodziła ze szpitala, niemal naparło na nią ciepłe powietrze, charakterystyczne dla początkowej fazy jesieni. Z wielką ulgą zaczęła je wdychać, rozkoszując się wolnością. Kiedy Richard pakował rzeczy do bagażnika, usadowiła się wygodnie na tyle srebrnego Mercedesa ML 320. Jej siostra z kolei zajęła miejsce obok kierowcy. – Pasy – zakomenderowała, a Sophie przewróciła tylko oczami, zirytowana jej nagłym przewrażliwieniem na punkcie bezpiecznej jazdy. Kwadrans drogi dzielący ich od ulicy, na której mieszkała Sophie, pokonali w milczeniu. W radiu rozbrzmiewały kojące utwory Bacha, ponieważ Richard był fanem muzyki klasycznej. Cały jesteś klasyczny – uznała coraz bardziej rozdrażniona – ale przynajmniej masz elegancki gust. W końcu zajechali pod biały dom z dużym gankiem na całej szerokości budynku. Zielony trawnik otaczał równo przystrzyżony żywopłot, a na tyłach posiadłości znajdowało się podwórko z szeroką, ogrodową huśtawką i zestawem do grillowania. Sophie, odrzucając pomoc Christine, ruszyła do środka, taszcząc ze sobą bagaż. Wnętrze wydało się takie znajome i obce jednocześnie. Te same beżowe ściany i mahoniowe komody, na których stały wazony z bukietami kwiatów. Salon z kanapami w kolorze kawy z mlekiem, przestronna kuchnia i przestrzeń kuchenna połączona z jadalnią. A gdzieś na samym końcu krył się gabinet ojca z obszerną biblioteką, w której Sophie tak często przebywała, kiedy jego nie było w domu. Dziewczyna już zamierzała udać się na piętro, jednak zatrzymał ją głos matki, która wychodząc zza kuchennej lady, zawołała z przejęciem: – Och, jesteście już, tak się martwiłam, że nie zdążycie – powiedziała, podchodząc do Christine i mocno ją ściskając, a następnie to samo czyniąc z Richardem. No jasne, pomyślała Sophie, zawsze to samo. – Mam nadzieję, że nie sprawiła wam kłopotów? Sami wiecie, jaka jest
uparta… – zaczęła wysoka Madeline Leftwich, kobieta o jasnych włosach, sięgających do ramion, i oczach trochę ciemniejszych niż te starszej córki. Sophie zawsze jej wzrok przyprawiał o dreszcz niepokoju – nigdy nie wiedziała, czego ma się spodziewać. – Trochę marudziła, ale ostatecznie poddała się mojemu urokowi i dała za wygraną – zażartował Richard, podczas gdy ciemnowłosa dziewczyna zacisnęła dłonie w pięści i ruszyła po drewnianych schodach na górę. Ani jeden stopień nawet nie zaskrzypiał pod jej ciężarem, bowiem wszystko w domu Leftwichów zawsze musiało być idealne. Niestety nie dopasowałam się do wystroju, stwierdziła ze złością. Sophie z wielką ulgą otworzyła białe drzwi na samym końcu korytarza, prowadzące do przestronnej sypialni w słonecznym kolorze. Z westchnieniem położyła walizkę na dużym łóżku wyściełanym poduszkami, naprzeciw którego znajdował się regał wypełniony zniszczonymi od dotyku książkami i płytami ulubionych zespołów. Jedna ze ścian oklejona była zdjęciami i dyplomami, natomiast w rogu znajdowały się drzwi z wysokim lustrem, prowadzące do garderoby. Przy węższym oknie stało białe biurko, na którym panował istny chaos. Dziewczyna z trudem odnalazła laptopa i, siadając na parapecie, zalogowała się na poczcie. Czekając na rezultaty wydanego polecenia, wyjrzała na główną ulicę. Nic się na niej nie działo, jak zwykle. Koniec końców o tej porze wszyscy wciąż przebywali w pracy lub szkole... Szkoła, pomyślała z przerażeniem. Trzy dni temu rozpoczął się nowy rok szkolny. Dziewczyna odłożyła komputer i zaczęła grzebać w dokumentach zaśmiecających blat stołu. W końcu odnalazła listę przedmiotów i podręczników oraz nowy plan lekcji. Rezygnując z przeglądu korespondencji wyjęła torbę w karmelowym kolorze i przełożyła ją przez głowę, wrzucając do niej telefon, portfel oraz listę potrzebnych rzeczy. Przed wyjściem skierowała się jeszcze do lustra i przyjrzała sobie uważnie. Ciemnobrązowe, długie włosy ściągnięte były w wysoki kucyk, który poruszał się wraz z każdym ruchem głowy. Pod szarymi oczami widniały ciemne cienie, które świadczyły o wyczerpaniu dziewczyny. Sophie ubrana była całkowicie na czarno, co mogłoby stwarzać dość ponury efekt, jednak pasował jej ten kolor. Dodawał wyglądowi tajemniczości, ale i zadziwiającej lekkości.
Przemykając po schodach słyszała chichoty i krzątaninę dobiegającą z kuchni. Pewnie nawet nie zorientują się, że mnie nie ma, uznała wychodząc z domu. Wkładając ręce do przednich kieszeni dżinsów, szła przed siebie, nie zwracając uwagi na otoczenie. Kiedy w końcu zaczął dochodzić do niej gwar miasta, klaksony samochodów i szmery rozmów przechodniów, wiedziała, że znalazła się w centrum życia. Przechodząc przez aleję, weszła do niewielkiej księgarni, której właścicielką była pani Sullivan, staruszka mieszkająca niedaleko jej szkoły. Miejsce to świeciło praktycznie pustkami w odróżnieniu od pozostałych, mijanych wcześniej, sklepów. Jednakże Sophie lubiła ten spokój, którym emanowało pomieszczenie. Zapach książek i niemal namacalnego zamiłowania, z którym prowadzono to przedsięwzięcie od wielu pokoleń. – Sophie, moje dziecko, co za urocza niespodzianka – zawołała staruszka, wyłaniając się zza obszernych regałów. – Dzień dobry – przywitała się uprzejmie dziewczyna, podając kobiecie odpowiedni wykaz lektur bez zbędnych wyjaśnień. – Oczywiście, oczywiście – szepnęła jakby do siebie kobieta, a następnie dodała: – Zaraz wszystko skompletuję – uśmiechnęła się i ponownie ruszyła między półki. Po dziesięciu minutach staruszka wróciła z górą podręczników, trzymanych w kruchych, pomarszczonych dłoniach. Sophie podeszła do niej, by choć trochę odciążyć jej słabe ciało. – Dziękuję, kochanie – pani Sullivan weszła za ladę i ruszyła do kasy. – Jak się czujesz? Słyszałam, że byłaś w śpiączce… – zaczęła niepewnie, zmartwionym głosem. – Czuję się świetnie – zapewniła zdawkowo Sophie. – To bardzo dobrze, bardzo dobrze – powtórzyła zamyślona. – Szkoda, że nie mogłaś pożegnać Stephena. To była piękna uroczystość. Pojawili się wszyscy jego podwładni, była musztra, a później strzały dla uczczenia jego pamięci. Dopiero w takich momentach widzimy, jak bliscy byliśmy otoczeniu… Sophie nic na to nie odpowiedziała, tylko spakowała zakupy i zapłaciwszy, pożegnała się i wyszła z księgarni. Czuła się dziwnie. Ktoś
wspominał jej ojca, ktoś za nim tęsknił, ktoś wciąż go żegnał, a ona przeżyła i czuła się z tym faktem fatalnie, bowiem jej strata nikomu nie zrobiłaby różnicy, podczas gdy każdy wciąż dotkliwie odczuwał brak szanowanego komisarza miejskiej policji. Stromym zboczem ruszyła na kraniec miasta, gdzie znajdowało się tak zwane miejsce wiecznego spoczynku. Kiedy odchodzisz na zawsze, świat nie płacze za tobą, ponieważ obchodzi to tylko poszczególne jednostki. Jednak i one z czasem zapomną, bo co zostanie, gdy mnie już nie będzie? Po śmierci dziadka, mama, która tak często przez niego płakała, powiedziała jej, że gdy nadchodzi ostateczny koniec, powinniśmy zapomnieć o tym, co dana osoba zrobiła źle i odnaleźć powody, dla których naprawdę za nią zatęsknimy. „Nie możemy wiecznie chować urazy, bo ostatecznie przyjdzie taki czas, kiedy poczujemy zwykłą pustkę, a wtedy zachowam go w pamięci, nie zwracając uwagi na smutną przeszłość” – powiedziała, po czym zgasiła światło. Ale Sophie nie mogła wtedy zasnąć. Wiedziała, że nikt nie jest doskonały, lecz nie potrafiła ostatecznie wybaczać, nie wtedy, kiedy ktoś umyślnie niszczył ją samą, podczas gdy ona liczyła na niego bardziej niż na kogokolwiek innego. Ze smutkiem dotknęła kamiennej tablicy. – Naprawdę nie liczyłam, że będziesz genialnym ojcem. Wierzyłam jednak, że będziesz dobrym człowiekiem… Dziewczyna położyła na grobie białą różę, którą kupiła w kwiaciarni, i po chwili ponownie ruszyła ku czarnej cmentarnej bramie. W drodze powrotnej kątem oka przyuważyła mężczyznę stającego teraz przy mogile, w której spoczywało ciało Stephena Leftwicha. Ów człowiek przyglądał jej się przez moment, a Sophie mogłaby przysiąc, że wyczytała z jego ust nieme słowa, takie jak „nie” i „koniec”. Bardziej z zaskoczenia niż ze strachu wyszła przez żelazną furtkę i wróciła do domu. * * * Stojąc naprzeciw wysokiego lustra, podziwiała swoją osobę, próbując jak najlepiej ukryć oznaki zmęczenia. Włożyła granatową sukienkę i sweter w
podobnym odcieniu, a rzęsy pogrubiła tuszem. Następnie sięgnęła po tabletki i połknęła dwie, ponieważ wciąż dokuczał jej silny ból głowy, być może od uderzenia w przednią szybę. – Dokąd się wybierasz? – zapytała władczym tonem Madeline, kiedy Sophie schodziła po schodach, próbując upchnąć w torbie potrzebne podręczniki. – Idę do szkoły – odrzekła zdawkowo. – Wracaj do pokoju, powinnaś odpoczywać. – Kuszące, ale… nie. Matka zlustrowała ją uważnym spojrzeniem, a następnie nawet się nie kłócąc, wzruszyła ramionami i zniknęła w innej części domu. Dziewczyna przyzwyczaiła się już do chłodnego i obojętnego traktowania, dlatego nie zrobiło to na niej wrażenia. Wolnym krokiem ruszyła w kierunku swojego liceum, które znajdowało się dwie ulice dalej. Już pod budynkiem napotkała zdumione i zaciekawione spojrzenia, ale cierpliwie je ignorowała zarówno w wejściu, na korytarzu, przy szkolnej szafce czy w klasie. Według jej nowego planu pierwszą i ostatnią miała literaturę, dlatego skierowała się do ostatniej klasy w lewym skrzydle budynku i zajęła swoje zeszłoroczne miejsce. Do rozpoczęcia lekcji zostało jeszcze dziesięć minut, dlatego Sophie wyjęła nieskończoną Opowieść o dwóch miastach i w skupieniu zaczęła ją kontynuować. – „A przecież pragnąłem gorąco i nadal pragnę, aby pani zrozumiała, że mnie, garstkę popiołów, rozpromieniła ogniem...” – zaskoczona dziewczyna uniosła wzrok, kiedy przy jej uchu zadźwięczał melodyjny, wręcz uwodzicielski głos. Chłopak, którego ujrzała, z pewnością nie był jej znany. Był wysoki, ciemnowłosy, o niespotykanych oczach – niby niebieskich, ale z plamkami liliowego koloru; okalały je gęste, czarne rzęsy. Tajemniczy nieznajomy wyszczerzył się w uśmiechu, a Sophie musiała przyznać, że był naprawdę przystojny. – Dickens, ładnie – pochwalił, siadając w ławce obok. – Muszę z przykrością stwierdzić, że zajęłaś moje miejsce, ale ponieważ nie stronię od dobrych manier, nie będę ci tego wypominał, zdobywając ławkę króla Arthura. – Po pierwsze – ta niby twoja ławka jest moją od pierwszej klasy, a po drugie – od kiedy Arthur Smith siedzi obok? – zapytała z udawanym
przerażeniem. Wspomniany chłopak był prześladowcą Sophie od przedszkola, jednakże ona nie odwzajemniała jego uczuć. – Chyba nie mógł mi się oprzeć – odparł z rozbawieniem. Dziewczyna tylko przewróciła oczami w geście irytacji i wróciła do lektury. Ponownie nie było dane jej skończyć, ponieważ ni z tego ni z owego ktoś uwiesił się jej na szyi. – O mój Boże! Witaj wśród żywych – zaczęła piszczeć jej przyjaciółka Beth. Sophie wciąż nie potrafiła rozgryźć, dlaczego są sobie bliskie, skoro tak wiele je różni. Czasami przeciwieństwa naprawdę się przyciągają. – Oddychaj albo pozwól zrobić to mnie... – I jesteś całkiem miła – odparła zachwycona. – Witaj, Christopher. – nagle ton Elizabeth zmienił się diametralnie, przechodząc w słodki, wręcz kokieteryjny. Sophie uzmysłowiła sobie, że nowy klasowy kolega stał się kolejnym obiektem westchnień jej przyjaciółki. Niejaki Christopher skinął lekko głową, z uśmiechem nieschodzącym z idealnie wykrojonych ust. Wydawało się jednak, że całą uwagę poświęca Sophie, co ją peszyło. – Jeśli nie przestaniesz się tak gapić, zaraz zdzielę cię książką, przysięgam – warknęła, nie odrywając wzroku od pożółkłych kartek papieru. – Nie jestem jakimś muzealnym eksponatem, to się tyczy również ciebie, Beth… – dodała jeszcze. – Szkoda tak genialnej powieści – zaznaczył Chris. – Poza tym to Cecilia wywołuje o wiele większe zainteresowanie dzisiejszego poranka. – Tak, pewnie dlatego, że każdy zastanawia się, czy przypadkiem nie zapomniała włożyć spodni – prychnęła zniesmaczona Elizabeth, po czym ponownie zwróciła uwagę na przyjaciółkę. – Jak się czujesz? – Nie rób tego. – Czego? – zdziwiła się. – Nie pytaj o moje samopoczucie, stan zdrowia ani o mojego kota czy złotą rybkę… Nie znoszę litości. – Ależ Sophie… – Nie, Beth, nie pytaj.
– W porządku – poddała się, przesuwając okulary przeciwsłoneczne na kasztanowe włosy, by przyjrzeć się przyjaciółce uważniej. – Zaraz, ty nie ma kota ani złotej rybki – zauważyła po chwili. – Nawet twoje kwiaty umarły. Kącik ust Sophie zadrżał. Beth była inteligentna, ale zazwyczaj z opóźnieniem dochodziły do niej niektóre fakty. W końcu rozległ się dzwonek, po którym do klasy wkroczył młody mężczyzna przed trzydziestką, ubrany w koszulę w kartę i ciemne dżinsy. Jack Branwell, człowiek z wszechstronnymi zainteresowaniami, jak zwykle wyluzowany usiadł na brzegu biurka i powitał wszystkich szerokim uśmiechem. Sophie bardzo lubiła jego lekcje, ale wiązało się to niekoniecznie tylko z sympatią do nauczyciela, ale i pasją do literatury. Kiedy zajęcia dobiegały końca, dziewczyna udała się z Beth do łazienki, gdzie ta od czasu do czasu paliła papierosy. Mówiła, że robi to jedynie w stresujących chwilach. – Podoba ci się Chris, tak? – upewniła się. – Co? – zdziwiła się. – Och, przecież słyszałam ten ton przygotowany jedynie „na specjalne okazje” – zacytowała, nieco przedrzeźniając przyjaciółkę. – Christopher jest niesamowity – zachichotała, dodając po chwili namysłu: – Kiedy pierwszego dnia pojawił się w szkole, nie było dziewczyny, której by się nie spodobał… Umie czarować, do tego jest nieznośnie inteligentny. Ale raczej nie jest zainteresowany… – Według mnie jest normalny – uznała, wzruszając ramionami. – Normalny?! – pisnęła niemal z oburzeniem Beth. – Jak to normalny? Ale Sophie już wychodziła z łazienki. Na korytarzu zwróciła się twarzą do niej i odparła ze śmiechem: – Piękny, inteligent, ale zwyczajny. – Nie jestem aż taki zwyczajny… – wyszeptał ktoś za jej plecami, dlatego Sophie odwróciła się gwałtownie, wpadając na chłopaka z jasnymi włosami, o zielono-brązowych oczach. – Cieszę się, że już wróciłaś – zapewnił, całując ją w czoło. – Ale mogłaś zadzwonić, kiedy wyszłaś…
– Wolałam zrobić ci niespodziankę – skłamała, ponieważ tak naprawdę nie miała ochoty na spotkania. – Dobrze cię widzieć, Owen. – Nie wątpię – zaśmiał się, obejmując ją ramieniem. – Cześć, Beth. – Cześć – odparła automatycznie Elizabeth. Owen Thompson był synem szanowanego i cenionego wśród prawników George’a Thompsona, przyjaciela jej matki. Ich rodzice stwierdzili, że to świetny pomysł zeswatać swoje dzieci ze sobą. Sophie długo się przed tym wzbraniała, wręcz nienawidząc chłopaka, dopóki ten nie przyszedł do niej podczas pewnego przyjęcia, na którym byli również jej rodzice. Opowiedział jej, że też nie zawsze jest akceptowany, że każdy ma według niego oczekiwania, którym nie sprosta, którym nawet nie chce sprostać. I nagle wydał jej się znacznie bliższy, aż doszło do pozornego zakochania albo raczej chęci uzyskania spokoju. Sophie lubiła z nim przebywać, ale wiedziała, że nie ufa mu wystarczająco mocno i z pewnością go nie kocha, nawet jeśli właśnie tego oczekiwał. – Sophie, musisz koniecznie kogoś poznać – zawołał nagle chłopak. – Nie wiem, czy pamiętasz, ale tuż przed wakacjami opowiadałem ci, że mój znajomy przenosi się do naszej szkoły… Tego akurat nie pamiętała, ale mimo wszystko kiwnęła głową w odpowiedzi. Owen pociągnął Sophie w kierunku drugiej klatki schodowej i wyprowadził na tyły szkoły, gdzie wiele osób rozmawiało, siedząc na trawie i wygrzewając się na słońcu. Owen podprowadził ją do wysokiego ciemnowłosego chłopaka, który właśnie rozmawiał z jakąś dziewczyną. Jej Sophie też nie kojarzyła, dlatego stwierdziła, że to jakaś pierwszoklasistka. – Hej, stary, to o niej ci opowiadałem… – zaczął blondyn, ściskając Sophie za rękę. Nowy kolega uśmiechnął się szeroko, ponownie mierząc dziewczynę niepokojącym, wręcz palącym spojrzeniem. – Cześć, Soph.
Rozdział drugi Zatrzymaj mój upadek „But, it starts with a picture, and it sits in your frame” – Ellie Goulding, Every time you go Soph?, powtórzyła w myślach dziewczyna. Tylko ojciec zdrabniał jej imię, dla innych była zwykłą Sophie. Nie wiedziała, czy spodobałyby jej się takie zwroty w przypadku pozostałych osób, ale w ustach Chrisa zabrzmiało to… inaczej. Na tyle dziwnie, że dziewczyna oblała się rumieńcem, wiedziała to, chociaż chłodną postawę opanowała na tyle dobrze, iż nie dała po sobie niczego poznać. – Jej! – krzyknęła w udawanym zachwycie. – „Garstka popiołów” jest twoim najlepszym kumplem? Owen zmarszczył brwi, nie wiedząc, o co jej chodzi, a Christopher przyjrzał jej się jeszcze uważniej z delikatnym uśmiechem błądzącym na ustach. – Musisz mu wybaczyć, on nie czyta – poinformował ją. – Przecież wiem, chodzę z nim – wzniosła oczy ku niebu. – Nie rozumiem, o czym mówicie – wtrącił się Owen, zakładając ręce na szerokiej piersi w geście protestu. – Jestem fanatykiem nauk ścisłych, a nie humanistą. – Nie przejmuj się, skarbie – stwierdziła przepraszającym tonem i pocałowała go w policzek. – Twój kolega dostarcza mi tylko rozrywki. – Powinienem się martwić? – Myślę, że nie ma u mnie szans – uznała w nagłym przypływie wesołości, patrząc Chrisowi prosto w oczy. Chłopak zachowywał pozorny uśmiech i normalną, przyjazną postawę, ale nieoczekiwanie dostrzegła w
jego spojrzeniu złowrogi błysk, którego znaczenia nie potrafiła zinterpretować. Kiedy zabrzęczał dzwonek, informując uczniów o kolejnej lekcji, przerwali swój niezrozumiały kontakt wzrokowy, dlatego Sophie natychmiast zwróciła się do Owena: – Co teraz masz? – Język, zresztą wy też. Nasze klasy są połączone w grupy, zapomniałaś? – Faktycznie. Ja mam – urwała, wyciągając plan lekcji i uważnie go studiując – francuski, a za dwie godziny zaawansowany hiszpański. Mam zaawansowany hiszpański? Od kiedy? – zdziwiła się. – Myślałem, że chodzisz na te same przedmioty, co Beth… Ona ma włoski – poinformował ją. – Ja jestem z tobą w grupie – wyznał nagle Chris. – A ja wciąż jestem osamotniony… – Życie jest niesprawiedliwe, niestety. Chodź, „garstko popiołów”, Madame Lefebvre nie lubi spóźnialskich… – Madame Lefebvre nie może mi się oprzeć – zauważył. – Zobaczymy na kulturze. Podczas każdej lekcji była zdana na Christophera i w zasadzie jej to nie przeszkadzało. Zauważyła, że każda dziewczyna, nawet jeśli miała chłopaka, patrzyła na niego z utęsknieniem, co Sophie komentowała prychnięciem. Nie rozumiała, dlaczego chłopak wzbudza takie zainteresowanie. Nie mogła zaprzeczać – jego uroda była doprawdy zaskakująca, wręcz zniewalająca, ale sam Chris wydawał jej się zbyt wyniosły i pewny siebie. Znał swoją wartość i wiedział, jak inni na niego reagują, a na dodatek umiał to wykorzystywać. Po ostatniej lekcji literatury, pan Branwell poprosił Sophie o chwilę rozmowy, dlatego dziewczyna zaproponowała Beth, by sama wróciła do domu, zapewniając, że zadzwoni do niej wieczorem. – Czujesz się na siłach, by wrócić do szkoły? Cieszę się, że robisz to tak wcześnie, zwłaszcza że na razie zajęliśmy się powtórkami, ale nie chciałbym, żebyś zaniedbała zdrowie poprzez jeszcze większy tryb pracy – powiedział rzeczowym tonem Jack, który siedział za biurkiem naprzeciwko niej.
– Proszę się tym nie martwić. To mój wybór. Osobiście uważam, że wszystko ze mną w porządku, wbrew przewrażliwionym uwagom lekarzy. – Mam nadzieję, że wiesz, co robisz, Sophie… – zauważył niepewnie. – Czy to już wszystko? – W zasadzie pozostała jeszcze jedna kwestia… – wyznał, odchylając się na oparcie krzesła. Sophie spojrzała na niego wyczekująco, nie wiedząc, o co może chodzić tym razem. – Kiedy się spotkamy? – Słucham?! – zdziwiła się. – Panie profesorze, mam chłopaka… – A ja dziewczynę – roześmiał się. – Chodzi mi o lekcje… – Jakie lekcje? – Fortepianu – tym razem to on był zaskoczony. – Nic nie wiesz? Twoja mama zapisała cię na lekcje gry na fortepianie… – Ale… dlaczego? Przestałam grać w wieku dwunastu lat. – wyznała. – Masz zagrać na jej ślubie, myślałem, że wiesz… – Ślubie? – wyszeptała, nic nie rozumiejąc. – Ja… chyba powinnam już iść. Wrócimy do tego… później, dobrze? Po czym nie czekając na odpowiedź wybiegła z klasy. Zdawało jej się, że przespała co najmniej kilka lat, a nie niecałe dwa miesiące. Wszystko nagle uległo zmianie, a ona nie potrafiła się odnaleźć w zaistniałych sytuacjach. Kiedy wróciła do domu, matki nie było. Była rozchwytywaną prawniczką, w której ślad poszła Christine. Sophie nie zamierzała zaszczycać matkę taką samą aprobatą. Automatycznie ruszyła do gabinetu ojca, w którym teraz urzędowała Madeline. Dziewczyna dotknęła hebanowego biurka, po czym usiadła w wygodnym, skórzanym fotelu. Nie wiedziała, o co zamierza pytać, ale z pewnością oczekiwała odpowiedzi. Wielu odpowiedzi, pomyślała ze znużeniem. * * *
Jest takie miejsce zbudowane z kamienia, które pozornie nazywamy domem. Drewniane podłogi, ściany zdobione fragmentami wspomnień, okienne parapety. Miejsce, gdzie nie powinniśmy czuć się samotni. I jest też taki czas, odpowiedni, by odejść, bo to wnętrze nie należy już do nas, bo tak naprawdę możemy sprawić, że obróci się w pył. Madeline Leftwich weszła do nowego domowego gabinetu i z roztargnieniem rzuciła białą teczkę na sofę przy ścianie, zupełnie nie zauważając młodszej z córek. Sophie przyglądała jej się przez chwilę, jak zwykle zastanawiając się, dlaczego odziedziczyła kolor włosów i oczu po ojcu, a nie po niej. W zasadzie nie robiło jej to różnicy, ale lubiła obstawiać, że to może właśnie dlatego Madeline czuła większe przywiązanie do Christine, młodszej wersji siebie, nie tylko pod względem wyglądu, ale i charakteru. – Winszuję – powiedziała dobitnie dziewczyna. – Och, Sophie, co ty tutaj robisz? – zdziwiła się kobieta. – Kiedy zamierzałaś mi powiedzieć, że wychodzisz za mąż? – zainteresowała się, zbywając jej pytanie machnięciem ręki. – Już wiesz? W zasadzie planowałam z tym jeszcze poczekać, ale skoro tak to nie ma sensu dłużej tego ukrywać… – Szybko pocieszyłaś się po odejściu taty. – Rozwód to była jego inicjatywa… Jego śmierć tylko wszystko przyspieszyła, a ja… Nigdy nie przestałam go kochać, Sophie, ale to nie oznacza, że do końca życia mam pozostawać w żałobie – wytłumaczyła cicho i nadzwyczaj łagodnie. – Wychodzisz za Josepha? – upewniła się. – Tak – przyznała. – Kiedy? – Prawdopodobnie w czerwcu. Nie ustaliliśmy dokładniej daty. – Ale ustaliliście, że będę wam przygrywać podczas tej zacnej ceremonii? – prychnęła dziewczyna. – Christine zrobi to o wiele lepiej… – To był jej pomysł – wyznała, ponownie stając się oschła. – Przecież możesz zagrać jeden, góra dwa utwory, skoro i tak już jesteś rodzinnym
dziwadłem… Ach, inni określają cię mianem „artystki”, prawda? – zapytała niewinnie Madeline. Sophie spojrzała na nią przeciągle, po czym bez słowa wyszła z pokoju i biorąc szkolną torbę, zostawioną u podnóża schodów, wyszła z domu, trzaskając drzwiami. Nienawidziła matki, a jeszcze bardziej nienawidziła siebie, głównie z powodu uczuć, jakie powodowała. Tak, to skomplikowane, ale nie mogła znieść myśli, że czuje odrazę do osoby, którą powinna szanować i kochać. Odkąd skończyła osiem lat, zastanawiała się, co takiego robiła źle, że Madeline tak bardzo nie tolerowała jej osoby, widoku, pasji, wszystkiego, co z nią związane. Jednak z czasem z jasnego aniołka, który przyprawiał wszystkich o uśmiech na twarzy, zmieniła się w osobę, której duszę spowijał mrok. I możliwe, że to właśnie dzięki niemu przestała przepraszać za to, że żyje, a zapragnęła walczyć o marzenia. Żałowała jedynie tego, że wciąż pozostawała osamotniona w tym projekcie. Zezłoszczona dziewczyna udała się do małej kawiarni, położonej niedaleko komisariatu, w którym pracował jej ojciec. Złożywszy zamówienie, zajęła miejsce przy małym stoliku w ogródku i wyjmując książkę do historii, zaczęła przeglądać opuszczone tematy. – Sophie? A niech mnie – zawołał mężczyzna przed pięćdziesiątką, który czytając gazetę, siedział dwa stoliki dalej. – Pan Gilbert, co u pana słychać? – zapytała uprzejmie, kiedy mężczyzna przysiadł się, niosąc swoją drożdżówkę i kawę. – Od śmierci twojego ojca przejąłem jego obowiązki, dlatego mam więcej pracy, ale poza tym mam się świetnie. – Co u żony? – Dziękuję, wszystko w porządku, przynajmniej tak myślę – zaznaczył. – Ostatnio rzadko bywa w domu. Nasza córka jest w ciąży, bardzo się przejęła… – Och, proszę pogratulować Kate. Pamiętam, jak wytrwale się mną zajmowała, kiedy Christine wymykała się na randki – uśmiechnęła się porozumiewawczo. – Dobrze, przekażę – zaśmiał się mężczyzna. – A co u Madeline? – Też wszystko w porządku. Wczerwcu wychodzi za mąż.
– Zgaduję, że za Wilsona? Twój ojciec wspominał, że się z nim umawiała… Nie martw się, sprawdziliśmy go – jest czysty – zapewnił. – Co za ulga – skwitowała. Joseph Wilson był chirurgiem, zatrudnionym w miejskim szpitalu. Jej matka poznała go, kiedy Mike, syn sąsiadów, złamał rękę, a ona kierując się miłosierdziem, zawiozła go do lekarza. Sophie uważała, że mężczyzna jest całkiem sympatyczny, ale poprzez niechęć do matki i jego traktowała dosyć chłodno. – Skoro już się widzimy, to może mnie odprowadzisz? Podczas ostatnich porządków znalazłem jeszcze kilka rzeczy w biurku twojego ojca, jednakże nie miałem okazji zwrócić ich twojej matce – wyjaśnił. – Jasne, nie ma sprawy – zapewniła szczerze Sophie. Kiedy wypiła zamówiony sok, a pan Gilbert skończył drożdżówkę, wspólnie udali się na komisariat, gdzie Sophie powitano ciepłymi uśmiechami i nielicznymi kondolencjami. Gisele, najmłodsza podopieczna jej ojca, zatrzymała ją na chwilę, pytając o zdrowie i samopoczucie. Dziewczyny porozmawiały przez moment, ale poprzez ponaglenia Gilberta, Sophie szybko opuściła swoją towarzyszkę. Cyrus oddał jej nieduże, kartonowe pudełko i informując, że musi wracać do obowiązków, zostawił ją w holu głównym. Sophie wzięła pakunek pod pachę, a następnie z westchnieniem udała się do domu. * * * Przez uchylone drzwi dziewczyna zauważyła, że Madeline rozmawia z Josephem w gabinecie, a ona, mimo że mogła im przeszkodzić, zrezygnowała jednak i zabierając ze sobą pudełko, poszła do swojego pokoju. W środku odłożyła je na łóżko, ale nim dane było jej przejrzeć jego zawartość, ktoś obrócił ją ku sobie i mocno pocałował w usta. – Owen – wyszeptała, odskakując. – Cześć, Sophie – przywitał ją rozbawiony. – Boże, zapomniałem już, jak świetnie całujesz… Dziewczyna przewróciła oczami w geście konsternacji z delikatnym uśmiechem błądzącym na ustach.
– Co tu robisz? – Stęskniłem się za tobą – wyznał cicho. – Kiedy miałaś wypadek… ja… nie wiedziałem, co ze sobą zrobić. Gdyby nie Beth, pewnie już dawno bym zwariował. Dziewczyna podeszła do niego i pocałowała go w policzek, a następnie patrząc prosto w zielone oczy pokryte plamkami brązu, zapewniła: – Już wszystko w porządku. Wszystko się ułoży, będzie jak dawniej, zobaczysz. Owen spojrzał na nią dziwnie zamglonym spojrzeniem, jakby chciał jej przekazać, że jednak coś uległo zmianie, tylko że ona jeszcze nie zdaje sobie z tego sprawy. Nieoczekiwanie przygarnął ją do siebie i mocno przytulił. Nie wiedziała, jak długo tak stali na środku pokoju, obejmując się i wsłuchując w dźwięki znajomych oddechów. Czuła się doskonale, ponieważ zawsze jest nam dobrze w obecności przyjaciół. Boże, jestem taka okrutna, pomyślała. Jaka szkoda, że nigdy nie będę w stanie dać mu takiego szczęścia, na jakie zasługuje. Prawdę powiedziawszy uważała, że nie ma prawdziwej miłości między chłopakiem a dziewczyną. Ile razy mówisz „kocham” na swojej drodze? Ona jeszcze nigdy nie wypowiedziała tego szczerze, ponieważ ludzie odchodzą i zawsze pojawiają się nowi. Tak naprawdę jest tylko czyste przyzwyczajenie i potrzeba bliskości. To fundament związku, na który każdy w końcu się odważy. Żałowała, że nic nie jest tak piękne jak w książkach. To z pewnością wszystko by ułatwiło. – Och, Owen, mój skarbie, nie wiedziałam, że przyszedłeś! – zawołała ucieszona Madeline, wchodząc bez pukania do sypialni córki. – Co u ojca? – Ma się świetnie, dziękuję – odparł czarującym tonem. – Pozdrów go koniecznie – poprosiła kobieta. – Zostaniesz na kolacji? – W zasadzie to muszę już iść… – stwierdził nagle. – Zobaczymy się w szkole, Sophie – chłopak pocałował ją ostatni raz w czoło i zniknął za drzwiami, pochłonięty rozmową z jej matką. Gdy usłyszała trzaśnięcie drzwi frontowych, podeszła do okna i obserwowała, jak Owen idzie po kamiennej ścieżce wytyczonej przez trawnik, a następnie przechodząc przez ulicę znika po drugiej stronie, skulony, z rękoma upchniętymi w kieszeniach bluzy. Chciałabym wiedzieć,
co cię trapi, pomyślała nagle, wciąż za nim patrząc, nawet jak Owen już dawno zniknął w szarości zbliżającej się nocy. * * * Dopiero na początku października Sophie odważyła się na lekcje gry na fortepianie u swojego nauczyciela literatury, Jacka Branwella. Z zaskoczeniem wpatrywała się w duży, beżowy dom, przypominający kilkuwiekową rezydencję, którą otaczał piękny ogród. Dziewczyna wiedziała, że jej nauczyciel wywodzi się z zamożnej rodziny, ale w zasadzie nie wiedziała, czego miałaby się spodziewać. Niepewnie weszła do obszernego ganku i zapukała do drzwi mosiężną kołatką w kształcie lwa, która według niej była nieco tandetna. Przez chwilę nasłuchiwała kroków lub szczątków rozmowy, ale kiedy wciąż nikt nie otwierał, zapukała mocniej, a następnie zaczęła wycofywać się na schody, stwierdzając, że nikogo nie ma w domu. – Hej, przepraszam, ale brałem prysznic i nie zdążyłem otworzyć… – krzyknął miły, lekko zachrypnięty głos, kiedy znalazła się już na podjeździe. Sophie odwróciła się na pięcie, przyglądając uważnie chłopakowi, który stał boso na marmurowej posadzce w ciemnych dżinsach i szarej koszulce opinającej się na wąskiej talii i umięśnionych ramionach. Jego niemal czarne włosy były zmierzwione i mokre, a oczy szeroko otwarte. – Sophie… – Nie wiedziałam, że tu mieszkasz – wyznała, ponownie podchodząc do drzwi. – Jack to mój wujek – wyjaśnił zdawkowo. – Wejdź, zaraz go zawołam. Christopher przepuścił ją w drzwiach, a następnie zapraszając do salonu z pięknym fortepianem stojącym na środku, ruszył na piętro w poszukiwaniu pana Branwella. Dziewczyna patrzyła za nim przez chwilę, kiedy znikał na klatce schodowej, uznając, że podoba jej się ta chłopięcość, którą emanował. Wydawał się taki delikatny i kruchy, inaczej niż w szkole. Ale co cię to obchodzi, zganiła siebie. Położyła torbę na sofie i podeszła do instrumentu. Z lekkim lękiem dotknęła opuszkami palców białych i czarnych klawiszy,
przypominając sobie dziecięcą zabawę, kiedy to ojciec zapisał ją na lekcje muzyki. Zrezygnowała z nich na prośbę matki, która uważała, że to przedsięwzięcie nie jest dla niej najlepszym zajęciem. Sophie nawet żałowała, że tak szybko się poddała, ponieważ wtedy, jako ośmiolatka rozpoczynająca przygodę z tą dziedziną sztuki, naprawdę była szczęśliwa. Ostatecznie każdy ma coś takiego, bez czego trudno mu się obyć. Sophie rozejrzała się ukradkiem, delikatnie przesuwając palcami po klawiszach. Spróbowała zagrać utwór, którego nauczył ją Stephan. Kiedy pytała, jak się nazywa, odpowiadał tylko: Coś, a ją zawsze to bawiło. Zrezygnowana przerwała, siadając na taborecie stojącym przy instrumencie. Nie podobało jej się, że akurat teraz zaczyna przypominać sobie, jak bardzo lubiła kiedyś spędzać z nim czas. Bo są takie chwile, które są tylko czyjeś – moje i twoje – ale niezastąpione, nieporównane z żadną inną. – Bardzo dobrze – zauważył Jack, stojący w wejściu z rękoma założonymi na piersi. – Zaczynam się zastanawiać, dlaczego Madeline tak nalegała na te lekcje… Dziewczyna wzruszyła niedbale ramionami, podkreślając, że niewiele ją to obchodzi. – Co teraz grałaś? – zaciekawił się. – Och, to nic… coś, czego nauczył mnie ojciec. – Stephan był dość ekscentrycznym człowiekiem, ale zawsze podziwiałem w nim pasję, która sprawiała, że we wszystko wkładał serce. Lubił to, lubił relaksować się przy grze. – Słyszał pan, jak gra? – zdziwiła się Sophie. – Umówmy się, że tutaj będziesz zwracała się do mnie po imieniu, dobrze? To znacznie ułatwi współpracę – uśmiechnął się porozumiewawczo. – Stephen po pracy czasami grywał w barze na przedmieściu. To miejsce pełne tradycji, nie znam już takich lokali. Właścicielem jest stary, poczciwy Frank. Powinnaś kiedyś tam zajrzeć… To takie kultowe miejsce z szafą grającą, karaoke i ścianami obwieszonymi zdjęciami sławnych osób, które tam przebywały, choć było ich niewiele. Chodziłem tam jako osiemnastolatek i tak poznałem Stephena. Nie był wykwalifikowanym muzykiem tylko gliną, ale to w niczym mu nie przeszkadzało – stwierdził, skupiając uwagę na rodzinnym zdjęciu wiszącym nad kominkiem.
Kiedy zamilkł, Sophie pomyślała o tym, jakie to zabawne zestawiać sobie dwie różne postaci – tę, którą postrzegają ludzie z zewnątrz i tę, którą ona rozpatrywała jako stały obserwator. – Wybrałaś już utwór, który zagrasz podczas pierwszego tańca? – zapytał nagle Jack. – Eee… nie, nie zastanawiałam się jeszcze nad tym. W zasadzie to przyszłam ot tak, żeby mieć czyste sumienie… i święty spokój – dodała. – Rozumiem – uśmiechnął się. – A masz jakąś piosenkę, którą uważasz za romantyczną na tyle, by ją zaprezentować? Mam mnóstwo takich piosenek, pomyślała, ale wszystkie są piękne, a z tego przedstawienia najchętniej zrobiłabym mini stypę. – Niestety, nic konkretnego. – No dobrze… Na razie skupimy się na odświeżeniu twojego warsztatu, a później wybierzemy odpowiedni kawałek – zapowiedział mężczyzna, po czym polecił jej, by zagrała kilka gam na rozgrzewkę. Jej zajęcia zostały opłacone do lipca następnego roku, tak więc dziewczyna po godzinie uznała, że powinna wracać do domu. Przed wyjściem pochwaliła jeszcze doskonały gust pana Branwella i fakt, że ma wspaniały dom. – Dzięki – odparł, odprowadzając ją do drzwi. – To dom moich rodziców, po ich śmierci odziedziczyłem go, kiedy moja siostra postanowiła wyjechać do Bristolu i tam pozostać na stałe. Sophie pokiwała głową w geście zrozumienia, a następnie pożegnała się i wyszła z rezydencji. W drodze powrotnej wstąpiła do Heartbeats, kawiarni, w której spotkała kilka tygodni temu pana Gilberta. Uświadomiła sobie, że wciąż nie oddała Madeline pudła z rzeczami ojca, a jedynie upchnęła je na dnie szafy. Muszę je przejrzeć i zwrócić, nim wszystko się wyda, uznała. Teraz jednak weszła do środka przytulnego baru w stylu retro i skierowała się do stolika pod oknem, gdzie czekała na nią dziewczyna o kasztanowych włosach. – Cześć – przywitała się Beth, wciąż kartkując jakiś magazyn z jesiennymi trendami. – Zamówiłam ci kawę, jak na ironię. Tak, tak, pamiętam, że jej nie znosisz.
– Lubię kawę – zapewniła. – Ale na nią trzeba mieć nastrój. Elizabeth uniosła tylko pytająco brwi, a następnie wróciła do uprzednio przerwanego zajęcia. Dziewczyna zauważyła brązowy zeszyt z jej prywatnymi projektami. Beth uwielbiała bawić się modą, chociaż style, które łączyła, często wychodziły dość kontrowersyjnie. – Cóż słychać w wielkim świecie? – zapytała. – Dziękuję, że łaskawie poświeciłaś mi chwilę ponad miesiąc po rozpoczęciu roku szkolnego – westchnęła urażona. – Przepraszam, po prostu dużo się działo. Musiałam się z tym wszystkim oswoić i… – Jasne, rozumiem – przerwała cierpkim tonem. – Lizzy… – zaczęła Sophie. – Nie bierz mnie na litość, patrząc tym spojrzeniem małego szczeniaczka – zauważyła karcąco. – Rozumiem – powtórzyła. – Tylko się z tobą droczę – zachichotała, rozluźniając atmosferę. Kelnerka przyniosła zamówione przez Beth podwójne espresso i latte macchiato dla Sophie. Elizabeth przez chwilę jak nakręcona opowiadała przyjaciółce o letnich warsztatach mody, na które niechętnie zgodził się jej ojciec. Wszystkie aspiracje artystyczne były dla rodziców śmieszne i w ogóle nieprzyszłościowe. – Dużo mnie ominęło, kiedy byłam… no wiesz, w śpiączce? – zaciekawiła się Sophie, przerywając chwilowe milczenie. – Raczej nie… Wszyscy bardzo przeżyli wasz wypadek. W kościele odprawiano nabożeństwa w twojej intencji, na które nawet ja chodziłam, a przecież nie wierzę. Natomiast Madeline i Christine pogrążyły się w żałobie po Stephanie. To była piękna uroczystość pożegnalna… – zapewniła Elizabeth, patrząc na przechodniów za oknem. Już to słyszałam, pomyślała Sophie. – Jak myślisz, dlaczego przeżyłam? – zapytała cicho. To pytanie naprawdę nie dawało jej spokoju. Beth natomiast spojrzała na nią dziwnie. – Nie mówili ci? Ktoś cię wyciągnął, nim samochód zaczął się palić… Twój ojciec prawdopodobnie już nie żył – podejrzewają, że oberwał