Filbana

  • Dokumenty2 833
  • Odsłony751 348
  • Obserwuję554
  • Rozmiar dokumentów5.6 GB
  • Ilość pobrań512 992

Wereśniak Piotr - Zabili mnie we wtorek

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.7 MB
Rozszerzenie:pdf

Wereśniak Piotr - Zabili mnie we wtorek.pdf

Filbana EBooki Książki -P- Piotr Wereśniak
Użytkownik Filbana wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 63 osób, 48 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 250 stron)

SPIS TREŚCI CZĘSC PIERWSZA Zwłoki Cycek Prezes Zabójca Turek Karetka Lila Redaktorzy Urzędnicy Pośrednik Kalifornijczyk Blok operacyjny Samolot Zwierzęta Miła Kaltestrasse 8 Budzenie Pani komisarz Major Jasiński Przesłuchanie Stażystka Korytarze Przemyślenia Kobiety Areszt Nocny gość Park narodowy Tyresta, Szwecja Poranna prasa w Krakowie Poranna prasa w Berlinie Porwany Pokój komendanta Pytania i odpowiedzi

Hotel Maria Szafa Droga do skarbu Chojnowski Park Krajobrazowy Chojnowski Park Krajobrazowy - całkiem niedaleko Wiadomość do pułkownika Florka Wstawanie Spacer Ogon Obiad Dyrektorek Róże Palcem po mapie Kręcenie się po mieście Nieprzytomni Czekanie na noc Bingo! Ucieczka CZĘSC DRUGA Dwa tygodnie Kilka słów ołówkiem Agent Cezar Przygotowania Koniec sprawy Zapłakana EnEuro wchodzi w gaz Trzy szyszki Od nowa Nie w tę stronę Mistrz czekania Cyprian znowu nadaje Emeryt Gorąca herbata Nowy Spacer nad Wisłą Zmarznięty Jeszcze siedmiu

Wycieczka Nieczynna fontanna w parku Saskim W lesie Zabawa w podchody Zmiany Początek nocy cudów Kumple z dawnych lat Uliczna latarnia Za późno Wiewiórka Głośne trzaskanie drzwiami Wchodzi Kryty Impet Ludzie interesu Odludzie Ciemność CZĘŚĆ TRZECIA Nigdy tu nie wrócę Jess i Inge Eltang Cisza Początek

Zabili mnie we wtorek Piotr Wereśniak Wydawnictwo Otwarte Kraków: 2008 CZĘSC PIERWSZA Zwłoki Jest zimno. Powiększone, wilgotne źrenice patrzą pionowo do góry. W mrok. Mokra mżawka. Leżący oddycha spokojnie i

głęboko. Odzywają się głosy ludzi. W życiu nie przyszło mu do głowy, że zabiją go właśnie we wtorek. Najparszywszy dzień tygodnia. Jest szewski poniedziałek, jest lany poniedziałek, jest środa popielcowa, jest Wielki Czwartek, jest piątek przedweekendowej radości i korków na drodze, wreszcie sobota, potem leniwa niedziela - każdy dzień tygodnia ma coś, co go wyróżnia, coś specjalnego, coś fajnego. Wtorek nie ma nic. Jest nudny, nijaki i beznadziejny. Dlaczego wtorek!? Czuje coś mokrego pod kurtką, coś ciepłego po nim spływa. W piersi pojawia się lekkie drżenie, coś jak niewielka trema, jak drobne przejęcie, które już dawno nauczył się opanowywać. Jednak drżenie nie mija. Kątem oka widzi, jak ludzie na parkingu powoli wychylają się zza samochodów. Patrzą na niego przerażeni. Na siebie patrzą zaciekawieni, dumni, że w ich nudnym życiu zdarzyło się w końcu coś tak mrożącego krew w żyłach, coś, o czym kiedyś opowiedzą wnukom, a te z kolei swoim wnukom, i pójdzie w świat legenda zwielokrotniona ludzką skłonnością do kolorowania i przesady, pójdzie legenda, jak to zabili go we wtorek na parkingu hipermarketu na warszawskim Ursynowie. Mimo tego wszystkiego, co wydarzyło się przed kilkudziesięcioma sekundami, jego myśli są jasne, precyzyjne i konkretne. W kieszeni kurtki ma komórkę, na karcie SIM nie ma żadnego zapamiętanego telefonu, a więc to nie problem, w schowku w lexusie jest jeszcze jedna komórka. Też czysta. Robi mu się zimno. Zauważa, że powoli wokół niego, wokół otwartego na oścież samochodu, wokół plamy krwi rosnącej pod nim na mokrym asfalcie gęstnieje wianuszek ludzi. Patrzą na to tak, jak się patrzy na film. Patrzą na zupełnie nierzeczywistą sytuację, na coś, co zobaczyli po raz pierwszy i pewnie po raz ostatni w swoim zwykłym, nudnym, banalnym życiu. Myśli o portfelu. Jest tam trochę kasy, ale przecież to nie grzech mieć kasę. Nagle przypomina sobie o puzderku. To jest problem. To jest duży problem. Za chwilę zjedzie się tu policja z

całego miasta, a on w złoconym, płaskim puzderku ma co najmniej pięć gramów pierwszorzędnej kokainy. Tak, to jest problem. Tymczasem parking żyje własnym życiem. Przyjeżdżają nowi ludzie spragnieni tanich zakupów w hipermarkecie. Patrzą na zbiegowisko wokół srebrnego lexusa. Może to promocja, myślą, może nowy model samochodu, może jakaś loteria, a może po prostu stłuczka. Co ciekawsi podchodzą, zaglądają, pytają innych. Co to, film kręcą? Dopiero po chwili chaotycznych, spiesznych opowieści zaczynają rozumieć, że człowiek leżący przy samochodzie właśnie został postrzelony. - Przepraszam, przepraszam, jestem lekarzem - jakiś facet przeciska się przez tłum gapiów. Jest młody, zdenerwowany, skołowany. Widać, że nie bardzo wie, co ma robić. Na twarzy zarysował mu się nierównomierny wilgotny rumieniec. Ale ponieważ jest lekarzem, brnie w tę bezsensowną sytuację bez wyjścia, tym bardziej że rozdygotana młoda kobieta obok to pewnie jego żona. Lekarz podchodzi do leżącego. Lekko trzęsą mu się ręce, może z zimna. Niewielka kropelka błyska mu spod nosa. Stara się przykryć leżącego kocem. - Proszę się nie ruszać, karetka już jest w drodze. Może pan mówić? Nagle lekarz czuje, jak pod kocem ranny mężczyzna łapie go za rękę. Chwyt jest pewny i mocny. Dłoń rannego jest twarda i chłodna. - Chcesz mi pomóc? - Ranny patrzy lekarzowi prosto w oczy. Nie jest łatwo wytrzymać to spojrzenie. Mężczyzna wciska lekarzowi coś niewielkiego, metalowego w rękę pod kocem. - Wyrzuć to gdzieś. Nie powinni tego przy mnie znaleźć. Młody lekarz jest wyraźnie zdenerwowany. - Ale ja nie mogę... Za późno. Już ma to coś w ręce. Ręka już nie jest pod kocem. Teraz to już jego problem. Chwila paniki. Mechaniczny, szybki ruch - do kieszeni. Rozbiegany wzrok wystraszonego maminsynka - czy ktoś to widział? Czy ktoś powie jadącej już

policji, że ranny mu coś podał!? Boże, co teraz będzie!? Co jest w tym niewielkim pudełeczku, które parzy go w kieszeni? Nagłe spojrzenie na żonę - ona widziała. W każdym razie zobaczyła jego krótką, szybko zamaskowaną panikę. Lekarz prostuje się. Rozgląda się niepewnie wokoło. Otwarty samochód, leżący facet, spora dziura od kuli w okolicy serca, krew. Z oddali dobiega odgłos syreny. Już jadą. Jeszcze jedno spojrzenie na rannego - widać, że to bogaty gość. Jest młody, najwyżej trzydzieści pięć lat. Ubrany drogo, modnie, sam zegarek wart jest pewnie tyle co używany seat lekarza. „Czy to gangster?”, przebiega lekarzowi przez myśl. - Gdzie jest Cycek? - Słucham? - lekarz nie dosłyszał chrapliwego pytania rannego. - Widzisz gdzieś Cycka? Byłem z nim. Też dostał? Lekarz rozgląda się. Nie widzi Cycka. Nie wie nawet, o kogo chodzi. Słychać, jak karetka reanimacyjna skręca w stronę hipermarketu. - Nie ma tu innego rannego, proszę pana, proszę się nie ruszać i nic nie mówić, karetka już jest blisko.Patrzą sobie w oczy, z rannym jest coraz gorzej, z trudnością oddycha, jest blady, co chwila wstrząsają nim krótkie dreszcze. Widać, że chce coś powiedzieć. Lekarz nachyla się nad nim. Słyszy słaby, chrapliwy szept. - Nie mów nikomu... Po czym ranny traci przytomność. Cycek Zaczyna mu brakować tchu. Czuje, jak krew pulsująca w czole coraz mocniej napiera na oczy. Cały się trzęsie. Prawie frunie przez kręte osiedlowe ścieżki Ursynowa, byle dalej, byle uciec, byle go nie złapali. W życiu tak nie uciekał, w życiu nie

biegł tak szybko. W końcu jednak obszerne płuca przestają dostarczać tkance mięśniowej wystarczającą ilość tlenu. Cycek musi się zatrzymać, musi znaleźć odpowiednie miejsce na króciutki odpoczynek. Jest! Ten śmietnik będzie dobry. Szybki skręt. Skok przez krzaki i już jest w środku. Ciemno. - O kurwa... o kurwa... Cycek oddycha głęboko. Każdy oddech to kolejne „o kurwa”. Powoli bledną mu kolorowe plamy przed oczyma. Zaczyna wracać do rzeczywistości. Nagle słyszy ochrypły bas: - Co jest!? Co jest!? Wypierdalaj stąd, młody! Już! Teraz włącza się u Cycka precyzyjnie wytrenowany ciąg odruchów warunkowych. Obrót, lokalizacja zagrożenia, ocena sytuacji, w tym samym czasie wydobycie broni, przygotowanie jej do użycia, unieruchomienie napastnika, przyłożenie mu przeładowanego pistoletu do głowy. Trwa to ułamek sekundy. Na szczęście Cycek nie wykonuje ostatniego elementu tej dziesiątki razy powtarzanej sekwencji. Nie pociąga za spust. Bezdomny śmieciarz leży nieruchomo, przygnieciony kolanem Cycka. Nie spodziewał się takiej odpowiedzi. Wpatruje się czujnym okiem w matową stal Cyckowego heckler und kocha P30. - Nie, panie... nie. Cycek zaczyna rozumieć, kogo ma pod lufą. Błąd! Błąd! Błąd! Po jakiego chuja wyjmował broń!? Szybko kalkuluje - zabić czy pozwolić odejść. Jest prawie pewne, że dziad zaraz poleci do psów i za marną paczkę fajek z filtrem sprzeda Cycka. Jeżeli Cycek go skasuje, zyska najwyżej te parę minut na złapanie oddechu. Nie, kasować się nie opłaca. Wstaje i pewnym chwytem podnosi śmierdzącego dziada na równe nogi. - Idziesz stąd i nikomu ani słowa, jasne!? - Jasne. Widać, że rozumie. Minę ma taką, jakby zobaczył przewodniczącego Sądu Ostatecznego. - Idziesz stąd!

Dziad wychodzi ze śmietnika. Dopiero teraz Cycek uświadamia sobie, jak facet śmierdział. Dobra, teraz ma parę minut na podjęcie decyzji, jak dalej żyć. Bo co do tego, że dotychczasowe dobre życie się skończyło, nie ma wątpliwości. Co ich, kurwa, podkusiło, żeby jechać do tego hipermarketu! Spokojnie, spokojnie... Musieli za nimi jechać. Śledzili lexusa na pewno od samego centrum. Jak to się stało, że Cycek tego nie zauważył? Jest tylko jedno wytłumaczenie - to nie był byle cyngiel. To był ktoś. Wskazuje na to również to, co się stało potem. Przecież facet mógł zabić ich obu, dlaczego strzelał tylko do Bankiera? Dlaczego strzelał z tak dużej odległości? Dlaczego oddał tylko dwa szybko następujące po sobie strzały? Dlaczego nie używał tłumika? Dlaczego skurwiel był tak pewny swego? Niestety wszystkie te pytania utwierdzają Cycka w przekonaniu, że jest bardzo niedobrze. Niestety wszystkie prawdopodobne odpowiedzi na te pytania prowadzą do jednego strasznego wniosku. To nie był byle cyngiel. To nie był byle łoś po amfie, którego ktoś wynajął, żeby przewietrzył trochę miasto. Cycek widział takich kozaków, niewielu, ale widział. W wojsku. Strzelał do Bankiera, bo tylko na niego miał zlecenie, strzelał z dużej odległości, bo wiedział, że strzela dużo, dużo lepiej od Cycka i że nawet gdyby Cyckowi udało się sięgnąć po pistolet, to z tej odległości miałby kłopoty ze skuteczną obroną. Facet oddał dwa strzały, jeden po drugim, bo strzelał w serce, wiedział, że jest świetnym strzelcem, że trafi i że ofiara nie będzie mieć żadnej szansy na przeżycie. Nie używał tłumika, bo zależało mu na sile ognia, a nie na dyskrecji. Nie bał się, bo robił to już wiele razy i dawno pozbył się tremy. Płuca i serce Cycka powoli się uspokajają. Zaczyna oddychać miarowo, zaczyna wracać do sił, niestety minimalne drżenie gdzieś płytko pod skórą nie mija. W miarę jak dokonuje wstępnej i pośpiesznej analizy sytuacji, to dziwne drżenie nawet się nasila. Bez wątpienia Bankier nie przeżył. Bez wątpienia ludzie z

parkingu już zeznają policji, że zastrzelony wychodził z hipermarketu w towarzystwie wysokiego, przystojnego, krótko ostrzyżonego młodzieńca. Bez wątpienia policja bardzo chce Cycka dostać. Niestety nie jest wykluczone, że napastnik też chciałby Cycka spotkać. Do stacji metra już niedaleko. Tam jest szansa wmieszania się w tłum. Syreny radiowozów nie milkną. Trzeba iść. Póki trwa zamieszanie. Trzeba iść. Cycek wychodzi ze śmietnika. Chłodno. Mżawka wciąż nie daje za wygraną. Szybkim, ale spokojnym krokiem Cycek rusza chodnikiem. Skręt. Tu jest dużo jaśniej. Jest więcej latarni. Na szczęście Cyckowa bluza ma kaptur. Mija pierwszych przechodniów. Już widać ulicę Komisji Edukacji Narodowej. Pełno samochodów. Ludzie wracają z pracy.Przeciągły gwizd policyjnych syren nasila się. Przez sznur wolno jadących samochodów przebija się cywilny opel Vectra z niebieskim kogutem na dachu. Cycek nie patrzy na niego zbyt długo. Widzi już wejście do metra. Jeszcze tylko kupi w kiosku bilet, kupi też jakąś gazetę komputerową, wsiądzie do wagonu i będzie udawał, że czyta. Będzie udawał, że interesują go najnowsze karty graficzne, twarde dyski i sieci bezprzewodowe. Tak naprawdę będzie myślał tylko o jednym, tylko dwa słowa będzie miał w głowie. Dwa słowa zakończone nieprzewidywalnym i denerwującym znakiem zapytania: „Co dalej?”. Prezes Prezes Motyka ma pięćdziesiąt pięć lat, wystający brzuszek, którego nie lubi, i bardzo klarowne podejście do seksu. Dziewczyna musi być młoda, zdrowa i umyta. Niekoniecznie ładna, zgrabna czy inteligentna. Powinna mieć od szesnastu do osiemnastu lat, nie musi udawać, starać się ani być aktywna.

Dwa razy w tygodniu, we wtorki i piątki wieczorem, kiedy już biuro pustoszało, asystent prezesa przywoził dziewczynę do gabinetu i zamykał drzwi na piętnaście minut. Prezes Motyka robił swoje, dziewczyna dostawała przyzwoitą zapłatę, potem krótki szum wody w umywalce i można było wracać do pracy. Ten mechanizm zawsze działał prawidłowo, bo w firmach prezesa Motyki wszystko zawsze działało prawidłowo. Tym razem jednak miało być inaczej. Dziewczyna była tu już kilkakrotnie, prezes Motyka przypomina ją sobie. Mężczyzna jest bez spodni, białą jedwabną koszulę ma rozpiętą. Dziewczyna jest naga, wypina się do prezesa na brzegu skórzanej kanapy. Prezes na stojąco, rytmicznie i bez pośpiechu robi swoje. Dziewczyna od czasu do czasu pojękuje cicho. Prezes stara się odprężyć. Rytmiczne, niezbyt silne pchnięcia zawsze wprawiały go w refleksyjny nastrój. Zastanawia się, co kupi żonie na urodziny. W przyszłym tygodniu Ania kończy pięćdziesiąt dwa lata. Myślał o samochodzie, ten nowy fikuśny mercedes bardzo jej się podoba. Nie jest jednak pewien, czy to dobry pomysł. Może lepiej coś z biżuterii... Motyka spogląda na zegarek. Nie będzie dzisiaj zostawał do późna. Jutro ma spotkanie z radą nadzorczą, potem lunch z Bireckim, potem jeszcze kilka spotkań, dzisiaj odpocznie, może nawet zatrzyma tę małą na jeszcze jeden numerek. Prezes Motyka czuje już gdzieś z oddali zbliżającą się ejakulację. Nie zaburza to jednak spokojnego rytmu jego ruchów. Dziewczyna wydaje się niewzruszona. Myśli na pewno o tym, jakie ładne spodnie sobie kupi, tym bardziej że zarobionych pieniędzy starczy nie tylko na spodnie. Nagle pukanie do drzwi. Motyka nieruchomieje. Nie może uwierzyć własnym uszom. Nigdy nic podobnego się nie wydarzyło. - O co chodzi!? - Bardzo ważna sprawa, panie prezesie. Przyszedł pan Birecki. To stłumiony przez obite drzwi głos asystenta prezesa Motyki.

Rzeczywiście musiało się stać coś ważnego. Z Bireckim było umówiony na jutro. Nigdy nie spotykali się bez uprzedniego umówienia. - Niech poczeka na mnie w konferencyjnym, zaraz tam przyjdę. Motyka, patrząc w dół na wypiętą dziewczynę, chwilę się waha - dokończyć czy dać sobie spokój? To może być rzeczywiście coś ważnego. Wychodzi z dziewczyny, idzie do łazienki, szum wody w umywalce, wraca, zapinając spodnie. Dziewczyna ubiera się. Nie jest specjalnie ładna. - Tamten pan ci zapłaci. Motyka wychodzi z gabinetu. O tej porze w biurach firmy nie ma już nikogo. Bez słowa mija asystenta i wchodzi do konferencyjnego. Pokój jest duży, na środku stoi wielki drewniany stół otoczony miękkimi krzesłami. Birecki stoi oparty rękoma o krzesło. Wygląda na to, że rzeczywiście coś się stało. - Słucham pana, panie Birecki. Birecki patrzy przez chwilę niepewnie. Podchodzi do Motyki blisko, tak blisko, że prezes odruchowo robi krok w tył. Krótkie spojrzenie prosto w oczy. Motyka rozumie, że Birecki chce mu coś powiedzieć na ucho. Zbliżają się. Prezes Motyka czuje się dziwnie, rzadko jest tak blisko z drugim mężczyzną, przez jego szyję przebiega lekki dreszcz. Czuje zarost tamtego na swoim uchu, zwietrzałą po całym dniu wodę toaletową, jego ciepły oddech i ledwo wyczuwalny zapach potu. - Zabili Bankiera - szept Bireckiego jest cichy i drżący. Prezes Motyka czuje krótką falę mrozu we wszystkich zakończeniach nerwowych. Prawy kącik ust zaczyna mu lekko drgać. - Coś więcej? - Dwadzieścia minut temu na parkingu przed Leclerkiem na Ursynowie. - Był bez ochrony? - Był z ochroną. Ochroniarz zniknął. Nic więcej nie wiem. Ale

dowiem się. Na razie jest zamieszanie, blokada dróg, wzmocnienie patroli, takie tam... - Dziękuję panu. Proszę już iść. Birecki bez słowa wychodzi z pokoju konferencyjnego. Prezes Motyka siada na jednym z krzeseł. Siedzi nieruchomo, a szybkie ruchy gałek ocznych wskazują, że jego mózg dokonuje kompleksowej oceny położenia, w jakim nagle i nieoczekiwanie znalazł się jeden z najbogatszych i najbardziej wpływowych ludzi w kraju. Zabójca Kryty prowadzi spokojnie i zgodnie z przepisami. Powoli pali papierosa, co pewien czas uważnie spogląda we wsteczne lusterko. Już niedaleko. Zawsze w stresie smakuje mu tytoń. Na co dzień właściwie nie pali, nawet nie nosi ze sobą papierosów. Jak wie, że szykuje się lekki stresik, zawsze najpierw kupuje paczkę czerwonych marlboro. Teraz pali już trzeciego i smakuje mu. Kiedyś palił dużo częściej, ale to było na wojnie, stres był permanentny, zawsze coś mogło się stać, zawsze zagrażali snajperzy, w każdej chwili mogły się odezwać moździerze albo jakiś zabłąkany amerykański samolot. Te bohaterskie wspomnienia za każdym razem go trochę rozczulają, szczególnie Bałkany. Może to z powodu kobiet. Wprawdzie zawsze było ich pod dostatkiem i w Afryce Zachodniej, i w Sudanie, nawet na Kaukazie, choć tam było ich najmniej. Zawsze jednak podobały mu się rosłe, jasne Chorwatki, z którymi mógł robić, co tylko chciał. Dawne czasy. Znowu korek. Mimo że Kryty ma dopiero czterdziestkę, pamięta czasy, kiedy ulice Warszawy były puste i tylko z rzadka przejeżdżał nimi jakiś samotny samochód. Szczególnie o tej porze. Zastanawia się, kim mógł być chłopak, którego przed chwilą

zastrzelił. Wyglądał bardzo niegroźnie. Bogaty, trzydziesto- paroletni, kurewsko z siebie zadowolony biznesmenek w butach wartych kilkanaście średnich krajowych. Dlaczego wymuskany bidulek musiał umrzeć, dlaczego zapłacono za niego tyle kasy i wynajęto kogoś takiego jak Kryty? Przecież mógł to zrobić byle dres z bazarową pukawką za jedną dziesiątą tej ceny. Tym bardziej że ochroniarz pięknisia na parkingu nawet nie sięgnął po broń. Dlaczego Kryty? A właściwie dlaczego nie. Krytego nic nie dziwi. W jego zwartym umyśle nie ma miejsca na zdziwienie. Dojeżdża do stacji metra Wilanowska. Zatrzymuje się gdzieś z boku. Ciekawe, ile zajmie policji znalezienie tego samochodu. Kryty ostatni raz taksuje spojrzeniem wnętrze kradzionego peugeota 406 i wysiada. Na zewnątrz zdejmuje skórzane rękawiczki i szybkim ruchem wrzuca je pod auto. Po chwili jest już na schodach do metra. Kasuje kupiony wcześniej bilet i wchodzi na peron. Jest tu parę osób. Kryty jak zwykle nie wyróżnia się. Ma to wrodzone. Za chwilę będzie metro, Kryty wsiądzie do pierwszego wagonu i pojedzie aż do stacji Ratusz. Tam ma drugi samochód i prostą drogę do Wisłostrady, a potem dalej na północ. Ciekawe, co by się stało, gdyby Kryty wiedział, że w ostatnim wagonie siedzi lekko trzęsący się rosły chłopak w kapturze, przeglądający nerwowo miesięcznik komputerowy. Ciekawe, jak by to było, gdyby przyszło im jechać jednym wagonem. Ciekawe, kto kogo pierwszy by zauważył, kto kogo pierwszy by rozpoznał. Bo przecież się widzieli, widzieli się całkiem dobrze i Cycek nigdy nie zapomni tej twarzy. Kryty zresztą też. Cały czas czuje gdzieś głęboko świdrujący go wyrzut sumienia: dlaczego nie skasował ochroniarza? Dlaczego pozwolił mu uciec? Dziwne. I choć w umyśle Krytego nie ma miejsca na zdziwienie, to jest miejsce na świdrowanie. I to świdrowanie wyraźnie mu się nasila.

Turek Mężczyzna nazywa się Al Selim Suliman i jest niskim, otyłym sześćdziesięciolatkiem z wiecznie spoconą twarzą, wiecznie śmierdzącymi skarpetkami i wielkim brylantem na małym palcu prawej ręki. Przyjechał do Polski sześć lat temu i od razu rozsmakował się w polskim jedzeniu, polskiej wódce, polskich prostytutkach i polskim bezprawiu. Nigdy jednak nie kupił mieszkania w Warszawie. O nie! To byłaby przesada. To nie mieściło się w jego rozumieniu słowa „ostrożność”. Zawsze, kiedy przylatuje, mieszka w tym samym apartamencie w hotelu Bristol i bardzo mu się to podoba. Teraz jednak zupełnie o tym nie myśli. Teraz myśli tylko o jednym - uciekać. Biega nerwowo po swoim hotelowym apartamencie, zbiera rzeczy, wrzuca je bezładnie do walizek. Jest bardzo zdenerwowany, bardzo spocony i bardzo śmierdzą mu skarpetki. Wystarczył jeden krótki telefon od osoby zaufanej, dwa ciche słowa: „Zabili Bankiera”, i wszystkie obiecujące plany związane z inwestowaniem pieniędzy w Polsce, wszystkie wspaniałe kalkulacje, spodziewane krociowe zyski, wszystkie lukratywne manipulacje walutowe - wszystko to zupełnie straciło znaczenie. Teraz dla Sulimana ważne jest tylko jedno. Uciekać! Pakuje wyłącznie rzeczy najpotrzebniejsze, tylko to, co ważne, tylko to, bez czego nie może się obejść - laptop, dokumenty, segregatory, notatki, telefon, parę koszul, bieliznę, dużo skarpetek na zmianę. Mimochodem jego precyzyjny, kompleksowo myślący mózg matematyka dokonuje analizy strat, jakie spowoduje ta nagła i nieprzewidziana ucieczka. Niestety jest to analiza druzgocąca. Dlatego Suliman stara się o tym nie myśleć. Stara się teraz nie rozpraszać i skupić wyłącznie na ratowaniu własnej skóry. To jest ważniejsze od tej góry pieniędzy, które właśnie zaczynają powoli wyparowywać, znikać i zamieniać się w kwaśny,

drażniący, długotrwały smak porażki. Stara się myśleć o żonie, która mieszka sobie spokojnie w Ankarze, o szóstce dorosłych już dzieci, o dziewiątce ukochanych wnucząt, o słońcu, cieple, znajomych twarzach, znajomych barach, o wszystkim, co jest inne od tego polskiego chłodu, wilgoci, zachmurzenia, brudu i bałaganu. Przez ostatnie sześć lat stał się wielkim miłośnikiem tego kraju, to było odkrycie jego życia, zakochał się w nim od pierwszego wejrzenia, z każdym rokiem znał go coraz lepiej i sam stawał się znany tam, gdzie powinien być znany. Teraz wystarczyło kilkanaście sekund, kilka suchych słów rzuconych do słuchawki w którejś z warszawskich budek telefonicznych, potem miękki trzask rozłączenia, długa chwila tępego zaskoczenia i wsłuchiwania się w pulsujący sygnał hotelowej centrali, by Suliman odkochał się w Polsce i zaraz potem zapalał szczerą nienawiścią do tego bandyckiego kraju, który ośmielił się tak go potraktować. Nagły sygnał telefonu gwałtownie stymuluje akcję jego mocno już nadwerężonego serca. Suliman siada na łóżku. Dyszy ciężko, prawą ręką masując energicznie okolice mostka. Podnosi słuchawkę. Taksówka już czeka. Ulga. To dobrze. To bardzo dobrze. Wstaje. Maca paszport. Jest. Maca drugi. Jest. Poleci na niemieckim, będzie bezpieczniej. Marynarka. Płaszcz. Kapelusz. Ostatnie spojrzenie na pokój, w którym tyle się stało w ciągu tych sześciu lat. Wychodzi. Na zewnątrz mżawka. Wilgotno, ciemno, chłodno i śmierdzące Nos Sulimana nigdy nie przywykł do zapachu wszechobecnej chłodnej wilgoci i to, co dla mieszkańca północy jest świeżym zapachem deszczu, dla Sulimana jest zapachem nieprzyjemnym i drażniącym. Trzaśniecie drzwiami. W samochodzie jest lepiej, Suliman lubi samochodowe zapachy. Taksówkarz na szczęście nie ma ochoty na bezsensowną konwersację. Wymieniają kilka niezbędnych zdań i biały mercedes rusza. Na Okęcie.

Karetka Z dalekiego Ursynowa do Szpitala Bielańskiego jedzie się przez całą Warszawę. To długa i niełatwa droga. Tym bardziej dla karetki reanimacyjnej na sygnale, tym bardziej w wieczornym szczycie i w gęstniejącej, uporczywej, chłodnej mżawce. Jeden Pan Bóg wie, dlaczego skierowano karetkę właśnie do tego szpitala, ale w Polsce już dawno karetki i ich poplątane losy przestały kogokolwiek dziwić.. Doktor Fogel czuje, jak kropelki potu zaczynają spływać mu spod włosów, przesuwać się szybko po twarzy i zawisać, dygocząc rytmicznie, na nosie, brodzie, wargach i grdyce. Nie daje jednak za wygraną. Masuje już tego trupa od piętnastu minut i będzie to robił aż do skutku, dopóki starczy sił, tak rozumie swoje miejsce we wszechświecie. Od kiedy po raz setny odstawił alkohol, bardzo się poci. Ogólna wydolność organizmu wyraźnie się poprawiła, jednak ceną był smród. Prysznic trzy razy dziennie nie pomaga. Wystarczy niewielka plama potu pod pachą i zaczyna śmierdzieć jak z piłkarskiej szatni. Trudno. Może gdyby doktor Fogel nie znał tego mechanizmu, miałby pretensje do losu, że doświadcza go tak haniebnie, że pokuta jest tak niesmaczna. On jednak dobrze wie, co to jest. Był zbyt dobrym studentem, zbyt wielu książek nauczył się na pamięć, zbyt wiele rozumiał, by teraz narzekać. Wiedział też mniej więcej, ile ten smród potrwa. Miesiąc, dwa, najwyżej trzy. U każdego trochę inaczej, u niego właśnie tyle. Zbyt wiele razy rozstawał się definitywnie z wódą, żeby tego nie wiedzieć. - Gdzie jesteśmy, Wiciu? Ile jeszcze? - Zaraz centrum, jeszcze z dziesięć minut przy dobrych wiatrach, doktorze. - Bardzo się śpieszymy! - Jasna sprawa, doktorze. Wicio lubi takie wytyczne. Lubi adrenalinę za kierownicą.

Jeździ karetką od dwudziestu lat i wciąż mu się podoba. Szczególnie jak Fogel wypowiada sakramentalne „bardzo się śpieszymy” - to Wicio lubi najbardziej. Czasami czeka na to tygodniami. Śnią mu się po nocach te trzy słowa zwiastujące dobrą zabawę, jedyną rzecz, jaka Wicia jeszcze podnieca. Tym bardziej że ma teraz porządną brykę i mocnego, doładowanego diesla pod pedałem. Pierwsze uderzenie adrenaliny wpycha mu lekko koniuszek języka między przednie zęby, rozszerza źrenice i wstrzymuje mruganie powiek. Teraz oprócz monotonnej syreny często korzysta z wysokiego, natarczywego klaksonu. Uwielbia, jak cały świat rozstępuje się przed Wiciem, uwielbia, jak wszyscy stoją, a on jedzie. Fogel uparcie nie przestaje. Dwóch nijakich, bezbarwnych sanitariuszy patrzy na swojego lekarza bez zainteresowania, bardziej obchodzi ich teraz stan hamulców, układu kierowniczego karetki i dyspozycja Wicia. Martwy pacjent ich nie interesuje. Fogel natomiast dziwnie czuje, że wentylacja i masaż tego nieboszczyka ma jednak sens. Chłopak jest młody, ładny, bardzo zadbany i najprawdopodobniej jest największym skurwysynem na świecie. Nie obchodzi to doktora Fogla. Kimkolwiek by był ten modnie ubrany, świetnie pachnący byczek - dla Fogla jest jasne, że ma jakieś szanse. Oczywiście nie z medycznego punktu widzenia. Tutaj dawno mamy do czynienia ze zwłokami. Fogel jednak jest za dobrym lekarzem, żeby wierzyć w medycynę. Jest też zbyt trzeźwy, żeby wierzyć w Boga. Doktor Fogel wierzy tylko w siebie. Zbyt wiele razy upadał i zbyt wiele razy się podnosił, żeby nie zauważyć, że w człowieku jest tylko jedna siła - on sam. I Fogel ma tę siłę, choć nie zawsze w życiu z niej korzysta. Ma ją również masowany byczek. Przynajmniej tak się teraz doktorowi wydaje. Przejeżdżając przez kolejne zatłoczone rondo w centrum miasta, Wicio naciska swój ulubiony klakson. Za każdym razem wraz z rozdzierającym dźwiękiem klaksonu przebiega mu po plecach krótki, przyjemny dreszcz. Nie zwraca uwagi na to, co dzieje się za nim. Nie obchodzi go, co robi doktor Fogel, nie

zwraca uwagi na miny sanitariuszy, nie interesuje go, kogo wiezie, nie chce wiedzieć, jakie ten ktoś ma szanse. Wicio kieruje i tylko to się liczy. Tymczasem na rondzie stoi biały mercedes sieci Super Taxi, a w środku spocony starszy pan o bliskowschodnich rysach. Denerwuje go ta karetka. Śpieszy się na lotnisko i ma w dupie, że ktoś jest chory. Nie przychodzi mu jakoś do głowy, że pasażerem karetki może być jego dobry znajomy i partner w interesach. Jakoś nie przechodzi Sulimanowi przez myśl, że cały jego kłopot, przyczyna jego ucieczki, popłochu i przerażenia leży teraz bez wyczuwalnego tętna w karetce reanimacyjnej, potrząsana silnymi ramionami doktora Fogla. Lila Jej dwudziestotrzyletnie ciało znajduje się w absolutnym szczycie formy. To największy kapitał tej dziewczyny i jeśli dodać do tego fakt, że Lila ma doskonale opanowanych tych kilka prostych umiejętności posługiwania się nim, można bez pudła stwierdzić, że Lila to majątek. Uwielbia to solarniane ciepełko. Gdyby miała trochę więcej samozaparcia, nauczyłaby się jakiegoś obcego języka i wyjechała do ciepłych krajów na stałe. Na razie jednak jej Floryda, Lazurowe Wybrzeże i Copacabana razem wzięte są tutaj, w Warszawie. Rozlega się ciche brzęczenie i moc światła spada o połowę. Jeszcze tylko chwila. Lila bardzo oszczędnie korzysta z solarium. Zbyt wiele idiotek spalonych tanim ultrafioletem widziała w swoim życiu. Gdzieś w oddali słychać jadącą karetkę. Lila tego nie słyszy. To nie są dźwięki jej świata. Karetki, choroby, szpitale, nieszczęścia zdarzają się biedocie, ludziom brzydkim, starym,

niemodnym, śmierdzącym i beznadziejnym. Lila taka nie jest i nigdy nie będzie. Znowu brzęczenie, lampy gasną. Lila staje przed lustrem. Cieszy ją to, co widzi. Nie ma najmniejszych wątpliwości, że każda gwiazda filmowa dałaby miliony dolarów, żeby tak wyglądać nago. Cóż, nic z tego. Uśmiecha się do siebie zadowolona i delikatnie pociąga paznokciami za sutki. Wystarczy chwila i już stoją. Jeszcze kilka min, kilka póz podpatrzonych w „Playboyu” czy „Hustlerze” - taki trening nago przed lustrem zawsze się jej podobał, a tych kilka dobrze wytrenowanych min i póz zarobiło dla niej sporo kasy. Lila szybko się ubiera, wychodzi do recepcji, płaci kartą i gotowe. Teraz już może obchodzić ich drobną rocznicę, ich słodkie pół roku znajomości, ich sześć miesięcy, z których każdy kosztował go prawdziwy majątek. Ale Lila jest pewna, że Maciek nie żałuje. To, co Lila jest w stanie dać spragnionemu mężczyźnie, jest warte każdych pieniędzy. Nigdy nie miała co do tego wątpliwości. Zjeżdża windą na najniższy poziom. Parking. Zawsze miała kłopoty z orientacją w tych podziemnych parkingach, zawsze trochę się ich bała. Teraz też czujnie rozgląda się wokoło. Pusto. Samochodów też niewiele. Już widzi swoją alfę. Przycisk przy kluczyku. Samochód grzecznie odpowiada. Lila wsiada. Nagle ktoś błyskawicznie otwiera tylne drzwi i wskakuje na tylne siedzenie. Chwila paniki, po czym zdziwienie. To Cycek! Serce Liii telepie się pod biustem jak małe dzikie zwierzątko. - O kurwa, Cycek, co ty wyprawiasz!? - Nie patrz na mnie, wyjeżdżaj jakby nigdy nic. Cycek kładzie się na tylnym siedzeniu. Lila nie może opanować idiotycznego rozwarcia ust spowodowanego bezbrzeżnym i całkowicie szczerym zdumieniem. - Co się dzieje? Zwariowałeś!? Gdzie Maciek!? Cycek milczy. Lila w końcu zauważa, że chłopak jest mocno

przestraszony. Nigdy takiego Cycka nie widziała. - Cycek, powiedz mi, co się, kurwa, stało! - Zastrzelili Maćka... mnie udało się uciec... Lila zatrzymuje samochód z piskiem. Słyszy, co mówi Cycek, i nie wie, jak ma zareagować, nie wie, jaką minę ma zrobić. Zmartwić się? Popłakać? - ... Odwoziłem go do ciebie, chciał ci zrobić niespodziankę, chciał upiec polędwicę, zapalić świeczki, poczekać na ciebie, wstąpiliśmy do hipermarketu po jakieś dobre wino i jak wychodziliśmy... Lila jest zdumiona, jak mało znaczy dla niej to, co mówi Cycek. Jak mało ją obchodzi Maciek i to, co się z nim stało. Nie kochała go, on też jej nie kochał, nigdy nie udawali, że jest inaczej, choć dla Cycka mogło to różnie wyglądać. Teraz myśli tylko o sobie. Boi się. Zastrzelili Maćka, gonią Cycka, robi się gorąco i Lila chce być od tego jak najdalej. Jak najdalej! - ... Widziałem faceta, który strzelał, wyglądał groźnie, nie mogłem Maćka obronić, uwierz mi... Boże, po prostu mnie sparaliżowało... - Wysiadaj z samochodu! Cycek przestaje mówić. Jego grdyka wykonuje jeden płynny ruch z dołu do góry i od razu na dół. - Cycek, wyłaź z mojego samochodu! - Myślałem, że wywieziesz mnie tylko z Warszawy... możesz mnie wyrzucić gdzieś za miastem... złapię jakiś pociąg... - Nie, Cycek, wysiadaj. Co z tego, że Cycek jest uzbrojonym, dobrze wyszkolonym ochroniarzem. Co z tego, że mógłby zmusić Lilę do wszystkiego, mógłby ją pobić, zabić, zgwałcić, zjeść. Dla niego Lila jest dziewczyną Maćka i musi wykonywać jej polecenia. Niestety ona też ma tę świadomość. Cycek wysiada. Alfa z piskiem rusza i odjeżdża. Czego właściwie się spodziewał?

Redaktorzy Redaktor Danuta Zawratyńska pracuje w dziale miejskim i to ją denerwuje. Zawsze chciała pracować w kulturze, zawsze uważała, że zna się na tym lepiej od innych, zawsze uważała, że jest kobietą ładną, błyskotliwą, seksowną, pełną uroku i delikatnego, unikalnego kobiecego czaru. Problem polegał na tym, że tylko ona tak uważała. Teraz dobiega pięćdziesiątki i dokuczliwe uderzenia gorąca jasno dają jej do zrozumienia, że koniec tej autoiluzji jest bliski. Zawratyńska wszystko denerwuje. Denerwuje ją mżawka, denerwuje ją to, że siedzi w redakcji do późna, denerwuje ją ta młoda stażystka z cyckami jak na sprężynach, za którą oglądają się wszyscy szacowni redaktorzy, denerwuje ją komputer, którego nie rozumie i który jej nie słucha, denerwuje ją uderzenie gorąca, które właśnie nadchodzi, a nade wszystko denerwuje ją ta idiotyczna, całkowicie pospolita i banalna strzelanina pod hipermarketem na Ursynowie. Właśnie teraz! Właśnie dzisiaj! Właśnie na jej dyżurze! Kogo, do cholery, interesują jeszcze takie kwiatki!? Kto jeszcze chce przeczytać, że jakiś gangster strzelił do innego gangstera pod sklepem!? Przecież to już było! To już było setki razy! Mogłaby napisać o jakimś nowym filmie, mogłaby kompetentnie zrecenzować premierę w Rozmaitościach, mogłaby pójść na jakiś wernisaż, mogłaby... O, jest ta mała cycata zdzira! - Pani Danusiu, pani Danusiu... - stażystka aż trze kolanami z podniecenia. Denerwuje Zawratyńską ta mała! Wpada zziajana, mokra, w zabłoconych butach i nawet kurtki nie zdejmie! - Pani Danusiu, ja tam byłam! To znaczy nie widziałam samej strzelaniny, ale byłam chwilę potem, widziałam zbiegowisko, widziałam tego zabitego, to znaczy nie wiadomo, czy zabitego, bo zabrała go karetka, przecież normalnie zabitych nie wozi się karetkami, zostają na miejscu zbrodni i potem odwozi ich

karawan, tego zabrała karetka, to chyba znaczy, że jeszcze żył, no i proszę sobie wyobrazić, że miałam dyktafon, zawsze go mam w kieszeni, no i pogadałam z ludźmi, znaczy z bezpośrednimi świadkami, pogadałam z lekarzem, który tam się przypadkowo znalazł, przyjechał na zakupy z żoną, potem nawet z policją pogadałam, bo na szczęście legitymację też miałam... - Z mordercą też gadałaś? Stażystka usiłuje sobie przypomnieć, ale po chwili dociera do niej złośliwość tego pytania. Już ma odpowiedzieć: „Mordercę zostawiłam dla pani”, ale czujnie rezygnuje z tej celnej riposty. Wie, że kobiety takie jak Zawratyńską źle reagują na dobry refleks stażystek. - Po pierwsze, moja kochana, kogo tam postrzelono? - Zawratyńską widziała w swoim życiu setki takich stażystek i ta nuta jasno pobrzmiewa w jej pytaniu. - No właśnie... właśnie tego jednego nie wiem. - Niewinna minka, którą teraz wykonuje stażystka, niestety nie da się przełożyć na sensowny komunikat prasowy. - To co ty mi, kochana, zawracasz tu dupę - Zawratyńską triumfuje. - Informacja, że kogoś, nie wiadomo kogo, postrzelono pod sklepem, jest nic niewarta. Naszego czytelnika interesuje, kto został postrzelony i dlaczego. Masz coś na ten temat? Dziewczyna jest kompletnie zbita z tropu. Jeszcze kilka chwil temu była pewna swojej błyskawicznej i spektakularnej kariery w mediach, teraz nerwowo się rozgląda po prawie opustoszałym newsroomie w poszukiwaniu pomocy. Podczas tej krótkiej wymiany zdań żadna z kobiet nie zauważyła schodzącego spokojnie po schodach w kierunku wyjścia pana Zygmunta Bireckiego. Birecki złożył krótką, niezapowiedzianą wizytę redaktorowi naczelnemu. Zresztą nie pierwszą dzisiaj i nie ostatnią. Birecki odwiedzał dziś wszystkie media - w zależności od znaczenia albo robił to osobiście, albo telefonował.

Zawsze po jego wizycie odwiedzona osoba, nieważne czy był to naczelny, wydawca, prezes czy szef rady nadzorczej, przez dłuższą chwilę nie mogła opanować zdenerwowania. Birecki był bezczelny, to prawda, był też bystry, twardy, obcesowy, bezwzględny i pozbawiony zasad. Jednak największą jego zaletą było to, że działał z polecenia prezesa Motyki. Jego przesłanie było proste, krótkie i jasne. Motyka, jego spółki, jego zaprzyjaźnieni kontrahenci i przyjaciele jego kontrahentów mają do wydania w tym i przyszłym roku tyle to a tyle milionów złotych na reklamę. Kto wymieni w jakimkolwiek kontekście, w jakiejkolwiek informacji, artykule, felietonie, dowcipie czy nawet krzyżówce nazwisko prezesa Motyki, od dzisiaj przez najbliższe trzy miesiące, ten nie dostanie ani grosza. To był bardzo prosty komunikat i wszyscy go doskonale przyswajali. Tym bardziej że nie mieli pojęcia, o co w tych trzech miesiącach ciszy chodzi. Czasami tylko kogoś zakłuła podrażniona duma, ale to ani prezesa Motyki, ani tym bardziej pana Zygmunta Bireckiego zupełnie nie obchodziło. Urzędnicy Normalnie szef Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego Jerzy Zimoń byłby już dawno w domu. Teraz jednak zbliżają się wybory i ABW ma sporo roboty. Tak przynajmniej ma to wyglądać dla tych, którzy tu Zimonia kiedyś postawili i którym teraz zaczyna się palić grunt pod nogami. Nie ma najmniejszych wątpliwości, że rządzący te wybory przegrają. Trwa więc gorączka szukania szalup na tonącym okręcie. Szalup jednak jest bardzo mało i na pewno dla wszystkich nie starczy. Zimoń swoją szalupę ma już od dawna. Nie martwi się. Nigdy się niczym nie martwi. Dzwoni bezpieczna linia. To Krzywicki z Centralnego Biura Śledczego. Nie lubią się z Zimoniem i nigdy specjalnie tego