Niektórym uczuciom pisany jest niefortunny los.
André Léri,
Commotions et émotions de guerre, 1918
1
Północne Węgry
luty 1915
W piątej godzinie jazdy na wschód od Debreczyna pociąg przystanął nagle w szczerym
polu, tuż przed stacją.
Bez zapowiedzi, nawet bez jednego gwizdka. Gdyby nie ośnieżona tablica, nie
wiedziałby, że dotarli na miejsce. Przerażony, że nie zdąży wysiąść, zebrał spiesznie plecak,
płaszcz i szablę, a potem przepchnął się przez zatłoczony korytarz. Tylko on jeden tu wysiadał.
Nieco dalej pakarze wystawili dwie skrzynie na śnieg i od razu wskoczyli z powrotem do
pociągu, zabijając zgrabiałe ręce. Wagony znów zaczęły się rozpędzać, pobrzękując łańcuchami;
podmuchy od kół targnęły połami jego szynela i skłóciły śnieg wokół kolan.
Huzara znalazł w budynku stacji; czekał tam razem z końmi, wprowadzonymi do środka,
żeby nie marzły. Trącały uszami niskie sklepienie, a ich pyski sterczały nad ławą, na której
usadowiły się trzy stare chłopki z dłońmi zaciśniętymi na grubo opatulonych brzuchach; z dala
wyglądały jak trzech żarłoków ukontentowanych posiłkiem. Ich stopy zwisały paręnaście
centymetrów nad posadzką. Baba, koń, baba, koń, baba. A huzar stał tylko i milczał. Lucjusz
oglądał w Wiedniu huzarów na paradzie, widział pióropusze i szamerowane kurtki, tymczasem
ten człowiek odziany był w gruby szary kubrak i futrzaną czapę, wyliniałą i połataną. Huzar dał
znać Lucjuszowi, by podszedł bliżej, wręczył mu jedne wodze i sam poprowadził swojego konia
do wyjścia. Mijając dwugłowego orła Habsburgów na drzwiach, zwierzę chlasnęło ogonem trzy
baby.
Lucjusz szarpnął wodze, ale klacz stawiła opór. Gładził ją po karku wierzchem dłoni, tej
złamanej, a drugą ręką ciągnął.
– No chodźże – szepnął, wpierw po niemiecku, potem po polsku, i wreszcie oderwała
tylne kopyta od skorupy z lodu i zamarzniętego łajna. – Naczekaliście się – rzucił w stronę
stojącego za progiem huzara.
Więcej już nic nie mówił. Huzar nałożył na twarz skórzaną maskę z wyciętymi otworami
na oczy i nos, po czym dosiadł ociężale końskiego grzbietu. Zarzuciwszy sobie plecak na
ramiona, Lucjusz poszedł w jego ślady, a potem mało zdarnie okutał twarz szalikiem. Trzy
staruchy obserwowały ich z wnętrza budynku, póki huzar nie zawrócił konia i nie przymknął
kopniakiem drzwi. Wasi synowie nie przyjadą, chciał im powiedzieć Lucjusz. A jeśli nawet
przyjadą, to nie w stanie, w jakim chciałybyście ich zobaczyć. Niemal wszyscy młodzi
mężczyźni, którzy jeszcze mieli obie nogi, próbowali obecnie przerwać rosyjskie oblężenie
Przemyśla.
Huzar bez słowa ruszył truchtem ku północy, z karabinem ułożonym skroś siodła i szablą
przypiętą do pasa. Lucjusz obejrzał się jeszcze w stronę torów – pociąg zdążył tymczasem
odjechać. Płatki śniegu powoli zasypywały szyny.
Podkowy zastukały głucho na zamarzniętej ziemi, gdy podążył za huzarem. Szare niebo
ostrzegało przed nadciągającą śnieżycą, w oddali majaczyły góry. Gdzieś tam właśnie były
Lemnowice i szpital polowy Trzeciej Armii, do którego go przydzielili.
* * *
Miał dwadzieścia dwa lata i był niespokojnym duchem. Nie cierpiał się
podporządkowywać i nie mógł się doczekać końca studiów. Trzy lata uczył się samotnie
w bibliotekach, z powagą zakonnika w pełni oddając się medycynie. Marginesy jego
podręczników pierzyły się paskami peluru, które tam wklejał na ślinę. Wysiadywał w wielkich
salach wykładowych i na kolorowych diapozytywach oglądał spustoszenia siane przez tyfus,
szkarlatynę, toczeń i dżumę. Uczył się na pamięć objawów kokainizmu i histerii, wiedział, że
w oddechu zatrutego cyjankiem czuć migdały i że na karku da się wysłyszeć pomruk zwężonej
zastawki aorty. Zawsze w świeżo wyprasowanych krawacie i marynarce, dzień w dzień mościł
się na zawrotnych wyżynach sali operacyjnej, gdzie z wyciągniętą szyją przedzierał się wzrokiem
pomiędzy ruchliwymi stadkami kolegów z roku, a potem ponad rzędami schludnie
przyczesanych głów starszych studentów i ponad sylwetkami młodszych wykładowców
asystujących głównemu chirurgowi, by móc nareszcie zajrzeć pod płachtę chirurgiczną
i zobaczyć, jak wygląda rozcięte ciało. Jeszcze zanim doszło do wypowiedzenia wojny, ta sala
wracała do niego noc w noc w długich, męczących snach, w których wywlekał nieistniejące
narządy, na poły ludzkie, na poły świńskie. (Ćwiczył przecież na odpadkach od rzeźnika).
Którejś nocy śniło mu się, że dokonuje resekcji pęcherzyka żółciowego; odczucie wilgotnego,
ołowianego ciepła wątroby pod palcami było tak przemożne, że obudził się całkowicie pewny, iż
umiałby przeprowadzić taką operację bez niczyjej pomocy.
O ile jego oddanie medycynie było bezgraniczne, o tyle zagadką pozostawała geneza
owego oddania. W dzieciństwie wgapiał się ze zdumieniem w woskowe trupy w Muzeum
Anatomii, ale również jego trzej bracia się im dziwowali, a żaden nie wziął się do
hipokratesowego rzemiosła. W jego rodzinie nie było dotąd lekarzy, ani wśród Krzelewskich
z południa Polski, ani też po kądzieli. Na trudnych do zniesienia przyjęciach urządzanych przez
matkę zdarzało się, że dopadała go jakaś napuszona matrona i musiał wtedy wysłuchać cierpliwie
jej protekcjonalnej perory, że medycyna to takie szlachetne powołanie, że któregoś dnia zostanie
nagrodzony za swoje dobre serce. Tymczasem dobre serce bynajmniej nim nie powodowało.
Radość z uczenia się: taka była najwłaściwsza odpowiedź na pytanie, co też każe mu tyle ślęczeć
nad podręcznikami. Nie miał religijnych ciągot, ale to właśnie w religii znajdował jeszcze inne
słowa: objawienie, epifania, cud Bożego stworzenia, a co za tym idzie również ten cud, że Boże
dzieła się psują.
„Dla samej nauki” – tej odpowiedzi udzielał w chwilach najwyższego uniesienia; ale
istniał też inny powód, dla którego podjął studia medyczne, powód, który zaczął brać pod
rozwagę później i tylko w chwilach zwątpienia. Pośród studentów dwóch jedynie mógł nazwać
przyjaciółmi: Feuermanna, syna krawca, oraz Kamińskiego, noszącego okulary bez szkieł, żeby
dodać sobie lat, i pobierającego stypendium od sióstr miłosierdzia. Nigdy o tym nie rozmawiali,
ale Lucjusz wiedział, że wszyscy trzej zapisali się na medycynę, bo obiecywała im życiowe
przetasowanie. Feuermannowi i Kamińskiemu – awans społeczny, wyjście ze slumsów
Leopoldstadt i szkoły dla biedoty. Lucjuszowi, którego ojciec pochodził ze starego polskiego
rodu rzekomo wywodzącego się od Jafeta, syna Noego (tak, tego Noego), a matka miała
w żyłach tę samą błękitną krew co wielki obrońca Wiednia i zbawca cywilizacji zachodniej Jan
Sobieski, król Polski, wielki książę litewski, ruski, pruski, mazowiecki, żmudzki, liwoński,
smoleński, kijowski, wołyński etc., etc. – Lucjuszowi medycyna obiecywała ucieczkę.
Nie, od początku do nich nie należał, był przypadkowym, szóstym dzieckiem urodzonym
wiele lat po tym, jak lekarz powiedział matce, że już nigdy więcej nie pocznie. Gdyby nie
wyglądał wypisz-wymaluj jak ojciec – wysoki, wielkie stopy i skóra biała jak alabaster, do tego
gęstwa włosów jasnych jak u Islandczyka i krzaczaste brwi starca, których dorobił się już jako
mały chłopiec – toby się pewnie zastanawiał, czy nie jest podrzutkiem. A jednak te nagłe
wykwity rumieńców, które ojca upodobniały do rycerza, co właśnie strącił hełm z głowy
przeciwnika, u Lucjusza przypominały raczej wypieki z zawstydzenia. Przyglądał się swym
braciom i siostrom, tak zwinnie sunącym przez przyjęcia matki, ale nie potrafił zrozumieć, skąd
ta swoboda, gracja, siła. Próbował wszystkiego – trzymał kamyk w kieszeni dla przypomnienia,
że trzeba się uśmiechać, sporządzał listy „tematów do pogawędek” – za nic wszakże nie umiał
być spontaniczny. Przed przyjęciami przemykał ukradkiem przez salon, przypisując każdemu
dziełu sztuki pomysł na rozmowę: przy portrecie Sobieskiego poruszy temat wakacji, a przy
popiersiu Chopina zada rozmówcy jakieś osobiste pytania. Jakkolwiek by się jednak
przygotowywał, sprawy zawsze przybierały ten sam obrót: już miał się odezwać, gdy
następowała ta jedna chwila, krótkie zawieszenie, sekunda ledwie – potknięcie niby niewarte
wzmianki. Bez trudu znajdował sobie miejsce w chaotycznej choreografii miękkich
wieczorowych sukien i wyprasowanych spodni marszałków polnych, ale gdy tylko podchodził do
grupki dzieci, te natychmiast przestawały się śmiać.
Zastanawiał się, czy jego niedopasowanie też tak bardzo rzucałoby się w oczy, gdyby
dorastał w innym czasie albo miejscu – pośród jakichś innych, najlepiej milczących ludzi.
Niestety w Wiedniu, gdzie wszyscy byli wygadani i gdzie frywolność urastała do rangi kultu,
zauważano jego dukanie; wiedział o tym. Już samo jego imię – Lucjusz – wybrane przez ojca na
cześć legendarnych królów Rzymu było drwiną; zdecydowanie nie dawało się kojarzyć jego
osoby z brzaskiem, jak dyktował łaciński źródłosłów. Do trzynastego roku życia tak strasznie się
bał niezadowolenia matki, tak bardzo tracił rezon, próbując cokolwiek powiedzieć, że zaczął
zdradzać zdenerwowanie drżeniem warg, nerwowym wykręcaniem palców i w końcu jąkaniem.
Najpierw oskarżali go, że udaje. Jąkają się tylko bardzo małe dzieci, powiedziała mu
matka, nie chłopcy w jego wieku. Nie jąkał się, gdy był sam, ani wtedy, gdy opowiadał o ptasim
gnieździe za swoim oknem albo o tym, co wyczytał w czasopiśmie naukowym. Przypadłość ta
nie nękała go również przy akwarium w Cesarskich Zbiorach Zoologicznych, dokąd chadzał
gapić się godzinami na odmieńce jaskiniowe, ślepe płazy z południa imperium, u których dawało
się obserwować magiczne niemal pulsowanie krwi, bo były na poły przezroczyste.
Przyznawszy ostatecznie, że może jednak dzieje się coś złego, matka najęła sławnego
znawcę z Monachium, autora Podręcznika zaburzeń mowy i języka i twórcę metalowego
urządzenia o nazwie Zungenapparat, które oddzielało ruchy warg, podniebienia i krtani, co miało
niby obiecywać poprawę wymowy.
Pan doktor zjawił się pewnego ciepłego letniego poranka, od progu obgryzając skórkę
przy paznokciu. Nucił pod nosem, gdy obmacywał szyję małoletniego pacjenta i zaglądał mu do
uszu. Były jakieś pomiary, potem kwaskowate palce grzebały w ustach Lucjusza – matka
znudziła się wtedy i sobie poszła. Na koniec zastosowano aparat: chłopiec usłyszał, że ma
zaśpiewać Wesołego wędrowca.
Starał się, ale klamra ściskała mu wargi, a w którymś momencie przegryzł sobie język
i zaczął spluwać krwią.
– Głośniej! – zakrzyknął pan doktor. – To działa!
Wróciła matka, zastając swego syna skowyczącego jak pies i toczącego z ust czerwoną
pianę. Lucjusz patrzył to na jedno, to na drugie – matka–doktor–matka–doktor – przy czym
matka stawała się coraz to większa i bardziej różowa, a doktor coraz to mniejszy i bledszy. Och,
nie masz pan pojęcia, w co się wpakowałeś, pomyślał chłopiec, przyglądając się starszemu
mężczyźnie. I zaczął chichotać – co nie jest zadaniem łatwym, jeśli ma się w ustach
Zungenapparat – podczas gdy doktor zbierał swoje narzędzia, by czym prędzej stamtąd uciec.
Drugi pan doktor próbował na nim hipnozy, ale bez powodzenia, więc zalecił nacierać mu
usta śledziem. Trzeci ujął w dłonie jego jądra i orzekł, że są wydolne, ale stwierdziwszy brak
reakcji, gdy chłopcu pokazywano wygibasy z ilustrowanego wydania Prawdziwych sekretów
zakonu, wyjął notatnik i wpisał doń kulfonami „niedoczynność gruczołu”. A potem odbył
szeptem rozmowę z matką.
Tydzień później matka wymogła na ojcu, by zaprowadził Lucjusza do przybytku, gdzie
zatrudniali dziewice, legitymującego się przy tym nieobecnością syfilisu. Zamknięto go tam
w apartamencie w stylu Ludwika II z chorwacką wieśniaczką odzianą jak śpiewaczka opery
buffa. Dziewczyna pochodziła z południa, dlatego Lucjusz zapytał ją, czy wie może, co to są
odmieńce jaskiniowe. A owszem, odparła, i jej zlękniona twarz pojaśniała; jej ojciec nazbierał
ich kiedyś, bo chciał je sprzedawać do akwariów w całej monarchii. A potem oboje zachwycali
się tym dziwnym zbiegiem okoliczności, ponieważ w tymże samym tygodniu jedna z ulubienic
Lucjusza ze zbiorów zoologicznych złożyła jaja.
Później, gdy ojciec zapytał: „Zrobiłeś to?”, Lucjusz odrzekł: „Tak, ojcze”, na co usłyszał:
„Nie wierzę ci. To co żeś ty zrobił?”. „Zrobiłem, co należało”, odparł Lucjusz. „Czyli co?”,
dopytywał się ojciec. „To, co już teraz umiem”, powiedział wtedy Lucjusz. „A co takiego
umiesz, chłopcze?”, zapytał ojciec. I wtedy Lucjusz, przypomniawszy sobie jedną powieść
z kolekcji swojej siostry, odrzekł: „Umiem to robić z żarem”.
„Moja krew”, ucieszył się ojciec.
Zaciskał zęby i cierpliwie trwał na przyjęciach rodziców, dopóki nie pozwalali mu się
wymknąć. Wcale nie brałby w nich udziału, ale matka nie chciała, by przyrównywano ją do
Walentyny Rozorowskiej, kobiety, która ukrywała kaleką córkę w skrzyni. Dlatego więc Lucjusz
dreptał za nią posłusznie jak pies, gdy krążyła między gośćmi. Była szczególnie dumna ze swojej
wąskiej talii i zdaniem Lucjusza trzymała go czasem przy sobie tylko po to, by z największą
przyjemnością usłyszeć od którejś z kobiet:
– Agnieszko, po szóstce dzieci… jakaś ty gibka! Skąd ci się to bierze?
„To fiszbiny!”, miał zawsze ochotę zakrzyknąć Lucjusz, którego takie wypowiedzi
przerażały. Aluzje do swoich narodzin uważał za wulgarne, bo tak jakby komplementowały
genitalia matki. Czuł ulgę, gdy zmieniała temat, by rozprawiać o muzyce i architekturze,
i okazywała szczególne zainteresowanie swymi rozmówczyniami, a także miejscami, do których
podróżowali ich mężowie przemysłowcy; dopiero gdy przybyło mu lat, zrozumiał, jak
strategiczne i skończenie bezlitosne były te jej pytania.
Król stale na polowaniu, a królowa stale przy nadziei – taki krążył dowcip o jego
rodzinie, parafrazujący słowa Goethego z Podróży włoskiej. Lucjusz uważał jednak, że w ich
przypadku królowa nie tylko jest przy nadziei, ale także sama poluje. Jego łasy na słodycze
ojciec, major ułanów, został postrzelony w biodro podczas bitwy pod Custozą, więc postanowił
spędzić resztę życia na szwendaniu się po krakowskim garnizonie, zapijaniu śliwowicą
i doskonaleniu umiejętności rzucania cieni dłońmi, by straszyć nimi swoje dzieci. Przez pierwsze
dziesięć lat małżeństwa, z obawy przed zniszczeniem idylli, ten bohater wojenny próbował
ukrywać rodzinne kopalnie przed matką Lucjusza. Żelazo? W tym miejscu? W tym miejscu nie
ma nic prócz nietoperzych odchodów. Miedź? Ależ duszko, durne plotki. Że jak? Mówili ci
o cynku?
Znał swoją żonę aż za dobrze. Jeszcze zanim nad południową Polską przetoczyła się
z wielkim zgiełkiem wojna, zdążyła położyć ręce na sprawozdaniach księgowych. Po upływie
niespełna trzech lat kopalnie Krzelewskich, dotąd źródło guzików do wojskowych bluz
i mosiądzu na wojskowe trąbki, zaczęły dostarczać stal i żelazo dla nowej linii kolejowej do
Zakopanego. Wkrótce matka przeprowadziła ich do Wiednia, aby jak najmocniej wczepić się
w samo serce imperium. To przecież zrozumiałe, powtarzała często. Wiedeń miał dług wobec jej
rodziny, odkąd Sobieski uchronił Austrię przed tureckim jarzmem.
O tym rzecz jasna napomykano jedynie w prywatności, publicznie bowiem matka nie
wahała się gromadzić niezbędnych cesarskich symboli. Niebawem półki nad ich kominkami
zostały upiększone porcelaną upamiętniającą jubileusze Franciszka Józefa. Matka zamówiła też
własny portret u Klimta, wpierw z Lucjuszem u swego boku; później, zachwyciwszy się złotymi
ornamentami na portrecie Adele Bloch-Bauer, kazała zamalować syna. Cała dynastia ich
wilczarzy irlandzkich – Puszek I (1873–1881), Puszek II (1880–1887), Puszek III (1886–1896),
Puszek IV (1895–1902) itd. – wywodziła się od Cienia, pupila cesarzowej Sisi.
Wszystkie jej dzieci, prócz najstarszego, rodziły się w Wiedniu. Władysław, Kazimierz
i Bolesław, Sylwia i Regelinda: imiona jak z procesji polskich świętych. Gdy Lucjusz kończył
dziesięć lat, siostry i bracia zdążyli już pójść własną drogą. Później dowiedział się, że przebiegały
wśród nich podziały, głębokie podziały, ale przez większą część dzieciństwa ich jedność
wydawała mu się niezniszczalna. Siostry pięknie grały na pianinie, a bracia pili, zwłaszcza gdy
ulatniali się ze swych majątków w Polsce i na Węgrzech, by wspólnie z ojcem polować.
Naprawdę dużo pili.
Oznajmił, że chce studiować medycynę, i nie zdziwił się ani trochę komentarzem matki,
że medycyna to dziedzina dla parweniuszy.
Odparł wtedy, że wielu synów szlacheckich rodzin zostało lekarzami. Znał jednak
odpowiedź, zanim padła z jej ściągniętych warg.
– To prawda. Ale ty nie zostaniesz takim lekarzem jak lekarze z naszej sfery.
Ostatecznie się ugięła. Znała jego ograniczenia lepiej niż ktokolwiek inny.
Początkowo osamotniony, niemile widziany przez niemieckie bractwa studentów
medycyny, z czasem wypatrzył w tłumie Feuermanna i Kamińskiego, zepchniętych podobnie jak
on na ubocze i starających się ukrywać skrępowanie, podczas gdy inni studenci zaśmiewali się
z czegoś w dużych grupach.
Od pierwszego dnia rzucił się w wir nauki. W przeciwieństwie do swych dwóch
kompanów, którzy skończyli ukierunkowane na handel Realschulen, a więc posiadali sporą
wiedzę z podstawowych przedmiotów, Lucjusz, wyedukowany przez guwernantki, celował
głównie w znajomości greki i łaciny. Wyznał zresztą kolegom, że jego studia zoologiczne
i botaniczne zatrzymały się na Pliniuszu. Gdy zanieśli się śmiechem, zdumiał się, bo bynajmniej
nie miał to być żart. Udawał odtąd, że w życiu nie słyszał o Darwinie, i często mawiał: „Hyzia
można dostać od tej afery z siłą ciążenia”. Nie miał jednak nic przeciwko kursom
wyrównawczym; była jakaś magia w chóralnych recytacjach systematyki Linneusza, w widoku
świetlistych rur Crookesa przynoszonych na doświadczenia z fizyki czy w skromnej alchemii
pieniącej się w rzędach erlenmajerek.
Kochał medycynę – tak, „kochał” to było właściwe słowo, tak należało określić te
uniesienia, tę zaborczą rywalizację z innymi zalotnikami, tę pogoń za coraz to subtelniejszymi
tajemnicami, by potem się w nich nurzać – kochał medycynę, bynajmniej nie oczekując, że ona
odwzajemni jego uczucia. Na początku spostrzegł to jedynie, że kiedy o niej mówi, przestaje się
jąkać. Przez pierwsze dwa semestry nie miał żadnych egzaminów, dlatego dopiero podczas
trzeciego semestru, pewnego mroźnego grudniowego dnia, pojawiła się przesłanka, że posiada
„niezwyczajny talent do postrzegania rzeczy, które nie od razu objawiają się oku”, by użyć
sformułowania, jakim na koniec tamtego roku podsumowano jego wyniki.
Grieperkandl, wielki znawca anatomii, który owego dnia wykładał, zaliczał się do
gatunku emerytowanych profesorów stojących na stanowisku, że większość nowoczesnych
medycznych wynalazków (jak na przykład mycie rąk) to przejaw zniewieścienia. Studenci
przybywali na zajęcia Grieperkandla w stanie śmiertelnego przerażenia, jako że ten co tydzień
przywoływał przed swoje oblicze jakiegoś „praktykanta”, zapisywał jego nazwisko w notesiku
(zawsze był to mężczyzna; na roku mieli aż siedem kobiet, ale Grieperkandl traktował je
wszystkie jak pielęgniarki), po czym indagował go z tak nic nieznaczących klinicznie arkanów,
że poległaby na nich większość wykładowców.
Lucjusz został wywołany na przód sali podczas wykładu z anatomii dłoni. Grieperkandl
zapytał, czy jest przygotowany – tak, był przygotowany – i czy zna nazwy kości – tak, znał – czy
zatem zechciałby je wymienić? Stary profesor stał tak blisko, że Lucjusz czuł woń naftaliny
bijącą od jego surduta. Grieperkandl potrząsnął kieszenią: było słychać, że trzyma w niej jakieś
kości. Czy Lucjusz zechciałby wyciągnąć jedną na chybił trafił, a następnie podać jej nazwę?
Lucjusz się zawahał; przez dalsze rzędy słuchaczy przebiegł nerwowy śmiech. Gdy nieśmiało
wsunął dłoń do kieszeni wykładowcy, jego palce dotknęły najdłuższej i najcieńszej kości. Już
miał ją wyciągnąć, ale profesor schwycił go za nadgarstek, mówiąc, że „popatrzeć to może byle
dureń”. I wtedy Lucjusz, z zamkniętymi oczami, odparł, że to jest „kość łódeczkowata”,
i wyciągnął ją, na co Grieperkandl rzucił tylko: „Następna!” i wtedy Lucjusz powiedział, że to
„kość główkowata” i też ją wyciągnął, a gdy profesor skwitował go, że: „Te dwie są największe,
więc to było łatwe”, wyciągnął „kość księżycowatą”, ale Grieperkandl kazał mu dobyć następną
i tak oto Lucjusz recytował dalej: „Kość haczykowata, kość trójgraniasta, kość śródręcza…”,
wyjmując je wszystkie po kolei, aż wreszcie w kieszeni pozostała już tylko jedna, maleńka
kostka, zbyt krótka, by mógł to być paliczek, choćby od kciuka.
– Palec od nogi – oznajmił Lucjusz, czując, że na koszuli ma plamy potu. – To mały palec
od nogi.
Na sali zrobiło się cicho jak makiem zasiał.
I wtedy Grieperkandl, ze złośliwym uśmiechem na twarzy, którego za nic nie potrafił
okiełznać (ponieważ, jak przyznał później, czekał dwadzieścia siedem lat, żeby móc sobie tak
zażartować), powiedział:
– Bardzo dobrze, synu. Tylko czyj on jest?
„Niezwyczajny talent do postrzegania rzeczy, które nie od razu objawiają się oku”.
Zapisał te słowa w swoim dzienniku, po polsku, niemiecku i po łacinie, jakby znalazł epitafium
dla siebie. Krzepiąca maksyma dla młodzieńca, który dorastał w zadziwieniu prostackimi
manierami innych ludzi. A co jeśli enuncjacje jego matki były nieprawdziwe? A co jeśli przez
cały ten czas on po prostu widział, co jest pod powierzchnią? Gdy po dwóch latach zdawał
pierwsze rygorozum, osiągnął najwyższe noty ze wszystkich przedmiotów prócz fizyki, z której
prześcignął go Feuermann. Zakrawało to na jakieś nieporozumienie. Pod skrzydłami guwernantki
niemalże poddał się z greką, nic go nie obchodziły przyczyny wojny o sukcesję austriacką,
kajzerów Wilhelma i Fryderyka mylnie łączył w kajzera Fryderyka Wilhelma i uważał, że
filozofia stwarza problemy tam, gdzie wcześniej problemów nie było.
Piąty semestr rozpoczął z wielkimi oczekiwaniami. Zapisał się na zajęcia z patologii,
bakteriologii i diagnostyki klinicznej, a wraz z nastaniem semestru letniego miał uczęszczać na
pierwsze wykłady z chirurgii. Nadzieje, że zostawi podręczniki i będzie leczył prawdziwego,
żywego pacjenta, okazały się jednak przedwczesne. Nie leczył, tylko w tych samych
przepastnych salach, w których wcześniej słuchał wykładów z chemii organicznej, obserwował
swych profesorów z tej samej wielkiej odległości. Jeśli nawet ściągano do sali jakiegoś pacjenta
– rzadko zresztą, bo były to zajęcia wprowadzające – to i tak ledwo go widział, nie mówiąc już
o uczeniu się, jak opukać wątrobę albo jak obmacać powiększone węzły chłonne.
Bywało, że wykładowca wywoływał Lucjusza na przód sali jako „praktykanta”. Na
zajęciach z neurologii zdarzyło mu się stać obok pacjenta pokazywanego tamtego dnia,
siedemdziesięciodwuletniego ślusarza, Włocha z Tyrolu, który miał napady drgawek i tak
poważną afazję, że potrafił co najwyżej wymruczeć „Da”. Jego córka tłumaczyła pytania
zadawane przez lekarza na włoski. Kiedy mężczyzna próbował na nie odpowiedzieć, jego usta
otwierały się i zamykały jak dzióbek pisklaka. „Da. Da!”, powtarzał, z twarzą zaczerwienioną
z frustracji, a tymczasem salę wypełniały pomruki wyrażające fascynację i aprobatę. Poganiany
agresywnymi pytaniami wykładowcy Lucjusz zdiagnozował tumor płata czołowego, starając się
skupiać myśli na neurologii, a nie na tym, jak bardzo unieszczęśliwia córkę starca, która płakała
i stale chwytała ojca za rękę.
– Proszę przestać! – krzyknął profesor, brutalnie odtrącając jej dłoń. – Przeszkadza pani
w nauczaniu!
Lucjusz czuł, że pała mu twarz. Znienawidził tego profesora za maglowanie pytaniami
o chorego w obecności córki i nienawidził siebie za to, że na te pytania odpowiada. Nie podobało
mu się też, że staje po stronie pacjenta, który nie potrafi się wysłowić i jest słaby. Dlatego
odpowiadał zdecydowanym tonem, nie okazując współczucia. Kiedy dodał do swego
rozpoznania wczesne wgłobienie mózgu prowadzące nieuchronnie do uszkodzenia ośrodka
oddechowego ze skutkiem śmiertelnym, audytorium nagrodziło go aplauzem, cichym z początku,
a po chwili burzliwym.
Po tym występie niektórzy studenci zagadywali go, zapraszając, by przyłączył się do ich
koterii, ale nie miał czasu dla ludzi niedouczonych. Nie potrafił zrozumieć, jak można z lenistwa
zatrudniać artystów, by pomagali w zapamiętywaniu anatomii badanych przez nich zwłok. Był
gotów przejść do następnego etapu: chciał dotykać swoich pacjentów, rozcinać ich i usuwać z ich
ciał choroby. Tymczasem nawet w klinikach doświadczał zawodu – osiemdziesięcioosobowy
tłum szedł posłusznie za swym sławnym nauczycielem, ale ledwie dziesięciu albo dwudziestu
wolno było obmacać przepuklinę albo zbadać guz w piersi. Jeden jedyny raz pozostawiono go
samego z pacjentem, mieszkańcem Dalmacji o rzadkich i słabych włosach, z którego uszu
wyciągnął tyle woskowiny, że dałoby się z niej zrobić niewielką, ale użyteczną świecę wotywną.
Mężczyzna, któremu piętnaście lat wcześniej orzeczono głuchotę, wpatrywał się w Lucjusza
wytrzeszczonymi oczami, jakby sam Jezus Chrystus zmartwychwstał na jego oczach. Wychwalał
go potem pod niebiosa, dziękował bez końca, ku zażenowaniu Lucjusza wśród strumieni łez
całował po rękach. Do jakiego zawodu go szkolono? Miał być górnikiem? Fakt, że jego
czcigodny wykładowca tłumaczył głuchotę pacjenta demencją, wprawił go w jeszcze większe
przygnębienie.
Powrócił do książek.
W owym punkcie czasu tylko Feuermann potrafił za nim nadążyć. Niebawem obaj
przegonili pozostałych i uczyli się samodzielnie, motywując się wzajem do jeszcze
subtelniejszych wyczynów diagnostycznych. Wykuwali na pamięć objawy zatrucia, manifestacje
słabo rozpoznanych pasożytów tropikalnych i dla żartów posługiwali się przy kolegach z roku
takimi konceptami z naukowego lamusa, jak frenologia czy teoria humoralna. Kiedy Feuermann
oświadczył, że potrafi rozpoznać kilkanaście schorzeń na podstawie obserwacji kroku pacjenta,
Lucjusz odparował, że jemu wystarczy wsłuchać się w kroki, po czym poszukali pustego
korytarza, gdzie Lucjusz stanął twarzą do ściany, a Feuermann chodził tam i z powrotem. Jego
stopy człapały, szurały, łupały i plaskały, co znajdowało odzwierciedlenie w kolejnych
diagnozach: ataksja sensoryczna, hemipareza, parkinsonizm i płaskostopie.
– A to? – zapytał Feuermann i Lucjusz usłyszał przytupy skrzyżowane z plaskaniem.
To też było łatwe.
– Roztańczenie, wyjątkowo zjadliwej odmiany, chroniczne, najprawdopodobniej
śmiertelne.
– Zostałem pokonany! – ryknął Feuermann, a Lucjusz, skrajnie z siebie zadowolony, sam
wykonał serię przytupów.
Czasami stwierdzał, że Feuermann to jedyny człowiek, który go rozumie, i że tylko przy
nim czuje się swobodnie. To właśnie Feuermann, przystojniak cieszący się cichą sławą tego,
który flirtuje ze świeckimi pielęgniarkami, namówił Lucjusza na wizytę w burdelu przy
Alserstrasse, na zachętę dowodząc, że uczęszczały doń takie tuzy medycyny austriackiej, jak
Billroth i Rokitansky. I to Feuermann nauczył go, cytując Budowę i funkcję genitaliów niewiasty
(Lipsk 1824), na czym polega titillatio clitoridis. A jednak ani razu w ciągu minionych dwóch lat
nie rozmawiali o niczym, co nie byłoby przynajmniej częściowo związane z medycyną.
Feuermann nigdy nie zapytał Lucjusza o rodzinę i odrzucał wszelkie zaproszenia do jego domu
na wspólne uczenie się. Z kolei Lucjusz nie dociekał, co też skłoniło rodziców Feuermanna do
ucieczki z wioski położonej przy granicy z Rosją, gdy jego przyjaciel był jeszcze dzieckiem
w kołysce, ani dlaczego on nie ma już matki. Wiedział tylko tyle, że jego ojciec jest krawcem i że
stroi syna w nienagannie skrojone ubrania z byle czego.
Billroth, twierdził Feuermann, jadał korniszony po odbyciu stosunku, a Rokitansky robił
to zawsze w kitlu laboratoryjnym. Titillatio zostało swego czasu zalecone przez wielkiego
Gerarda van Swietena cesarzowej Marii Teresie celem wyleczenia jej z oziębłości; owo zalecenie
uratowało ponoć cesarstwo.
– Być może któregoś dnia poślubimy siostry – ni stąd, ni zowąd rzekł raz Feuermann.
Lucjusz odparł wtedy, że jego zdaniem pomysł jest znakomity, i zapytał przyjaciela, czy
czytał już artykuł Klamma o stosowaniu soli bromkowych jako leku na palpitacje z nieznanej
przyczyny.
Ze wszystkich przypadłości, jakie zgłębiał, najbardziej fascynowały go te neurologiczne.
Jakże niezwyczajny jest ludzki umysł! Czuje kończynę wiele lat po jej amputacji! Widzi duchy
nad łożem! Wywołuje objawy ciąży (wydęty brzuch, zatrzymanie menstruacji!) na samo
życzenie! Dreszcz, który odczuwał, studiując najtrudniejsze przypadki, był niemal seksualnej
natury. Cudownie logiczne prawidłowości, dzięki którym dawało się zlokalizować guz na tej
prostej podstawie, że niszczył mowę lub widzenie, albo wręcz zredukować złożoną naturę
drugiego człowieka do architektury jego komórek.
Był na uniwersytecie profesor Zimmer, który zasłynął już w latach siedemdziesiątych
tym, że dokonywał dysekcji wzgórza mózgu; później opublikował dzieło zatytułowane
Radiologiczna diagnostyka chorób głowy. Książkę odkrył Feuermann, a Lucjusz nie potrafił się
z nią rozstać. Spędzał tyle czasu z egzemplarzem wypożyczonym z biblioteki, że w końcu kupił
sobie własny.
Kolejne strony prezentowały obrazy czaszki i twarzoczaszki zarejestrowane za pomocą
promieni rentgenowskich. Niewielkie strzałki wskazywały rakowate narośle albo ledwie
widoczne niczym włos pęknięcia. Nauczył się wyróżniać cienkie, skręcone linie szwów, „siodło
tureckie”, w którym mieściła się przysadka mózgowa, i ciemniejsze zgrubienia u podstawy
czaszki. A jednak jego wzrok stale wędrował do gładkiej kopuły sklepienia. Tu światło było
mgliste, jakby do wnętrza czaszki ktoś wdmuchnął kłębki dymu. Nie było nic widać… jedynie
mgliste odcienie szarości, igraszki cienia, który zwodził oko, ale niczego nie skrywał. A jednak
tam coś było! To siedlisko myśli, ze zdumieniem uprzytomnił sobie Lucjusz. W tej szarej mgle
kryły się strach, miłość i pamięć, podobizny ukochanych osób, zapach mokrej celulozy, nawet
wizerunek technika w momencie, w którym wykonywał prześwietlenie. Doktor Macewen
z Glasgow, jeden z jego bogów, nazywał mózg „mrocznym kontynentem”. W czasach
poprzedzających wynalazek radiografii żywy mózg można było oglądać jedynie w maleńkiej
perle nerwu wzrokowego we wnętrzu oka.
Nie zapowiedziawszy się, odwiedził Zimmera w klinice neurologii.
– Z całym szacunkiem, Herr Professor Doktor – zagaił, gdy już siedział naprzeciwko
starego profesora w gabinecie pełnym okazów i pudeł z diapozytywami – w książce brakuje
obrazów naczyń. Gdyby tak wynaleźć eliksir, który mógłby zostać wychwycony przez aparat
rentgenowski, gdyby dało się go zastrzyknąć do tętnic i żył, pokazać te pokrętne dopływy…
gdyby tak wreszcie udało się przeniknąć tę mgłę…
Zimmer, który ze swoimi włosami zlepionymi w strąki i przerośniętymi bokobrodami
wyglądał jak profesor dawno temu wysłany na zieloną trawę, zlizał coś z monokla, przetarł go
i umieścił z powrotem na oku. Mrużył oczy, jakby nie dowierzał, że student może być tak
impertynencki. Na ścianie za jego plecami wisiał portret profesora, który uczył był Zimmera,
a także profesora tegoż profesora i profesora profesora owego profesora – są jak jeden
z królewskich rodów w medycynie, pomyślał Lucjusz, przekonany, że Zimmer zaraz go odprawi.
A jednak pozbawiony taktu, niezdarny, tyczkowaty młodzieniec wyraźnie zaintrygował starca.
– Zastrzykujemy rtęć trupom, żeby pokazać naczynia krwionośne – powiedział w końcu.
– Ale tego się nie da robić z żywymi pacjentami.
– A co z wapniem? – zapytał wtedy Lucjusz. Miał już lekki mętlik w głowie, mimo to
brnął dalej. – Albo z jodem, bromem… czytałem, że… Skoro można zobaczyć naczynia, to
przecież można by oglądać przepływy krwi, obrazy guzów, udarów, zwężonych tętnic…
– Wiem, co można zobaczyć – uciął krótko Zimmer.
– Myśli – dopowiedział Lucjusz, ale starzec dał do zrozumienia, że to koniec wizyty, bo
wygiął brew w łuk, uwalniając monokl i łapiąc go w dłoń.
A jednak dwa tygodnie później Zimmer sam wezwał Lucjusza na rozmowę.
– Zaczniemy od psów. Roztwór możemy przygotować tutaj, a będziemy go zastrzykiwać
przy aparacie rentgenowskim w katedrze radiologii.
– Psom?
Zimmer prawdopodobnie dostrzegł niepokój na twarzy studenta.
– Cóż, sam profesor Grieperkandl raczej nie wystarczy, nieprawdaż?
– Profesor Grieperkandl? Ależ skąd, Herr Professor.
– Raczej nie będziemy upowszechniać wyników naszych odkryć, prawda?
Lucjusz się zawahał. Możliwość, że profesor o takiej renomie jak Zimmer żartował sobie
z profesora o takiej renomie jak Grieperkandl, dalece wykraczała poza jego rozumienie, więc
z początku potraktował pytanie dosłownie. Tylko jak na nie odpowiedzieć? Gdyby powiedział
„tak”, to zgodziłby się na wiwisekcję swego dawnego wykładowcy. Mówiąc „nie”, dawałby do
zrozumienia, że wielki anatom jest obłąkany…
– Nie będziemy przeprowadzali eksperymentów na profesorze Grieperkandlu – rzucił
Zimmer.
– Oczywiście, że nie, Herr Professor!
Lucjusz wykręcił nerwowo ręce. Wyraźnie rozbawiony Zimmer otworzył puszkę stojącą
na biurku i wrzucił sobie do ust cukierka. Wyjął drugiego i podał go studentowi nad biurkiem.
– Karmelka?
Zaplamione tytoniem palce pachniały chloroformem; Lucjusz zauważył w tym momencie
otwarty słój na biurku profesora, zawierał najprawdopodobniej pień mózgu.
Wahał się przez chwilę; jego wzrok biegał do słoja i z powrotem.
– Z ochotą. Dziękuję, Herr Professor Doktor. Bardzo dziękuję.
Główny budynek szpitala znajdował się w odległości niespełna kilometra od laboratorium
Zimmera. I przez dwa tygodnie Lucjusz dostarczał tam psy. Zawoził je osobiście na wózku, jako
że żaden fiakier nie chciał przystanąć i zabrać zwierzaka. Po powrocie na ulicę psy – te, które
przeżyły procedurę – często ulegały napadom drgawek. Ludzie na zatłoczonych trotuarach
obracali się i obserwowali bladego młodzieńca w luźno skrojonym ubraniu, który wlókł za sobą
podrygujące zwierzęta. Dzieci omijał szerokim łukiem.
Aparat rentgenowski często się psuł, a kolejki do niego były długie. Któregoś dnia
Lucjusz czekał całe pięć godzin, bo akurat prześwietlano przystrojonych w ordery członków
rodziny cesarskiej.
Wrócił do profesora.
– Ile kosztuje aparat rentgenowski? – zapytał.
– Chciałbyś go pan kupić? Ha! Cena dalece wykracza poza budżet tego laboratorium.
– Rozumiem, Herr Professor Doktor – powiedział Lucjusz i spuścił wzrok. – A gdyby
został kupiony z darowizny? Od jakiejś zamożnej rodziny?
Przez kolejne tygodnie wracał do domu tylko po to, żeby się przespać; wbiegał na okazałe
schody, pokonując po trzy stopnie za jednym zamachem. Mijał po drodze popiersie Chopina
i portret Sobieskiego w wielkim hallu obwieszonym ponadto średniowiecznymi gobelinami
i pozłacanym Klimtem bez Lucjusza.
Wstawał jeszcze przed świtem. Zastrzykiwał psom sole rtęci i roztwory wapnia, ale
z miernym skutkiem. Zawiesiny olejowe pozwalały uzyskać znakomite obrazy żył, ale przy
okazji tworzyły czopy zatorowe. Jod i brom były bardziej obiecujące, ale za duża ich dawka
zabijała zwierzę, a z kolei za mała sprawiała, że na kliszy nie było nic widać. Miarą rosnącej
frustracji Lucjusza mógł być jedynie entuzjazm jego mentora. „Eliksir Zimmera”, tak starszy pan
nazywał substancję, która jeszcze nie zaistniała, i nawet spekulował, czy będzie można wykryć
tyciusieńkie przyspieszenia przepływu krwi w obszarach największej aktywności. Każe się
pacjentowi poruszyć ręką, a wtedy być może zobaczymy odpowiadający temu potok światła
w korze ruchowej – rozważał – a z kolei mowa będzie zapewne rozświetlała płat skroniowy.
W przyszłości, jak już zaczniemy przeprowadzać eksperymenty z ludźmi.
Powiedziałem to podczas naszego pierwszego spotkania, pomyślał wtedy Lucjusz.
Na duchu podtrzymywało go jedynie to marzenie, by zobaczyć cudze myśli.
Niebawem stało się jasne, że bardzo im daleko do jakiegokolwiek odkrycia. Nieliczne
obrazy, jakie uzyskali, były zbyt zamazane, by mogło z nich coś wynikać, i Zimmer za nic nie
chciał ich publikować z obawy, że jakiś inny profesor przywłaszczy sobie wyniki jego badań.
Lucjusz żałował teraz, że w ogóle wyszedł z tym pomysłem. I zdecydowanie miał dość zabijania
nieszczęsnych psów – do wiosny aż osiem. Wracał do domu i Puszek (VII) uciekał na jego
widok, jakby wiedział o wszystkim. Zmarnował ten czas. Feuermann nabijał się z niego, mówił,
że przypominają mu się czasy, gdy oglądali pod mikroskopem preparaty mózgu i udawali, że
dostrzegają wężowe sploty zawiści albo roziskrzony łuk pożądania.
– Wyborny pomysł, Krzelewski. Ale człowiek powinien wiedzieć, kiedy przestać.
A jednak się nie poddawał.
Większość kolegów spędzała wakacje na dobrowolnych praktykach w prowincjonalnych
szpitalach, nadrabiając w ten sposób niedostatki w szkoleniu klinicznym. „Przecinanie wrzodów
u dziewek od krów”, tak to nazwała jego matka, dlatego Feuermann pojechał sam: nastawiał
połamane nogi, opatrywał rany zadane widłami, orzekał zgony w wyniku wścieklizny i odbierał
porody od płodnych wieśniaczek, tak krzepkich, że niekiedy przychodziły rodzić prosto z pola.
Trzy tygodnie później, gdy znowu siedzieli przy ich stoliku w Café Landtmann, Lucjusz słuchał
przyjaciela, który opisywał szczegółowo każdy przypadek, gestykulując opalonymi rękami
wytrawnego położnika. Nie miał pojęcia, co w nim wzbudziło większą zazdrość: czy posiłki
szykowane przez wdzięcznych chłopów czy też to, że opalone dziewoje całowały Feuermanna po
rękach. A może sposobność odebrania porodu z wykorzystaniem procedur, które on ćwiczył
tylko na satynowej waginie manekina. On, który przez cały miesiąc szukał gorączkowo
właściwej mieszanki jodu i bromu, by ostatecznie się przekonać, że Zimmer zamienił nalepki na
butelkach.
– Szczerze ci mówię, nie potrafię tego opisać, żadne słowa tego nie oddadzą – rzekł
Feuermann, ciskając monetę na srebrną tacę kelnera. – Następnego lata pojedziemy razem. Nie
wiesz, co to życie, jeśli nie trzymałeś jej w ramionach.
– Dziewki od krów? – kiepsko zażartował Lucjusz.
– Nie, mówię o dziecinie, prawdziwej, żywej dziecinie. Różowej i pełnej wigoru. Która
krzyczy co sił w płucach.
W maju 1914 roku kropla przepełniła czarę.
W tamto popołudnie Zimmer przywołał go ukradkiem do swojego gabinetu. Powiedział
Lucjuszowi, że potrzebuje jego pomocy, że zmaga się z pewnym wyjątkowo osobliwym
przypadkiem.
Lucjusz przez chwilę czuł dawne podniecenie.
– A cóż to za przypadek, Herr Professor?
– Zagadkowa forma fizyczna.
– Doprawdy?
– Nadzwyczaj tajemnicza.
– Sztubackie żarty, Herr Professor.
– Przypadek zaawansowanej ichtioidyzacji ogonowej.
– Słucham, Herr Professor?
Zimmer nie potrafił pohamować śmiechu.
– Syreny, Krzelewski. W Muzeum Medycyny.
Te pogłoski docierały do Lucjusza od samego początku studiów. Ponoć owo muzeum
posiadało nie tylko eksponaty ze sławnej kunstkamery Rudolfa II i inne bezcenne artefakty
sprzed stuleci, ale także parę karłów, trzy anioły zachowane w formalinie oraz kilka syren
znalezionych na brzegach dalekich mórz i ofiarowanych w darze cesarzowi. Żaden jednak
student nigdy w muzeum nie był.
– Herr Professor ma klucz?
Profesor odpowiedział mu uśmiechem, psotnym uśmiechem ukazującym dziąsła i zęby
podobne do kamyczków.
Jeszcze tego samego wieczoru weszli tam, zaczekawszy na wyjście kustosza.
W sali panował mrok. Mijali stoły z narzędziami tortur, słoje ze zdeformowanymi
płodami, kolekcję dziobów ptaka dodo i zamarynowane żółwie, a także tsantsę. I wreszcie doszli
do półki na przeciwległym krańcu. Znajdowały się tam właśnie. Bynajmniej nie jakieś urocze
dziewczynki pływające w zbiorniku, jak wcześniej Lucjusz sobie wyobrażał, tylko dwa
pomarszczone trupki wielkości ludzkich niemowląt; wyschnięta skóra na twarzach ściągnęła się,
powodując, że zęby sterczały z ust, a torsy zwężały się stopniowo, na końcu scalając w pokryty
łuskami ogon.
Zimmer przyniósł z sobą plecak. Otworzył go teraz i gestem nakazał Lucjuszowi włożyć
pierwsze ciało do środka. Zamierzali prześwietlić syreny aparatem rentgenowskim, żeby
sprawdzić, czy kręgosłup lędźwiowy jest połączony stawowo z kręgami ogona.
– Z całym szacunkiem, Herr Professor – odezwał się Lucjusz, czując, że do jego głosu
zakradło się lekkie zniechęcenie. – Doprawdy wątpię, czy takie połączenie tam jest.
– Niech się pan przyjrzy powierzchni: nie widać tu ani kleju, ani żadnych szwów.
– Wyjątkowo udana mistyfikacja, Herr Professor.
A jednak Zimmer zdążył już nasadzić swój monokl i zaglądał teraz do ust pierwszej
syreny.
– Naprawdę pan uważa, Herr Professor, że to roztropne je stąd wynosić? Sprawiają
wrażenie… skruszałych. A co, jeśli któraś się rozpadnie?
Zimmer schwycił drugą syrenę za ogon i uderzył nią o półkę jak młotkiem licytacyjnym.
– Trzyma się mocno – stwierdził.
Lucjusz wziął syrenę w ręce, delikatnie. Była lekka i jakby obleczona sprawioną
zwierzęcą skórą. Wydawało się też, że z całej siły zaciska powieki. Wyglądała na oburzoną.
– Idziemy – zarządził Zimmer, wsuwając syrenę do plecaka.
Muzeum Medycyny mieściło się w podziemiach. Wspięli się po schodach i przeszli przez
główny hall obstawiony z dwu stron posągami zasłużonych wiedeńskich lekarzy. Paliło się tylko
pojedyncze światło w oddali. Lucjusz dziękował w duchu, że jest wieczór i że jego koledzy
rozeszli się do domów. Syrena ocierała się o płócienne ściany plecaka i to szuranie było jakby
głośniejsze niż jego kroki.
Już mieli wyjść z budynku, kiedy usłyszeli czyjś głos.
– Profesorze Zimmer!
Zatrzymali się. Obróciwszy się, Lucjusz zobaczył rektora, a obok niego drobną,
ciemnowłosą kobietę.
Rektor podszedł do Zimmera z szerokim uśmiechem na twarzy, unosząc ręce
w powitalnym geście.
Zimmer ledwie raczył go zauważyć. Zamiast tego ujął dłoń kobiety.
– Ach, madame Professor! Cóż panią sprowadza do Wiednia?
– Wykład – odparła po niemiecku z obcym akcentem. – Moje dni są teraz wypełnione
wykładami.
W tym momencie rektor spostrzegł Lucjusza.
– A oto jeden z najlepszych wiedeńskich studentów. Kerzelowski… mhm…
Kurslawski…
– Krze-lew-ski – poprawił go Lucjusz, choć instynkt podpowiadał mu, że lepiej tego nie
robić. – Po polsku „Krze” wymawia się jak…
– Oczywiście! – Rektor się odwrócił. – Słyszał pan o madame Curie?
Lucjusz wręcz zastygł. Madame Maria Skłodowska-Curie. Spuścił głowę.
– To dla mnie wielki zaszczyt – wymamrotał z czcią. Dwie Nagrody Nobla: polska
społeczność w Wiedniu uważała ją za świętą.
Madame Curie uśmiechnęła się.
– Krzelewski… Polak? – spytała po polsku.
– Owszem, madame Professor.
Nachyliła się ku niemu z konspiracyjną miną.
– Co za ulga! Boże mój, mdli mnie już od mówienia po niemiecku.
Lucjusz spojrzał ze skrępowaniem na obu mężczyzn, ale sprawiali wrażenie
zadowolonych, że madame Curie znalazła sobie partnera do rozmowy.
– Polski to piękny język – odparł, nie bardzo wiedząc, co powiedzieć.
A jednak wielka chemiczka jakby nie zauważyła, jak niezdarnie to zabrzmiało.
– Możemy zabrać ich na kolację? – zwróciła się do rektora po niemiecku. – Tak mnie
cieszy spotkanie z rodakiem. – Po czym dodała po polsku do Lucjusza: – Ci starcy są tacy
nużący! Zaraz chyba umrę z tych nudów.
Lucjusz zerknął na Zimmera z nadzieją, że jego wykładowca wtrąci się i zaproponuje,
żeby zanieść plecak do jego gabinetu, ale Zimmer jakby zapomniał, że Lucjusz trzyma go pod
pachą.
Tamtego wieczoru jedli kolację w restauracji Meissl und Schadn. Madame Curie chciała
rozprostować nogi, dlatego więc powędrowali tam na piechotę. Na Ringstrasse przez krótką
chwilę towarzyszyła im para sparszywiałych kundli, które skomlały wymownie w stronę plecaka.
Gdy doszli do wejścia, maître d’hôtel zaofiarował, że go zabierze, ale Lucjusz odparł uprzejmie,
że to nie będzie konieczne, i najzręczniej jak potrafił wsunął plecak pod swoje krzesło. Na
początku posiłku Zimmer przez dłuższy czas opowiadał o swoich eksperymentach z radiologią,
a madame Curie ostrym tonem wypytywała go o substancje, jakich używają do kontrastowania,
i Zimmer obarczał Lucjusza obowiązkiem odpowiadania na większość z nich. Właśnie zabrali się
do deseru, gdy wielka chemiczka poprosiła tamtych o pozwolenie na rozmowę po polsku.
– Ależ naturalnie!
– Co pan trzyma w tej torbie? – spytała Lucjusza.
– W jakiej torbie, madame Professor?
– Nie udawaj Greka, młody człowieku. Kto przynosi plecak do Meissl und Schadn
i jeszcze próbuje ukryć go pod krzesłem? W środku musi być coś naprawdę cennego. – Puściła
do niego oko. – Przez ostatnie pół godziny zabawiałam się w obmacywanie go stopą.
– To syrena, madame Professor – oznajmił po prostu Lucjusz, bo nie wiedział, co jeszcze
mógłby powiedzieć.
Jego rozmówczyni uniosła brwi.
– Powiadasz! Zasuszona syrena?
– Owszem… zasuszona, madame Professor. Skąd pani wie?
– No cóż, nie jest zakonserwowana, bo inaczej czulibyśmy zapach chloroformu. I nie jest
żywa, boby się pewnie szamotała. Ja tam bym się szamotała na jej miejscu. I jest płci żeńskiej,
prawda? Takie egzotyczne stworzenia są zawsze płci żeńskiej.
Lucjusz rozejrzał się lękliwie.
– Na razie nie byłem w stanie tego potwierdzić, madame Professor. Nie znam się na tej
anatomii. – I tu z przerażeniem połapał się, że może to być opacznie zrozumiane. Wdzięczny za
przyciemnione światło we wnętrzu restauracji dodał prędko: – Nigdy dotąd nie widziałem syreny.
– Mogę ją zobaczyć? – spytała cicho madame Curie.
– Teraz, madame Professor? – spytał Lucjusz.
– Później – odparła, a gdy kolacja dobiegła końca, zapytała: – Czy pan student może
odprowadzić mnie do hotelu?
Rektor zgodził się niechętnie; wyraźnie chciał, by to jemu przypadł ten zaszczyt. Pijany
już w sztok Zimmer odprawił Lucjusza niedbałym machnięciem ręki.
Zatrzymała się w hotelu Metropole. Kiedy czekali w westybulu na windę, Lucjusz czuł na
sobie wzrok boya oceniającego to rendez-vous. To wcale nie tak, jak ci się wydaje, pomyślał,
nawet jeśli taka sugestia odrobinę mu schlebiała. Będziemy tylko oglądali syrenę, tu nie chodzi
o nic…
Kiedy znaleźli się w apartamencie, zaprowadziła go do łazienki z wanną na czterech
łapach. Lucjusz otworzył plecak, a ona wyjęła stworzenie.
– O Boże – jęknęła. Podniosła syrenę do światła.
Lucjusz zobaczył w lustrze całą ich trójcę.
– Jaka ona brzydka! – powiedziała. Obróciła ją. – Ta twarz bardzo przypomina
amerykańskiego prezydenta, Theodore’a Roosevelta, nie sądzi pan? Gdyby jeszcze miała wąsik
i okulary…
– Rzeczywiście, madame Professor. Gdyby amerykański prezydent był zasuszony i miał
ogon, to pewnie wyglądaliby tak samo.
Lucjusz, jak przystało na przykładnego studenta, miał nawyk odpowiadać pełnymi
zdaniami, w których rekapitulował pytanie i nieco je rozszerzał; bynajmniej nie chciał, żeby to
zabrzmiało jak żart, a jednak madame Curie zaczęła się śmiać. A potem potrząsnęła głową.
– Czemu, do licha, targa pan to coś ze sobą?
– Profesor Zimmer… chciał ją prześwietlić… To okaz ze zbiorów Rudolfa II. Dar od
sułtana. Profesor chciał sprawdzić, czy kręgi w ogonie są połączone stawowo z kręgami tułowia.
– Połączone stawowo? On rzeczywiście wierzy, że to prawdziwe stworzenie?
– Profesor rozważał… obaj rozważaliśmy taką możliwość. – Lucjusz widział teraz
w lustrze, że na twarz wypełzł mu ognisty rumieniec. – Aparat rentgenowski pozwala badać
zjawiska…
Weszła mu brutalnie w słowo:
– A co myśli student?
– Ja uważam, że to hucpa, madame Professor. Uważam, że to małpa połączona z jakąś
rybą mięśniopłetwą.
– A skąd takie przekonanie?
– Bo widzę szew, madame Professor. O tutaj, jeśli przyjrzy się pani uważnie, pod tą
łuską.
Pokazał jej to miejsce.
– Dobry Boże – powiedziała. – W niezły pasztet się pan wpakował, nieprawdaż?
– Oddała mu syrenę. – Rektor wypowiada się o panu z uznaniem. Jeśli pan pozwoli, udzielę mu
rady, jak rodaczka rodakowi. Proszę się szanować. Geniusz bardziej sprzyja młodym niż starym.
Po co tak tracić czas?
A jednak niełatwo było rozstać się z profesorem.
Wbrew podszeptom rozumu nie umiał nie żywić do niego ciepłych uczuć; wręcz marzył,
że obaj zaczną się do siebie zwracać nieformalnym du. Kiedy więc Zimmer orzekł, że obrazy
rentgenowskie są niekonkluzywne, Lucjusz powiedział starszemu panu, że chciałby spędzać
więcej czasu w bibliotece, aby znaleźć związek chemiczny, który lepiej posłuży ich potrzebom.
Zaczął znów uczęszczać na zajęcia.
Anatomia patologiczna, z laboratorium i wykładami.
Histologia patologiczna, z laboratorium i wykładami.
Anatomia patologiczna z nauką przeprowadzania autopsji („Nareszcie jacyś pacjenci!”,
cieszył się Feuermann).
Farmakologia ogólna, z długimi wykazami leków do zapamiętania, których nie było
komu zapisywać.
Znowu amfiteatralna sala operacyjna, gdzie trzeba było wytężać wzrok, żeby zobaczyć,
co się dzieje na scenie.
I tak dalej. Aż do letniego semestru na trzecim roku, gdy miał przed sobą jeszcze dwa lata
studiów, a jego zniecierpliwienie sięgało zenitu; wtedy właśnie interweniował los,
wystrzeliwując kule z pistoletu Gavrila Principa w Sarajewie i wbijając je w ciała arcyksięcia
i jego żony.
2
Z początku Lucjusz nie doceniał możliwości, jakie niosła z sobą wojna wypowiedziana
w lipcu tamtego roku. Uważał, że powszechny wysiłek mobilizacyjny zakłóca spokój jego
studiów, i przerażały go pogłoski, jakoby wykłady miały zostać zawieszone. Nie rozumiał
patriotyzmu swoich kolegów, tak odurzonych poczuciem misji, że zamiast do bibliotek chodzili
na marsze i wystawali w długich kolejkach, żeby się zaciągnąć. Nie dołączał do nich, gdy
gromadzili się wokół map pokazujących, dokąd dotarła c.k. armia na terenie Serbii, jak przebiega
niemiecka inwazja na Belgię albo gdzie na Mazurach toczą się potyczki z siłami rosyjskimi. Nie
interesowały go pierwsze strony gazet egzaltujących się „ucieczką od światowego zastoju”
i „odmłodzeniem niemieckiej duszy”. Gdy jego kuzyn Witold, młodszy od niego o dwa lata
i świeżo przybyły z Krakowa, powiedział ze łzami w oczach, że zaciągnął się do piechurów, bo
przez tę wojnę poczuł się jak Austriak, Lucjusz odpowiedział mu dosadną polszczyzną, że ta
wojna najwyraźniej zrobiła z niego idiotę i że nie osiągnie nic prócz tego, że da się zabić.
A jednak trudno było nie zauważyć podniosłej atmosfery. Całe miasto zdawało się
cuchnąć gnijącymi kwiatami, z różanych krzewów w miejskich parkach sterczały zabłąkane
chorągiewki i Lucjusz co krok napotykał udekorowanych girlandami żołnierzy idących pod rękę
z rozpromienionymi dziewczętami. W kinach wyświetlano specjalne seanse z krótkimi filmami
typu Nasze fabryki pracują i Zatrzymał się, by opatrzyć rannego przyjaciela. W szpitalu
pielęgniarki debatowały o problemie z rozstawem kół austriackich pociągów na rosyjskich
torach. Gazety zamieszczały portrety wroga ukazujące iście zwierzęce fizjonomie, a w domu jego
bratankowie śpiewali:
Piękna Krysia
Na brzeg Dniestru chadzała,
Narzeczoną Kozaka była,
I serdecznie płakała!
Nie zwracał na nich uwagi.
Po niebie latały zeppeliny; pochylały nosy nad Hofburgiem, okazując w ten sposób
szacunek cesarzowi.
A później, po kilku tygodniach, zaczęły krążyć pogłoski o niedostatku lekarzy.
Najpierw były to tylko pogłoski – do takiej krótkowzroczności armia nie mogła się
przyznać publicznie. A jednak na wydziale medycznym po cichu ogłoszono zmiany. Tym, którzy
chcieli się zaciągnąć, oferowano wcześniejsze dyplomy. Studenci po zaledwie czterech
semestrach medycyny zostawali lekarzami wojskowymi w stopniu porucznika, a takim jak
Lucjusz, którzy ukończyli sześć semestrów, proponowano stanowiska w szpitalach
garnizonowych obsługujących całe pułki liczące trzy tysiące ludzi, gdzie pracowało po czterech,
pięciu lekarzy. Pod koniec sierpnia Kamiński trafił już do szpitala pułkowego w południowych
Węgrzech, Feuermann zaś dostał przydział na front serbski.
Dwa dni przed wyjazdem przyjaciela Lucjusz spotkał się z Feuermannem w Café
Landtmann. Kawiarnia była cała obwieszona chorągiewkami i wypełniona rodzinami, które po
raz ostatni wyszły na miasto z synami. Od czasu, gdy się zaciągnął, Feuermann niemal
bezustannie pogwizdywał. Włosy miał przystrzyżone na krótko, a poza tym zapuścił wąsik,
z którego nie wiedzieć czemu był dumny, a do munduru przypiął sobie czarno-żółtą rozetkę, tuż
obok gwiazdy Dawida z klubu sportowego Hakoah, w którym pływał. Lucjusz powinien raz
jeszcze przemyśleć sprawę, mówił, popijając piwo z kufla udekorowanego czarno-żółtą wstążką.
Jeśli nie przez lojalność względem cesarza, to przez lojalność względem medycyny. Czy on nie
rozumie, ile jeszcze lat będzie musiał czekać, zanim zetknie się z takimi przypadkami jak te na
wojnie? Galen uczył się na gladiatorach! Za kilka dni on, Feuermann, stanie przy stole
operacyjnym, a Lucjusz, zostawszy w Wiedniu, będzie mógł uważać się za szczęśliwca, jeżeli
dostanie dwudzieste miejsce w kolejce do posłuchania serca pacjenta.
Ulicą maszerowała orkiestra, wyprzedzając obwieszony girlandami ambulans
Towarzystwa Ratunkowego, za którym z kolei maszerował oddziałek kobiet z taliami osy,
odzianych w białe letnie suknie i kapelusze z trzepoczącymi na wietrze rondami. Między nimi
przeciskali się mali chłopcy wymachujący wstęgami kolorowej krepy.
Lucjusz pokręcił głową. Zasługiwał na taki przydział bardziej niż którykolwiek z kolegów
z roku. Ale za dwa lata mieli dostać dyplomy. A potem posady akademickie, prawdziwa
medycyna, coś godnego ich umiejętności. Udzielania pierwszej pomocy mógł się uczyć każdy…
Feuermann zdjął okulary i uniósł je do światła.
– Dziewczyna mnie pocałowała, Krzelewski. I to piękna dziewczyna. W usta. Ubiegłego
wieczoru, w Hofgarten, po paradzie, gdy zaczęło się świętowanie. – Włożył z powrotem okulary.
– Kamiński mówił, że na dworcu złapał pantalony. Z koronkami i co nie tylko. Od dziewczyny,
której w ogóle nie znał.
– A nie myślisz, że rzucała tymi pantalonami w kogoś innego, a Kamiński je po prostu
przechwycił? – spytał Lucjusz.
– Wyborne! – zaśmiał się Feuermann. – A jednak łupy należą do zwycięzców, czyż nie?
– I tu pocałował swoje palce niczym zadowolony smakosz.
A potem wyjął podręcznik chirurga i razem przeczytali, z czego składa się podstawowy
zestaw szpitalny.
„Siarczan morfiny, kleszczyki z ząbkiem, dłuto, szwy z włosia końskiego…”
Jak dwóch małych chłopców wertujących katalog zabawek.
– A dalej? – spytał wreszcie Feuermann.
Lucjusz tak naprawdę nie musiał czytać, co jest za dłutem.
W biurze werbunkowym czekał w długiej kolejce do samotnego oficjela. I wyszedł
stamtąd już jako lekarz wojskowy w stopniu porucznika, wyposażony w podręcznik musztry
opisujący szczegółowo znaczenie poszczególnych hejnałów i zasady salutowania wedle
hierarchii wojskowej. A wieczorem poszedł z Feuermannem do obwieszonej warkoczami
czosnku winiarni na Hietzingu i spił się jak bela w towarzystwie węgierskich rekrutów. Byli to
nieokrzesani, ociężali młodzi wieśniacy, którzy prawie nie mówili po niemiecku, a jednak
wszyscy razem pili dopóty, dopóki jako tako trzymali się na nogach. Do Węgrów jakby wcale nie
dotarły poszeptywania, że przecież to wojna Austrii, a nie Polaków, Czechów, Rumunów
i innych nacji cesarstwa, więc nie powinno się ich zmuszać, by oddawali życie za Austrię. Pod
koniec wieczoru tamci śpiewali, że umrą za Lucjusza, a Lucjusz śpiewał, że umrze za nich,
z poczuciem, że to wszystko jest zupełnie nierzeczywiste. Wiele godzin później, zataczając się,
wracał do domu; skręcił za jakiś róg i nagle stanął twarzą w twarz ze szczerbatym chłopcem bez
koszuli, ale za to z głową obwiązaną wstążką. Przez chwilę obaj sterczeli w miejscu, gapiąc się
na siebie. A potem dzieciak uśmiechnął się od ucha do ucha, uniósł piąstkę, odchylił palec
i szepnął:
– Bang.
Matka była zachwycona, że się zaciągnął, ale uważała, że pełnienie obowiązków lekarza,
poza linią ognia, będzie zakrawało na akt tchórzostwa. Dlatego więc kupiła mu konia i zwróciła
się do znajomego w Ministerstwie Wojny, by odwołał ten przydział i jak najprędzej wcielił
Lucjusza do ułanów, wzorem jego ojca, mimo że Lucjusz ostatni raz jeździł konno, gdy miał
dwanaście lat.
Zareagował na te wieści cichą furią. Jego zdaniem rachunek był prosty: lada dzień firma
Odlewnie i Kopalnie Krzelewskich wzbogaci się jeszcze bardziej dzięki wojnie, bo każdą linię
kolejową zniszczoną drogą sabotażu trzeba będzie odbudować, by natychmiast mogła być po raz
wtóry zniszczona, a potem znowu odbudowana, znowu zniszczona i tak dalej. Ale kiedyś ktoś to
wszystko rozliczy, dlatego matka koniecznie potrzebowała przynajmniej jednego patrioty, żeby
dowieść, że nie są żądni zysku.
Z kolei uradowany wizją Lucjusza na froncie, przepełniony uczuciami ojciec przez wiele
godzin szkolił go z historii polskiej jazdy, nie szczędząc szczególnych pochwał ułanom.
W przeszłości nieraz przyodziewał się w jakąś kombinację części swego starego munduru, ale
teraz wystroił się w coś z całkiem innej klasy splendoru: szkarłatne pumpy, jaskrawoniebieską
dwurzędową bluzę i oficerki tak wypastowane, że widziało się w nich maleńkie odbicie czapki
z piórem, którą włożył na głowę.
Tak wygalowany powyciągał z półek w bibliotece stertę tomiszcz historii wojskowości.
A potem jeszcze ze łzami w oczach odśpiewał kilka sprośnych piosnek kawalerzystów.
Pogasiwszy światła, układał dłonie w specjalny sposób, by rzucać nimi cienie na ścianę, te same,
które pokazywał Lucjuszowi dobre dziesięć lat wcześniej – „Koń bojowy”, „Przychodzi śmierć
po kozaka” oraz „Wenecjanin bez głowy”. Lucjusz przez chwilę się zastanawiał, czy ojciec aby
nie pił, a jednak oczy miał przytomne, kiedy tak wpatrywał się w swoją wspaniałą pułkową
przeszłość. Nie, nie masz większego wojownika nad polskiego ułana! Nikt mu nie dorówna! No
chyba że liczyć polskich husarzy.
– Masz rację, ojcze – odparł Lucjusz.
Skrzydlate chorągwie zostały rozwiązane w osiemnastym wieku i emerytowany major
Krzelewski bardzo nad tym ubolewał. Lucjusz słuchał tych opowieści od dziecka.
Jego ojciec uśmiechał się z zadowoleniem i gładził pasek czapki dzielący na pół jego
jedwabistą, siwą brodę. I nagle bladoniebieskie oczy się roziskrzyły. Major Krzelewski wpadł na
pomysł!
Po obu stronach schodów wejściowych stały skrzydlate zbroje. We dwóch zatargali je do
sali balowej i tam się w nie ubrali. Skrzydła były tak ciężkie, że Lucjusz o mało co padłby całym
ciężarem na plecy.
– Wyobraź tylko sobie! – rzekł ojciec, prężąc się jak nie on; wyglądał jak zasuszony
rycerz.
Lucjusz rzęził; napierśnik podjechał w górę na jego chuderlawej piersi i dławił go teraz.
Zastanawiał się, jak długo da radę tak stać, zanim się jednak przewróci. Ojciec tymczasem nurzał
się w swych fantazjach.
– Wyobraź tylko sobie! – powtórzył.
I Lucjusz – gdy już złapał równowagę i zobaczył w lustrze dwóch skrzydlatych mężczyzn
w lśniących odbitym światłem zbrojach, w aureolach z piór trzepoczących w przeciągu od okna
– przez chwilę naprawdę to sobie wyobrażał.
– Powinniśmy tak zasiąść do kolacji z twoją matką – oświadczył ojciec i zabębnił
kłykciami w swój napierśnik.
Potem dotarło do niego, że Lucjusz nie umie strzelać.
– Ojcze, zaciągnąłem się jako lekarz – powtórzył Lucjusz.
Ojciec jakby go nie słyszał. Otwarł wszystkie drzwi w wielkim hallu i okno z widokiem
na potężny dąb. Poszedł do gabinetu i przyniósł stary rewolwer służbowy. Zaprowadził syna na
przeciwległy kraniec hallu i wręczył mu broń.
– Widzisz ten sęk? – zapytał.
Lucjusz zmrużył oczy; jego wzrok powędrował przez korytarz udekorowany portretami
i posągami.
– Widzę drzewo – powiedział.
– Sęk jest w jego pniu – wyjaśnił ojciec. – A teraz strzelaj.
Lucjuszowi drżała ręka. Znów zmrużył oczy, pociągnął za spust. W jego wyobraźni
drobiny marmuru odpryskiwały od popiersi rodziców, z sufitu odpadały kawały gipsu, rozpadały
się wazy. Strzelił drugi raz i trzeci: gobeliny zamieniały się w strzępy, z żyrandoli leciał grad
szkła.
Rewolwer szczęknął głucho – komora była pusta. Ojciec zaśmiał się i wręczył mu kulę.
– Znakomicie. Tylko tym razem miej oczy otwarte.
Na końcu korytarza pojawiła się matka, po chwili stanęła na linii strzału. Obok niej szedł
wyniośle Puszek.
Lucjusz rozluźnił nieco mięśnie ręki.
– Zbigniewie, błagam, tylko nie to – powiedziała do ojca, gdy już do niego podeszła.
Dwoma palcami jednej dłoni skierowała lufę w dół, drugą dłonią głaszcząc psa. Nie obracając
się, wykonała gest w stronę człowieczka skrytego za marmurowym popiersiem Chopina.
– Niechże pan podejdzie – rzuciła. – Są nieszkodliwi.
Człowieczek drobnymi krokami podbiegł ku nim; pod pachą ściskał sztalugę. Portrecista:
Lucjusz nieledwie o nim zapomniał. Pojawił się jeszcze służący z jednym ze starych mundurów
ojca, który malarz musiał spiąć szpilkami, żeby nie układał się tak luźno dookoła szyi Lucjusza.
Wykonanie zadania zajęło portreciście trzy dni. Gdy skończył malować, matka odwróciła
dzieło do światła.
– Więcej koloru na policzkach – zażądała. – I on rzeczywiście ma chudą szyję, ale nie aż
tak chudą. A co z tymi uszami? Czy to aby na pewno ten sam kształt? Niesłychane! Ileż to rzeczy
umyka uwadze matki, gdy zaślepia ją miłość! Ale naprawdę proszę je wyrównać, jego głowa
jakby odfruwa! I ta mina… – Zaprowadziła malarza do sali jadalnej, gdzie wisiał stary portret
Sobieskiego. – Dałoby się jeszcze sprawić, żeby wyglądał bardziej… walecznie? – spytała. – Na
wzór tego?
Gdy pierwszy portret został ukończony, razem z Lucjuszem pozowała do portretu,
którego namalowanie znowu zabrało trzy dni.
– Matka z synem – powiedziała. – Zawiśnie w twoim pokoju.
„Kiedy już wyjedziesz”, niemalże usłyszał Lucjusz.
Zimmer też zdążył się dowiedzieć.
Odszukał Lucjusza, gdy ten był akurat w bibliotece.
– Niech pan idzie ze mną – rozkazał.
Po wyjściu z biblioteki Zimmer nie silił się na ukrycie gniewu. Oczywiście rozumiał
patriotyczny odruch Lucjusza. Gdyby nie był w tak podeszłym wieku, gdyby nie dokuczał mu
reumatyzm, też by służył ojczyźnie! Ale żeby od razu na front? Jeśli Lucjusz chce posady
wojskowej, to przecież da się to załatwić. Mógłby dostać stanowisko asystenta w Szpitalu
Uniwersyteckim, tu w Wiedniu. Wraz ze spodziewanym napływem chorych z całą pewnością
znajdzie dla siebie w stolicy wiele nowych obowiązków. A na liniach frontu będzie się marnował
– zresztą to żadna medycyna – to rzeźnictwo. Medycyna wojenna jest dla pielęgniarek. Nie
ukontentuje się asystowaniem przy amputacjach, nie z takim umysłem.
Lucjusz słuchał tego ze zniecierpliwieniem. Jaki tam patriotyzm, stwierdził w duchu.
Siarczan morfiny, kleszczyki z ząbkiem, dłuto… – oto dlaczego wybierał się na wojnę.
Feuermann, który już był na froncie, opisał mu w liście wielki magnes do wyciągania odłamków
szrapnela wbitych głęboko w ciało. Starsi chirurdzy wiedeńscy będą zagarniali dla siebie
wszystkie ciekawsze przypadki – oni też czekali na te skomplikowane urazy, jakie przyniesie
z sobą wojna. W najlepszym razie dostawałby czyraki albo rozszerzanie cewek moczowych
zwężonych w wyniku zakażenia tryprem. A najprawdopodobniej przydzieliliby go do badania
rekrutów stających przed komisją wojskową. Nie: Lucjusz, który zdał rygorozum z pierwszą
lokatą, nie spędzi wojny na mówieniu zapalonym ochotnikom, że mają kręcić głowami i kasłać.
Zimmer zwrócił się do rektora i ten zaproponował Lucjuszowi stanowisko asystenta
drugiego stopnia w Szpitalu Cesarzowej Elżbiety na oddziale rehabilitacji najciężej rannych.
Asystent drugiego stopnia! Lucjusz nie raczył nawet odpowiedzieć.
Przez pół dnia tłukł się pociągiem na południe, do Grazu, gdzie jego rodzina nie była
znana. Tam stawił się ponownie w biurze werbunkowym i podał adres pensjonatu, w którym się
zatrzymał. W poprzednich tygodniach armia rosyjska wkroczyła do Galicji. Jako że Niemcy były
zaangażowane w walki na zachodzie i północy, Austria musiała zawrócić Drugą Armię
maszerującą już w stronę Serbii. Lucjuszowi dopisało szczęście, bo garnizon w Grazu miał być
w najbliższych dniach przeniesiony. Na całą Drugą Armię złożoną z siedemdziesięciu pięciu
tysięcy żołnierzy mieli zaledwie dziewięćdziesięciu lekarzy, wśród których czterdziestu było
studentami wydziału medycznego miejscowego uniwersytetu.
Podliczył to wszystko w głowie.
Jego podanie przyjęto bez ceregieli. Oficer werbunkowy bardziej chciał wiedzieć, jak
u Lucjusza ze znajomością polskiego niż z przygotowaniem medycznym.
– Tam nikt nikogo nie rozumie – powiedział, machnąwszy niejasno ręką w stronę
północy. – Każą naszym oficerom dowodzić Madziarami i innymi Pepikami, a ci nie rozumieją
niczego ni w ząb. I jak tu się bić na takiej wojnie? – Po czym opamiętał się i zakrzyknął: – Niech
Bóg błogosławi cesarza! – czym raczej nie złagodził bluźnierstwa.
Pieczęć wytarła się do gołego drewna zabarwionego na czerwono i jej odcisk był ledwie
czytelny. A jednak siedem razy załupała na siedmiu dokumentach. I nie było ważne, że Lucjusz
w całym swoim życiu dotykał tylko czworga żywych pacjentów, jeśli nie liczyć starca, którego
uwolnił od woskowiny w uszach – trzech mężczyzn i jedną niewidomą staruszkę; ta ostatnia,
prawdę powiedziawszy, wczepiała się w każdego, kto był obok.
Z Krakowa, gdzie kazano mu czekać na pierwsze rozkazy, napisał do matki, żeby
przysłała mu jego książki.
Nie przewidział, że minie prawie sześć miesięcy, nim dotrze na front.
W Krakowie przydzielono go do szpitala polowego pod Rawą Ruską, ale w dniu wyjazdu
powiedziano mu, że Rawa Ruska padła i że zamiast tam ma jechać do Stanisławowa.
Stanisławów też padł, więc przydzielono go do garnizonu we Lwowie. Ale Lwów też padł,
podobnie jak Turka i Tarnów. Przypierane do gór austriackie linie rozpadały się; wszystko
wskazywało na to, że niebawem może zostać zajęty sam Kraków. Kolejne pułki ruszały na
wschód ze stacji kolejowych i szerokimi traktami wychodzącymi z miasta. Mimo strat nie sposób
było nie czuć respektu wobec potęgi cesarstwa: jego kawalerzystów w szamerowanych
mundurach i rzesz piechurów, kroci balonów i pojazdów, a nawet cyklistów pedałujących po
wyboistych drogach do wtóru pobrzękujących łańcuchów, bo jakże piękne były te błyski słońca
odbijającego się od obręczy ich kół.
„I pomyśleć, jak bardzo ci ludzie nas potrzebują – napisał z nadzieją do Feuermanna – to
Dla Sary
Niektórym uczuciom pisany jest niefortunny los. André Léri, Commotions et émotions de guerre, 1918
1 Północne Węgry luty 1915 W piątej godzinie jazdy na wschód od Debreczyna pociąg przystanął nagle w szczerym polu, tuż przed stacją. Bez zapowiedzi, nawet bez jednego gwizdka. Gdyby nie ośnieżona tablica, nie wiedziałby, że dotarli na miejsce. Przerażony, że nie zdąży wysiąść, zebrał spiesznie plecak, płaszcz i szablę, a potem przepchnął się przez zatłoczony korytarz. Tylko on jeden tu wysiadał. Nieco dalej pakarze wystawili dwie skrzynie na śnieg i od razu wskoczyli z powrotem do pociągu, zabijając zgrabiałe ręce. Wagony znów zaczęły się rozpędzać, pobrzękując łańcuchami; podmuchy od kół targnęły połami jego szynela i skłóciły śnieg wokół kolan. Huzara znalazł w budynku stacji; czekał tam razem z końmi, wprowadzonymi do środka, żeby nie marzły. Trącały uszami niskie sklepienie, a ich pyski sterczały nad ławą, na której usadowiły się trzy stare chłopki z dłońmi zaciśniętymi na grubo opatulonych brzuchach; z dala wyglądały jak trzech żarłoków ukontentowanych posiłkiem. Ich stopy zwisały paręnaście centymetrów nad posadzką. Baba, koń, baba, koń, baba. A huzar stał tylko i milczał. Lucjusz oglądał w Wiedniu huzarów na paradzie, widział pióropusze i szamerowane kurtki, tymczasem ten człowiek odziany był w gruby szary kubrak i futrzaną czapę, wyliniałą i połataną. Huzar dał znać Lucjuszowi, by podszedł bliżej, wręczył mu jedne wodze i sam poprowadził swojego konia do wyjścia. Mijając dwugłowego orła Habsburgów na drzwiach, zwierzę chlasnęło ogonem trzy baby. Lucjusz szarpnął wodze, ale klacz stawiła opór. Gładził ją po karku wierzchem dłoni, tej złamanej, a drugą ręką ciągnął. – No chodźże – szepnął, wpierw po niemiecku, potem po polsku, i wreszcie oderwała tylne kopyta od skorupy z lodu i zamarzniętego łajna. – Naczekaliście się – rzucił w stronę stojącego za progiem huzara. Więcej już nic nie mówił. Huzar nałożył na twarz skórzaną maskę z wyciętymi otworami na oczy i nos, po czym dosiadł ociężale końskiego grzbietu. Zarzuciwszy sobie plecak na ramiona, Lucjusz poszedł w jego ślady, a potem mało zdarnie okutał twarz szalikiem. Trzy staruchy obserwowały ich z wnętrza budynku, póki huzar nie zawrócił konia i nie przymknął kopniakiem drzwi. Wasi synowie nie przyjadą, chciał im powiedzieć Lucjusz. A jeśli nawet przyjadą, to nie w stanie, w jakim chciałybyście ich zobaczyć. Niemal wszyscy młodzi mężczyźni, którzy jeszcze mieli obie nogi, próbowali obecnie przerwać rosyjskie oblężenie Przemyśla. Huzar bez słowa ruszył truchtem ku północy, z karabinem ułożonym skroś siodła i szablą przypiętą do pasa. Lucjusz obejrzał się jeszcze w stronę torów – pociąg zdążył tymczasem odjechać. Płatki śniegu powoli zasypywały szyny. Podkowy zastukały głucho na zamarzniętej ziemi, gdy podążył za huzarem. Szare niebo ostrzegało przed nadciągającą śnieżycą, w oddali majaczyły góry. Gdzieś tam właśnie były Lemnowice i szpital polowy Trzeciej Armii, do którego go przydzielili. * * * Miał dwadzieścia dwa lata i był niespokojnym duchem. Nie cierpiał się
podporządkowywać i nie mógł się doczekać końca studiów. Trzy lata uczył się samotnie w bibliotekach, z powagą zakonnika w pełni oddając się medycynie. Marginesy jego podręczników pierzyły się paskami peluru, które tam wklejał na ślinę. Wysiadywał w wielkich salach wykładowych i na kolorowych diapozytywach oglądał spustoszenia siane przez tyfus, szkarlatynę, toczeń i dżumę. Uczył się na pamięć objawów kokainizmu i histerii, wiedział, że w oddechu zatrutego cyjankiem czuć migdały i że na karku da się wysłyszeć pomruk zwężonej zastawki aorty. Zawsze w świeżo wyprasowanych krawacie i marynarce, dzień w dzień mościł się na zawrotnych wyżynach sali operacyjnej, gdzie z wyciągniętą szyją przedzierał się wzrokiem pomiędzy ruchliwymi stadkami kolegów z roku, a potem ponad rzędami schludnie przyczesanych głów starszych studentów i ponad sylwetkami młodszych wykładowców asystujących głównemu chirurgowi, by móc nareszcie zajrzeć pod płachtę chirurgiczną i zobaczyć, jak wygląda rozcięte ciało. Jeszcze zanim doszło do wypowiedzenia wojny, ta sala wracała do niego noc w noc w długich, męczących snach, w których wywlekał nieistniejące narządy, na poły ludzkie, na poły świńskie. (Ćwiczył przecież na odpadkach od rzeźnika). Którejś nocy śniło mu się, że dokonuje resekcji pęcherzyka żółciowego; odczucie wilgotnego, ołowianego ciepła wątroby pod palcami było tak przemożne, że obudził się całkowicie pewny, iż umiałby przeprowadzić taką operację bez niczyjej pomocy. O ile jego oddanie medycynie było bezgraniczne, o tyle zagadką pozostawała geneza owego oddania. W dzieciństwie wgapiał się ze zdumieniem w woskowe trupy w Muzeum Anatomii, ale również jego trzej bracia się im dziwowali, a żaden nie wziął się do hipokratesowego rzemiosła. W jego rodzinie nie było dotąd lekarzy, ani wśród Krzelewskich z południa Polski, ani też po kądzieli. Na trudnych do zniesienia przyjęciach urządzanych przez matkę zdarzało się, że dopadała go jakaś napuszona matrona i musiał wtedy wysłuchać cierpliwie jej protekcjonalnej perory, że medycyna to takie szlachetne powołanie, że któregoś dnia zostanie nagrodzony za swoje dobre serce. Tymczasem dobre serce bynajmniej nim nie powodowało. Radość z uczenia się: taka była najwłaściwsza odpowiedź na pytanie, co też każe mu tyle ślęczeć nad podręcznikami. Nie miał religijnych ciągot, ale to właśnie w religii znajdował jeszcze inne słowa: objawienie, epifania, cud Bożego stworzenia, a co za tym idzie również ten cud, że Boże dzieła się psują. „Dla samej nauki” – tej odpowiedzi udzielał w chwilach najwyższego uniesienia; ale istniał też inny powód, dla którego podjął studia medyczne, powód, który zaczął brać pod rozwagę później i tylko w chwilach zwątpienia. Pośród studentów dwóch jedynie mógł nazwać przyjaciółmi: Feuermanna, syna krawca, oraz Kamińskiego, noszącego okulary bez szkieł, żeby dodać sobie lat, i pobierającego stypendium od sióstr miłosierdzia. Nigdy o tym nie rozmawiali, ale Lucjusz wiedział, że wszyscy trzej zapisali się na medycynę, bo obiecywała im życiowe przetasowanie. Feuermannowi i Kamińskiemu – awans społeczny, wyjście ze slumsów Leopoldstadt i szkoły dla biedoty. Lucjuszowi, którego ojciec pochodził ze starego polskiego rodu rzekomo wywodzącego się od Jafeta, syna Noego (tak, tego Noego), a matka miała w żyłach tę samą błękitną krew co wielki obrońca Wiednia i zbawca cywilizacji zachodniej Jan Sobieski, król Polski, wielki książę litewski, ruski, pruski, mazowiecki, żmudzki, liwoński, smoleński, kijowski, wołyński etc., etc. – Lucjuszowi medycyna obiecywała ucieczkę. Nie, od początku do nich nie należał, był przypadkowym, szóstym dzieckiem urodzonym wiele lat po tym, jak lekarz powiedział matce, że już nigdy więcej nie pocznie. Gdyby nie wyglądał wypisz-wymaluj jak ojciec – wysoki, wielkie stopy i skóra biała jak alabaster, do tego gęstwa włosów jasnych jak u Islandczyka i krzaczaste brwi starca, których dorobił się już jako mały chłopiec – toby się pewnie zastanawiał, czy nie jest podrzutkiem. A jednak te nagłe wykwity rumieńców, które ojca upodobniały do rycerza, co właśnie strącił hełm z głowy
przeciwnika, u Lucjusza przypominały raczej wypieki z zawstydzenia. Przyglądał się swym braciom i siostrom, tak zwinnie sunącym przez przyjęcia matki, ale nie potrafił zrozumieć, skąd ta swoboda, gracja, siła. Próbował wszystkiego – trzymał kamyk w kieszeni dla przypomnienia, że trzeba się uśmiechać, sporządzał listy „tematów do pogawędek” – za nic wszakże nie umiał być spontaniczny. Przed przyjęciami przemykał ukradkiem przez salon, przypisując każdemu dziełu sztuki pomysł na rozmowę: przy portrecie Sobieskiego poruszy temat wakacji, a przy popiersiu Chopina zada rozmówcy jakieś osobiste pytania. Jakkolwiek by się jednak przygotowywał, sprawy zawsze przybierały ten sam obrót: już miał się odezwać, gdy następowała ta jedna chwila, krótkie zawieszenie, sekunda ledwie – potknięcie niby niewarte wzmianki. Bez trudu znajdował sobie miejsce w chaotycznej choreografii miękkich wieczorowych sukien i wyprasowanych spodni marszałków polnych, ale gdy tylko podchodził do grupki dzieci, te natychmiast przestawały się śmiać. Zastanawiał się, czy jego niedopasowanie też tak bardzo rzucałoby się w oczy, gdyby dorastał w innym czasie albo miejscu – pośród jakichś innych, najlepiej milczących ludzi. Niestety w Wiedniu, gdzie wszyscy byli wygadani i gdzie frywolność urastała do rangi kultu, zauważano jego dukanie; wiedział o tym. Już samo jego imię – Lucjusz – wybrane przez ojca na cześć legendarnych królów Rzymu było drwiną; zdecydowanie nie dawało się kojarzyć jego osoby z brzaskiem, jak dyktował łaciński źródłosłów. Do trzynastego roku życia tak strasznie się bał niezadowolenia matki, tak bardzo tracił rezon, próbując cokolwiek powiedzieć, że zaczął zdradzać zdenerwowanie drżeniem warg, nerwowym wykręcaniem palców i w końcu jąkaniem. Najpierw oskarżali go, że udaje. Jąkają się tylko bardzo małe dzieci, powiedziała mu matka, nie chłopcy w jego wieku. Nie jąkał się, gdy był sam, ani wtedy, gdy opowiadał o ptasim gnieździe za swoim oknem albo o tym, co wyczytał w czasopiśmie naukowym. Przypadłość ta nie nękała go również przy akwarium w Cesarskich Zbiorach Zoologicznych, dokąd chadzał gapić się godzinami na odmieńce jaskiniowe, ślepe płazy z południa imperium, u których dawało się obserwować magiczne niemal pulsowanie krwi, bo były na poły przezroczyste. Przyznawszy ostatecznie, że może jednak dzieje się coś złego, matka najęła sławnego znawcę z Monachium, autora Podręcznika zaburzeń mowy i języka i twórcę metalowego urządzenia o nazwie Zungenapparat, które oddzielało ruchy warg, podniebienia i krtani, co miało niby obiecywać poprawę wymowy. Pan doktor zjawił się pewnego ciepłego letniego poranka, od progu obgryzając skórkę przy paznokciu. Nucił pod nosem, gdy obmacywał szyję małoletniego pacjenta i zaglądał mu do uszu. Były jakieś pomiary, potem kwaskowate palce grzebały w ustach Lucjusza – matka znudziła się wtedy i sobie poszła. Na koniec zastosowano aparat: chłopiec usłyszał, że ma zaśpiewać Wesołego wędrowca. Starał się, ale klamra ściskała mu wargi, a w którymś momencie przegryzł sobie język i zaczął spluwać krwią. – Głośniej! – zakrzyknął pan doktor. – To działa! Wróciła matka, zastając swego syna skowyczącego jak pies i toczącego z ust czerwoną pianę. Lucjusz patrzył to na jedno, to na drugie – matka–doktor–matka–doktor – przy czym matka stawała się coraz to większa i bardziej różowa, a doktor coraz to mniejszy i bledszy. Och, nie masz pan pojęcia, w co się wpakowałeś, pomyślał chłopiec, przyglądając się starszemu mężczyźnie. I zaczął chichotać – co nie jest zadaniem łatwym, jeśli ma się w ustach Zungenapparat – podczas gdy doktor zbierał swoje narzędzia, by czym prędzej stamtąd uciec. Drugi pan doktor próbował na nim hipnozy, ale bez powodzenia, więc zalecił nacierać mu usta śledziem. Trzeci ujął w dłonie jego jądra i orzekł, że są wydolne, ale stwierdziwszy brak reakcji, gdy chłopcu pokazywano wygibasy z ilustrowanego wydania Prawdziwych sekretów
zakonu, wyjął notatnik i wpisał doń kulfonami „niedoczynność gruczołu”. A potem odbył szeptem rozmowę z matką. Tydzień później matka wymogła na ojcu, by zaprowadził Lucjusza do przybytku, gdzie zatrudniali dziewice, legitymującego się przy tym nieobecnością syfilisu. Zamknięto go tam w apartamencie w stylu Ludwika II z chorwacką wieśniaczką odzianą jak śpiewaczka opery buffa. Dziewczyna pochodziła z południa, dlatego Lucjusz zapytał ją, czy wie może, co to są odmieńce jaskiniowe. A owszem, odparła, i jej zlękniona twarz pojaśniała; jej ojciec nazbierał ich kiedyś, bo chciał je sprzedawać do akwariów w całej monarchii. A potem oboje zachwycali się tym dziwnym zbiegiem okoliczności, ponieważ w tymże samym tygodniu jedna z ulubienic Lucjusza ze zbiorów zoologicznych złożyła jaja. Później, gdy ojciec zapytał: „Zrobiłeś to?”, Lucjusz odrzekł: „Tak, ojcze”, na co usłyszał: „Nie wierzę ci. To co żeś ty zrobił?”. „Zrobiłem, co należało”, odparł Lucjusz. „Czyli co?”, dopytywał się ojciec. „To, co już teraz umiem”, powiedział wtedy Lucjusz. „A co takiego umiesz, chłopcze?”, zapytał ojciec. I wtedy Lucjusz, przypomniawszy sobie jedną powieść z kolekcji swojej siostry, odrzekł: „Umiem to robić z żarem”. „Moja krew”, ucieszył się ojciec. Zaciskał zęby i cierpliwie trwał na przyjęciach rodziców, dopóki nie pozwalali mu się wymknąć. Wcale nie brałby w nich udziału, ale matka nie chciała, by przyrównywano ją do Walentyny Rozorowskiej, kobiety, która ukrywała kaleką córkę w skrzyni. Dlatego więc Lucjusz dreptał za nią posłusznie jak pies, gdy krążyła między gośćmi. Była szczególnie dumna ze swojej wąskiej talii i zdaniem Lucjusza trzymała go czasem przy sobie tylko po to, by z największą przyjemnością usłyszeć od którejś z kobiet: – Agnieszko, po szóstce dzieci… jakaś ty gibka! Skąd ci się to bierze? „To fiszbiny!”, miał zawsze ochotę zakrzyknąć Lucjusz, którego takie wypowiedzi przerażały. Aluzje do swoich narodzin uważał za wulgarne, bo tak jakby komplementowały genitalia matki. Czuł ulgę, gdy zmieniała temat, by rozprawiać o muzyce i architekturze, i okazywała szczególne zainteresowanie swymi rozmówczyniami, a także miejscami, do których podróżowali ich mężowie przemysłowcy; dopiero gdy przybyło mu lat, zrozumiał, jak strategiczne i skończenie bezlitosne były te jej pytania. Król stale na polowaniu, a królowa stale przy nadziei – taki krążył dowcip o jego rodzinie, parafrazujący słowa Goethego z Podróży włoskiej. Lucjusz uważał jednak, że w ich przypadku królowa nie tylko jest przy nadziei, ale także sama poluje. Jego łasy na słodycze ojciec, major ułanów, został postrzelony w biodro podczas bitwy pod Custozą, więc postanowił spędzić resztę życia na szwendaniu się po krakowskim garnizonie, zapijaniu śliwowicą i doskonaleniu umiejętności rzucania cieni dłońmi, by straszyć nimi swoje dzieci. Przez pierwsze dziesięć lat małżeństwa, z obawy przed zniszczeniem idylli, ten bohater wojenny próbował ukrywać rodzinne kopalnie przed matką Lucjusza. Żelazo? W tym miejscu? W tym miejscu nie ma nic prócz nietoperzych odchodów. Miedź? Ależ duszko, durne plotki. Że jak? Mówili ci o cynku? Znał swoją żonę aż za dobrze. Jeszcze zanim nad południową Polską przetoczyła się z wielkim zgiełkiem wojna, zdążyła położyć ręce na sprawozdaniach księgowych. Po upływie niespełna trzech lat kopalnie Krzelewskich, dotąd źródło guzików do wojskowych bluz i mosiądzu na wojskowe trąbki, zaczęły dostarczać stal i żelazo dla nowej linii kolejowej do Zakopanego. Wkrótce matka przeprowadziła ich do Wiednia, aby jak najmocniej wczepić się w samo serce imperium. To przecież zrozumiałe, powtarzała często. Wiedeń miał dług wobec jej rodziny, odkąd Sobieski uchronił Austrię przed tureckim jarzmem. O tym rzecz jasna napomykano jedynie w prywatności, publicznie bowiem matka nie
wahała się gromadzić niezbędnych cesarskich symboli. Niebawem półki nad ich kominkami zostały upiększone porcelaną upamiętniającą jubileusze Franciszka Józefa. Matka zamówiła też własny portret u Klimta, wpierw z Lucjuszem u swego boku; później, zachwyciwszy się złotymi ornamentami na portrecie Adele Bloch-Bauer, kazała zamalować syna. Cała dynastia ich wilczarzy irlandzkich – Puszek I (1873–1881), Puszek II (1880–1887), Puszek III (1886–1896), Puszek IV (1895–1902) itd. – wywodziła się od Cienia, pupila cesarzowej Sisi. Wszystkie jej dzieci, prócz najstarszego, rodziły się w Wiedniu. Władysław, Kazimierz i Bolesław, Sylwia i Regelinda: imiona jak z procesji polskich świętych. Gdy Lucjusz kończył dziesięć lat, siostry i bracia zdążyli już pójść własną drogą. Później dowiedział się, że przebiegały wśród nich podziały, głębokie podziały, ale przez większą część dzieciństwa ich jedność wydawała mu się niezniszczalna. Siostry pięknie grały na pianinie, a bracia pili, zwłaszcza gdy ulatniali się ze swych majątków w Polsce i na Węgrzech, by wspólnie z ojcem polować. Naprawdę dużo pili. Oznajmił, że chce studiować medycynę, i nie zdziwił się ani trochę komentarzem matki, że medycyna to dziedzina dla parweniuszy. Odparł wtedy, że wielu synów szlacheckich rodzin zostało lekarzami. Znał jednak odpowiedź, zanim padła z jej ściągniętych warg. – To prawda. Ale ty nie zostaniesz takim lekarzem jak lekarze z naszej sfery. Ostatecznie się ugięła. Znała jego ograniczenia lepiej niż ktokolwiek inny. Początkowo osamotniony, niemile widziany przez niemieckie bractwa studentów medycyny, z czasem wypatrzył w tłumie Feuermanna i Kamińskiego, zepchniętych podobnie jak on na ubocze i starających się ukrywać skrępowanie, podczas gdy inni studenci zaśmiewali się z czegoś w dużych grupach. Od pierwszego dnia rzucił się w wir nauki. W przeciwieństwie do swych dwóch kompanów, którzy skończyli ukierunkowane na handel Realschulen, a więc posiadali sporą wiedzę z podstawowych przedmiotów, Lucjusz, wyedukowany przez guwernantki, celował głównie w znajomości greki i łaciny. Wyznał zresztą kolegom, że jego studia zoologiczne i botaniczne zatrzymały się na Pliniuszu. Gdy zanieśli się śmiechem, zdumiał się, bo bynajmniej nie miał to być żart. Udawał odtąd, że w życiu nie słyszał o Darwinie, i często mawiał: „Hyzia można dostać od tej afery z siłą ciążenia”. Nie miał jednak nic przeciwko kursom wyrównawczym; była jakaś magia w chóralnych recytacjach systematyki Linneusza, w widoku świetlistych rur Crookesa przynoszonych na doświadczenia z fizyki czy w skromnej alchemii pieniącej się w rzędach erlenmajerek. Kochał medycynę – tak, „kochał” to było właściwe słowo, tak należało określić te uniesienia, tę zaborczą rywalizację z innymi zalotnikami, tę pogoń za coraz to subtelniejszymi tajemnicami, by potem się w nich nurzać – kochał medycynę, bynajmniej nie oczekując, że ona odwzajemni jego uczucia. Na początku spostrzegł to jedynie, że kiedy o niej mówi, przestaje się jąkać. Przez pierwsze dwa semestry nie miał żadnych egzaminów, dlatego dopiero podczas trzeciego semestru, pewnego mroźnego grudniowego dnia, pojawiła się przesłanka, że posiada „niezwyczajny talent do postrzegania rzeczy, które nie od razu objawiają się oku”, by użyć sformułowania, jakim na koniec tamtego roku podsumowano jego wyniki. Grieperkandl, wielki znawca anatomii, który owego dnia wykładał, zaliczał się do gatunku emerytowanych profesorów stojących na stanowisku, że większość nowoczesnych medycznych wynalazków (jak na przykład mycie rąk) to przejaw zniewieścienia. Studenci przybywali na zajęcia Grieperkandla w stanie śmiertelnego przerażenia, jako że ten co tydzień przywoływał przed swoje oblicze jakiegoś „praktykanta”, zapisywał jego nazwisko w notesiku
(zawsze był to mężczyzna; na roku mieli aż siedem kobiet, ale Grieperkandl traktował je wszystkie jak pielęgniarki), po czym indagował go z tak nic nieznaczących klinicznie arkanów, że poległaby na nich większość wykładowców. Lucjusz został wywołany na przód sali podczas wykładu z anatomii dłoni. Grieperkandl zapytał, czy jest przygotowany – tak, był przygotowany – i czy zna nazwy kości – tak, znał – czy zatem zechciałby je wymienić? Stary profesor stał tak blisko, że Lucjusz czuł woń naftaliny bijącą od jego surduta. Grieperkandl potrząsnął kieszenią: było słychać, że trzyma w niej jakieś kości. Czy Lucjusz zechciałby wyciągnąć jedną na chybił trafił, a następnie podać jej nazwę? Lucjusz się zawahał; przez dalsze rzędy słuchaczy przebiegł nerwowy śmiech. Gdy nieśmiało wsunął dłoń do kieszeni wykładowcy, jego palce dotknęły najdłuższej i najcieńszej kości. Już miał ją wyciągnąć, ale profesor schwycił go za nadgarstek, mówiąc, że „popatrzeć to może byle dureń”. I wtedy Lucjusz, z zamkniętymi oczami, odparł, że to jest „kość łódeczkowata”, i wyciągnął ją, na co Grieperkandl rzucił tylko: „Następna!” i wtedy Lucjusz powiedział, że to „kość główkowata” i też ją wyciągnął, a gdy profesor skwitował go, że: „Te dwie są największe, więc to było łatwe”, wyciągnął „kość księżycowatą”, ale Grieperkandl kazał mu dobyć następną i tak oto Lucjusz recytował dalej: „Kość haczykowata, kość trójgraniasta, kość śródręcza…”, wyjmując je wszystkie po kolei, aż wreszcie w kieszeni pozostała już tylko jedna, maleńka kostka, zbyt krótka, by mógł to być paliczek, choćby od kciuka. – Palec od nogi – oznajmił Lucjusz, czując, że na koszuli ma plamy potu. – To mały palec od nogi. Na sali zrobiło się cicho jak makiem zasiał. I wtedy Grieperkandl, ze złośliwym uśmiechem na twarzy, którego za nic nie potrafił okiełznać (ponieważ, jak przyznał później, czekał dwadzieścia siedem lat, żeby móc sobie tak zażartować), powiedział: – Bardzo dobrze, synu. Tylko czyj on jest? „Niezwyczajny talent do postrzegania rzeczy, które nie od razu objawiają się oku”. Zapisał te słowa w swoim dzienniku, po polsku, niemiecku i po łacinie, jakby znalazł epitafium dla siebie. Krzepiąca maksyma dla młodzieńca, który dorastał w zadziwieniu prostackimi manierami innych ludzi. A co jeśli enuncjacje jego matki były nieprawdziwe? A co jeśli przez cały ten czas on po prostu widział, co jest pod powierzchnią? Gdy po dwóch latach zdawał pierwsze rygorozum, osiągnął najwyższe noty ze wszystkich przedmiotów prócz fizyki, z której prześcignął go Feuermann. Zakrawało to na jakieś nieporozumienie. Pod skrzydłami guwernantki niemalże poddał się z greką, nic go nie obchodziły przyczyny wojny o sukcesję austriacką, kajzerów Wilhelma i Fryderyka mylnie łączył w kajzera Fryderyka Wilhelma i uważał, że filozofia stwarza problemy tam, gdzie wcześniej problemów nie było. Piąty semestr rozpoczął z wielkimi oczekiwaniami. Zapisał się na zajęcia z patologii, bakteriologii i diagnostyki klinicznej, a wraz z nastaniem semestru letniego miał uczęszczać na pierwsze wykłady z chirurgii. Nadzieje, że zostawi podręczniki i będzie leczył prawdziwego, żywego pacjenta, okazały się jednak przedwczesne. Nie leczył, tylko w tych samych przepastnych salach, w których wcześniej słuchał wykładów z chemii organicznej, obserwował swych profesorów z tej samej wielkiej odległości. Jeśli nawet ściągano do sali jakiegoś pacjenta – rzadko zresztą, bo były to zajęcia wprowadzające – to i tak ledwo go widział, nie mówiąc już o uczeniu się, jak opukać wątrobę albo jak obmacać powiększone węzły chłonne. Bywało, że wykładowca wywoływał Lucjusza na przód sali jako „praktykanta”. Na zajęciach z neurologii zdarzyło mu się stać obok pacjenta pokazywanego tamtego dnia, siedemdziesięciodwuletniego ślusarza, Włocha z Tyrolu, który miał napady drgawek i tak poważną afazję, że potrafił co najwyżej wymruczeć „Da”. Jego córka tłumaczyła pytania
zadawane przez lekarza na włoski. Kiedy mężczyzna próbował na nie odpowiedzieć, jego usta otwierały się i zamykały jak dzióbek pisklaka. „Da. Da!”, powtarzał, z twarzą zaczerwienioną z frustracji, a tymczasem salę wypełniały pomruki wyrażające fascynację i aprobatę. Poganiany agresywnymi pytaniami wykładowcy Lucjusz zdiagnozował tumor płata czołowego, starając się skupiać myśli na neurologii, a nie na tym, jak bardzo unieszczęśliwia córkę starca, która płakała i stale chwytała ojca za rękę. – Proszę przestać! – krzyknął profesor, brutalnie odtrącając jej dłoń. – Przeszkadza pani w nauczaniu! Lucjusz czuł, że pała mu twarz. Znienawidził tego profesora za maglowanie pytaniami o chorego w obecności córki i nienawidził siebie za to, że na te pytania odpowiada. Nie podobało mu się też, że staje po stronie pacjenta, który nie potrafi się wysłowić i jest słaby. Dlatego odpowiadał zdecydowanym tonem, nie okazując współczucia. Kiedy dodał do swego rozpoznania wczesne wgłobienie mózgu prowadzące nieuchronnie do uszkodzenia ośrodka oddechowego ze skutkiem śmiertelnym, audytorium nagrodziło go aplauzem, cichym z początku, a po chwili burzliwym. Po tym występie niektórzy studenci zagadywali go, zapraszając, by przyłączył się do ich koterii, ale nie miał czasu dla ludzi niedouczonych. Nie potrafił zrozumieć, jak można z lenistwa zatrudniać artystów, by pomagali w zapamiętywaniu anatomii badanych przez nich zwłok. Był gotów przejść do następnego etapu: chciał dotykać swoich pacjentów, rozcinać ich i usuwać z ich ciał choroby. Tymczasem nawet w klinikach doświadczał zawodu – osiemdziesięcioosobowy tłum szedł posłusznie za swym sławnym nauczycielem, ale ledwie dziesięciu albo dwudziestu wolno było obmacać przepuklinę albo zbadać guz w piersi. Jeden jedyny raz pozostawiono go samego z pacjentem, mieszkańcem Dalmacji o rzadkich i słabych włosach, z którego uszu wyciągnął tyle woskowiny, że dałoby się z niej zrobić niewielką, ale użyteczną świecę wotywną. Mężczyzna, któremu piętnaście lat wcześniej orzeczono głuchotę, wpatrywał się w Lucjusza wytrzeszczonymi oczami, jakby sam Jezus Chrystus zmartwychwstał na jego oczach. Wychwalał go potem pod niebiosa, dziękował bez końca, ku zażenowaniu Lucjusza wśród strumieni łez całował po rękach. Do jakiego zawodu go szkolono? Miał być górnikiem? Fakt, że jego czcigodny wykładowca tłumaczył głuchotę pacjenta demencją, wprawił go w jeszcze większe przygnębienie. Powrócił do książek. W owym punkcie czasu tylko Feuermann potrafił za nim nadążyć. Niebawem obaj przegonili pozostałych i uczyli się samodzielnie, motywując się wzajem do jeszcze subtelniejszych wyczynów diagnostycznych. Wykuwali na pamięć objawy zatrucia, manifestacje słabo rozpoznanych pasożytów tropikalnych i dla żartów posługiwali się przy kolegach z roku takimi konceptami z naukowego lamusa, jak frenologia czy teoria humoralna. Kiedy Feuermann oświadczył, że potrafi rozpoznać kilkanaście schorzeń na podstawie obserwacji kroku pacjenta, Lucjusz odparował, że jemu wystarczy wsłuchać się w kroki, po czym poszukali pustego korytarza, gdzie Lucjusz stanął twarzą do ściany, a Feuermann chodził tam i z powrotem. Jego stopy człapały, szurały, łupały i plaskały, co znajdowało odzwierciedlenie w kolejnych diagnozach: ataksja sensoryczna, hemipareza, parkinsonizm i płaskostopie. – A to? – zapytał Feuermann i Lucjusz usłyszał przytupy skrzyżowane z plaskaniem. To też było łatwe. – Roztańczenie, wyjątkowo zjadliwej odmiany, chroniczne, najprawdopodobniej śmiertelne. – Zostałem pokonany! – ryknął Feuermann, a Lucjusz, skrajnie z siebie zadowolony, sam wykonał serię przytupów.
Czasami stwierdzał, że Feuermann to jedyny człowiek, który go rozumie, i że tylko przy nim czuje się swobodnie. To właśnie Feuermann, przystojniak cieszący się cichą sławą tego, który flirtuje ze świeckimi pielęgniarkami, namówił Lucjusza na wizytę w burdelu przy Alserstrasse, na zachętę dowodząc, że uczęszczały doń takie tuzy medycyny austriackiej, jak Billroth i Rokitansky. I to Feuermann nauczył go, cytując Budowę i funkcję genitaliów niewiasty (Lipsk 1824), na czym polega titillatio clitoridis. A jednak ani razu w ciągu minionych dwóch lat nie rozmawiali o niczym, co nie byłoby przynajmniej częściowo związane z medycyną. Feuermann nigdy nie zapytał Lucjusza o rodzinę i odrzucał wszelkie zaproszenia do jego domu na wspólne uczenie się. Z kolei Lucjusz nie dociekał, co też skłoniło rodziców Feuermanna do ucieczki z wioski położonej przy granicy z Rosją, gdy jego przyjaciel był jeszcze dzieckiem w kołysce, ani dlaczego on nie ma już matki. Wiedział tylko tyle, że jego ojciec jest krawcem i że stroi syna w nienagannie skrojone ubrania z byle czego. Billroth, twierdził Feuermann, jadał korniszony po odbyciu stosunku, a Rokitansky robił to zawsze w kitlu laboratoryjnym. Titillatio zostało swego czasu zalecone przez wielkiego Gerarda van Swietena cesarzowej Marii Teresie celem wyleczenia jej z oziębłości; owo zalecenie uratowało ponoć cesarstwo. – Być może któregoś dnia poślubimy siostry – ni stąd, ni zowąd rzekł raz Feuermann. Lucjusz odparł wtedy, że jego zdaniem pomysł jest znakomity, i zapytał przyjaciela, czy czytał już artykuł Klamma o stosowaniu soli bromkowych jako leku na palpitacje z nieznanej przyczyny. Ze wszystkich przypadłości, jakie zgłębiał, najbardziej fascynowały go te neurologiczne. Jakże niezwyczajny jest ludzki umysł! Czuje kończynę wiele lat po jej amputacji! Widzi duchy nad łożem! Wywołuje objawy ciąży (wydęty brzuch, zatrzymanie menstruacji!) na samo życzenie! Dreszcz, który odczuwał, studiując najtrudniejsze przypadki, był niemal seksualnej natury. Cudownie logiczne prawidłowości, dzięki którym dawało się zlokalizować guz na tej prostej podstawie, że niszczył mowę lub widzenie, albo wręcz zredukować złożoną naturę drugiego człowieka do architektury jego komórek. Był na uniwersytecie profesor Zimmer, który zasłynął już w latach siedemdziesiątych tym, że dokonywał dysekcji wzgórza mózgu; później opublikował dzieło zatytułowane Radiologiczna diagnostyka chorób głowy. Książkę odkrył Feuermann, a Lucjusz nie potrafił się z nią rozstać. Spędzał tyle czasu z egzemplarzem wypożyczonym z biblioteki, że w końcu kupił sobie własny. Kolejne strony prezentowały obrazy czaszki i twarzoczaszki zarejestrowane za pomocą promieni rentgenowskich. Niewielkie strzałki wskazywały rakowate narośle albo ledwie widoczne niczym włos pęknięcia. Nauczył się wyróżniać cienkie, skręcone linie szwów, „siodło tureckie”, w którym mieściła się przysadka mózgowa, i ciemniejsze zgrubienia u podstawy czaszki. A jednak jego wzrok stale wędrował do gładkiej kopuły sklepienia. Tu światło było mgliste, jakby do wnętrza czaszki ktoś wdmuchnął kłębki dymu. Nie było nic widać… jedynie mgliste odcienie szarości, igraszki cienia, który zwodził oko, ale niczego nie skrywał. A jednak tam coś było! To siedlisko myśli, ze zdumieniem uprzytomnił sobie Lucjusz. W tej szarej mgle kryły się strach, miłość i pamięć, podobizny ukochanych osób, zapach mokrej celulozy, nawet wizerunek technika w momencie, w którym wykonywał prześwietlenie. Doktor Macewen z Glasgow, jeden z jego bogów, nazywał mózg „mrocznym kontynentem”. W czasach poprzedzających wynalazek radiografii żywy mózg można było oglądać jedynie w maleńkiej perle nerwu wzrokowego we wnętrzu oka. Nie zapowiedziawszy się, odwiedził Zimmera w klinice neurologii.
– Z całym szacunkiem, Herr Professor Doktor – zagaił, gdy już siedział naprzeciwko starego profesora w gabinecie pełnym okazów i pudeł z diapozytywami – w książce brakuje obrazów naczyń. Gdyby tak wynaleźć eliksir, który mógłby zostać wychwycony przez aparat rentgenowski, gdyby dało się go zastrzyknąć do tętnic i żył, pokazać te pokrętne dopływy… gdyby tak wreszcie udało się przeniknąć tę mgłę… Zimmer, który ze swoimi włosami zlepionymi w strąki i przerośniętymi bokobrodami wyglądał jak profesor dawno temu wysłany na zieloną trawę, zlizał coś z monokla, przetarł go i umieścił z powrotem na oku. Mrużył oczy, jakby nie dowierzał, że student może być tak impertynencki. Na ścianie za jego plecami wisiał portret profesora, który uczył był Zimmera, a także profesora tegoż profesora i profesora profesora owego profesora – są jak jeden z królewskich rodów w medycynie, pomyślał Lucjusz, przekonany, że Zimmer zaraz go odprawi. A jednak pozbawiony taktu, niezdarny, tyczkowaty młodzieniec wyraźnie zaintrygował starca. – Zastrzykujemy rtęć trupom, żeby pokazać naczynia krwionośne – powiedział w końcu. – Ale tego się nie da robić z żywymi pacjentami. – A co z wapniem? – zapytał wtedy Lucjusz. Miał już lekki mętlik w głowie, mimo to brnął dalej. – Albo z jodem, bromem… czytałem, że… Skoro można zobaczyć naczynia, to przecież można by oglądać przepływy krwi, obrazy guzów, udarów, zwężonych tętnic… – Wiem, co można zobaczyć – uciął krótko Zimmer. – Myśli – dopowiedział Lucjusz, ale starzec dał do zrozumienia, że to koniec wizyty, bo wygiął brew w łuk, uwalniając monokl i łapiąc go w dłoń. A jednak dwa tygodnie później Zimmer sam wezwał Lucjusza na rozmowę. – Zaczniemy od psów. Roztwór możemy przygotować tutaj, a będziemy go zastrzykiwać przy aparacie rentgenowskim w katedrze radiologii. – Psom? Zimmer prawdopodobnie dostrzegł niepokój na twarzy studenta. – Cóż, sam profesor Grieperkandl raczej nie wystarczy, nieprawdaż? – Profesor Grieperkandl? Ależ skąd, Herr Professor. – Raczej nie będziemy upowszechniać wyników naszych odkryć, prawda? Lucjusz się zawahał. Możliwość, że profesor o takiej renomie jak Zimmer żartował sobie z profesora o takiej renomie jak Grieperkandl, dalece wykraczała poza jego rozumienie, więc z początku potraktował pytanie dosłownie. Tylko jak na nie odpowiedzieć? Gdyby powiedział „tak”, to zgodziłby się na wiwisekcję swego dawnego wykładowcy. Mówiąc „nie”, dawałby do zrozumienia, że wielki anatom jest obłąkany… – Nie będziemy przeprowadzali eksperymentów na profesorze Grieperkandlu – rzucił Zimmer. – Oczywiście, że nie, Herr Professor! Lucjusz wykręcił nerwowo ręce. Wyraźnie rozbawiony Zimmer otworzył puszkę stojącą na biurku i wrzucił sobie do ust cukierka. Wyjął drugiego i podał go studentowi nad biurkiem. – Karmelka? Zaplamione tytoniem palce pachniały chloroformem; Lucjusz zauważył w tym momencie otwarty słój na biurku profesora, zawierał najprawdopodobniej pień mózgu. Wahał się przez chwilę; jego wzrok biegał do słoja i z powrotem. – Z ochotą. Dziękuję, Herr Professor Doktor. Bardzo dziękuję. Główny budynek szpitala znajdował się w odległości niespełna kilometra od laboratorium Zimmera. I przez dwa tygodnie Lucjusz dostarczał tam psy. Zawoził je osobiście na wózku, jako że żaden fiakier nie chciał przystanąć i zabrać zwierzaka. Po powrocie na ulicę psy – te, które
przeżyły procedurę – często ulegały napadom drgawek. Ludzie na zatłoczonych trotuarach obracali się i obserwowali bladego młodzieńca w luźno skrojonym ubraniu, który wlókł za sobą podrygujące zwierzęta. Dzieci omijał szerokim łukiem. Aparat rentgenowski często się psuł, a kolejki do niego były długie. Któregoś dnia Lucjusz czekał całe pięć godzin, bo akurat prześwietlano przystrojonych w ordery członków rodziny cesarskiej. Wrócił do profesora. – Ile kosztuje aparat rentgenowski? – zapytał. – Chciałbyś go pan kupić? Ha! Cena dalece wykracza poza budżet tego laboratorium. – Rozumiem, Herr Professor Doktor – powiedział Lucjusz i spuścił wzrok. – A gdyby został kupiony z darowizny? Od jakiejś zamożnej rodziny? Przez kolejne tygodnie wracał do domu tylko po to, żeby się przespać; wbiegał na okazałe schody, pokonując po trzy stopnie za jednym zamachem. Mijał po drodze popiersie Chopina i portret Sobieskiego w wielkim hallu obwieszonym ponadto średniowiecznymi gobelinami i pozłacanym Klimtem bez Lucjusza. Wstawał jeszcze przed świtem. Zastrzykiwał psom sole rtęci i roztwory wapnia, ale z miernym skutkiem. Zawiesiny olejowe pozwalały uzyskać znakomite obrazy żył, ale przy okazji tworzyły czopy zatorowe. Jod i brom były bardziej obiecujące, ale za duża ich dawka zabijała zwierzę, a z kolei za mała sprawiała, że na kliszy nie było nic widać. Miarą rosnącej frustracji Lucjusza mógł być jedynie entuzjazm jego mentora. „Eliksir Zimmera”, tak starszy pan nazywał substancję, która jeszcze nie zaistniała, i nawet spekulował, czy będzie można wykryć tyciusieńkie przyspieszenia przepływu krwi w obszarach największej aktywności. Każe się pacjentowi poruszyć ręką, a wtedy być może zobaczymy odpowiadający temu potok światła w korze ruchowej – rozważał – a z kolei mowa będzie zapewne rozświetlała płat skroniowy. W przyszłości, jak już zaczniemy przeprowadzać eksperymenty z ludźmi. Powiedziałem to podczas naszego pierwszego spotkania, pomyślał wtedy Lucjusz. Na duchu podtrzymywało go jedynie to marzenie, by zobaczyć cudze myśli. Niebawem stało się jasne, że bardzo im daleko do jakiegokolwiek odkrycia. Nieliczne obrazy, jakie uzyskali, były zbyt zamazane, by mogło z nich coś wynikać, i Zimmer za nic nie chciał ich publikować z obawy, że jakiś inny profesor przywłaszczy sobie wyniki jego badań. Lucjusz żałował teraz, że w ogóle wyszedł z tym pomysłem. I zdecydowanie miał dość zabijania nieszczęsnych psów – do wiosny aż osiem. Wracał do domu i Puszek (VII) uciekał na jego widok, jakby wiedział o wszystkim. Zmarnował ten czas. Feuermann nabijał się z niego, mówił, że przypominają mu się czasy, gdy oglądali pod mikroskopem preparaty mózgu i udawali, że dostrzegają wężowe sploty zawiści albo roziskrzony łuk pożądania. – Wyborny pomysł, Krzelewski. Ale człowiek powinien wiedzieć, kiedy przestać. A jednak się nie poddawał. Większość kolegów spędzała wakacje na dobrowolnych praktykach w prowincjonalnych szpitalach, nadrabiając w ten sposób niedostatki w szkoleniu klinicznym. „Przecinanie wrzodów u dziewek od krów”, tak to nazwała jego matka, dlatego Feuermann pojechał sam: nastawiał połamane nogi, opatrywał rany zadane widłami, orzekał zgony w wyniku wścieklizny i odbierał porody od płodnych wieśniaczek, tak krzepkich, że niekiedy przychodziły rodzić prosto z pola. Trzy tygodnie później, gdy znowu siedzieli przy ich stoliku w Café Landtmann, Lucjusz słuchał przyjaciela, który opisywał szczegółowo każdy przypadek, gestykulując opalonymi rękami wytrawnego położnika. Nie miał pojęcia, co w nim wzbudziło większą zazdrość: czy posiłki szykowane przez wdzięcznych chłopów czy też to, że opalone dziewoje całowały Feuermanna po
rękach. A może sposobność odebrania porodu z wykorzystaniem procedur, które on ćwiczył tylko na satynowej waginie manekina. On, który przez cały miesiąc szukał gorączkowo właściwej mieszanki jodu i bromu, by ostatecznie się przekonać, że Zimmer zamienił nalepki na butelkach. – Szczerze ci mówię, nie potrafię tego opisać, żadne słowa tego nie oddadzą – rzekł Feuermann, ciskając monetę na srebrną tacę kelnera. – Następnego lata pojedziemy razem. Nie wiesz, co to życie, jeśli nie trzymałeś jej w ramionach. – Dziewki od krów? – kiepsko zażartował Lucjusz. – Nie, mówię o dziecinie, prawdziwej, żywej dziecinie. Różowej i pełnej wigoru. Która krzyczy co sił w płucach. W maju 1914 roku kropla przepełniła czarę. W tamto popołudnie Zimmer przywołał go ukradkiem do swojego gabinetu. Powiedział Lucjuszowi, że potrzebuje jego pomocy, że zmaga się z pewnym wyjątkowo osobliwym przypadkiem. Lucjusz przez chwilę czuł dawne podniecenie. – A cóż to za przypadek, Herr Professor? – Zagadkowa forma fizyczna. – Doprawdy? – Nadzwyczaj tajemnicza. – Sztubackie żarty, Herr Professor. – Przypadek zaawansowanej ichtioidyzacji ogonowej. – Słucham, Herr Professor? Zimmer nie potrafił pohamować śmiechu. – Syreny, Krzelewski. W Muzeum Medycyny. Te pogłoski docierały do Lucjusza od samego początku studiów. Ponoć owo muzeum posiadało nie tylko eksponaty ze sławnej kunstkamery Rudolfa II i inne bezcenne artefakty sprzed stuleci, ale także parę karłów, trzy anioły zachowane w formalinie oraz kilka syren znalezionych na brzegach dalekich mórz i ofiarowanych w darze cesarzowi. Żaden jednak student nigdy w muzeum nie był. – Herr Professor ma klucz? Profesor odpowiedział mu uśmiechem, psotnym uśmiechem ukazującym dziąsła i zęby podobne do kamyczków. Jeszcze tego samego wieczoru weszli tam, zaczekawszy na wyjście kustosza. W sali panował mrok. Mijali stoły z narzędziami tortur, słoje ze zdeformowanymi płodami, kolekcję dziobów ptaka dodo i zamarynowane żółwie, a także tsantsę. I wreszcie doszli do półki na przeciwległym krańcu. Znajdowały się tam właśnie. Bynajmniej nie jakieś urocze dziewczynki pływające w zbiorniku, jak wcześniej Lucjusz sobie wyobrażał, tylko dwa pomarszczone trupki wielkości ludzkich niemowląt; wyschnięta skóra na twarzach ściągnęła się, powodując, że zęby sterczały z ust, a torsy zwężały się stopniowo, na końcu scalając w pokryty łuskami ogon. Zimmer przyniósł z sobą plecak. Otworzył go teraz i gestem nakazał Lucjuszowi włożyć pierwsze ciało do środka. Zamierzali prześwietlić syreny aparatem rentgenowskim, żeby sprawdzić, czy kręgosłup lędźwiowy jest połączony stawowo z kręgami ogona. – Z całym szacunkiem, Herr Professor – odezwał się Lucjusz, czując, że do jego głosu zakradło się lekkie zniechęcenie. – Doprawdy wątpię, czy takie połączenie tam jest. – Niech się pan przyjrzy powierzchni: nie widać tu ani kleju, ani żadnych szwów.
– Wyjątkowo udana mistyfikacja, Herr Professor. A jednak Zimmer zdążył już nasadzić swój monokl i zaglądał teraz do ust pierwszej syreny. – Naprawdę pan uważa, Herr Professor, że to roztropne je stąd wynosić? Sprawiają wrażenie… skruszałych. A co, jeśli któraś się rozpadnie? Zimmer schwycił drugą syrenę za ogon i uderzył nią o półkę jak młotkiem licytacyjnym. – Trzyma się mocno – stwierdził. Lucjusz wziął syrenę w ręce, delikatnie. Była lekka i jakby obleczona sprawioną zwierzęcą skórą. Wydawało się też, że z całej siły zaciska powieki. Wyglądała na oburzoną. – Idziemy – zarządził Zimmer, wsuwając syrenę do plecaka. Muzeum Medycyny mieściło się w podziemiach. Wspięli się po schodach i przeszli przez główny hall obstawiony z dwu stron posągami zasłużonych wiedeńskich lekarzy. Paliło się tylko pojedyncze światło w oddali. Lucjusz dziękował w duchu, że jest wieczór i że jego koledzy rozeszli się do domów. Syrena ocierała się o płócienne ściany plecaka i to szuranie było jakby głośniejsze niż jego kroki. Już mieli wyjść z budynku, kiedy usłyszeli czyjś głos. – Profesorze Zimmer! Zatrzymali się. Obróciwszy się, Lucjusz zobaczył rektora, a obok niego drobną, ciemnowłosą kobietę. Rektor podszedł do Zimmera z szerokim uśmiechem na twarzy, unosząc ręce w powitalnym geście. Zimmer ledwie raczył go zauważyć. Zamiast tego ujął dłoń kobiety. – Ach, madame Professor! Cóż panią sprowadza do Wiednia? – Wykład – odparła po niemiecku z obcym akcentem. – Moje dni są teraz wypełnione wykładami. W tym momencie rektor spostrzegł Lucjusza. – A oto jeden z najlepszych wiedeńskich studentów. Kerzelowski… mhm… Kurslawski… – Krze-lew-ski – poprawił go Lucjusz, choć instynkt podpowiadał mu, że lepiej tego nie robić. – Po polsku „Krze” wymawia się jak… – Oczywiście! – Rektor się odwrócił. – Słyszał pan o madame Curie? Lucjusz wręcz zastygł. Madame Maria Skłodowska-Curie. Spuścił głowę. – To dla mnie wielki zaszczyt – wymamrotał z czcią. Dwie Nagrody Nobla: polska społeczność w Wiedniu uważała ją za świętą. Madame Curie uśmiechnęła się. – Krzelewski… Polak? – spytała po polsku. – Owszem, madame Professor. Nachyliła się ku niemu z konspiracyjną miną. – Co za ulga! Boże mój, mdli mnie już od mówienia po niemiecku. Lucjusz spojrzał ze skrępowaniem na obu mężczyzn, ale sprawiali wrażenie zadowolonych, że madame Curie znalazła sobie partnera do rozmowy. – Polski to piękny język – odparł, nie bardzo wiedząc, co powiedzieć. A jednak wielka chemiczka jakby nie zauważyła, jak niezdarnie to zabrzmiało. – Możemy zabrać ich na kolację? – zwróciła się do rektora po niemiecku. – Tak mnie cieszy spotkanie z rodakiem. – Po czym dodała po polsku do Lucjusza: – Ci starcy są tacy nużący! Zaraz chyba umrę z tych nudów. Lucjusz zerknął na Zimmera z nadzieją, że jego wykładowca wtrąci się i zaproponuje,
żeby zanieść plecak do jego gabinetu, ale Zimmer jakby zapomniał, że Lucjusz trzyma go pod pachą. Tamtego wieczoru jedli kolację w restauracji Meissl und Schadn. Madame Curie chciała rozprostować nogi, dlatego więc powędrowali tam na piechotę. Na Ringstrasse przez krótką chwilę towarzyszyła im para sparszywiałych kundli, które skomlały wymownie w stronę plecaka. Gdy doszli do wejścia, maître d’hôtel zaofiarował, że go zabierze, ale Lucjusz odparł uprzejmie, że to nie będzie konieczne, i najzręczniej jak potrafił wsunął plecak pod swoje krzesło. Na początku posiłku Zimmer przez dłuższy czas opowiadał o swoich eksperymentach z radiologią, a madame Curie ostrym tonem wypytywała go o substancje, jakich używają do kontrastowania, i Zimmer obarczał Lucjusza obowiązkiem odpowiadania na większość z nich. Właśnie zabrali się do deseru, gdy wielka chemiczka poprosiła tamtych o pozwolenie na rozmowę po polsku. – Ależ naturalnie! – Co pan trzyma w tej torbie? – spytała Lucjusza. – W jakiej torbie, madame Professor? – Nie udawaj Greka, młody człowieku. Kto przynosi plecak do Meissl und Schadn i jeszcze próbuje ukryć go pod krzesłem? W środku musi być coś naprawdę cennego. – Puściła do niego oko. – Przez ostatnie pół godziny zabawiałam się w obmacywanie go stopą. – To syrena, madame Professor – oznajmił po prostu Lucjusz, bo nie wiedział, co jeszcze mógłby powiedzieć. Jego rozmówczyni uniosła brwi. – Powiadasz! Zasuszona syrena? – Owszem… zasuszona, madame Professor. Skąd pani wie? – No cóż, nie jest zakonserwowana, bo inaczej czulibyśmy zapach chloroformu. I nie jest żywa, boby się pewnie szamotała. Ja tam bym się szamotała na jej miejscu. I jest płci żeńskiej, prawda? Takie egzotyczne stworzenia są zawsze płci żeńskiej. Lucjusz rozejrzał się lękliwie. – Na razie nie byłem w stanie tego potwierdzić, madame Professor. Nie znam się na tej anatomii. – I tu z przerażeniem połapał się, że może to być opacznie zrozumiane. Wdzięczny za przyciemnione światło we wnętrzu restauracji dodał prędko: – Nigdy dotąd nie widziałem syreny. – Mogę ją zobaczyć? – spytała cicho madame Curie. – Teraz, madame Professor? – spytał Lucjusz. – Później – odparła, a gdy kolacja dobiegła końca, zapytała: – Czy pan student może odprowadzić mnie do hotelu? Rektor zgodził się niechętnie; wyraźnie chciał, by to jemu przypadł ten zaszczyt. Pijany już w sztok Zimmer odprawił Lucjusza niedbałym machnięciem ręki. Zatrzymała się w hotelu Metropole. Kiedy czekali w westybulu na windę, Lucjusz czuł na sobie wzrok boya oceniającego to rendez-vous. To wcale nie tak, jak ci się wydaje, pomyślał, nawet jeśli taka sugestia odrobinę mu schlebiała. Będziemy tylko oglądali syrenę, tu nie chodzi o nic… Kiedy znaleźli się w apartamencie, zaprowadziła go do łazienki z wanną na czterech łapach. Lucjusz otworzył plecak, a ona wyjęła stworzenie. – O Boże – jęknęła. Podniosła syrenę do światła. Lucjusz zobaczył w lustrze całą ich trójcę. – Jaka ona brzydka! – powiedziała. Obróciła ją. – Ta twarz bardzo przypomina amerykańskiego prezydenta, Theodore’a Roosevelta, nie sądzi pan? Gdyby jeszcze miała wąsik i okulary…
– Rzeczywiście, madame Professor. Gdyby amerykański prezydent był zasuszony i miał ogon, to pewnie wyglądaliby tak samo. Lucjusz, jak przystało na przykładnego studenta, miał nawyk odpowiadać pełnymi zdaniami, w których rekapitulował pytanie i nieco je rozszerzał; bynajmniej nie chciał, żeby to zabrzmiało jak żart, a jednak madame Curie zaczęła się śmiać. A potem potrząsnęła głową. – Czemu, do licha, targa pan to coś ze sobą? – Profesor Zimmer… chciał ją prześwietlić… To okaz ze zbiorów Rudolfa II. Dar od sułtana. Profesor chciał sprawdzić, czy kręgi w ogonie są połączone stawowo z kręgami tułowia. – Połączone stawowo? On rzeczywiście wierzy, że to prawdziwe stworzenie? – Profesor rozważał… obaj rozważaliśmy taką możliwość. – Lucjusz widział teraz w lustrze, że na twarz wypełzł mu ognisty rumieniec. – Aparat rentgenowski pozwala badać zjawiska… Weszła mu brutalnie w słowo: – A co myśli student? – Ja uważam, że to hucpa, madame Professor. Uważam, że to małpa połączona z jakąś rybą mięśniopłetwą. – A skąd takie przekonanie? – Bo widzę szew, madame Professor. O tutaj, jeśli przyjrzy się pani uważnie, pod tą łuską. Pokazał jej to miejsce. – Dobry Boże – powiedziała. – W niezły pasztet się pan wpakował, nieprawdaż? – Oddała mu syrenę. – Rektor wypowiada się o panu z uznaniem. Jeśli pan pozwoli, udzielę mu rady, jak rodaczka rodakowi. Proszę się szanować. Geniusz bardziej sprzyja młodym niż starym. Po co tak tracić czas? A jednak niełatwo było rozstać się z profesorem. Wbrew podszeptom rozumu nie umiał nie żywić do niego ciepłych uczuć; wręcz marzył, że obaj zaczną się do siebie zwracać nieformalnym du. Kiedy więc Zimmer orzekł, że obrazy rentgenowskie są niekonkluzywne, Lucjusz powiedział starszemu panu, że chciałby spędzać więcej czasu w bibliotece, aby znaleźć związek chemiczny, który lepiej posłuży ich potrzebom. Zaczął znów uczęszczać na zajęcia. Anatomia patologiczna, z laboratorium i wykładami. Histologia patologiczna, z laboratorium i wykładami. Anatomia patologiczna z nauką przeprowadzania autopsji („Nareszcie jacyś pacjenci!”, cieszył się Feuermann). Farmakologia ogólna, z długimi wykazami leków do zapamiętania, których nie było komu zapisywać. Znowu amfiteatralna sala operacyjna, gdzie trzeba było wytężać wzrok, żeby zobaczyć, co się dzieje na scenie. I tak dalej. Aż do letniego semestru na trzecim roku, gdy miał przed sobą jeszcze dwa lata studiów, a jego zniecierpliwienie sięgało zenitu; wtedy właśnie interweniował los, wystrzeliwując kule z pistoletu Gavrila Principa w Sarajewie i wbijając je w ciała arcyksięcia i jego żony.
2 Z początku Lucjusz nie doceniał możliwości, jakie niosła z sobą wojna wypowiedziana w lipcu tamtego roku. Uważał, że powszechny wysiłek mobilizacyjny zakłóca spokój jego studiów, i przerażały go pogłoski, jakoby wykłady miały zostać zawieszone. Nie rozumiał patriotyzmu swoich kolegów, tak odurzonych poczuciem misji, że zamiast do bibliotek chodzili na marsze i wystawali w długich kolejkach, żeby się zaciągnąć. Nie dołączał do nich, gdy gromadzili się wokół map pokazujących, dokąd dotarła c.k. armia na terenie Serbii, jak przebiega niemiecka inwazja na Belgię albo gdzie na Mazurach toczą się potyczki z siłami rosyjskimi. Nie interesowały go pierwsze strony gazet egzaltujących się „ucieczką od światowego zastoju” i „odmłodzeniem niemieckiej duszy”. Gdy jego kuzyn Witold, młodszy od niego o dwa lata i świeżo przybyły z Krakowa, powiedział ze łzami w oczach, że zaciągnął się do piechurów, bo przez tę wojnę poczuł się jak Austriak, Lucjusz odpowiedział mu dosadną polszczyzną, że ta wojna najwyraźniej zrobiła z niego idiotę i że nie osiągnie nic prócz tego, że da się zabić. A jednak trudno było nie zauważyć podniosłej atmosfery. Całe miasto zdawało się cuchnąć gnijącymi kwiatami, z różanych krzewów w miejskich parkach sterczały zabłąkane chorągiewki i Lucjusz co krok napotykał udekorowanych girlandami żołnierzy idących pod rękę z rozpromienionymi dziewczętami. W kinach wyświetlano specjalne seanse z krótkimi filmami typu Nasze fabryki pracują i Zatrzymał się, by opatrzyć rannego przyjaciela. W szpitalu pielęgniarki debatowały o problemie z rozstawem kół austriackich pociągów na rosyjskich torach. Gazety zamieszczały portrety wroga ukazujące iście zwierzęce fizjonomie, a w domu jego bratankowie śpiewali: Piękna Krysia Na brzeg Dniestru chadzała, Narzeczoną Kozaka była, I serdecznie płakała! Nie zwracał na nich uwagi. Po niebie latały zeppeliny; pochylały nosy nad Hofburgiem, okazując w ten sposób szacunek cesarzowi. A później, po kilku tygodniach, zaczęły krążyć pogłoski o niedostatku lekarzy. Najpierw były to tylko pogłoski – do takiej krótkowzroczności armia nie mogła się przyznać publicznie. A jednak na wydziale medycznym po cichu ogłoszono zmiany. Tym, którzy chcieli się zaciągnąć, oferowano wcześniejsze dyplomy. Studenci po zaledwie czterech semestrach medycyny zostawali lekarzami wojskowymi w stopniu porucznika, a takim jak Lucjusz, którzy ukończyli sześć semestrów, proponowano stanowiska w szpitalach garnizonowych obsługujących całe pułki liczące trzy tysiące ludzi, gdzie pracowało po czterech, pięciu lekarzy. Pod koniec sierpnia Kamiński trafił już do szpitala pułkowego w południowych Węgrzech, Feuermann zaś dostał przydział na front serbski. Dwa dni przed wyjazdem przyjaciela Lucjusz spotkał się z Feuermannem w Café Landtmann. Kawiarnia była cała obwieszona chorągiewkami i wypełniona rodzinami, które po raz ostatni wyszły na miasto z synami. Od czasu, gdy się zaciągnął, Feuermann niemal bezustannie pogwizdywał. Włosy miał przystrzyżone na krótko, a poza tym zapuścił wąsik, z którego nie wiedzieć czemu był dumny, a do munduru przypiął sobie czarno-żółtą rozetkę, tuż
obok gwiazdy Dawida z klubu sportowego Hakoah, w którym pływał. Lucjusz powinien raz jeszcze przemyśleć sprawę, mówił, popijając piwo z kufla udekorowanego czarno-żółtą wstążką. Jeśli nie przez lojalność względem cesarza, to przez lojalność względem medycyny. Czy on nie rozumie, ile jeszcze lat będzie musiał czekać, zanim zetknie się z takimi przypadkami jak te na wojnie? Galen uczył się na gladiatorach! Za kilka dni on, Feuermann, stanie przy stole operacyjnym, a Lucjusz, zostawszy w Wiedniu, będzie mógł uważać się za szczęśliwca, jeżeli dostanie dwudzieste miejsce w kolejce do posłuchania serca pacjenta. Ulicą maszerowała orkiestra, wyprzedzając obwieszony girlandami ambulans Towarzystwa Ratunkowego, za którym z kolei maszerował oddziałek kobiet z taliami osy, odzianych w białe letnie suknie i kapelusze z trzepoczącymi na wietrze rondami. Między nimi przeciskali się mali chłopcy wymachujący wstęgami kolorowej krepy. Lucjusz pokręcił głową. Zasługiwał na taki przydział bardziej niż którykolwiek z kolegów z roku. Ale za dwa lata mieli dostać dyplomy. A potem posady akademickie, prawdziwa medycyna, coś godnego ich umiejętności. Udzielania pierwszej pomocy mógł się uczyć każdy… Feuermann zdjął okulary i uniósł je do światła. – Dziewczyna mnie pocałowała, Krzelewski. I to piękna dziewczyna. W usta. Ubiegłego wieczoru, w Hofgarten, po paradzie, gdy zaczęło się świętowanie. – Włożył z powrotem okulary. – Kamiński mówił, że na dworcu złapał pantalony. Z koronkami i co nie tylko. Od dziewczyny, której w ogóle nie znał. – A nie myślisz, że rzucała tymi pantalonami w kogoś innego, a Kamiński je po prostu przechwycił? – spytał Lucjusz. – Wyborne! – zaśmiał się Feuermann. – A jednak łupy należą do zwycięzców, czyż nie? – I tu pocałował swoje palce niczym zadowolony smakosz. A potem wyjął podręcznik chirurga i razem przeczytali, z czego składa się podstawowy zestaw szpitalny. „Siarczan morfiny, kleszczyki z ząbkiem, dłuto, szwy z włosia końskiego…” Jak dwóch małych chłopców wertujących katalog zabawek. – A dalej? – spytał wreszcie Feuermann. Lucjusz tak naprawdę nie musiał czytać, co jest za dłutem. W biurze werbunkowym czekał w długiej kolejce do samotnego oficjela. I wyszedł stamtąd już jako lekarz wojskowy w stopniu porucznika, wyposażony w podręcznik musztry opisujący szczegółowo znaczenie poszczególnych hejnałów i zasady salutowania wedle hierarchii wojskowej. A wieczorem poszedł z Feuermannem do obwieszonej warkoczami czosnku winiarni na Hietzingu i spił się jak bela w towarzystwie węgierskich rekrutów. Byli to nieokrzesani, ociężali młodzi wieśniacy, którzy prawie nie mówili po niemiecku, a jednak wszyscy razem pili dopóty, dopóki jako tako trzymali się na nogach. Do Węgrów jakby wcale nie dotarły poszeptywania, że przecież to wojna Austrii, a nie Polaków, Czechów, Rumunów i innych nacji cesarstwa, więc nie powinno się ich zmuszać, by oddawali życie za Austrię. Pod koniec wieczoru tamci śpiewali, że umrą za Lucjusza, a Lucjusz śpiewał, że umrze za nich, z poczuciem, że to wszystko jest zupełnie nierzeczywiste. Wiele godzin później, zataczając się, wracał do domu; skręcił za jakiś róg i nagle stanął twarzą w twarz ze szczerbatym chłopcem bez koszuli, ale za to z głową obwiązaną wstążką. Przez chwilę obaj sterczeli w miejscu, gapiąc się na siebie. A potem dzieciak uśmiechnął się od ucha do ucha, uniósł piąstkę, odchylił palec i szepnął: – Bang. Matka była zachwycona, że się zaciągnął, ale uważała, że pełnienie obowiązków lekarza,
poza linią ognia, będzie zakrawało na akt tchórzostwa. Dlatego więc kupiła mu konia i zwróciła się do znajomego w Ministerstwie Wojny, by odwołał ten przydział i jak najprędzej wcielił Lucjusza do ułanów, wzorem jego ojca, mimo że Lucjusz ostatni raz jeździł konno, gdy miał dwanaście lat. Zareagował na te wieści cichą furią. Jego zdaniem rachunek był prosty: lada dzień firma Odlewnie i Kopalnie Krzelewskich wzbogaci się jeszcze bardziej dzięki wojnie, bo każdą linię kolejową zniszczoną drogą sabotażu trzeba będzie odbudować, by natychmiast mogła być po raz wtóry zniszczona, a potem znowu odbudowana, znowu zniszczona i tak dalej. Ale kiedyś ktoś to wszystko rozliczy, dlatego matka koniecznie potrzebowała przynajmniej jednego patrioty, żeby dowieść, że nie są żądni zysku. Z kolei uradowany wizją Lucjusza na froncie, przepełniony uczuciami ojciec przez wiele godzin szkolił go z historii polskiej jazdy, nie szczędząc szczególnych pochwał ułanom. W przeszłości nieraz przyodziewał się w jakąś kombinację części swego starego munduru, ale teraz wystroił się w coś z całkiem innej klasy splendoru: szkarłatne pumpy, jaskrawoniebieską dwurzędową bluzę i oficerki tak wypastowane, że widziało się w nich maleńkie odbicie czapki z piórem, którą włożył na głowę. Tak wygalowany powyciągał z półek w bibliotece stertę tomiszcz historii wojskowości. A potem jeszcze ze łzami w oczach odśpiewał kilka sprośnych piosnek kawalerzystów. Pogasiwszy światła, układał dłonie w specjalny sposób, by rzucać nimi cienie na ścianę, te same, które pokazywał Lucjuszowi dobre dziesięć lat wcześniej – „Koń bojowy”, „Przychodzi śmierć po kozaka” oraz „Wenecjanin bez głowy”. Lucjusz przez chwilę się zastanawiał, czy ojciec aby nie pił, a jednak oczy miał przytomne, kiedy tak wpatrywał się w swoją wspaniałą pułkową przeszłość. Nie, nie masz większego wojownika nad polskiego ułana! Nikt mu nie dorówna! No chyba że liczyć polskich husarzy. – Masz rację, ojcze – odparł Lucjusz. Skrzydlate chorągwie zostały rozwiązane w osiemnastym wieku i emerytowany major Krzelewski bardzo nad tym ubolewał. Lucjusz słuchał tych opowieści od dziecka. Jego ojciec uśmiechał się z zadowoleniem i gładził pasek czapki dzielący na pół jego jedwabistą, siwą brodę. I nagle bladoniebieskie oczy się roziskrzyły. Major Krzelewski wpadł na pomysł! Po obu stronach schodów wejściowych stały skrzydlate zbroje. We dwóch zatargali je do sali balowej i tam się w nie ubrali. Skrzydła były tak ciężkie, że Lucjusz o mało co padłby całym ciężarem na plecy. – Wyobraź tylko sobie! – rzekł ojciec, prężąc się jak nie on; wyglądał jak zasuszony rycerz. Lucjusz rzęził; napierśnik podjechał w górę na jego chuderlawej piersi i dławił go teraz. Zastanawiał się, jak długo da radę tak stać, zanim się jednak przewróci. Ojciec tymczasem nurzał się w swych fantazjach. – Wyobraź tylko sobie! – powtórzył. I Lucjusz – gdy już złapał równowagę i zobaczył w lustrze dwóch skrzydlatych mężczyzn w lśniących odbitym światłem zbrojach, w aureolach z piór trzepoczących w przeciągu od okna – przez chwilę naprawdę to sobie wyobrażał. – Powinniśmy tak zasiąść do kolacji z twoją matką – oświadczył ojciec i zabębnił kłykciami w swój napierśnik. Potem dotarło do niego, że Lucjusz nie umie strzelać. – Ojcze, zaciągnąłem się jako lekarz – powtórzył Lucjusz. Ojciec jakby go nie słyszał. Otwarł wszystkie drzwi w wielkim hallu i okno z widokiem
na potężny dąb. Poszedł do gabinetu i przyniósł stary rewolwer służbowy. Zaprowadził syna na przeciwległy kraniec hallu i wręczył mu broń. – Widzisz ten sęk? – zapytał. Lucjusz zmrużył oczy; jego wzrok powędrował przez korytarz udekorowany portretami i posągami. – Widzę drzewo – powiedział. – Sęk jest w jego pniu – wyjaśnił ojciec. – A teraz strzelaj. Lucjuszowi drżała ręka. Znów zmrużył oczy, pociągnął za spust. W jego wyobraźni drobiny marmuru odpryskiwały od popiersi rodziców, z sufitu odpadały kawały gipsu, rozpadały się wazy. Strzelił drugi raz i trzeci: gobeliny zamieniały się w strzępy, z żyrandoli leciał grad szkła. Rewolwer szczęknął głucho – komora była pusta. Ojciec zaśmiał się i wręczył mu kulę. – Znakomicie. Tylko tym razem miej oczy otwarte. Na końcu korytarza pojawiła się matka, po chwili stanęła na linii strzału. Obok niej szedł wyniośle Puszek. Lucjusz rozluźnił nieco mięśnie ręki. – Zbigniewie, błagam, tylko nie to – powiedziała do ojca, gdy już do niego podeszła. Dwoma palcami jednej dłoni skierowała lufę w dół, drugą dłonią głaszcząc psa. Nie obracając się, wykonała gest w stronę człowieczka skrytego za marmurowym popiersiem Chopina. – Niechże pan podejdzie – rzuciła. – Są nieszkodliwi. Człowieczek drobnymi krokami podbiegł ku nim; pod pachą ściskał sztalugę. Portrecista: Lucjusz nieledwie o nim zapomniał. Pojawił się jeszcze służący z jednym ze starych mundurów ojca, który malarz musiał spiąć szpilkami, żeby nie układał się tak luźno dookoła szyi Lucjusza. Wykonanie zadania zajęło portreciście trzy dni. Gdy skończył malować, matka odwróciła dzieło do światła. – Więcej koloru na policzkach – zażądała. – I on rzeczywiście ma chudą szyję, ale nie aż tak chudą. A co z tymi uszami? Czy to aby na pewno ten sam kształt? Niesłychane! Ileż to rzeczy umyka uwadze matki, gdy zaślepia ją miłość! Ale naprawdę proszę je wyrównać, jego głowa jakby odfruwa! I ta mina… – Zaprowadziła malarza do sali jadalnej, gdzie wisiał stary portret Sobieskiego. – Dałoby się jeszcze sprawić, żeby wyglądał bardziej… walecznie? – spytała. – Na wzór tego? Gdy pierwszy portret został ukończony, razem z Lucjuszem pozowała do portretu, którego namalowanie znowu zabrało trzy dni. – Matka z synem – powiedziała. – Zawiśnie w twoim pokoju. „Kiedy już wyjedziesz”, niemalże usłyszał Lucjusz. Zimmer też zdążył się dowiedzieć. Odszukał Lucjusza, gdy ten był akurat w bibliotece. – Niech pan idzie ze mną – rozkazał. Po wyjściu z biblioteki Zimmer nie silił się na ukrycie gniewu. Oczywiście rozumiał patriotyczny odruch Lucjusza. Gdyby nie był w tak podeszłym wieku, gdyby nie dokuczał mu reumatyzm, też by służył ojczyźnie! Ale żeby od razu na front? Jeśli Lucjusz chce posady wojskowej, to przecież da się to załatwić. Mógłby dostać stanowisko asystenta w Szpitalu Uniwersyteckim, tu w Wiedniu. Wraz ze spodziewanym napływem chorych z całą pewnością znajdzie dla siebie w stolicy wiele nowych obowiązków. A na liniach frontu będzie się marnował – zresztą to żadna medycyna – to rzeźnictwo. Medycyna wojenna jest dla pielęgniarek. Nie ukontentuje się asystowaniem przy amputacjach, nie z takim umysłem.
Lucjusz słuchał tego ze zniecierpliwieniem. Jaki tam patriotyzm, stwierdził w duchu. Siarczan morfiny, kleszczyki z ząbkiem, dłuto… – oto dlaczego wybierał się na wojnę. Feuermann, który już był na froncie, opisał mu w liście wielki magnes do wyciągania odłamków szrapnela wbitych głęboko w ciało. Starsi chirurdzy wiedeńscy będą zagarniali dla siebie wszystkie ciekawsze przypadki – oni też czekali na te skomplikowane urazy, jakie przyniesie z sobą wojna. W najlepszym razie dostawałby czyraki albo rozszerzanie cewek moczowych zwężonych w wyniku zakażenia tryprem. A najprawdopodobniej przydzieliliby go do badania rekrutów stających przed komisją wojskową. Nie: Lucjusz, który zdał rygorozum z pierwszą lokatą, nie spędzi wojny na mówieniu zapalonym ochotnikom, że mają kręcić głowami i kasłać. Zimmer zwrócił się do rektora i ten zaproponował Lucjuszowi stanowisko asystenta drugiego stopnia w Szpitalu Cesarzowej Elżbiety na oddziale rehabilitacji najciężej rannych. Asystent drugiego stopnia! Lucjusz nie raczył nawet odpowiedzieć. Przez pół dnia tłukł się pociągiem na południe, do Grazu, gdzie jego rodzina nie była znana. Tam stawił się ponownie w biurze werbunkowym i podał adres pensjonatu, w którym się zatrzymał. W poprzednich tygodniach armia rosyjska wkroczyła do Galicji. Jako że Niemcy były zaangażowane w walki na zachodzie i północy, Austria musiała zawrócić Drugą Armię maszerującą już w stronę Serbii. Lucjuszowi dopisało szczęście, bo garnizon w Grazu miał być w najbliższych dniach przeniesiony. Na całą Drugą Armię złożoną z siedemdziesięciu pięciu tysięcy żołnierzy mieli zaledwie dziewięćdziesięciu lekarzy, wśród których czterdziestu było studentami wydziału medycznego miejscowego uniwersytetu. Podliczył to wszystko w głowie. Jego podanie przyjęto bez ceregieli. Oficer werbunkowy bardziej chciał wiedzieć, jak u Lucjusza ze znajomością polskiego niż z przygotowaniem medycznym. – Tam nikt nikogo nie rozumie – powiedział, machnąwszy niejasno ręką w stronę północy. – Każą naszym oficerom dowodzić Madziarami i innymi Pepikami, a ci nie rozumieją niczego ni w ząb. I jak tu się bić na takiej wojnie? – Po czym opamiętał się i zakrzyknął: – Niech Bóg błogosławi cesarza! – czym raczej nie złagodził bluźnierstwa. Pieczęć wytarła się do gołego drewna zabarwionego na czerwono i jej odcisk był ledwie czytelny. A jednak siedem razy załupała na siedmiu dokumentach. I nie było ważne, że Lucjusz w całym swoim życiu dotykał tylko czworga żywych pacjentów, jeśli nie liczyć starca, którego uwolnił od woskowiny w uszach – trzech mężczyzn i jedną niewidomą staruszkę; ta ostatnia, prawdę powiedziawszy, wczepiała się w każdego, kto był obok. Z Krakowa, gdzie kazano mu czekać na pierwsze rozkazy, napisał do matki, żeby przysłała mu jego książki. Nie przewidział, że minie prawie sześć miesięcy, nim dotrze na front. W Krakowie przydzielono go do szpitala polowego pod Rawą Ruską, ale w dniu wyjazdu powiedziano mu, że Rawa Ruska padła i że zamiast tam ma jechać do Stanisławowa. Stanisławów też padł, więc przydzielono go do garnizonu we Lwowie. Ale Lwów też padł, podobnie jak Turka i Tarnów. Przypierane do gór austriackie linie rozpadały się; wszystko wskazywało na to, że niebawem może zostać zajęty sam Kraków. Kolejne pułki ruszały na wschód ze stacji kolejowych i szerokimi traktami wychodzącymi z miasta. Mimo strat nie sposób było nie czuć respektu wobec potęgi cesarstwa: jego kawalerzystów w szamerowanych mundurach i rzesz piechurów, kroci balonów i pojazdów, a nawet cyklistów pedałujących po wyboistych drogach do wtóru pobrzękujących łańcuchów, bo jakże piękne były te błyski słońca odbijającego się od obręczy ich kół. „I pomyśleć, jak bardzo ci ludzie nas potrzebują – napisał z nadzieją do Feuermanna – to