Filbana

  • Dokumenty2 833
  • Odsłony761 032
  • Obserwuję560
  • Rozmiar dokumentów5.6 GB
  • Ilość pobrań516 712

Wojciech Tochman - Eli, Eli

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :3.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Wojciech Tochman - Eli, Eli.pdf

Filbana EBooki Książki -W- Wojciech Tochman
Użytkownik Filbana wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 295 osób, 115 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 91 stron)

Plik jest zabezpieczony znakiem wodnym

Wojciech Tochman Eli, Eli Fotografie Grzegorz Wełnicki

Spis treści 1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 Podziękowania Przypisy

1 Żywe, ciepłe, wilgotne, wydające zapach zdrewniałe ciało nieznajomej kobiety. Nie chcielibyśmy go dotknąć. Spurchlała skóra każe nam się cofnąć. Ale nie odwrócić. Bo porośnięte czymś ciało przykuwa naszą uwagę. Jesteśmy go ciekawi. Choroba odebrała mu już widoczne znamiona płci, wiek, rasę, urodę, uśmiech, grymas, spojrzenie, radość, pragnienia i moc. Chora – jej płeć możemy określić dzięki długiej damskiej koszuli – nie ma siły stać w płytkim morzu. Jest chyba zmęczona, może zalękniona, potrzebuje wsparcia. I dostaje je od tej, która stoi po prawej. Kobiety w wodnym kręgu, w intymnej ciepłej relacji. Może gdybyśmy i my tam stali, czulibyśmy nie tylko zaciekawienie, ale i zakłopotanie. Lustrzane odbicie ich wstydu. Dzięki fotografowi możemy je podglądać bezkarnie. Dalekie ciemne chmury, sine kolory wody. Kim są te kobiety? Co się między nimi dzieje? Patrzymy na rytualną kąpiel? Oczyszczenie z tego, co złe? Chrzest, który jest początkiem i obietnicą? Zdjęcie nie zdradza wiele, ale każe pytać. Są tam jacyś ludzie dookoła? Jacy ludzie? Jaki ląd? Jaki kontekst? ° Widok piętna już nie szokuje. Bogaty świat przez dziesięciolecia oglądał na żywo rozmaitych freaków, dziwolągów, innych. Kiedy wreszcie pojęto, że wystawy kolonialne to gwałt na ludzkiej godności, pokręconych i garbatych zastąpiono ich fotografiami. Wystawiano je w najznamienitszych galeriach sztuki współczesnej. Dziś to już żaden bajer: widok kalectwa i choroby, nawet rzadkiej, albo budzi w nas niesmak, albo zwyczajnie nas nudzi. Choroba bulwersuje tylko wtedy, gdy bliscy zaniedbują chorego, porzucają bezsilnego na umarcie. Obraz, na który teraz patrzymy, nie budzi takich podejrzeń. Ale odbiera spokój. Chcemy patrzeć na dwie kobiety w morzu, chcemy o nie pytać. Inaczej jest ze zdjęciami umierających dzieci, o które pytać nie chcemy. Mało nas chyba obchodzą, bo ich śmierć już nas nie obchodzi. Kto zatrzymał się dłużej niż chwilę nad konaniem dziecka rannego w Syrii (cnn.com, 25.02.2012) albo nad umieraniem dziecka z głodu w Mauretanii („International Herald Tribune” 19.07.2012)? Kto o tych malcach pamięta? Nikt, bo dla tych dzieci miejsca w nas nie ma. Tak jak nie ma go dla żydowskiego chłopca z podniesionymi rękami w warszawskim getcie (1943), dla biegnącej szosą wietnamskiej dziewczynki poparzonej napalmem (1972), dla dziewczynki z Sudanu wycieńczonej głodem, z sępem czekającym za jej plecami (1993). Już nie. Te obrazy szokowały kiedyś. Raziły swoją mocą tak bardzo, tak długo i tak wszędzie, aż odebrały dramat wszystkim późniejszym cierpieniom dzieci. Powielane miliony razy, wreszcie same się zużyły. Przestały bulwersować. Dziś to zwietrzałe ikony popkultury, cola bez gazu. Widok cudzego cierpienia1 zadanego człowiekowi przez człowieka może wzburzał nas kiedyś. Dziś o ważności zdjęcia decydują jego walory estetyczne: napięcie, kompozycja, klimat, światło, uroda. Trzeba tu uczciwie dodać, że i chłopiec z getta, i dziewczynka z Wietnamu przeżyli. Kilkadziesiąt lat później poznaliśmy ich nazwiska, zobaczyliśmy na fotografiach ich dojrzałe twarze. Losu ani nazwiska dziecka z Sudanu nie znamy. Wiemy jedynie, jak wyglądała tamta chwila: fotograf długo czekał na atak sępa. Wielkie rozpostarte skrzydła nad wątlutkim ciałem – tak to sobie wyobraził.

Efektownie, dramatycznie. Ale się tego nie doczekał. Zrobił więc zdjęcie sępa w bezruchu. Świetnie wyszło. I odgonił go. Tak twierdził. A innym razem mówił, że tylko usiadł i płakał. Tak czy inaczej dziewczynce nie pomógł. Swoje trofeum opublikował w „The New York Times” i dostał Nagrodę Pulitzera. Jakiś czas potem popełnił samobójstwo. Dziś jest idolem tych, którzy fotografują, ale nie rozumieją, co widzą. Dziewczynka z sępem jest ich fetyszem. I zdanie: „Jeśli Twoje zdjęcia nie są dostatecznie dobre, to znaczy, że nie podszedłeś dostatecznie blisko”. Powtarzają tę myśl, w różnych zresztą wersjach i przekładach, rozmaici spece od fotografii. Wypowiedział ją Robert Capa, fotograf światowej sławy, uczestnik wielu wojen, rozerwany w końcu przez minę. A spróbujmy z jego opinią podyskutować, odważmy się zapytać o dziewczynkę z sępem, upomnieć się o to anonimowe afrykańskie dziecko, dociekać, jak miało na imię. Paparazzi śmierci i ich wielkomiejscy wielbiciele natychmiast podniosą wrzask: nie rozumiecie języka fotografii! Interesuje ich fotografia dziecka z sępem, nie dziecko. Są w mniejszości. Większości nie obchodzi ani to głośne zdjęcie, ani ta cicha dziewczynka. A jednak postawa większości wydaje się uczciwsza, a na pewno zdrowsza. Ekscytacja widokiem dziecięcej śmierci musi budzić grozę. Jest przeciwieństwem empatii. W czerpaniu przyjemności, choćby tylko estetycznej, z podglądania czyjejś śmierci musimy zauważyć cień psychopatii. Fascynację pornografią ostatniego tchnienia. Męka, strach, upokorzenie. Im częściej i dłużej na to patrzymy, tym ludzkie cierpienie mniej nas porusza. Kto odpowiada za tę perwersyjną przemianę? Czy i do kogo mieć o nią pretensje? Fotografowie odrzucają odpowiedzialność. Odpowiedzialne jest spojrzenie, czy raczej oko, które przetwarza wszystko, na co patrzy. Oko widza. Ale wcześniej oko fotografa, oko obiektywu. Fotograf jest niewinny? ° Na ciepłym obrazie w kolorach stali i srebra: matka i córka. O ich relacji wiemy z dołączonego podpisu. Niskie fale delikatnie szumią. Nie widzimy przypływu, odpływu. Nie ma ruchu, czasu, przeszłości ani przyszłości, żadnego tik-tak, żadnych dźwięków. Cisza. I samotność, jaką znają chorzy. Tylko one. Same ze sobą. Dla siebie. Bez innych kobiet, mężczyzn. Symbiotyczne zespolenie. Jakby córka nigdy do końca nie opuściła ciała matki. Urodzona, ale nie całkiem. Jedna wciąż potrzebuje drugiej, jedna dzięki drugiej oddycha, jedna drugą się karmi, wzajemnie dają sobie pewność, sens, istnienie. Kiedy odejdzie jedna, i drugą zabierze otchłań. Można więc i tak patrzeć na ten obraz, czy raczej fantazjować: matka wydaje się stać bliżej brzegu, córka prowadzi ją na głębsze wody. Z wdzięcznością, bez pośpiechu, strachu, bólu, drogi powrotnej, w ostatecznym, wiecznym zespoleniu. Bezpieczne były wody, z których wyszedł człowiek. Bezpiecznie niech więc do nich powróci. Reportaż nie znosi fantazji. Czy kobiety na fotografii zgodziły się, abyśmy na ich intymność patrzyli? Jak je oglądać, żeby nie podglądać? Jak wymknąć się perwersji bezkarnego patrzenia?

2 Nie są szczęśliwe oczy dziecka, które na nas patrzą. Twarz za drutami, za białą kratką – półką ze starej lodówki przyniesioną z junk shopu. Oczy wilgotne, nieufne, nieruchome. To Pia. Trzy lata, owrzodzenia na skórze, nie mówi, słabo się rusza i rzadko uśmiecha. Siedzi w czarnej dziurze, która jest jej domem. Cuchnąca szafa, wysoka na mniej niż dwa metry, sklecona z dykty i szmat. Młodszy brat dziewczynki, na zdjęciu po prawej, nie uśmiecha się wcale. To Buboy. Krzywi się i drapie. Kaszle. W pobliżu czuwająca dłoń babci. Choć to raczej prababcia. Ma prawie osiemdziesiąt lat, a matka tych dzieci dwadzieścia. Brakuje informacji o co najmniej jednym pokoleniu. Ale nikt z nas o takie szczegóły nie pyta, nikt nie będzie zaprzątał sobie tym głowy. To dzieci porzucone, mówi nasz przewodnik. Matka narkomanka, nie wiadomo, czy żyje i gdzie. Ojciec w więzieniu. Jest tylko babcia, która nie ma nic i nie mówi prawie nic. Pewnie długo nie pożyje. Smutna sprawa, smutny widok. Całkiem liczną grupą przyszliśmy sfotografować ubóstwo. Przylecieliśmy z Madrytu, Paryża, Frankfurtu, Warszawy, Londynu, Moskwy, Tel Awiwu, Sydney, Toronto i Nowego Jorku. Można by w uproszczeniu, powiedzieć: z Dalekiego Zachodu. Dotarliśmy na ulicę Adriatico, pełno tu białych, rzuciliśmy w hostelu Frendly’s plecaki, w recepcji przeczytaliśmy ogłoszenie dla odkrywców spod znaku Lonely Planet: True Manila! Prawdziwe oblicze Manili! Zobacz miasto niedostępne dla turystów! Free of charge! Piąta po południu w hostelu obok, który nazywa się Where2Next. Organizatorem wycieczki jest Edwin N., facet przed czterdziestką, mieszkaniec ulicy Onyx. ° Opowieść Edwina N.: …miałem dziewięć lat, stały rozkład dnia, około południa przez godzinę zbierałem śmieci, plastik i junk, o pierwszej szedłem do szkoły, potem o piątej brałem od dostawcy wieczorne gazety „Red Light District”, chwilę spałem z nimi pod głową, na asfalcie, ale zaraz trzeba było się zbierać, biegać po zakopconym highwayu do piątej rano, żeby te gazety sprzedać, o szóstej gazety poranne, highway do dziewiątej, wreszcie dwie godziny spania, pobudka, śmieci, plastik, złom, szkoła… …na naszą ulicę white people nie przychodzą, który by się odważył, pewnego dnia patrzę, idzie dwójka, facet z babką, zagubieni, wyglądali naprawdę interesting, nie mogłem się nagapić na ich jasną skórę, krzyknąłem do nich „Hey Joe!”, tyle umiałem po angielsku, oni zrobili mi zdjęcie, uśmiechnęli się i poszli dalej, nie dam im tego zdjęcia, myślałem sobie, tak za nic, no i pobiegłem za nimi, mieszkali niedaleko, jacyś chrześcijańscy misjonarze, nie pamiętam, u nas kręci się pełno ludzi z Jezusem na ustach, dają dzieciom po lizaku i od razu chcą duszy, ci nie chcieli, to się z nimi zaprzyjaźniłem, zabrali mnie do Wendy’s na hamburgera, pokazali mi kino, film amerykański, więc ja im pokazałem prawdziwą Manilę, potem wyjechali, dali mi wcześniej papeterię i stamps, kazali do siebie pisać, po angielsku, wrócili, podarowali mi gitarę i uczyli grać, mieli tu ładny dom, pełno książek, znowu robili mi zdjęcia, jedyne zdjęcia, jakie mam z dzieciństwa, znowu wyjechali, przysyłali dolary, nic za to nie chcieli, żadnego ojcze nasz, uczyłem się, ojciec bił mnie codziennie, mocno i po gębie, postanowiłem się ratować, miałem już ze trzynaście lat, uciekłem z domu, nie odbierałem listów, kontakt z misjonarzami się zerwał…

…miałem dziewiętnaście lat, kończyłem szkołę średnią, trzeba było coś jeść, sprzedawałem papierosy na highwayu, mama sprzedawała używane ciuchy i mi pomagała, ja pomagałem jej, to zależało od dnia, kto więcej utargował, studiowałem na uniwersytecie kryminologię, miałem być policjantem, mam siedem sióstr i trzeba je było chronić, ale ja się do tego nie nadawałem, za nerwowy jestem, zresztą policeman nie miałby tu życia, ciągle bałem się ojca, więc studiów nie przerywałem, pracowałem w video shopie, sprzątałem w kinie po filmach, okropne zajęcie, myłem kible i podłogi w Robinsonie, hard job, trzy osoby do sprzątania ogromnego centrum handlowego, nie zapłacili nam, pracodawca zwiał, co było robić, sprzedawałem w Wendy’s hamburgers, od czwartej rano do dziesiątej in the evening, praca i studia, na okrągło przez kilka lat, studiowałem też gitarę klasyczną w szkole muzycznej, mieliśmy band na uniwersytecie, skąd wziąć na to czas i siły, skończyłem dwadzieścia sześć lat, skończyłem studia, ożeniłem się, mamy dwoje dzieci, córka ma na imię Jessica, na cześć tamtej amerykańskiej misjonarki, a syn Timmi, jak znany tutaj aktor z soap opera… …wreszcie otworzyłem własny Titanic Video Shop, gdzie codziennie mój pijany ojciec wymiotował na progu, więc po roku Titanic zatonął, były różne biznesy, tonęły po kolei, nikt nas tu biznesów nie uczył robić, na Onyksie nic się nie udaje, no success, wpadasz w długi i spadasz w przepaść, I was happy, zagrałem w filmie, to nie było łatwe, grałem przywódcę gangu, zabili mnie, potem uśmiechałem się w reklamie kawy, wołali tu na mnie Double Espresso, wreszcie trafiłem do Frendly’s przy ulicy Adriatico, dużo tam cudzoziemców, przyjeżdżali, wyjeżdżali, zostawiali w lodówce otwarte dżemy i sery, szło się przy nich wyżywić, ktoś zapytał, gdzie mieszkam, pomyślałem sobie, white people mi kiedyś pomogli, ja im pomogę dzisiaj… …pokaże im free of charge moje prawdziwe city, to nie byłoby fair brać cash za pokazywanie biedy… …zawsze przed wyjściem mamy przygotowane jakieś jedzenie w plastikowych torebkach, trochę ryżu i puszka sardynek, nikt z white people za to nie płaci, idziemy przez slumsy i rozdajemy, każdy ma po kilka torebek, każdy musi się pochylić nad nędzarzem, spojrzeć mu w oczy i dać, tak uczymy cudzoziemców, że Filipiny to nie tylko zielone islands i turkusowy ocean, że mamy tu też inny świat, ciemny i śmierdzący, niektórzy są sztywni z zakłopotania, pierwszy raz w życiu dają jedzenie biednemu, bez słowa, choć usually mówimy tu po angielsku, jedni nie mają z biednym wspólnego języka, inni płaczą, inni licytują się zdobytymi photos, a niektórzy mówią o nas takie rzeczy, że wstyd powtarzać… …kiedy kończymy, biorę czapkę i proszę co łaska, za to in the evening w hostelu zjemy wspólną kolację, a co zostanie, podzielimy po połowie, część na education dzieci Onyxu, część wydamy na jedzenie dla kolejnej wycieczki, kupimy ryż i sardynki, może coś jeszcze, była pierwsza grupa, potem druga, dziesiąta, jeden fotograf z Poland, na imię mu Gregory, powiedział, nazwij te wycieczki True Manila, tak zrobiłem, była grupa dwudziesta, trzydziesta, sześćdziesiąta, mamy profil na facebooku, lubię to robić, lubię białym pokazywać naszą nędzę, lubię wysokie białe kobiety, white people mi ufają, idą za mną aż tutaj, niesłusznie, mógłbym być przecież bandytą, mieszkam na Onyksie, albo nożownikiem, dawać kasę i fuck off, ale na wasze szczęście jestem OK, jestem jednym z dzieci Onyxu, nie mordercą, złodziejem, nie terrorist, jesteśmy zwykłymi obdartusami, rodzimy się tutaj licznie, zbieramy złom, żeby mieć na ryż, umieramy młodo, patrzcie i fotografujcie nasze życie bez żadnej obawy, bez wyrzutu, nasz Onyx jest wasz! ° Tego, rzecz jasna, Edwin N. nie mówi wszystkim przybyszom z Dalekiego Zachodu. Kto by wytrzymał tyle szczegółów, kto by poświęcił im tyle uwagi? True Manila polega raczej na patrzeniu. Pstryk! Pstryk! Dostajemy od Edwina po kilka torebek z ryżem i ruszamy między nędzarzy.

S’il vous plaît – nad jeszcze dychającym szkieletem nieokreślonej płci Francuz wciąż myśli, że cały świat jest frankofoński. Tome! – nad długowłosym mężczyzną turystka z Madrytu wierzy, że ponad sto lat po odejściu Hiszpanów jej słowa są tu zrozumiałe. Bitte schőn! – Niemiec, ten to już przesadza. Here you are – Anglik ma komfort, bo nikt już się nie zastanawia, dlaczego jego językiem porozumiewa się świat. Spójrz na te małpki – mówi blondyn do blondyna. – Czekają na jedzenie. Pia i Buboy. Siedzą nieruchomo na skrzynce przed swoim domem-szafą. W skrzynce cztery kury, jedyne źródło ich utrzymania: za jajko można kupić ryż. Ktoś wyciąga banana, małpki przecież lubią banany. Babcia obiera owoc, dzieli na pół i podaje dzieciom. Już wiemy, że nie ma tu matki ani ojca. Nikt o więcej nie pyta. I nikt nie widzi, jak dziewczynce nagle okrągleją oczy. Są coraz większe i większe. Każdy koncentruje się na swoim aparacie, iPhonie. Każdy chce złapać ostatnie tego dnia światło. Babcia ślepa, my ślepi, tylko Edwin widzi, co się dzieje: łapie dziewczynkę gwałtownie i obraca ją do góry nogami. Pia się dusi. I wypluwa calutką połówkę banana Edwinowi na dłoń. Umie połykać, ale nie umie gryźć. Kto by się spodziewał! Idziemy dalej! Maszerujemy szeroką ulicą. Obstawieni z przodu i z tyłu. Żaden samotny białas nie przejdzie tędy bezkarnie. Lepiej uważać. Edwin otwiera grupę, a jego kolega pilnuje na końcu, by nikt z nas się w slumsach nie zgubił. A nie jesteśmy zdyscyplinowani. Ktoś przystaje, kadruje, zumuje. Każdy widzi coś ekstra, coś tylko dla siebie. Czy raczej kogoś. Każdy zdaje sobie sprawę, że tak bliskie spojrzenie nędzy w oczy drugi raz może się nie zdarzyć. Wait! Wait! Just a picture! Oto ulica Onyx i jej okolice. Labirynt wąskich loobanów: ciemnych uliczek, zadaszonych chodników, przejść, zaułków, korytarzy bez wyjścia. Albo z wyjściem znanym tylko mieszkańcom. Dom dziesiątek tysięcy Filipińczyków sklecony z wszystkiego, co się nadaje: drewno z odzysku, blacha, druty, kamienie, czasem pustaki. Rudera za ruderą, piętro za piętrem, przybudówka, nadbudówka, komórka, wszystko ze sobą zrośnięte, połączone, bez bieżącej wody, kanalizacji, często bez okien. Ulica śmieci, czarnego dymu, smrodu palonej izolacji, gumy, smarów, uryny i kału, wszelkiego rozkładu, trucizny, syfu. Karaoke, maryjne litanie, śmiechy, krzyki, klaksony, motory, pisk hamulców, stukot junk shopów. Wszystko to drży w rozpalonym powietrzu, wibruje. Wielki ekosystem, potężny organizm, nieskończony łańcuch pokarmowy, pulsująca śmierdząca biologia: ludzie, psy, koty, koguty, szczury, karaluchy, pchły, wszy, tasiemce, przywry, ludzkie glisty, prątki gruźlicy. Chociaż niczego tu nie ma, wszystko to jakoś potrafi się wykarmić. Na brudnych rękach, w dusznych domach, w małych sklepikach, przy wózkach z jedzeniem, na mięsnym targu. Koło targu boisko do koszykówki, jakiś brezent, pod którym ktoś mieszka, dalej wędrujący posąg czarnego Chrystusa, Ciebie Boga wysławiamy, figura czarnej Maryi, dalej burdel, dalej biała trumna, to tu, to tam, jedna, druga, trzecia, większa, mniejsza. Wszędzie ciężarówki załadowane plastikowymi butelkami, kartonami, wszystko to zebrali ludzie i przynieśli do skupu, wszędzie złom, sterty złomu, tony. Stuk-stuk, stuk-stuk, młotki w dłoniach oddzielają w starych sprzętach domowych metal od plastiku. Wszędzie obudowy po telewizorach, radiach, lodówkach, wszędzie druty, puszki, szprychy, opony, kanapy ze starych samochodów na samym środku ulicy. Siedzą na nich stare niestare kobiety, blisko siebie, ciasno, chyba nigdzie na świecie nie ma tylu prababek na kilometr kwadratowy. Siedzą i młode, nastolatki, z brzuchami. Wszędzie te brzuchy, wszędzie małe dzieci. Biegają po ulicy bez żadnej opieki. Co dzisiaj jadły? Co piły? Nagie, brudne, usmarkane, podrapane, owrzodzone, poranione, bawią się między samochodami, motorami, rikszami. Kierowcy jeżdżą wolno, muszą uważać. Nie daj Bóg przejechać dzieciaka, natychmiast pojawią się te wszystkie babki, matki, ojcowie, ciotki, wujowie, kuzyni. Wyrosną spod ziemi i wymierzą karę.

Idziemy! Idziemy dalej! Dziesiątki dzieci dookoła nas. Krzyczą, podskakują. Każde chce dotknąć białej skóry. Choć przez sekundę musnąć. Sprawdzić, jaka ona jest. Każde chce dostać od białego chwilę uwagi, gest, spojrzenie tylko dla siebie. Młody Niemiec bierze dziecko na ręce. Tuli je przyjaźnie i odpowiednio długo, by drugi młody Niemiec mógł sfotografować ten czuły i ciepły gest. Szczerze to będzie wyglądało. Naprawdę dobrze: wysoki, jasnoskóry (zgodnie z zaleceniami filtr 60), niebieskooki, uśmiecha się szeroko białymi zębami i trzyma śniade dziecko pewnie, całuje je po ojcowsku. Biały jest duży, silny, ważny. Biały dyktuje treść tego zdjęcia. Biały dzieli się hojnie swoją białością. A brązowe dziecko – speszone, ale i zaciekawione – swoimi wszami. Blondyn odkryje je jutro albo za kilka dni, kiedy w powrotnym jumbo jecie Lufthansy, między innymi białymi, będzie pił piwo z plastikowej szklaneczki, z trudem prostując nogi w economy class. Będzie to jego wielkie geograficzne odkrycie! Jedyne filipińskie doświadczenie prawdziwie przeżyte. Ukąszenie. Młody Niemiec stawia dziecko na ziemi. Nie wie, jak mu na imię, nie spytał. Idziemy! Idziemy dalej! ° A Francuz? Ten to dopiero jest podniecony. Zwiedzał ostatnio slumsy w Mumbaju (nazywa go po brytyjsku Bombajem), sam zapłacił za swoją bieda-wycieczkę, przewodnik był świetny, może nawet gej, zastanawia się Francuz, kto wie, taki europejski Hindus, pachnący, z czystymi paznokciami, z dobrym francuskim, pokazał turyście z Paryża niejeden śmierdzący kąt, niejedną czarną dziurę. I Francuz poczuł rozczarowanie: tam w slumsach ludzie pracują! Lutują puszki na olej, farbują tkaniny, szyją spodnie, paski do spodni, portfele, pieką placki, mają z tego pieniądze. A tutaj nie! Magnifique! Un véritable orgasme! Właśnie tego widoku brakowało mu do albumu: Rio de Janerio, Nairobi, Cape Town. Une seconde! A co to tutaj wisi? Air conditionné? Merde! Kto to widział! Na kilkadziesiąt tysięcy ludzi, może mamy ich tu z dziesięć – Edwin N. próbuje jakoś Francuzowi ulżyć. I prawie mu się udaje, gdy Francuz staje jak wryty, bo widzi lodówkę! Może jest ich tu sto – tłumaczy się przewodnik, stare graty, połowa nie działa i robi za szafki. Pas possible! Telewizor! Francuz podskakuje jak oparzony. Pas possible! Bywają i telewizory, może jeden na cały looban, a i to nie wszędzie. Wiatrak? Sacrebleu! No wiatrak! Przewodnik stara się, jak potrafi: pewnie ktoś go znalazł na śmietniku, naprawił i podłączył do kradzionego prądu. Spójrzcie na te druty. Wiszą wszędzie, bo wszyscy kradniemy. Ale chodźmy już stąd. Wsiadamy w dżipnej. To najtańszy środek komunikacji miejskiej, znany tylko na Filipinach. Przód jak z amerykańskiego jeepa, zwykle kolorowy, a tył to zadaszona paka z dwiema wąskimi ławkami ustawionymi wzdłuż. Usiądzie na nich, jak się dobrze upcha, ze dwudziestu chudzielców. Nie ma szyb, siedzisz i wdychasz spaliny miasta. Z radia kierowcy wali tępy łomot, nad kierowcą migają odpustowe światełka, wiszą sztuczne kwiatki, dyndają święte obrazki, proporczyki, szarfy z napisem „Jesus I trust in you”. Poproszę pieniądze – Edwin N. zdejmuje czapkę z głowy, czapka wędruje z rąk do rak. Po drodze szybki supermarket i już wjeżdżamy na ulicę Adriatico. Gra muzyka, jest bilard, są panienki. Siedzimy tam, skąd wyszliśmy kilka godzin temu, w hostelu Where2Next: Francuz z Anglikiem, Flamand z Walonem, Rosjanka z Polką, Polak z Niemcem i Żydem, cudownie zjednoczeni. Kroimy kurczaka, obieramy warzywa, słodkie filipińskie owoce, i rozpoczynamy transmisję dzisiejszych zdobyczy. Bieda widziana z bliska. Ale przez szybę. Dosłownie i w przenośni. To szkło iPada. Pia już na facebooku, i Buboy, i czuwająca dłoń babci. True Manila! Udostępnij! Skomentuj! Lubię to! Jemy kurczaka adobo, ryż, jakieś zielone liście na ciepło, na deser sałatkę owocową z odrobiną skondensowanego mleka. Skromnie, bo z naszej składki chcielibyśmy jeszcze sfinansować edukację

dzieci Onyxu. Nieważne, że w dwadzieścia osób nie zebraliśmy nawet czterdziestu euro, a zjedliśmy za połowę. Liczy się przecież nasz gest. Solidarność! Zimne piwo sprzedają w recepcji, niedrogo, euro za butelkę, teraz już każdy płaci za siebie. Zasłużyliśmy na co najmniej kilka. Rozmawiamy o promocjach lotniczych. La Thaïlande c’est génial!

3 Dziecko spada z płyty. Matka podnosi je, całuje i tuli. Jeśli matka jest. Połowa mieszkańców cmentarza nie skończyła dwunastu lat. Połowa z nich to sieroty. Gonią się po dachach, skaczą z jednego na drugi. Zgiełku przy tym dużo, śmiechu. Ale i płaczu. Kamienne albo betonowe groby stoją ciasno obok siebie, spada się w szczelinę tak wąską, że trudno dolecieć do ziemi. Na szczęście, bo piętrowe katakumby potrafią sięgać czterech metrów. Widać z nich znakomicie biały kościół za murem, szklane wieżowce Makati (to jedno z siedemnastu miast Metro Manila), banki i hotele. Tam, gdzie groby całkiem przylgnęły do siebie, i dorosłym wygodniej chodzić górą. Zwłaszcza kobietom w ciąży, których tu zawsze mnóstwo. W mocnym słońcu, przy lichym księżycu. Nagrobne płyty są stare, nasiąknięte deszczami, spalone żarem, kruche. Skacząc, można wpaść w kości i kości sobie połamać. Bezpieczniej więc biegać po blaszanych dachach. Niskie groby często nakrywa się tu falistą blachą, otacza zdobioną kratą i zamyka na kłódkę. Taką kłódkę można przeciąć, w takiej altanie można żyć. Zasypiać codziennie i budzić się, na przykład jak Angelina, aż na ośmiu osobach: Heriberto (*1933 †1995) Ronaldo (*1964 †1988) Lucila (*1919 †1988) Apalo (*1911 †2005) Adela (*1914 †1994) Cornelia (*1905 †1982) Remedios (*1922 †1968) Anna (*1967 †1967). Żadnej z tych osób Angelina nie znała, nic o nich nie wie, nie ma z kim o nich pogadać, bo nikt ich tu nie odwiedza. Ale lubi o nich myśleć z czułością. Lubi myśleć, że są jej przyjaźni. Tak jak przyjazny jest nieboszczyk dziewiąty. Ma go zawsze pod ręką. Obok żelazka, małego telewizora, radia, kuchenki, garnków i kilku innych sprzętów. Ukochany mąż Danilo, robotnik budowlany i astmatyk. Zostawił ją na tym cmentarzu całkiem niedawno (*1964 †2011). Z czwórką dzieci i trzyletnią wnuczką. Angelina siedzi teraz na grobie wyżej wymienionej ósemki, oparta o urnę z prochami męża, trzyma igłę z nitką i szyje córce białą bluzkę. Wdowa i babcia tuż po czterdziestce. Szczupła, energiczna, szybka, skacze po grobach lekko i sprawnie jak mało kto. Co rano wychodzi za mur, zbiera butelki, kartony, wszystko, co się da sprzedać w punkcie skupu złomu i wszelkiego śmiecia. Mieszka na cmentarzu od urodzenia, ale gdzie się urodziła – nie wie. Z cmentarza chodziła do szkoły podstawowej, do średniej, zaledwie parę kroków. Angelina nie zna całej Manili i nigdy poza Manilą nie była. Tu umarli jej rodzice, tu odpoczywają w pokoju. Miała siedemnaście lat, kiedy wyszła za Danila. Chciał ją wtedy zabrać do domu teściów, ale przekonała go, że cmentarz to superkomfort, powietrze i relaks. Takiej wolności nigdzie indziej nie zaznasz. Nikt za nic nie chce pieniędzy. Ani za dom, ani za elektrykę. A prądu tu nie brakuje nikomu. Mieszkańcy sementeryo biorą go sobie za darmo z najbliższego słupa. Płacą tylko za wodę do picia: peso za galon. Do mycia i prania woda

płynie z pompy. Jak się pompa popsuje, ktoś zarządza zrzutkę i nie ma wyjścia: każdy grób musi coś dać. Bo trzeba dbać o higienę. Na kracie wiesza się zasłony, zrzuca ciuchy i łazienka gotowa. Albo sypialnia. Podczas kąpieli czy nudnego seksu można pogadać z sąsiadką, która jeden grób dalej maluje sobie paznokcie, gotuje zupę albo pierze majtki. Biedaki! Tak nazywają mieszkańców sementeryo. Albo sepultereros. Grabarze. Opiekunowie mogił. ° Kiedy Angelina mówi, jak ze zmarłymi wspólnie tu mieszkają, kilka grobów dalej mały chłopiec patrzy prosto w obiektyw. Golas w sandałach, niczego się nie boi. Nazywa się Rienz Andrew Rayolada. Obok fotografa stoją rodzice. To ich gospodarstwo, a zarazem miejsce wiecznego odpoczywania Silvery C. Puno. Señora Puno umarła 8 sierpnia 1926 roku w wieku lat sześćdziesięciu i pozostała w dobrej pamięci dzieci oraz brata. Chcieliśmy się czegoś dowiedzieć o nieboszczce, Filipince z hiszpańskim nazwiskiem urodzonej półtora wieku temu i tutaj pochowanej. Byłby to dobry link do streszczenia historii ostatnich stuleci tego miejsca. Dzisiejszy cmentarz, los kobiety i dziejowe momenty europejskiej kolonii. Co się działo na wyspach przed kolonizatorami? Kim byli ludzie, którzy tu mieszkali? Jak żyli? W co wierzyli? Z kim handlowali? Z kim się bili? Ale jakie to ma dzisiaj znaczenie? Ważne, co było potem. Dużo krwi, ognia i śmierci, szczególnie wtedy, gdy señora Puno przekracza trzydziestkę. Filipińczycy powstają przeciwko Hiszpanom (1896), którzy przybyli tu na łodziach Magellana ponad trzy wieki wcześniej (1521). Wprawionym zdobywcom nie poszło łatwo. Tutejsi obrońcy zakłuli dzidą białego kapitana (do dzisiaj zwanego w Europie wielkim odkrywcą) i przegonili hiszpańską flotyllę na dobrych kilkadziesiąt lat. Ale konkwistadorzy wrócili ze swojego centrum świata. Iberyjskie męty, bandyci i nieroby tutaj przepoczwarzyli się w panów. Palili, rabowali, torturowali, gwałcili i chrzcili. Zmuszali ludzi do niewolniczej pracy. Na cześć swojego króla Filipa II nazwali wyspy Las Islas Filipinas i zamienili je w międzynarodowy targ: Chińczycy przybywali do Manili na swoich dżonkach wypełnionych belami jedwabiu, stąd transportowano go przez dwa oceany do hiszpańskich portów. Z czasem nie tylko tkaninę, ale i – ku zgrozie europejskich producentów – chińskie pończochy, suknie, gorsety, woalki, czepki, kimona, biskupie szaty, wachlarze, dywany, gobeliny, a także kadzidło i przyprawy. Za to z Meksyku przypływało przez Pacyfik srebro – kruszec niezwykle pożądany w Cesarstwie Chińskim. I zamorski tytoń, także wysoko tam ceniony. Z Filipin do meksykańskiego Acapulco wysyłano galeony pełne niewolników. Dostarczano ich tu z Indii, Malezji, Birmy, Cejlonu statkami portugalskich handlarzy. A z Indochin i Borneo chińskimi dżonkami. Nie brakowało wieśniaków z okolicznych wysp. Handlem niewolnikami i ich zatrudnianiem nie brzydzili się i biali duszpasterze. Kiedy po skończonej na odległych wyspach misji wracali do Europy, zabierali na statki nie tylko skrzynie załadowane wszelakim azjatyckim dobrem, ale i liczną azjatycką służbę. Można by pokazać, jak wiele lat później señora Puno żyje w szacunku do białych, do ich krzyża i modlitw. Także do rodziny, szczególnie jej męskiej części. Podobno przed białą katolicką inwazją inne panowały tu obyczaje: kobiety były równe mężczyznom. Mówiły głośno, co myślą, brały udział w zarządzaniu lokalną wspólnotą i miały przywilej nadawania imion swoim dzieciom. Hiszpańscy mężczyźni, mocą rozmaitych aktów prawnych, kazali kobietom zostać w domach. No i klęczeć w kościołach. Tam przez stulecia misjonarze błogosławili ubogich w duchu, albowiem do nich należy królestwo niebieskie. Błogosławili także tych, którzy się smucili, albowiem oni będą pocieszeni. Musieli też błogosławić niewykształconych, aby usprawiedliwić brak dostępu do edukacji. Kształcili się Hiszpanie i lokalni kolaboranci, reszta im służyła. Ubóstwo pojmowano dosłownie: przez wieki ludzie wierzyli, że bogaty wyląduje w piekle. Skoro łatwiej jest wielbłądowi przejść przez ucho igielne niż bogatemu wejść do królestwa niebieskiego, potępienia na sądzie ostatecznym boją się tu

i dzisiaj. Nie chcą się bogacić. Bogactwo budzi strach. Bieda jest cnotą. Co dziesiąty Filipińczyk wciąż nie umie pisać i czytać. Profesorowie na uniwersytetach twierdzą, że z tych, którzy czytają, co drugi nie rozumie tekstu. Czy señora Puno była ubogą analfabetką? A może posiadała ziemię? Dużo ziemi? Raczej nie. Hiszpanie wprowadzili tu prawo własności. Podzielili kraj między swoich i garstkę tutejszych, z którymi się skoligacili. Hiszpanów mieszkało tu niewielu. To pazerna garstka lokalnej burżuazji żyła z pośrednictwa między europejskim najeźdźcą a swoimi zniewolonymi braćmi, którzy nie mieli nic. Bo masy zostały bez niczego. To są korzenie dzisiejszej filipińskiej biedy. Wieśniacy zmuszani przez feudałów do niewolniczej pracy porzucali swoje domostwa z patyków i tłumnie zmierzali do miast. I tu budowali szałasy z patyków. Najczęściej blisko rzeki, a jak przy wodzie nie było już miejsca, to gdziekolwiek w błocie. Te rzeki, jeśli w ogóle jeszcze istnieją, są dzisiaj biologicznie martwymi ściekami. Potomkowie tamtych mas do dzisiaj mieszkają w slumsach. I ciągle ze wsi przybywają do nich nowe masy, bo feudalne zależności na filipińskiej wsi nie zniknęły. Ryżowe żniwa są trzy razy w roku, chłopskie pole jest małe, rolnik z liczną rodziną nie zarobi nawet na oddanie długów. Idzie więc pracować na pańskim. I dzisiaj bogactwem cieszą się potomkowie tych, których Hiszpanie obdarowali wieki temu. Filipinami rządzi podobno dwieście rodzin – wielkich właścicieli ziemskich i przedsiębiorców. Może nawet nie dwieście, lecz czterdzieści. Bogate dynastie sprzedają ziemię pod fabryki, hotele i centra handlowe. Są ich właścicielami albo zarządcami. Klany zasiadają w kongresie, w rządzie, we władzach miast i w sądach. To jest ich kraj, ich biznes. Można by pokazać, jak señora Puno – być może cudem – uchodzi z życiem, kiedy od Hiszpanów wyspy przejmują Amerykanie. Oni też nie są aniołami. Palą wsie, mordują i zmuszają Filipińczyków do całkowitego poddaństwa (1902). Prezydent McKinley zapowiada, że ich ucywilizuje. Dzisiaj ten moment omawia się w szkołach bez szczegółów, które mogłyby popsuć przyjazny obraz braci Amerykanów. Bo oni przypłynęli na Filipiny jako przyjaciele. Obszernie mówi się za to o czasie, kiedy Filipiny, dzięki przyzwoleniu kolonizatora, uzyskały status niezależnej wspólnoty (1934). Wtedy przyjaciele już nie zabijali, a filipińskie kobiety otrzymały prawa wyborcze. Ale nie prawo do godnego życia: w domach można je było bić bezkarnie jeszcze przez pięćdziesiąt lat. Gwałcić w małżeństwie – do niedawna. Bicie dzieci nie jest zabronione do dzisiaj. Wróćmy do przełomu tamtych stuleci (XIX/XX): Hiszpania traci na rzecz Stanów Zjednoczonych nie tylko Filipiny, ale i Kubę, Puerto Rico oraz wyspę Guam. W tym samym mniej więcej czasie kolonizować świat zaczyna także Japonia. Ale to Europa wciąż niewoli i eksploatuje prawie trzy czwarte wszystkich lądów. Cztery piąte ludzkości dźwiga europejskie kajdany. Filipiny – już amerykańskie. Posiadanie kolonii to symbol potęgi państwa. Który kraj ma zamorskie posiadłości, ten jest mocarstwem. Kiedy w zachodniej Europie feudalizm powoli odchodził w przeszłość, w większości świata wciąż trwał. Europejczycy, ale i Amerykanie, nie chcieli w koloniach żadnych społecznych, gospodarczych i kulturowych rewolucji. To zagrażałoby nie tylko ich politycznym interesom, ale i interesom armii białych łupieżców, którzy przybyli ze swoich metropolii, żeby na peryferiach świata budować fortuny. Im feudalne skostnienie podbitych sprzyjało. W feudalizmie nie ma rozwoju przemysłu, gadania o prawach człowieka i tych wszystkich kłopotów z ludźmi, którzy w przemyśle pracują. Ci, którzy z namaszczenia kolonizatora rządzili okupowanym krajem, woleli, by ludzie się nie rozwijali. Kiedy większość społeczeństwa jest ciemna, bogactwo można bezkarnie i bezwstydnie kumulować w wąskim towarzystwie. Tak można widzieć cywilizowanie Filipin. Nieźle mógłby wyglądać zapis cywilizowania señory Silverii C. Puno. Najeźdźca leczył, budował, uczył, wychowywał. Dźwigał brzemię białego człowieka, jak przy okazji amerykańskiego podboju Filipin napisał Rudyard Kipling, autor Księgi dżungli,

późniejszy noblista, dzisiejszy patron amerykańskich i brytyjskich ulic. Biały służył ludom niespokojnym i dzikim, diabłom i dzieciom na poły. Kolonialny umysł białego szczyci się tą służbą i dzisiaj. Wystarczy posłuchać europejskich misjonarzy na Filipinach, w Indonezji, w Rwandzie, wszędzie tam, gdzie katoliccy kapłani szli krok za agresorem. Zobaczyć, jak wciąż wysoko podnoszą białe nosy. Zamiast powiedzieć, jak było, jak jest, przeprosić, poprosić o przebaczenie i się stamtąd wynieść. Potomkowie tych, których dawno temu podbito, i dzisiaj przed białym spuszczają wzrok. A przed białym księdzem składają ukłon. Można by zapytać, co z tej uległości mają dobrego. Na przykład: za co Filipińczycy są wdzięczni Amerykanom? Odpowiedzą: za zbudowanie struktur państwa, za edukację, za język angielski. Kto unika tutejszego tagalog i mówi tylko po angielsku, ten jest z wyższych sfer. Dlatego prosty filipiński wyborca, kiedy patrzy na transmisję obrad kongresu, niewiele rozumie. Bo część polityków publicznie wypowiada się tylko po angielsku. Ustawy pisze się po angielsku. Szyldy, tablice, reklamy – po angielsku. Kiedy Filipińczyk wchodzi do Starbucksa, mówią mu good afternoon. Angielski wdarł się w filipiński język tagalog i kompletnie go zdewastował: mało kto mówi tu czystym angielskim, ale i mało kto czystym tagalog. Powstał nowy język-śmietnik: Taglish. A Hiszpanom Filipińczycy za co są wdzięczni? Za Chrystusa. Nikt na Filipinach nie ma pretensji o kolonializm. Rzadko ktoś o tym głośno rozmawia, publicznie debatuje. Trzeba by się zmierzyć z własnym wstydem i upokorzeniem? Z własną kolaboracją, konformizmem, tchórzostwem? Trzeba by nazwać sprawy po imieniu? Ani tym, co trzymają władzę, ani katolickim duchownym nie jest to na rękę, mimo że to historia sprzed wieków i odległych dziesięcioleci. W parafii nieboszczki Puno nie ma już białych misjonarzy, choć na Filipinach wciąż jest ich pełno. W swoich białych ojczyznach zbierają od wiernych pieniądze na ewangelizację krańców świata. Wierni dają im kasę bez żadnych pytań i wątpliwości. Duchowni wsiadają w samoloty i niosą biednym swoją dobrą nowinę: chwalą ubóstwo i werbują do służby Bogu. Czy sobie? W Makati proboszczem jest dzisiaj Filipińczyk. Rozgadany, wesoły, rubaszny. Nie może nam pomóc w dokumentacji losu señory Puno: parafia gromadzi informacje o zmarłych dopiero od połowy lat czterdziestych ubiegłego wieku. Być może robiono to i wcześniej, ale księgi nie przetrwały zagłady miasta. Gdyby señorze dane było ją przeżyć i, powiedzmy, przekroczyć osiemdziesiątkę, przez jej osobiste doświadczenia można by tu opowiedzieć, jak Manilę zrównano z ziemią, kilka miesięcy po tym, jak zrobiono to Warszawie. Okupacja japońska (1941–1945): trudno było ocaleć. Wycofujący się cesarscy żołnierze rąbali ludzi maczetami, zakłuwali bagnetami, palili żywcem, masowo. I palili miasto. Z drugiej strony w miasto waliła amerykańska artyleria. Dlatego dzisiaj nie ma tu prawie żadnych zabytków. Kto nam zniszczył zabytkowe Intramuros? Nasi bracia Amerykanie? Ależ skąd! Japończycy! Wielu ludzi wciąż wierzy w to powtarzane od lat kłamstwo. Wszystko dzisiaj jest nowe, wszystko brzydkie. Ale cmentarz przetrwał, jak w Warszawie przetrwały Powązki. Gdyby przeżyła i señora Puno, moglibyśmy pokazać, jak płacze nad ciałami zabitych (sto tysięcy ofiar trwającej miesiąc rzezi miasta), jak patrzy na wkraczających Amerykanów, jak cieszy się z uzyskania niepodległości (1946). Można by tu wtrącić wypowiedziane wiele lat później zdanie prezydenta George’a W. Busha, że Stany Zjednoczone nie skolonizowały Filipińczyków, ale ich uwolniły. W tamtym momencie kraj liczy osiemnaście milionów nędzarzy. Amerykanie nie narzucają Filipinom swojego pomysłu na demokrację, tak jak tym, którzy wojnę przegrali: Niemcom i Japonii. Sojusznikowi trudno coś narzucać. Ale za zgodę na filipińską niezależność Stany zapewniają sobie bezcłowy handel i tereny pod bazy militarne. Taki handel pozbawia nowe państwo sporego dochodu. Takie bazy zawsze potrzebują zaplecza seksualnego, stymulują handel kobietami, seksualną przemoc i niewolnictwo. Ale dla tutejszych kobiet to nic nowego, dobrze pamiętają Japończyków. Może udałoby się ten ważny wątek luźno powiązać z osobą

señory Puno. Może jakaś sąsiadka albo wnuczka znajomych pracowała w seksbiznesie. Ile miała wtedy lat? Osiemnaście? Trzynaście? Kto jej na to pozwolił? Kto ją tam wysłał? Kolonizowanie ciał kobiet, trauma Azji i hańba świata, nie ominęło katolickich Filipin. Ten wątek ładnie by się połączył z dzisiejszymi mieszkańcami sementeryo. Trzeba by zapytać Angelinę: dokąd wieczorem wychodzą wasze nastoletnie córki? A białych mężczyzn w pościelach Makati: czy wiecie, że te, którym płacicie za ciało, przychodzą do was z grobów? Gdyby señora Puno zechciała umrzeć dopiero wraz z końcem drugiej wojny, ten rozdział wyglądałby zupełnie inaczej. Ówczesny proboszcz na pewno zapisałby w księgach parafialnych kilka zdań o zmarłej, może imiona jej dzieci, adresy. Można by dzisiaj pójść ich tropem i streścić lata dyktatury Ferdinanda Marcosa (1965–1986). Bezpieka, więzienia, nieznani sprawcy, stan wojenny, masowe aresztowania, cenzura mediów, setki par butów pani Marcos. Naprawdę szkoda! Można by odnaleźć wnuki señory Puno i z ich pomocą dokonać zgrabnego podsumowania: historia znaczona krwią, spermą i święconą wodą utrwaliła tutejsze podziały na dominujących i poddanych. Ciekawie byłoby sprawdzić, w której grupie żyją dzisiaj potomkowie señory Silverii C. Puno. Jeśli w ogóle tu są. Bo może wyjechali do Europy, która wciąż wierzy, że jest pępkiem świata lub jego jądrem (jak chce myśliciel Immanuel Wallerstein). Może polecieli do Madrytu, liczą tam z trudem zarobione euro i mierzą się z europejskim kryzysem. Może do Nowego Jorku, Tokio, Hongkongu, Seulu, Singapuru. W najbogatszych miastach świata podłogi i kible pucują Filipińczycy. Częściej Filipinki. Miliony! Wielu mężczyzn pracuje na morzach, u Tajwańczyków, Chińczyków, Koreańczyków. Bywa, że uciekają ze statku przy pierwszej okazji, bo tak ciężkiej pracy i tak złego traktowania nie da się długo wytrzymać. Wracają z niczym. To ryzyko znają chyba wszyscy Philippino Overseas Workers: ustalona wcześniej płaca i zapowiedziane warunki pracy rzadko pokrywają się z tym, co dostają na miejscu. Tak czy inaczej praca za granicą musi się jednak opłacać. A raczej życie na Filipinach nie daje innego wyboru. Trzeba wyjechać. Z eksportu tanich pracowników Filipiny uczyniły poważną gałąź swojej gospodarki. Dla nich w Manili lądują samoloty wielkich azjatyckich tygrysów, ale także linie lotnicze krajów arabskich: Etihad Airways z Abu Dhabi, Gulf Air z Bahrajnu, Saudia z Rijadu, Kuwait Airlines z Kuwejtu, Emirates z Dubaju, Qatar Airways z Dohy. No i jeszcze KLM z Amsterdamu. Komu dzisiaj służą potomkowie señory Puno? A może kogoś leczą? Gdzie? Bogaty świat jest pełny filipińskich lekarzy, tak pełny, że brakuje ich w kraju. Ale za granicą nie ma dla nich lekarskich posad, są więc pielęgniarzami. A wykształcone filipińskie pielęgniarki połowie świata podcierają chore albo stare tyłki. A może potomkowie señory Puno dobrze się mają na Filipinach? Należą do jednej z bogatych dynastii? Są filipińską elitą, która nie chce się dzielić z masą biedaków? Zajmują stanowiska w jakichś władzach państwowych albo miejskich? Żyją z korupcji i nie są zainteresowani żadną zmianą? Niestety, cała informacja o zmarłej señorze Puno to hiszpańska inskrypcja na kamiennej płycie. A może señora była Hiszpanką? Kolonizatorką? To by nam mocno skomplikowało rozdział. Bo trzeba by zapytać, dlaczego została na Filipinach, kiedy jej rodacy musieli odpłynąć do domu. Co ją tutaj zatrzymało? Kto? Tak się mogło zdarzyć, ale grób señory nam tego nie wyjaśni. Mały chłopiec siedzi na nim teraz gołą pupą. Tę chwilę fotograf zatrzymuje któregoś marcowego dnia 2012 roku w Metro Manila, gdzie mieszka ponad siedemnaście milionów ludzi, a na całych Filipinach prawie dziewięćdziesiąt pięć. Dwadzieścia lat temu było ich dwa razy mniej, ale władzę wzięli megakatolicy i ludzka reprodukcja nabrała tempa. Nie ma jak jej zatrzymać. Dzisiaj statystyczny mieszkaniec Filipin ma na życie dwa tysiące dolarów rocznie. Czyli niewiele ponad pięć dolarów na dzień. Taka jest średnia, lecz większość ma mniej niż dolara. Na tysiąc urodzonych noworodków umiera dwadzieścioro troje. I kolejna trzydziestka przed piątymi urodzinami. Golas na grobie ma więc spore

szanse, aby sobie pożyć. I zero szans, by wyjść z zakazanego miasta złodziejstwa, kurewstwa, dragów, noży w plecach i piętrzącego się pod murem gówna. Pstryk!

4 …na imię mi Fernando, ledwo piszę, ledwo czytam, nie pracuję, no, tego, mam mówić po kolei czy jak, ile mam braci i sióstr, moment, policzę, liczyć to umię, pięć sióstr i trzech braci nas było, no, większość czyta, tylko dwóch najmłodszych nie, ja urodziłem się tutaj, tak, ostatni, mam dwadzieścia pięć lat, a moja Maribel nie ma jeszcze dwudziestki, kocham ją, spodziewamy się dziecka… …był wielki ogień, wszystko spalone, ojciec chciał odbudować, ale grunt zabrał mu własny brat, no, wypierdalaj stąd, krzyczał, to nie twoje, jego też, kurwa, nie jest, no to co było robić, został nam asfalt na Onyksie, sąsiad mnie zabrał do Pasay, to miasto obok, żebym się opiekował jego drugim domem, miałem dziewięć lat, jak tam poszłem… …ojciec był taksówkarzem, znaczy, jak mu się trafiła taksówka do wynajęcia, kto tutaj ma pieniądze na własną, jest więcej chętnych kierowców niż samochodów, zarobek z tego zawsze był kiepski… …to była moja pierwsza praca, pilnowanie domu w Pasay, no i tego, robota w junk shopie, dostawałem pięćdziesiąt kilo złomu i musiałem go przerzucić, dziewięć lat miałem, posortować, oddzielić plastik od metalu, czasem mi właściciel zapłacił sto pięćdziesiąt pesos, zwykle nie płacił nic, i spanie na głodno, no, w końcu ktoś powiedział, że kradnę, to była nieprawda, wyleciałem, zbierałem na ulicy śmieci, chyba nawet trochę chodziłem do szkoły, ale trudno było, rodzice nie mieli domu, roboty, forsy, spałem na dworze, w szałasie na jezdni, takim no, z drewna, opon, szmat, ze wszystkiego, ale zaraz było wielkie burzenie, spychacze, ulica ma być przejezdna, wypierdalać, menele, no tośmy spali pod marketem, aż babcia zrobiła mi miejsce w prawdziwym domu, co go wuj odbudował, bo umarła… …to jest dzisiaj nasz dom, ostrożnie, uważajcie na głowę, trzy kroki na trzy, ciasno jak skurwysyn, mieszka nas tu nie wiem ile, zaraz, no policzmy, jedna siostra, jej mąż, ich dzieci, piątka, nie, szóstka, druga z dwójką, ale na szczęście już bez męża, ciasno, ciężko oddychać, trzecia z piątką, ona też już bez chłopa, uważajcie na nogi, czwarta lesbijka z dziewczyną i jednym adoptowanym, mój brat bez dzieci, drugi brat z kobietą i ich wspólna siódemka, czasem niektóre uda im się podrzucić do drugiej babci, no, są jeszcze moi rodzice, jest dziadek, no i ja z Maribel na piętrowej pryczy, za zasłonką… …więc śpimy na zmianę albo na ulicy… …spałem w dżipneju przed domem, nastukany po kleju, no, jakiś trup się pod podwoziem znalazł, na betonie, podjechali policjanci, a co to za trup, nie miałem jak się wykupić, kurwa, ty pierdolony morderco, krzyczeli, bili, kurwa, kurwa, kurwa, ty tatuowany skurwielu, miałem piętnaście lat, wciągnęli mnie na sukę i do poprawczaka, tam wsadzali mi między palce żyletki i tego, wiecie, ściskali, o tak, dużo krwi, dużo, tak u nas pracuje policja, morderco, morderco, no, chciałem pić, dali mi wody z kałuży, z karaluchami, rozebrać się, rozebrać, oblali mnie tym, czego nie wypiłem, i podpięli mi kutasa do prądu, jesteś morderca, gadaj, kurwa, przyznaj się, ale się nie przyznałem, no, potem było gorzej, kolba po palcach, kurwa, paznokcie, w końcu pojawił się jakiś pracownik socjalny z organizacji, spokojnie, będę cię tego, monitorował, nic ci nie grozi, tak tutaj mamy z policją, policja nie pyta, policja sobie każe płacić, jak nie masz, to jesteś śmieć, siedziałem tam trzy miesiące, bicie, podwieszanie, takie to, kurwa, ich monitorowanie, nauka modlenia, w imię ojca i syna, jak za wąsko

otwierałem gębę, za cicho, ojcze nasz, to mokra decha i jebut po gołych plerach, no, zdrowaś mario, jak za szeroko, łaskiś pełna, to po tyłku albo po łydkach, trzydzieści osiem razy, bo miałem wytatuowany numer 38, wierzę w boga ojca, co to, chuju, znaczy, pytali, no ten numer, kurwa, nic nie znaczy, chwała ojcu i synowi, i duchowi świętemu, kolega się na mnie uczył robić dziary, co mu przyszło do głowy, to dziergał, może, chuj go wie, okrągłe kształty trenował na trójce i ósemce, nie wierzyli mi, myśleli, że jaja sobie z nich robię, no i wpierdol trzydzieści osiem razy, trafiła się okazja, to uciekłem, schowałem się na Onyksie, niech by mnie, kurwa, spróbowali poszukać w naszych loobanach, żaden jebany pies nie odważy się wejść tu, gdzie teraz siedzimy… …klej wąchałem jeszcze przez siedem lat, nazywał się no, rugby, dobrze kleił gumę, żółty był, przez dziewczynę ciąłem się żyletką, po brzuchu, nie kochała mnie, a ja ją tak… …tylko wariaci mają dziary na szyi i karku, byli więźniowie, przez to trudno mi o robotę, miałem dziewiętnaście lat, dostałem w końcu fuchę, znowu się komuś nie spodobałem, po co go trzymasz, ktoś powiedział do bossa, ani on twój kuzyn, ani zięć, niech wypierdala, złodziej jeden… …spotkałem Maribel na chrzcinach dwa lata temu, była piękna, zaśpiewałem jej piosenkę o chłopcu, taką że no, o chłopcu, co się zakochał, ale potem umarł, ucałowałem ją, matka Maribel była przeciwna, nie czyta, ma tatuaże, to nie jest chłopak dla ciebie, mówiła do niej, no, a do mnie, że ja jestem ziemią, a jej córka niebem i że nic z tego nie będzie, no to poszłem do szkoły, zrobiłem jedną klasę, przestałem wdychać rugby, czekamy z Maribel na dziecko, no wiecie, już trzeci raz, może tym razem się uda… ° Ona jeszcze śpi, kiedy on od piątej rano dźwiga w junk shopie, co mu każą. Do dziesiątej w nocy. Zwykle stalowe kraty, sześćdziesiąt kilo każda. Tyle to on sam nie waży. Dostaje tam suchej ryby i wody. Przynosi co wieczór trzysta pięćdziesiąt pesos, daje jej i idzie spać. Ona dźwiga brzuch i odpoczywa. Pieniędzy starcza jej na ryż z warzywami. Dwa razy dziennie. I na zupę na wieprzowinie. I na mleczny drink czekoladowy. I nie ma stresu, bo ma witaminy. I wreszcie się udaje! Rodzi syna. W ośrodku zdrowia, niedaleko. Na osiemdziesiąt tysięcy ludzi – dwóch lekarzy, dwie położne. Ale pośpiechu nie ma. Po co się spieszyć? Powoli. Rodzi? Dlaczego akurat teraz rodzi? Poczeka! Lekarz musi wypić kawę, położna też. Nikt tu się z położnicą nie cacka. Ani z nowym dzieckiem. Wyszło? Oddycha? Pół dnia w łóżku, zwykle dzielonym z inną kobietą, z jej dzieckiem albo i bez, jeśli umarło. I jazda do domu. Zwykle na piechotę. Bo już następnej wody odeszły. Lewatywa! Następne już się pcha na świat. Przyj! Przyj! Żywe! Mocniej przyj! Nieżywe! Przyj! Żywe! No! Przyj! Nieżywe! A łóżek osiem. Żywe czy nieżywe, za rodzenie trzeba na odchodne zapłacić. Za to, co bezpłatne. Worek proszku do prania. Butla chloru. I dwa tysiące pesos dla doktora. Mówią, że na lekarstwa. Synek jest piękny! Ma zapadnięte ciemiączko. A w domu, wiadomo, dwadzieścia osób, osiem metrów kwadratowych. Byłoby lepiej dziecko ochrzcić. Na wszelki wypadek. Ale Fernando akurat stracił robotę. Widać mało złomu przywieźli do junk shopu. Nie ma pieniędzy na księdza. A bilet do niebieskiego królestwa kosztuje. Trzeba zapłacić proboszczowi pięćdziesiąt pesos za każdego ojca chrzestnego. I za każdą chrzestną matkę też pięćdziesiąt. Na Onyksie w dobrym stylu jest mieć ich po dziesięć. A utrapienie z tym ogromne, bo każdy chrzestny musi coś dziecku podarować, rzecz jasna, nigdy za pożyczone pieniądze. Więc co robić, kiedy ich nie ma? Na pewno się nie wymigiwać. Kto odmawia bycia chrzestnym – ten niebawem umrze. Syn Maribel i Fernanda z braku kasy żyje z grzechem pierworodnym niezmytym. Nikt się tym nie przejmuje? Nic w tym dziwnego nie ma? Niby nie ma: ludzie zbierają kasę całymi latami, tak bywa, i chrzczą dziecko już nastoletnie. Ale sporo ryzykują! I dobrze o tym wiedzą: umarłe i nieochrzczone szybko zamienia się w zębatego

upiora, który latami gnębi okrutnie rodzinę i sąsiadów dookoła. Onyx dręczą strachy rozmaitego pochodzenia. Całe Filipiny są pełne wampirów zwanych aswangami. Choć nie są ludźmi, kryją się zwykle w ciałach kobiet. Przebiegłe i wyjątkowo mobilne potwory. Kiedy wędrują z miejsca na miejsce, przyjmują postać ptaków. Odpoczywają w koronach drzew albo pod okapem. Nocą czyhają na śpiących i bezbronnych mężczyzn, bo kochają ssać męskie wydzieliny: krew, pot i nasienie. Służą im do tego długie, szorstkie, wąskie jęzory, które potrafią wetknąć w każdą szparę w ścianie albo w stropie. Tak czarownice dopadają ponętnych męskich ciał. Niektóre aswangi, te najsprytniejsze, przyjmują postać kobiet o porywającej urodzie. Walczą o ich względy faceci z całej okolicy. Któremu się uda, ten ma ją w łóżku co noc, ale biedak szybko blednie i umiera. Bywają tu jeszcze wampiry pedofile, cieszą ich ciała małych dzieci, perwersja i groza, strach opowiadać! Fernando nie zarobił dziś na jedzenie. Maribel ma suche piersi. Aniele Boży Stróżu mój, co robić? Fernando idzie na market. Cuchnie tam rybami, rozkładającym się mięsem, gnijącą zieleniną. Żebrze po znajomych. Daj! Daj! Wszyscy tutaj znają Fernanda. To jego nadzieja. Strategia przetrwania. Zawsze się ktoś w końcu ulituje. Rzuci jakiś ochłap. Fernando zanosi ścierwo do domu. Każdy z rodziny przynosi po kawałku kurczaka. Jakiś pazur, skrzydełko, szyję. Nawet kawałek wieprza się trafi, ogon, ucho, kopyto. Jakieś liście, zielenina. Gotuje ten, co przyniósł najmniej albo nic. Zwykle Fernando. Maribel stoi nad nim i czeka. Je z apetytem, może mu nawet coś zostawi. Dziecko? Pełno tu karmiących kobiet. Ale o mleko z cycka za darmochę niełatwo. Trzeba bulić. Dwanaście pesos, niecała polska złotówka. Pieniądze trzeba jakoś zorganizować. Może od siostry? Może od kuzyna, który przyprowadza na Onyx białasów i ciągnie od nich sporo kasy? Właśnie wrócił z Ameryki, może się ulituje nad głodnym maluchem? Zawsze ktoś da drobne za zrobienie prania albo za inną robotę. I już syn Fernanda ssie pierś odjętą od ust innego dziecka. Czasem do jedzenia nie ma nic. Nikt na targu nic nie da. Siostra nie da, bo nie ma. Kuzyn nie da, bo zły. I Maribel tupie wtedy nogą. Fernando! Jesteśmy głodni! On wtedy znika. Nie wraca do rana. Na głód najlepsze jest ćpanie albo spanie. Ćpasz – odlatujesz. To Fernando. Im dłużej śpisz, tym krócej czujesz głód. To Maribel. Strategia przetrwania. Mały syn jeszcze jej nie rozumie. Płacze. Nie za głośno. Wraca Fernando i rozgląda się po sąsiadach. Kto ma dwanaście pesos!? Dajcie! Dajcie mi dwanaście pesos! I pięć pesos na galon wody! Przydałoby się jeszcze trzydzieści na prąd. Tyle co tydzień woła sobie ten, co nielegalnie podłączył drut. Kiedy brakuje pracy, Fernando idzie do właściciela najbliższego junk shopu. Korzysta z jego słabości do masażu. A podobno nikt tu nie potrafi masować tak dobrze jak Fernando. I żaden facet na Onyksie nie dba o ciało tak bardzo jak sąsiad. Daje więc Fernandowi czterdzieści pesos za masaż pleców, dwadzieścia pesos za manicure, dwadzieścia za pedicure. A potem Fernando z Maribel mu te pieniądze oddają. Za toaletę i prysznic. Własnych nie mają. On to się wysika gdzie popadnie. Ale ona nie bardzo. Potrzebuje intymności. Slumsy odbierają kobiecie intymność. Śmierdząca dziura w ziemi za siedem pesos intymność zapewnia. Bo są drzwi. Nikt nie widzi, można kucnąć. Samej siebie Maribel nie widzi, jest ciemno, sika sobie po stopach. Obok, za ścianą, prysznic z zimną wodą. To znaczy kurek, wiadro, plastikowy garnek do polewania ciała. Dwanaście pesos za tę przyjemność. Trzeba uważać na śliskie pozostałości po tych, którzy nie mają żadnych domów. Tutaj przychodzą na seks. Dwanaście pesos dla właściciela junk shopu! Kto ma kran, ten godnie żyje. Kto go nie ma, za godność musi płacić. Wielu kobiet nie stać na taką kąpiel albo nie mają po sąsiedzku junk shopu z wychodkiem. Myją się przed domami, na oczach ulicy, zawsze ubrane. Seks? A co, na Onyksie nie ma ciemnych kątów?