Filbana

  • Dokumenty2 833
  • Odsłony752 317
  • Obserwuję555
  • Rozmiar dokumentów5.6 GB
  • Ilość pobrań513 367

Zakhar Prilepin - Klasztor

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :2.7 MB
Rozszerzenie:pdf

Zakhar Prilepin - Klasztor.pdf

Filbana EBooki Książki -Z- Zakhar Prilepin
Użytkownik Filbana wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 169 osób, 95 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 694 stron)

Tytuł oryginału: Обитель Copyright © Zakhar Prilepin, 2014 Copyright © by Wydawnictwo Poznańskie Sp. z o.o., 2016 Copyright © for the Polish translation by Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2016 Agreement via www.nibbe-wiedling.com Redaktor prowadzący: Filip Karpow Redakcja: Magdalena Wójcik Korekta: Lidia Wrońska-Idziak Projekt okładki: Kuba Sowiński Konwersja: Grzegorz Kalisiak Published with the support of the Institute for Literary Translation, Russia ISBN 978-83-7976-432-7 CZWARTA STRONA Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o. ul. Fredry 8, 61-701 Poznań tel.: 61 853-99-10 fax: 61 853-80-75 redakcja@czwartastrona.pl www.czwartastrona.pl

Od autora Podobno mój pradziadek w młodości był pyskaty i złośliwy. W naszych stronach istnieje słowo trafnie określające taki charakter: zadziorliwy. Do późnej starości pozostało mu pewne dziwactwo: kiedy obok naszego domu przechodziła krowa z dzwonkiem na szyi, która odbiła się od stada, pradziadek rzucał wszystko, co akurat robił, i pędem wypadał na dwór, chwytając co popadło — swój koślawy kostur z jarzębinowej gałęzi, but, stary saganek — i od progu, straszliwie przeklinając, ciskał za krową przedmiot, który nawinął mu się w powykrzywiane palce. „Cholerny czort!” — mówiła o nim babka. Wymawiała to jako „chalerny czoort!” To zaskakujące „a” w pierwszym słowie i przeciągłe „o” w drugim wręcz mnie fascynowały. „A” kojarzyło mi się z szalonym, niemal trójkątnym, jakby poddartym w górę okiem pradziadka, które wytrzeszczał w złości — podczas gdy drugie oko było zmrużone. Co do „czorta” — to kiedy pradziadek kaszlał i kichał, zdawało się, że wymawia właśnie to słowo: „Aaa… czort! Aaa… czort! Czort! Czort!” Brzmiało to tak, jakby pradziad widział przed sobą czorta i go przepędzał. Albo z każdym kaszlnięciem wypluwał po jednym tkwiącym w nim czorcie. Powtarzając za babką sylaba po sylabie „cha-ler-ny czoort!” wsłuchiwałem się w swój szept: w znajomych słowach nagle pojawiał się powiew przeszłości, kiedy pradziadek był całkiem inny: młody, zły i szalony. Babka opowiadała, że kiedy po wyjściu za mąż za dziadka zamieszkała w jego domu, pradziadek strasznie bijał „matulę” — jej świekrę, a moją prababkę. Przy czym świekra była postawna, silna, surowa, o głowę wyższa od pradziadka i szersza w ramionach — ale bała się go i słuchała bez szemrania. Żeby uderzyć żonę, pradziadek musiał wchodzić na ławkę. Stamtąd nakazywał, żeby podeszła, chwytał ją za włosy i małą twardą pięścią na odlew bił w ucho. Nazywał się Zachar Pietrowicz. „Czyj to chłopak?” — „Zachara Pietrowa”. Pradziadek miał brodę. Broda była jakby czeczeńska, lekko kędzierzawa, jeszcze nie całkiem siwa — chociaż rzadkie włosy na jego głowie były białe jak mleko, nieważkie, puszyste. Kiedy przylepiał mu się do czaszki puch ze starej poduszki, na pierwszy rzut oka

nie sposób go było odróżnić. Puch zdejmowało któreś z nas, nieustraszonych dzieci — ani babka, ani dziadek, ani mój ojciec głowy pradziadka nie dotykali nigdy. I jeśli nawet dobrodusznie zeń żartowali, to tylko pod jego nieobecność. Był niewielkiego wzrostu, w wieku czternastu lat już go przerosłem, chociaż oczywiście wtedy Zachar Pietrowicz był już przygarbiony, mocno utykał i powoli zaczynał wrastać w ziemię — miał osiemdziesiąt osiem albo osiemdziesiąt dziewięć lat: w dowodzie był zapisany jeden rok, a on się urodził w drugim, albo wcześniej niż w papierach, albo przeciwnie, później — z czasem — sam już nie pamiętał. Babka opowiadała, że pradziadek złagodniał po przekroczeniu sześćdziesiątki — ale tylko dla dzieci. Świata nie widział poza wnukami, karmił je, zabawiał, mył — na wsi rzecz niespotykana. Wszystkie wnuki po kolei spały z nim na piecu, pod jego ogromnym, kędzierzawym, śmierdzącym kożuchem. Przyjeżdżaliśmy do rodzinnego domu z wizytami — i kiedy miałem sześć lat, kilka razy spotkało mnie to szczęście: mięsisty, kosmaty, prastary kożuch — do dziś pamiętam jego zapach. Kożuch był jak stara legenda — naprawdę nietrudno było uwierzyć, że nosiło go i nie mogło znosić siedem pokoleń — cały nasz ród grzał się w jego cieple; okrywano nim też zimą nowo narodzone cielęta i prosięta, przenoszone do izby, żeby nie zamarzły w szopie; w ogromnych rękawach spokojnie mogła żyć przez całe lata cicha mysia rodzina, a jeśli pogrzebało się porządnie w jego futrzanych zakamarkach i fałdach, można było znaleźć machorkę, której pradziadek pradziadka nie wypalił do końca sto lat temu, wstążkę od ślubnego stroju babki mojej babki, obgryziony kawałek cukru, zgubiony przez mojego ojca, który w swoim głodowym dzieciństwie szukał go przez trzy dni i nie znalazł. A ja go znalazłem i zjadłem, oblepiony machorką. Kiedy pradziadek umarł, kożuch wyrzucono — żebym nie wiem co tutaj opowiadał, był to strasznie stary łach i okropnie śmierdział. Dziewięćdziesiątkę Zachara Pietrowicza świętowaliśmy na wszelki wypadek przez trzy dni z rzędu. Pradziadek siedział za stołem, na pierwszy rzut oka pełen godności, a tak naprawdę wesoły, i nie krył przewrotnej satysfakcji: ale was nabrałem — dożyłem do dziewięćdziesiątki i zmusiłem was wszystkich, żebyście się tu zebrali. Pił, jak wszyscy nasi, do późnej starości równo z młodymi, i kiedy po północy — a obchody zaczynały się w południe — zaczynał czuć, że ma już dosyć, powoli wstawał od

stołu i opędzając się od biegnącej na pomoc babki, na nikogo nie patrząc, szedł na swój zapiecek. Kiedy pradziadek wychodził, wszyscy pozostali biesiadnicy siedzieli w milczeniu i ani drgnęli. „Idzie jak generalissimus…” — powiedział, pamiętam, mój chrzestny i rodzony stryj, zabity następnego roku w idiotycznej bójce. O tym, że pradziadek siedział trzy lata w łagrze na Sołowkach dowiedziałem się jeszcze jako dziecko. Dla mnie było to prawie to samo, co gdyby chodził na rozbój do Persji za Aleksego Michajłowicza albo brał udział w wyprawie Światosława na Tmutarakań. Niewiele się o tym mówiło, chociaż, z drugiej strony, pradziadek co rusz napomykał a to o Eichmanisie1, a to o dowódcy plutonu Krapinie, a to o poecie Afanasjewie. Długo myślałem, że Mstisław Burcew i Kuczerawa to koledzy pradziadka z wojska, i dopiero później dotarło do mnie, że wszyscy oni to łagiernicy. Kiedy trafiły mi w ręce zdjęcia z Sołowek, w tajemniczy sposób od razu rozpoznałem na nich i Eichmanisa, i Burcewa, i Afanasjewa. Byli dla mnie niemal jak bliscy, chociaż niedobrzy krewni. Gdy myślę o tym teraz, zdaję sobie sprawę, jak krótka jest droga do historii — historia jest tuż, tuż. Obcowałem bezpośrednio z pradziadkiem, który na własne oczy widział świętych i biesy. O Eichmanisie zawsze mówił „Fiodor Iwanowicz” z pewną obawą, a zarazem z szacunkiem. Czasem próbuję sobie wyobrazić, jak zabito tego pięknego i niegłupiego człowieka — założyciela obozów koncentracyjnych w sowieckiej Rosji. Mnie osobiście pradziadek niczego o życiu na Sołowkach nie opowiadał, chociaż czasami przy stole, zwracając się wyłącznie do dorosłych mężczyzn, a zwłaszcza do mojego ojca, rzucał coś mimochodem, za każdym razem jakby kończąc jakąś historię, o której była mowa wcześniej — na przykład rok temu albo dziesięć lat, albo czterdzieści. Pamiętam, jak mama, trochę się popisując przed staruszkami, sprawdzała, jak tam idzie z francuskim mojej starszej siostrze, a pradziadek nagle przypomniał ojcu, jak kiedyś został wyznaczony do zbierania jagód i niespodzianie spotkał w lesie Fiodora Iwanowicza, który zagadnął po francusku jednego z więźniów. Pradziadek szybko, w dwóch-trzech zdaniach kreślił swoim ochrypłym, donośnym głosem jakąś scenkę z przeszłości — bardzo sugestywną i wyrazistą. Przy czym sam wygląd pradziadka, jego zmarszczki, broda, puch na głowie, jego śmiech przypominający skrobanie żelazną łyżką po patelni — wszystko to odgrywało nawet większą rolę niż sama opowieść.

Były też historie o spławianiu bali drewna lodowatą w październiku rzeką, o ogromnych, śmiesznych sołowieckich miotełkach łaziebnych, o zabitych mewach i psie imieniem Black. Swojego czarnego nierasowego szczeniaka też nazwałem Black. Szczeniak zadusił w zabawie najpierw jednego letniego kurczaka, potem drugiego, rozrzucając pióra na ganku, potem trzeciego… krótko mówiąc, wreszcie pradziadek złapał psiaka, goniącego po podwórzu ostatniego kurczaka, za ogon i z rozmachem walnął nim o narożnik naszego murowanego domu. Po pierwszym uderzeniu szczeniak strasznie zaskomlał, a po drugim — umilkł. Ręce pradziadka do dziewięćdziesiątki były jeśli nie silne, to chwytne. Twarde sołowieckie warunki zahartowały go na całe długie życie. Twarzy pradziadka nie pamiętam, co najwyżej brodę i krzywe usta, wiecznie coś żujące — za to, gdy zamykam oczy od razu widzę jego ręce: z krzywymi sinoczarnymi palcami, porośnięte kręconym brudnym włosem. Pradziadka wsadzili zresztą właśnie za to, że bestialsko pobił pełnomocnika do spraw kolektywizacji. Potem omal nie wsadzili go jeszcze raz, kiedy własnoręcznie wybił domowe bydło, które chciano upaństwowić. Kiedy patrzę, zwłaszcza po pijanemu, na swoje ręce, dostrzegam z niejakim przerażeniem, jak z każdym rokiem moje palce coraz bardziej zaczynają przypominać wykoślawione palce pradziadka z zaśniedziałymi jak mosiądz paznokciami. Na spodnie pradziadek mówił nachy, na żyletkę — mojka, na karty do gry — sztorki, a kiedyś, kiedy wylegiwałem się leniwie z książką, powiedział: „O, leży bez przydziału, nie idzie do roboty…” — ale bez gniewu, żartobliwie, a nawet jakby z aprobatą. Tak jak on nie mówił nikt ani w rodzinie, ani w całej wsi. Niektóre historie pradziadka dziadek opowiadał po swojemu, mój ojciec we własnej, nowej wersji, chrzestny jeszcze inaczej. Babka zaś zawsze przedstawiała łagrowe życie teścia z babskiego, pełnego żałości punktu widzenia, który czasem wydawał się przeczyć męskiej ocenie. Niemniej jednak pomału zaczął się z tego wyłaniać ogólny obraz. O Gali i Artiomie opowiedział mi ojciec, kiedy miałem około piętnastu lat — nastąpiła akurat epoka rozliczeń i szaleńczej skruchy. Ojciec przy jakiejś okazji pokrótce przedstawił historię, która już wtedy wywarła na mnie ogromne wrażenie. Babka też znała tę opowieść. Do dziś nie mam pojęcia, jak i kiedy pradziadek opowiedział to wszystko ojcu — był przecież taki małomówny; no, ale jednak opowiedział.

Później, układając poszczególne opowieści w jeden obraz i porównując go z tym, co się zdarzyło naprawdę, zgodnie z wyszperanymi w archiwach meldunkami, sprawozdaniami i raportami, zauważyłem, że w relacji pradziadka różne wydarzenia zlały się razem i pewne rzeczy działy się jednocześnie — gdy tymczasem ciągnęły się przez cały rok, a niekiedy nawet przez trzy lata. Z drugiej strony, czymże jest prawda, jeśli nie tym, co się pamięta. Prawda to jest to, co się pamięta. Pradziadek umarł, kiedy ja byłem na Kaukazie — wolny, wesoły, zakamuflowany. W ślad za nim stopniowo odeszła w zaświaty cała nasza ogromna rodzina, pozostały tylko wnuki i prawnuki — same, bez dorosłych. No i trzeba udawać, że teraz my jesteśmy dorośli, chociaż do dziś nie dostrzegam żadnych wyraźnych różnic między sobą czternastoletnim a obecnym. Może tylko to, że czternaście lat ma teraz mój syn. Tak się złożyło, że kiedy moi staruszkowie umierali, wciąż przebywałem gdzieś daleko — i ani razu nie pojawiłem się na pogrzebie. Czasem myślę, że moi bliscy żyją — bo inaczej gdzieżby się wszyscy podziali? Kilka razy śniło mi się, że wracam do rodzinnej wsi i próbuję odszukać kożuch pradziadka: łażę, kalecząc sobie ręce, po jakichś krzakach, niespokojnie i bezmyślnie włóczę się wzdłuż rzeki nad zimną, brudną wodą, potem jestem w szopie: stare grabie, stare kosy, zardzewiałe żelastwo — wszystko nagle się na mnie wali, boleśnie uderzając; potem ni stąd, ni zowąd jestem na strychu z sianem, ryję w nim, krztusząc się kurzem i kaszlę: „Czort! Czort! Czort!”. I niczego nie znajduję. 1 Prototypem tej postaci jest Fiodor Iwanowicz Eichmans, major bezpieki, pierwszy komendant obozu koncentracyjnego OGPU SłON (Sołowieckie Obozy Specjalnego Przeznaczenia) na Wyspach Sołowieckich, od 25 kwietnia do 16 czerwca 1930 r. komendant Gułagu. (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).

KSIĘGA PIERWSZA

— Il fait froid aujourd’hui. — Froid et humide. — Quel sale temps, une véritable fièvre. — Une véritable peste…2 — Pamięta pan, jak mawiali tutejsi mnisi? „Zbawienie w pracy!” — powiedział Wasilij Pietrowicz, na sekundę przenosząc spojrzenie swych zadowolonych, często mrugających oczu z Fiodora Iwanowicza Eichmanisa na Artioma. Artiom nie wiadomo czemu przytaknął, chociaż nie rozumiał, o czym mówią. — C’est dans l’effort que se trouve notre salut? — upewnił się Eichmanis. — C’est bien cela!3 — przytaknął z zadowoleniem Wasilij Pietrowicz i tak gwałtownie kiwnął głową, że wysypał na ziemię kilka jagód z trzymanego w rękach kosza. — Czyli my też mamy rację — powiedział Eichmanis z uśmiechem, spoglądając kolejno na Wasilija Pietrowicza, na Artioma i na swoją towarzyszkę, która zresztą nie odwzajemniła jego spojrzenia. — Nie wiem, jak tam jest ze zbawieniem, ale na robocie mnisi się znali jak mało kto. Artiom i Wasilij Pietrowicz, w przesiąkniętej wilgocią i brudnej odzieży, z czarnymi kolanami, stali w mokrej trawie, przestępując z nogi na nogę i pachnącymi ziemią rękami rozmazując sobie po twarzach pajęczynę i komary. Eichmanis i jego kobieta byli konno: on na gniadym narowistym ogierze, ona — na srokatym, niemłodym i głuchawym. Znów zaczął padać deszcz, dziwnie mętny i ostry jak na lipiec. Powiał wiatr, zaskakująco zimny nawet w tych stronach. Eichmanis kiwnął głową do Artioma i Wasilija Pietrowicza. Kobieta w milczeniu szarpnęła wodze w lewo, jakby czymś rozdrażniona. — Trzyma się w siodle nie gorzej niż Eichmanis — zauważył Artiom, spoglądając za jeźdźcami. — Tak, tak… — odrzekł Wasilij Pietrowicz takim tonem, że było jasne, iż słowa rozmówcy do niego nie dotarły. Postawił kosz na ziemi i w milczeniu zaczął zbierać rozsypane jagody. — Zatacza się pan z głodu — pół żartem, pół serio powiedział Artiom, patrząc z góry na czapkę Wasilija Pietrowicza. — Już oddzwonili fajrant. Czeka nas wspaniała wyżerka. Jak pan myśli, czym nas dziś uraczą, kartoflami czy kaszą?

Z lasu wyszło na drogę jeszcze kilku ludzi z brygady jagodziarzy. Nie czekając aż ustanie dokuczliwa mżawka, Wasilij Pietrowicz i Artiom ruszyli w stronę klasztoru. Artiom lekko utykał — zbierając jagody, skręcił sobie nogę. On też był zmęczony, nie mniej niż Wasilij Pietrowicz. Poza tym wyraźnie nie wykonał normy. — Więcej do tej roboty nie pójdę — mruknął cicho do Wasilija Pietrowicza, nie mogąc znieść milczenia. — Do cholery z tymi jagodami. Najadł się człowiek za cały tydzień, a przyjemności żadnej. — Tak, tak… — powtórzył jeszcze raz Wasilij Pietrowicz, ale wreszcie wziął się w garść i niespodziewanie odrzekł: — Ale za to bez konwoju! Niech pan pomyśli, Artiom, cały dzień nie widzieć ani tych z czarnymi otokami, ani legawej roty, ani „lampartów”. — A mnie rację obetną do połowy i obiad dadzą bez drugiego — odparował Artiom. — Wiecznie to samo. — Odstąpię panu trochę — zaproponował Wasilij Pietrowicz. — To wtedy obaj będziemy mieć poniżej normy — zaśmiał się miękko Artiom. — Raczej marna pociecha. — Nie wie pan, ile trudu kosztowało mnie zdobycie dzisiejszego przydziału… Bądź co bądź, Artiom, to nie to, co karczowanie pni. — Wasilij Pietrowicz trochę się ożywił. — A właśnie, zauważył pan, czego jeszcze nie ma w lesie? Artiom rzeczywiście coś zauważył, ale nie potrafił tego sprecyzować. — Nie wrzeszczą te przeklęte mewy! — Wasilij Pietrowicz aż przystanął i po namyśle zjadł jedną jagodę ze swego kosza. W klasztorze i w porcie wprost nie można się było opędzić od mew, a w dodatku za zabicie mewy groził karcer — naczelnik obozu Eichmanis z jakiegoś powodu bardzo cenił ten krzykliwy i bezczelny sołowiecki gatunek; niepojęte. — W czarnych jagodach są sole żelaza, chrom i miedź — podzielił się swą wiedzą Wasilij Pietrowicz, zjadłszy jeszcze jedną jagodę. — To dlatego się czuję jak jeździec miedziany — odparł ponuro Artiom. — I jeździec chromy. — A poza tym czarne jagody dobrze robią na wzrok — powiedział Wasilij Pietrowicz. — O, widzi pan gwiazdę na cerkwi? Artiom popatrzył uważnie. — I co? — Ile ma ramion? — spytał zupełnie poważnie Wasilij Pietrowicz.

Artiom przypatrywał się przez sekundę, potem wszystko zrozumiał, Wasilij Pietrowicz też spostrzegł, że ten się domyślił — i obaj zaśmiali się cicho. — Dobrze, że pan tylko wymownie kiwał głową, a nie rozmawiał z Eichmanisem — całe usta ma pan w jagodach — wykrztusił wśród śmiechu Wasilij Pietrowicz i zrobiło się jeszcze śmieszniej. Kiedy tak ze śmiechem wpatrywali się w gwiazdę, brygada ich wyprzedziła — i każdy przechodząc, zerknął do koszyków stojącej na drodze dwójki. Wasilij Pietrowicz i Artiom zostali w tyle. Śmiech szybko ucichł i Wasilij Pietrowicz nagle spoważniał. — Wie pan co? To jest haniebna, obrzydliwa cecha — przemówił z wysiłkiem i niechęcią. — Mało, że postanowił po prostu ze mną porozmawiać, to jeszcze zwrócił się do mnie po francusku! I od razu byłem gotów wszystko mu wybaczyć. I nawet go polubić! Teraz przyjdę i zjem to cuchnące żarcie, a potem wlezę na pryczę karmić wszy. A on sobie zje mięsko, a potem przyniosą mu jagody, któreśmy tu zebrali. I popije je mlekiem! Powinienem, za przeproszeniem, napluć mu w te jagody — a tymczasem niosę je, pełen wdzięczności za to, że ten człowiek zna francuski i zniża się do mnie! Ale mój ojciec też znał francuski! I niemiecki, i angielski! A ja mu tak odszczekiwałem! Tak go poniżałem! Dlaczego teraz tutaj nie napyskowałem, stary dureń! Nienawidzę siebie, Artiom! Niech mnie wszyscy diabli! — Już dobrze, dobrze, Wasiliju Pietrowiczu, wystarczy — tym razem zupełnie inaczej zaśmiał się Artiom; przez ostatni miesiąc zdążył polubić te monologi. — Nie, nie wystarczy, Artiom — powiedział surowo Wasilij Pietrowicz. — Przebywając tutaj zrozumiałem jedno: arystokracja to żadna błękitna krew, żadna. Po prostu ci ludzie dobrze jedli z pokolenia na pokolenie, dworskie dziewki zbierały im jagody, ścieliły łóżka i myły ich w bani, a potem rozczesywały włosy. I tak ich wymyto i wyczesano, że stali się arystokracją. Teraz my taplamy się w błocie, za to tamci jeżdżą konno, są dobrze odżywieni, wymyci — i staną się… no dobrze, może nie oni, ale ich dzieci — też staną się arystokracją. — Nie — odparł Artiom i ruszył, gniewnie rozmazując po twarzy krople deszczu. — Uważa pan, że nie? — spytał Wasilij Pietrowicz, doganiając go. W jego głosie brzmiała wyraźna nadzieja na to, że Artiom ma rację. — No to chyba zjem jeszcze jedną jagódkę… Pan też, Artiom, proszę cię poczęstować. Niech pan weźmie nawet dwie. — Do licha z jagodami — opędził się Artiom. — Nie ma pan słoniny?

* * * Im bliżej był klasztor — tym głośniejsze mewy. Monastyr był kanciasty — same węgły, i niechlujny — potwornie zapuszczony. W jego zwietrzałym cielsku między omszałymi głazami ścian hulały przeciągi. Ciężka bryła zdawała się tak ogromna, jakby nie została wzniesiona przez słabych ludzi, lecz nagle, całym swoim kamiennym ciężarem runęła z nieba i wszystkich, którzy się w niej znaleźli, uwięziła w potrzasku. Artiom nie lubił patrzeć na klasztor: za każdym razem pragnął jak najszybciej minąć wrota i znaleźć się w środku. — Już drugi rok tu tkwię, a za każdym razem, kiedy wchodzę do twierdzy, ręka sama mi się wyciąga, żeby się przeżegnać — zwierzył się szeptem Wasilij Pietrowicz. — To niech się pan żegna — głośno odrzekł Artiom. — Przed gwiazdą? — zapytał Wasilij Pietrowicz. — Przed świątynią — warknął Artiom. — Co panu za różnica — gwiazda, nie gwiazda, ale świątynia stoi. — Jeszcze by mi palce powyłamywali, lepiej durniów nie drażnić — odrzekł po zastanowieniu Wasilij Pietrowicz i głębiej schował ręce w rękawach marynarki. Pod marynarką miał znoszoną flanelową koszulę. — …A w świątyni cała chmara prawie świętych na trzypiętrowych pryczach… — dokończył myśl Artiom. — Albo nawet trochę więcej, jeśli policzyć pod pryczami. Dziedziniec Wasilij Pietrowicz zawsze przecinał szybko, ze spuszczonymi oczami, jakby nie chciał niepotrzebnie przyciągnąć czyjejś uwagi. Na dziedzińcu rosły stare brzozy, stare lipy i górująca nad nimi stara topola. Artiomowi jednak najbardziej podobała się jarzębina — jej jagody obrywano bezlitośnie albo do zaparzenia wrzątkiem, albo po prostu, żeby zjeść coś kwaśnego — ale były okropnie gorzkie; tylko na samym czubku trzymało się jeszcze kilka gron, co dziwnie przypominało Artiomowi fryzurę matki. Dwunasta robocza rota obozu sołowieckiego zajmowała jednokolumnowy refektarz dawnej cerkwi soborowej pod wezwaniem Zaśnięcia Najświętszej Bogurodzicy. Weszli do drewnianego przedsionka, pozdrawiając dyżurnych — Czeczena, którego

nazwiska i paragrafu Artiom wciąż nie potrafił zapamiętać, a zresztą nie bardzo chciał, i Afanasjewa — agitacja antysowiecka, jak sam się pochwalił — leningradzkiego poetę, który zagadnął wesoło: „Jak tam w lesie jagoda, Tioma?” Odpowiedź brzmiała: „Jagoda4 jest w Moskwie, zastępca szefa GPU. A w lesie my”. Afanasjew cicho zachichotał, Czeczen zaś, jak wydało się Artiomowi, nic nie zrozumiał — chociaż czy z ich twarzy można cokolwiek wyczytać? Afanasjew siedział rozwalony, jeśli to w ogóle możliwe na taborecie, a Czeczen to chodził tam i z powrotem, to przykucał. Zegar na ścianie wskazywał za kwadrans siódmą. Artiom czekał cierpliwie na Wasilija Pietrowicza, który, nabrawszy wody z baku przy wejściu, sączył ją, posapując; Artiom w tym czasie opróżniłby kubek dwoma haustami… a w ogóle to wypił całe trzy kubki, a czwarty wylał sobie na głowę. — My tę wodę musimy nosić! — powiedział z niezadowoleniem Czeczen, z trudem dobywając z gardła każde rosyjskie słowo. Artiom wyciągnął z kieszeni kilka zmiętoszonych jagód i mruknął: „Masz!”; Czeczen wziął, nie patrząc, co mu dają, a zorientowawszy się, z obrzydzeniem rzucił jagody na stół; Afanasjew złapał je kolejno i powrzucał do ust. Natychmiast przy wejściu do refektarza uderzył ich w nozdrza zapach, od którego po całym dniu w lesie odwykli — ohydnego ludzkiego brudu, niemytych, zmęczonych ciał; żadne zwierzę nie śmierdzi tak jak człowiek i żyjące na nim pasożyty; Artiom jednak dobrze wiedział, że już po siedmiu minutach przywyknie, zapomni o tym i stanie się częścią tego zapachu, tego zgiełku i bluzgów, tego życia. Prycze były zrobione z okrągłych, zawsze wilgotnych żerdzi i nieheblowanych desek. Artiom spał na drugim poziomie, Wasilij Pietrowicz dokładnie pod nim: zdążył już pouczyć Artioma, że latem lepiej spać na dole — jest tam chłodniej, a zimą — na górze, „…bo gdzie się wzbija ciepłe powietrze?…”. Na trzecim poziomie rezydował Afanasjew. Nie dość, że było mu najgoręcej, to jeszcze nieustannie kapało z sufitu — skraplała się tam zgniła para oddechów i potu. — Pan to chyba jest niewierzący, Artiom? — indagował z dołu Wasilij Pietrowicz, ciągnąc rozpoczętą w drodze rozmowę i jednocześnie majstrując przy swoim zniszczonym obuwiu. — Dziecię epoki, co? Pewnie naczytał się pan w dzieciństwie różnego draństwa? Dyr buł szczył5 w portkach, nawji czary6 w głowie, Bóg umarł śmiercią naturalną czy coś w tym guście, prawda? Artiom nie odpowiadał, już próbując wywąchać, czy nie niosą kolacji — chociaż

rzadko dostarczano żarcie przed czasem. Na jagody zabierał ze sobą chleb — z chlebem jagody wchodziły lepiej, chociaż i tak nie zaspokajały dokuczliwego głodu. Wasilij Pietrowicz postawił buty na podłodze z ostrożnym pietyzmem, właściwym niezblazowanym kobietom chowającym na noc swoją biżuterię. Potem długo przetrząsał swój dobytek i wreszcie oznajmił z goryczą: — Artiom, znowu ukradli mi łyżkę, no niech pan sobie wyobrazi. Artiom natychmiast sprawdził, czy ma swoją: tak, była na miejscu, i miska też. Grzebiąc w swoich rzeczach, rozgniótł pluskwę. Już raz ukradziono mu miskę. Pożyczył wtedy od Wasilija Pietrowicza dwadzieścia dwie kopiejki miejscowych pieniędzy i kupił miskę w sklepiku, po czym wydrapał na dnie literę „A”, żeby rozpoznać swoją własność, jeśli znów ją ukradną. Doskonale zdawał sobie jednak sprawę, że to właściwie nie ma sensu: jeśli miska trafi do innej roty, raczej nie pozwolą mu sprawdzić, gdzie jest i kto ją wyskrobuje. Rozgniótł jeszcze jedną pluskwę. — Niech pan tylko pomyśli, Artiom — powtórzył Wasilij Pietrowicz, nie doczekawszy się odpowiedzi i znów przeszukując swoje posłanie. Artiom wymruczał coś niezrozumiałego. — Co? — zapytał Wasilij Pietrowicz. — Pomyślałem — odrzekł Artiom i dodał, żeby pocieszyć towarzysza: — Kupi pan w sklepiku. A teraz zjemy kolację moją łyżką. A tak w ogóle nie potrzebował węszyć — kolację nieodmiennie zapowiadał śpiew Mojsieja Sołomonycza: ten bezbłędnie wyczuwał jedzenie i za każdym razem zaczynał nucić na kilka minut wcześniej, nim dyżurni wnieśli kadź z kaszą czy zupą. Śpiewał z jednakowym przejęciem wszystko jak leci — romanse, arie operetkowe, żydowskie i ukraińskie pieśni, próbował nawet śpiewać po francusku, chociaż tego języka nie znał — co można było odgadnąć z rozpaczliwych min Wasilija Pietrowicza. — Niech żyje wolność, niech żyje władza Rad! — niegłośno, ale wyraźnie śpiewał Mojsiej Sołomonycz, jak się wydawało, bez cienia ironii. Czaszkę miał wydłużoną, włosy czarne, gęste, wyłupiaste, jakby zdziwione oczy, usta duże, z dobrze widocznym językiem. Śpiewając, pomagał sobie rękami, jakby chwytał przepływające obok w powietrzu słowa pieśni i budował z nich wieżyczkę. Afanasjew i Czeczen, szurając nogami, wnieśli na kijach cynkowy bak, potem jeszcze jeden.

Na kolację ustawiano się plutonami, co zajmowało zawsze prawie godzinę. Plutonem Artioma i Wasilija Pietrowicza dowodził taki sam osadzony jak oni, były milicjant Krapin — milczący, surowy, z przyrośniętymi płatkami uszu. Twarz miał zawsze zaczerwienioną, jakby poparzoną, a czoło wydatne, z wysuniętym wałem nadoczodołowym, dziwnie twarde z wyglądu, od razu nasuwające myśl o dawno widzianych stronicach z podręcznika zoologii, a może poradnika medycznego. W ich plutonie, poza Mojsiejem Sołomonowiczem i Afanasjewem, byli rozmaici kryminaliści i recydywiści, terecki Kozak Łażecznikow, trzech Czeczenów, jeden staruszek Polak, jeden młody Chińczyk, osiłek z Małorosji, który w czasie wojny domowej zdążył powojować u dziesięciu atamanów, a w przerwach u czerwonych, oficer od Kołczaka, generalski pucybut przezwiskiem Samowar, dwunastu chłopów z rejonu czarnoziemnego i felietonista z Leningradu Grakow, dziwnie unikający kontaktów ze swym ziomkiem Afanasjewem. Prócz tego pod pryczami, w panującym tam koszmarnym śmietniku — kupie szmat i odpadków — od dwóch dni gnieździł się bezprizorny, który pewnie uciekł albo z karceru, albo z ósmej roty, gdzie głównie trzymano takich jak on. Artiom raz podzielił się z nim kapustą, ale choć więcej tego nie zrobił, bezprizorny i tak spał w ich pobliżu. „Skąd on ma pewność, Artiom, że go nie wydamy? — zapytał retorycznie Wasilij Pietrowicz, nie bez lekkiej autoironii. — Naprawdę tak marnie wyglądamy? Słyszałem kiedyś, że dorosły mężczyzna, niezdolny do popełnienia podłości albo w skrajnym przypadku zabójstwa, wygląda żałośnie. Jak pan myśli?” Artiom milczał, żeby nie zaniżać swojej męskiej wartości. Przybył do obozu dwa i pół miesiąca temu, z czterech możliwych otrzymał pierwszą kategorię roboczą, zapewniającą mu godziwą pracę na każdym odcinku, bez względu na pogodę. Do czerwca był w trzynastej rocie, kwarantannowej, i miesiąc przepracował w porcie przy wyładunku. Jako tragarz Artiom próbował swoich sił jeszcze w Moskwie, od czternastego roku życia — i do tego fachu był przyuczony, co natychmiast docenili dziesiętnicy i dyspozytorzy. Gdyby jeszcze lepiej karmiono i pozwalano więcej spać, byłoby całkiem znośnie. Z kwarantannowej przenieśli Artioma do dwunastej. Ta rota też nie należała do łatwych, choć rygor był nieco łagodniejszy niż w kwarantannowej. W dwunastej też harowali przy różnych pracach, często bez ograniczeń czasowych, aż do wypełnienia normy. Zwracać się osobiście do przełożonych nie mieli prawa — wyłącznie przez dowódców plutonów. Co do Wasilija Pietrowicza z jego

francuszczyzną, to Eichmanis w lesie pierwszy się do niego odezwał. Przez cały lipiec pędzono dwunastą rotę częściowo do spławiania bali, częściowo do wywózki śmieci w samym klasztorze, częściowo do karczunku, a poza tym na sianokosy, do cegielni, do obsługi kolei. Miastowi nie zawsze umieli kosić, inni nie nadawali się do rozładunku, niektórzy trafili do lazaretu, inni do karceru — partie bez końca wymieniano i mieszano. Spławiania bali — roboty najcięższej, wyczerpującej i mokrej — Artiom na razie uniknął, a przy karczunku mocno się namęczył: nigdy nie przypuszczał, że drzewo może się trzymać ziemi tak mocno, głęboko i na tak różne sposoby. — Gdyby nie rąbać korzeni po kolei, ale za jednym zamachem z ogromną siłą wyrwać cały pień, wyniósłby na swoich nieskończonych ogonach kawał ziemi wielki jak kopuła cerkwi Uspieńskiej! — ni to z zachwytem, ni to ze zgrozą mawiał w swojej obrazowej manierze Afanasjew. Norma na jednego człowieka wynosiła dwadzieścia pięć pni dziennie. Więźniów dobrze sobie radzących, fachowców i majstrów przenoszono do innych rot, gdzie rygor był lżejszy — ale Artiom ciągle nie mógł się zdecydować, gdzie może się przydać taki niedokończony student jak on i co właściwie potrafi. Poza tym taka decyzja to zaledwie połowa sukcesu; ktoś musi człowieka zauważyć i wezwać. Po karczunku całe ciało bolało go, jakby się naderwał — rano zdawało mu się, że nie da rady wstać do roboty. Wyraźnie schudł, zaczęło mu się śnić jedzenie, wiecznie węszył zapach pożywienia i ostro go czuł, ale młodość jeszcze go jakoś trzymała, nie dawała za wygraną. Trochę mu pomógł Wasilij Pietrowicz, który podał się za doświadczonego leśnego zbieracza — zresztą rzeczywiście tak było — dostał przydział na jagody i wziął ze sobą Artioma — ale obiad do lasu codziennie przywożono wystygły i poniżej normy: pewnie rozwożący go więźniowie podjadali sobie po drodze, a ostatnim razem w ogóle zapomnieli jagodziarzy nakarmić, tłumacząc się, że przyjechali, ale nie znaleźli zbieraczy, którzy rozeszli się po lesie. Ktoś się na rozwożących poskarżył, wlepiono im po trzy doby karceru, ale głodu to nie zaspokoiło. Tego dnia na kolację była kasza gryczana; Artiom od dzieciństwa jadł szybko, a teraz, siedząc na pryczy Wasilija Pietrowicza, w ogóle nie zauważył, kiedy opróżnił miskę; wytarł łyżkę w podszewkę marynarki i podał ją starszemu towarzyszowi, który siedział z miską na kolanach i taktownie patrzył w drugą stronę. — Bóg zapłać — cicho i surowo powiedział Wasilij Pietrowicz, nabierając

rozgotowanej, pozbawionej smaku kaszy, podpłyniętej śluzowatą wodą. — Uhm — odrzekł Artiom. Dopiwszy wrzątek z puszki po konserwach, zastępującej kubek, wskoczył do siebie na górę, ryzykując, że zarwie pryczę, zdjął koszulę, podłożył ją sobie razem z onucami zamiast prześcieradła, żeby podeschły, wsadził ręce w rękawy szynelu, głowę okręcił szalikiem i prawie od razu zapadł w sen, zdążywszy tylko usłyszeć, jak Wasilij Pietrowicz mówi półgłosem do bezprizornego, który miał zwyczaj w czasie posiłku lekko pociągać jedzących za nogawki: — Nie będę was żywić, jasne? Bo to chyba wy ukradliście mi łyżkę? Jako że bezprizorny leżał pod pryczą, a Wasilij Pietrowicz na niej siedział, patrzącemu z boku mogło się wydawać, że więzień rozmawia z duchami, grożąc im głodem i surowo patrząc w przestrzeń. Artiom zdążył jeszcze uśmiechnąć się do tej myśli i uśmiech spełzł mu z warg, kiedy już spał — do wieczornej inspekcji pozostawała godzina, po cóż marnować czas. W refektarzu jacyś więźniowie się bili, ktoś klął, ktoś płakał; Artioma nic to nie obchodziło. W ciągu godziny zdążyło mu się przyśnić jajko na miękko — zwyczajne gotowane jajko. Ze środka prześwitywało żółtko, jakby napełnione słońcem, roztaczające ciepło i pieszczotę. Artiom dotknął je z nabożeństwem i poczuł na palcach gorąco. Ostrożnie rozłamał jajko, białko rozdzieliło się na dwie części; w jednej, bezwstydnie nagie, kuszące, pulsowało żółtko — nawet nie próbując go, wiedziało się, że jest nieprawdopodobnie, oszałamiająco smaczne i miękkie. Skądś wzięła się we śnie gruboziarnista sól — i Artiom posolił jajko, wyraźnie widząc, jak spada na nie każdy kryształek i jak żółtko staje się posrebrzone — miękkie złoto w srebrze. Przez jakiś czas Artiom wpatrywał się w rozłamane jajko, nie mogąc się zdecydować od czego zacząć: od białka czy od żółtka. Pochylił się modlitewnie nad jajkiem, żeby ostrożnie zlizać sól. Ocknął się na sekundę, czując, że liże własną słoną rękę.

* * * Z dwunastej roty nie wolno było wychodzić w nocy — kibel pozostawiano do rana w środku. Artiom wyrobił w sobie nawyk wstawania między trzecią a czwartą — szedł z zamkniętymi jeszcze oczami, na pamięć, z senną zaciekłością zdrapując z siebie pluskwy, nie widząc drogi… za to z nikim nie dzielił swojej czynności. Wracając, rozróżniał już ludzi i prycze. Bezprizorny spał na gołej podłodze, widać było jego brudną nogę; …że też jeszcze nie zdechł… — pomyślał przelotnie Artiom. Mojsiej Sołomonowicz chrapał melodyjnie i na różne tony. Wasilij Pietrowicz śpiąc, jak nie po raz pierwszy zauważył Artiom, wyglądał zupełnie inaczej — groźnie i wręcz odpychająco, jakby przez jego codzienne oblicze prześwitywał ktoś inny, obcy. Moszcząc się na jeszcze niewystygłym szynelu, Artiom, powiódł półprzytomnym wzrokiem po refektarzu ze stu pięćdziesięcioma śpiącymi więźniami. Niesamowite! — pomyślał, z przestrachem i zdziwieniem zaciskając powieki. — Leży człowiek, nic nie robi, i tak… przez większość… życia… Na drugim końcu refektarza błysnęła zapałka — ktoś nie wytrzymał i postanowił rozgnieść chociaż jedną pluskwią rodzinę przy świetle. Pluskwy nawet w nocy nieustannie pełzały po słupkach prycz, po ścianach, spadały skądś z góry… Artiom na moment otworzył oczy i w świetle zapałki zobaczył, jak ktoś z drugiego plutonu sięga do cudzego worka. Napotkał spojrzenie złodzieja, zamknął oczy, odwrócił się i na zawsze o tym zapomniał. I zaraz obudził go poranny dzwon, obwieszczający godzinę piątą, a po chwili wrzask Afanasjewa: — Rota, pobudka! Dziś Artiom nienawidził Afanasjewa; wczoraj krzyczał inny dyżurny, z gardłowym głosem — i Artiom nienawidził jego. Minutę później ledwie widoczny we wstrętnym półmroku Mojsiej Sołomonowicz już śpiewał: — Gdzie pani jest? Kto palce pani pieści? I gdzie się podział pani Chińczyk Li?7 Artiom zerknął na Chińczyka, który spał tuż obok, ale ten chyba nie słyszał słów pieśni:

siedział na swoim drugim poziomie i gładził się po szyi i twarzy, jakby za pomocą dotyku na nowo odzyskiwał siebie, swoje ciało i świadomość. — Ej, ty, operetka, zamknij się, kurwa! — krzyknął któryś z kryminalnych, jeszcze leżących na pryczach. Mojsiej Sołomonowicz urwał w pół słowa. — Ja przecież cichutko — powiedział w przestrzeń, rozkładając ręce. Umilkł zresztą na chwilę — wkrótce znowu coś ledwie dosłyszalnie zanucił — wnoszono jedzenie. Można było stanąć w ogonku i czekać pewnie ze czterdzieści minut na swoją kolej, ale Artiom ćwiczył się w cierpliwości, żeby na próżno nie tracić czasu. Przesiadł się bliżej lampy i zdążył podszyć kołnierzyk i przejrzeć miejscowe pisemko „Wyspy Sołowieckie”, wydawane w łagrze przez samych osadzonych. Wasilij Pietrowicz wypożyczał je z biblioteki, chyba dla utrzymania na należytym poziomie niechęci do administracji obozu. Artiom czytywał w tym piśmie najczęściej stroniczkę poezji — trzeba przyznać, bardzo słabej; wyróżniał się tam co najwyżej tylko Borys Szyriajew ze swymi dość udatnymi naśladownictwami. Ciekawe, czy wyszedł już na wolność, czy nie?… Wierszy z pisemka, bez względu na ich jakość, Artiom uczył się na pamięć i czasem powtarzał je sobie w myślach, sam nie bardzo wiedząc po co. Dopiero po uporaniu się z tymi wszystkimi zajęciami Artiom stanął w kolejce: pozostało w niej już tylko kilka osób. — Artiom, nie rozmyślił się pan? — zapytał Wasilij Pietrowicz, oddając mu umytą łyżkę. — Nie, nie pójdę — odparł Artiom z uśmiechem, od razu zgadując, że chodzi o przydział pracy. — Niech pan się za mną nie wstawia, nie warto. — Cienko pan będzie śpiewał, mój drogi, jak pana skierują do spławu drewna. I nie pan pierwszy. Niech się pan opamięta — powiedział surowo Wasilij Pietrowicz. — Przez pięć dni z rzędu wyrabiałem na jagodach półtorej normy i dzisiaj wyznaczyli mnie starszym grupy. Niedługo na północno-wschodnim brzegu zacznie się wysyp czarnych porzeczek i malin, proszę to wziąć pod uwagę. A poza tym tu u nich rośnie wspaniała jagoda szyksza — podobno bardzo pożyteczna i zdrowa. — Nie — powtórzył Artiom. — Z moją… „szykszą” jest wszystko w porządku. — W lesie można zobaczyć prawdziwego polnego trzmiela, jak u nas, w guberni tulskiej — już zupełnie bezradnie dodał Wasilij Pietrowicz. — A pokrzywy wzrostu człowieka, pamięta pan, widzieliśmy? A ptaki? Ależ tam ptaki śpiewają!

— A jeden ptak tam tak terkocze, jakby ktoś strzelał, bardzo nieprzyjemnie — odparł Artiom. — I komarów w lesie jest trzy razy więcej. Nie chcę. — Jeszcze pan będzie musiał przetrwać zimę — nie dawał za wygraną Wasilij Pietrowicz. — Nie ma pan pojęcia, co znaczy zima na Sołowkach! — Zimą też zamierza pan zbierać jagody? — zaśmiał się Artiom, natychmiast besztając się w duchu za opryskliwość, ale Wasilij Pietrowicz niczego nie dał po sobie poznać. Mojsiej Sołomonowicz, mimo że śpiewał, wszystko słyszał. Nagle pojawił się obok pryczy Wasilija Pietrowicza i przerywając śpiew, zapytał: — Zwalnia się miejsce w brygadzie? Artiom nie chce? I słusznie — jest młody, zażarty, silny! Wasiliju Pietrowiczu, mógłbym go choćby na jakiś czas zastąpić. Niech pan na mnie nie patrzy tak niechętnie, nawet pan nie wie, jak potrafię wypatrzeć jagody w trawie, ja mam dar! Wasilij Pietrowicz tylko machnął ręką i poszedł załatwiać jakieś swoje sprawy. — To co, umowa stoi? — wołał za nim przymilnie Mojsiej Sołomonowicz. — Odwdzięczę się, niedługo mam dostać paczkę od mamusi. Mamusią Mojsiej Sołomonowicz nazywał i żonę, i matkę, i kilka swoich ciotek o różnym stopniu pokrewieństwa, i chyba jeszcze kogoś. — A pana, Artiom, czeka wspaniała hydroterapia w sołowieckim kurorcie — dodał, mrugając wielkim jak jajko okiem. — Trzyletni pobyt gwarantuje żelazne zdrowie do końca życia. A panu przecież dali trzy? Artiom zeskoczył ze swojej pryczy i spytał: „A panu?” takim tonem, że Mojsiej Sołomonowicz natychmiast zszedł mu z oczu. — Ty jełopie. — Nagle przy pryczy pojawił się Krapin. — Zdechniesz tam. Taki miał zwyczaj: obrazić kogoś, a potem stać jeszcze przez chwilę, czekając na odpowiedź. Artiom milczał; z zagryzioną wargą patrzył na dowódcę plutonu jak na puste miejsce, myśląc tylko dwa słowa: „Cholerny kretyn”. Bał się, że ten go uderzy, a jeszcze bardziej się bał, że wszyscy zobaczą, że go uderzono. Mojsiej Sołomonowicz niby grzebał w swoich rzeczach i przetrząsał swoje bluzy, ale po jego plecach było widać, że z całych sił nasłuchuje, czym się to skończy. Zarządzono zbiórkę na poranny apel. Ustawiali się w korytarzu. W wyjściu utworzył się zator: kłócili się z kimś rozeźleni Czeczeni, zawsze trzymający się razem; Krapin trzymanym w ręku drynem — pałką do bicia — poganiał kryminalnych, których szczególnie nie lubił, na co ci odpowiadali skrywaną nienawiścią; jakby przypadkowo oberwał drynem także Artiom, był jednak

pewien, że Krapin wie, kogo bije, i uderzył go umyślnie. — Boli? — spytał ze współczuciem Wasilij Pietrowicz, kiedy ustawiali się w szeregu; widział, jak Artiom się krzywi. — Moja mama, kiedy dopominaliśmy się z bratem o kolację, zawsze mawiała żartem: „Na chłopca psotnego kija dębowego!” — nagle przypomniał sobie Artiom, uśmiechając się niewesoło. — Gdyby wiedziała… Kiedy bez końca czekali w szeregu, nie mógł przestać myśleć o Krapinie. Uparcie patrząc przed siebie, i tak wciąż widział o dziesięć metrów dalej wydatne czerwone czoło i przyrośnięty płatek ucha. Bardzo nie chciał zwrócić na siebie uwagi tego posępnego typa i stać się przyczyną jego niezbyt przyjemnego rozdrażnienia: poskarżyć się tutaj człowiek nie ma komu, nic nie może zrobić… za to jemu mogą zrobić, jak najbardziej. Od pierwszego dnia w łagrze zrozumiał jedno: najważniejsze, żeby cię nie rozpoznawali, nie pamiętali i nie dostrzegali ci wszyscy, którzy nie powinni cię widzieć — a teraz stało się dokładnie na odwrót. Artiom nie obawiał się bólu — nie czułby się szczególnie upokorzony, gdyby dostało mu się jak równemu pośród wszystkich pozostałych; bolało go, że się tak wyróżnił. „I czemu ten kretyn się uczepił mojego przydziału — myślał ze smutkiem i gniewem. — Ja się żadnej roboty nie boję! Może chcę zostać przodownikiem pracy, żeby skrócono mi wyrok? A jagód tyle bym nie zebrał ani tej pieprzonej szykszy”. Pogrążony w myślach nie spostrzegł, kiedy przy sprawdzaniu obecności nadeszła jego kolej i ocknął się dopiero, gdy szturchnięto go łokciem. — Który numer? — zapytał przerażony stojącego obok więźnia; był to Chińczyk, który kalecząc język, powtórzył swój numer w szeregu — Artiom uświadomił sobie, że dopiero co słyszał właśnie tę liczbę i podał następną. Kątem oka uchwycił jeszcze jedno wściekłe spojrzenie Krapina. Do diabła! — zwymyślał się w duchu; miał ochotę się rozpłakać, jak w dzieciństwie, kiedy przydarzała mu się taka zła passa. — Baaczność! Równaj do środka! — wrzasnął starszy roty. Starszym roty był u nich Gruzin o nazwisku, a może przezwisku, Kuczerawa — niewysoki typ z wyłupiastymi oczami i lśniącymi zakolami, do złudzenia przypominający Artiomowi diabła. Jak wszyscy starsi rot w obozie, ubrany był w granatowy garnitur z szarymi naszywkami i czapkę z daszkiem, której nie lubił nosić i często zdejmował, natychmiast ocierając spoconą głowę brudną chusteczką.

— Czołem, dwunasta rota! — ryknął Kuczerawa, wytrzeszczając wściekłe oczy. Artiom, tak jak go uczono, policzył do trzech i wrzasnął na całe gardło: — Czołem! — pragnął się wyróżnić przynajmniej krzykiem: ale czy ktoś zauważy twoją gorliwość w całym chórze? Starszy roty zameldował dyżurnemu obozu o stanie liczbowym i że nic się nie wydarzyło. Czekista przyjął meldunek i natychmiast odszedł. — Odszczepieńcy, złodzieje, symulanci i inne swołocze! — z silnym akcentem zwrócił się do szeregu starszy, który wyglądał tak, jakby pił całą noc i spał tylko godzinę przed pobudką; oczy miał czerwone, co jeszcze potęgowało podobieństwo do diabła. — Daję wam powtórne ostrzeżenie: za grę w karty i za wyrób kart… Dalej, nie wstydząc się klasztornych murów, starszy zaklął paskudnie, w dodatku myląc słowa — nie „…twoja mać”, ale „wasza mać”. Potem długo milczał, zbierając myśli i chyba od czasu do czasu zapadając w drzemkę. — I po drugie! — przypomniał sobie i zatoczył się. — We wrześniu wznowi działalność obozowa szkoła dla osadzonych. Szkoła ma dwa oddziały. Pierwszy — do likwidacji całkowitego analfabetyzmu i drugi — dla mało piśmiennych. Ten drugi z kolei dzieli się jeszcze na trzy grupy: dla początkujących, dla średnio zaawansowanych i dla zaawansowanych. Oprócz pisania i matematyki będą uczyć…. tego… nauk przyrodniczych z geografią… i nauki o społeczeństwie. Przez szereg przeleciał cichy śmieszek; ktoś zapytał, czy na geografii będą uczyć, jak najkrótszą drogą dotrzeć z Sołowek do Londynu i czy przy okazji nauczą analfabetów angielskiego. — Tak, nauczą — odpowiedział nagle starszy roty, dosłyszawszy swym niezbyt czujnym uchem rozmowy w szeregu. — Będą specjalne kółka języka angielskiego, francuskiego i niemieckiego, a poza tym kółko literackie i przyrodniczo-naturalistyczne — z ostatnim słowem poradził sobie z trudem, ale Artiom uchwycił sens. Obok Artioma stał kołczakowski oficer Burcew, zawsze schludny, przylizany, bardzo precyzyjny w działaniu i ruchach — podczas przemowy Kuczerawy jego starannie wygolona szczęka pogardliwie podrygiwała. Charakterystyczne, że oprócz Burcewa w oddziale znajdował się riazański chłop, były czerwonoarmista, Awdiej Siwcew, nawiasem mówiąc, półanalfabeta. Starszy roty, borykając się z trudnymi słowami, zdołał się trochę otrząsnąć ze snu. — Połowa z was nie umie czytać i pisać. — A druga połowa zna trzy języki —

pomyślał ponuro Artiom, zerkając na Burcewa. — Nadajecie się tylko do odstrzału! Ale władza radziecka postanowiła was wykształcić, żeby był z was jakiś pożytek. Niepiśmienni uczą się obowiązkowo, reszta — wedle życzenia. Chętni mogą się zapisać już teraz. — Kuczerawa drżącą dłonią otarł usta i machnął ręką, co tego niełatwego dlań poranka oznaczało komendę „spocznij!”. — A jak się zapiszemy do szkoły, to zwolnią nas z roboty? — zapytał ktoś, przekrzykując gwar, kiedy szereg już się zmieszał. — Szkoła zaczyna się po robocie — odparł starszy półgłosem, ale wszyscy usłyszeli. Ktoś zachichotał szyderczo. — A wy byście zamiast do roboty chcieli do szkółki, szakale? — wrzasnął nagle starszy i wszystkim od razu odechciało się śmiać. Przydziały załatwiano na miejscu — przy stolikach siedzieli dyspozytorzy i rozporządzali, kto gdzie. Kiedy Artiom czekał na swoją kolej, Krapin podszedł do jednego ze stołów — na jego widok Artioma zaświerzbiły plecy w tym miejscu, w które dostał drynem. Przeczucie go nie oszukało — Krapin wracając na miejsce, rzucił przez ramię: — Przyzwyczajaj się do nowego miejsca. Niedługo zostaniesz tam na zawsze. Stojący z przodu Wasilij Pietrowicz odwrócił się i pytająco spojrzał na Artioma. Ten wzruszył ramionami. Między łopatkami spłynęła mu kropla potu. Lewe kolano silnie i wstrętnie dygotało. Dyspozytor zapytał Artioma o nazwisko i mrugnąwszy w mętnym świetle „nietoperza”, powiedział: — Ty na cmentarz. Awdiej Siwcew wciąż szukał kolejki zapisujących się do szkoły. Żadnej kolejki nie było. Robota wcale nie była taka trudna, niepotrzebnie się obawiał. A nawet uściskali się z Wasilijem Pietrowiczem na pożegnanie; ten, tak jak zamierzał, znów wyruszył na jagody, tym razem zabierając Mojsieja Sołomonowicza. — Artiom… — zaczął uroczyście Wasilij Pietrowicz, trzymając go za ramiona. — Już dobrze, dobrze — opędził się Artiom, żeby się do końca nie rozkleić. — Gdyby Krapin chciał mnie naprawdę ukarać, wysłałby mnie do mieszania gliny… Zaraz się dowiemy, co to za cmentarz. Może mnie wcielili do chóru. W klasztorze sołowieckim pozostała tylko jedna czynna cerkiew — Świętego Onufrego, stojąca na cmentarzu. Od kiedy na czele obozu stanął Eichmanis, znów pozwolono tam

odprawiać nabożeństwa i mógł na nich bywać każdy osadzony, który miał stałą przepustkę na wychodzenie poza mury klasztoru. — Śpiewacy u świętego Onufrego to jest coś! Takich nie znajdziesz we wszystkich cerkwiach sowieckiej Rosji — powiedział z szerokim uśmiechem Wasilij Pietrowicz. — Mojsiej Sołomonowicz tam też się napraszał. Ale tam jest już cała kolejka artystów operowych. Takie barytony i basy, że och… Oczywiście Artiom został skierowany nie do chóru, tylko do rozbiórki starego cmentarza po drugiej stronie wyspy. W jego brygadzie znaleźli się Awdiej Siwcew, Czeczen Hasajew i Kozak Łażecznikow, który zawsze przedstawiał się imieniem i otczestwem: „Timofiej Stiepanycz”, co, nawiasem mówiąc, bardzo pasowało do jego kędzierzawej brody i krzaczastych brwi. „Takie brwi i broda — każdy otczestwo doda” — mawiał o nim Wasilij Pietrowicz w swojej ciepłej, wcale nie sarkastycznej manierze. — A czegój to krzyże łamać? — zapytał Siwcew konwojenta, kiedy doszli na miejsce. Tak w ogóle rozmowy z konwojentami były zabronione, ale zakaz wiecznie łamano. — Obora tu będzie — powiedział ponuro konwojent; z jego miny trudno się było rozeznać czy żartuje, czy mówi serio. — Klasztor już zamienili w oborę, a tera się wzieni za cmentarze — mruknął cicho Siwcew. Konwojent nie odpowiedział; usiadł na ławeczce obok najbliższego grobu i wyjął papierosa z papierośnicy. Pewnie ją odebrał jakiemuś tutejszemu nieszczęśnikowi — pomyślał przelotnie Artiom. Konwojent nie miał karabinu — często chodzili bez broni, a przy wielu robotach w ogóle nie było strażników. Konwojentów werbowano spośród byłych czekistów, którzy trafili do obozu — najczęściej prawdziwych kanalii. Mówiono, że w sprzyjających okolicznościach — i oczywiście mając broń — konwojent może zabić więźnia: za grubiaństwo albo jeśli mu się spodoba jakaś rzecz, na przykład taka papierośnica — a potem nakłamać coś w rodzaju „o mało nie uciekł, towarzyszu dowódco”. Artiom jednak takich wypadków nie widział, w pogłoski zbytnio nie wierzył, poza tym nie miał żadnych wartościowych rzeczy, a uciekać nie zamierzał. Zresztą dokąd uciekać — przed nim całe życie, jego nie przegoni. Pojawił się dziesiętnik, który po drodze zboczył na jagody; w ręku trzymał jedną siekierę, pod pachą drugą. Jeszcze z daleka wrzasnął, plując niedojedzonymi jagodami: