Filbana

  • Dokumenty2 833
  • Odsłony752 317
  • Obserwuję555
  • Rozmiar dokumentów5.6 GB
  • Ilość pobrań513 367

Zofia Mąkosa-Wendyjska Winnica 2-Winne miasto

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :2.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Zofia Mąkosa-Wendyjska Winnica 2-Winne miasto.pdf

Filbana EBooki Książki -Z- Zofia Mąkosa
Użytkownik Filbana wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 380 osób, 359 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 404 stron)

WROCŁAW 2019

Projekt serii MARIUSZ BANACHOWICZ Projekt okładki RERA DESIGN Fotografie na okładce © Fotolia (2) © 123rf/Picsel (2) Pocztówka ze zbiorów Muzeum Ziemi Lubuskiej w Zielonej Górze Koordynacja projektu IZABELA MAGIERA ALEKSANDRA CHYTROŃ-KOCHANIEC Redakcja ELŻBIETA SPADZIŃSKA-ŻAK Korekta URSZULA WŁODARSKA Skład LOREM IPSUM – RADOSŁAW FIEDOSICHIN Polish edition © Publicat S.A. MMXIX (wydanie elektroniczne) Wykorzystywanie e-booka niezgodne z regulaminem dystrybutora, w tym nielegalne jego kopiowanie i rozpowszechnianie, jest zabronione. All rights reserved. Wydanie elektroniczne 2019 ISBN 978-83-245-8318-8

jest znakiem towarowym Publicat S.A. PUBLICAT S.A. 61-003 Poznań, ul. Chlebowa 24 e-mail: office@publicat.pl, www.publicat.pl Oddział we Wrocławiu 50-010 Wrocław, ul. Podwale 62 e-mail: ksiaznica@publicat.pl Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Spis treści Dedykacja Część I 1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36

37 38 39 40 41 42 43 44 Część II 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74

75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 Posłowie Przypisy

Gdyby Marta wiedziała, jak jej decyzja wpłynie na życie Matyldy, nie zeszłaby tego dnia do piwnicy, nie wypiła ostatniej kropli wina z wendyjskiej winnicy i nie wzięła do ręki ostrego noża do cięcia pędów winorośli. Nie zrobiłaby tego wszystkiego. Poszłaby raczej z innymi.

1 Luty 1945 Ból. Ból wdziera się w czaszkę, rozrywa płuca, pulsuje w palcach... Jest nie do zniesienia. Spękane wargi rozchylają się, by złapać więcej powietrza. Język natychmiast staje się suchy i gorzki. „Pić! Pić!” – pragnie krzyknąć, ale z ust wydobywa się tylko chrapliwe rzężenie. Długie, bezładnie rozrzucone włosy przyklejają się do spoconej twarzy. Nie widać ich naturalnego koloru. Są teraz ciemne, prawie czarne od wilgoci. – Obudziła się – mówi stara kobieta. – Chyba czegoś chce. – Przybliża ucho do twarzy dziewczyny i nasłuchuje. – Pić. – Dam jej wody. – Nalewa płynu do blaszanego kubka. – Och, za gorąca. – Na chwilę wystawia naczynie za drzwi, potem po nie wraca. Próbuje. – Może być – stwierdza. Jedną ręką unosi głowę chorej, a drugą próbuje napoić ją z kubka. Woda leje się bokami i spływa po szyi na poduszkę. – Rób jak przedtem. Szmatę namocz – radzi mężczyzna siedzący przy stole. Mokry dotyk przynosi ulgę. Do ust kapią krople wyciśnięte z lnianej ściereczki. Ogarnia ją ciemność. Wraca sen. Kopie dół w piwnicy. Wyrzuca w górę piasek, a on wciąż się zsuwa. Ma go na wysokości kolan, ud, brzucha. Nie może oddychać. Otwiera usta. Krzyczy. – Znowu te koszmary. – Kobieta patrzy w stronę łóżka. – Obudzę ją. Niech

zmora jej nie męczy. – Słaba jest. Lepiej, żeby spała. – Nie. Ten sen ją wykończy. Staruszka potrząsa energicznie ramieniem dziewczyny. Ta jeszcze przez moment jęczy i woła coś niezrozumiałego. Nagle otwiera przekrwione oczy. Nad sobą widzi pokrytą gęstymi zmarszczkami twarz kobiety. – Gdzie ja jestem? – Langmeil[1]. Rozgląda się po nieznanym pomieszczeniu. Wzrok błądzi po okopconych ścianach, wędruje do kuchennego pieca, w którym tli się ogień, zatrzymuje na twarzy mężczyzny, sunie ku oknu i wraca do kobiety. – Skąd... – Język z trudem formułuje słowa. – Przecież szłam... Nie pamiętam. – Unosi się lekko na łokciu. Patrzy w oczy nieznajomej, szukając wyjaśnienia. – Przywiózł ciebie taki jeden w mundurze. Nie rozumieliśmy, co mówi. Chyba cię znalazł przy drodze. Pokazał, że jak umrzesz, to on nas... – Tu kobieta naśladuje gest podcinania gardła. – Wczoraj znowu przyjechał. Przywiózł jedzenie. – Niemiecki żołnierz? – Naszych tu nie ma. Sami Rosjanie. – Rosjanin mnie uratował? – Na to wygląda. Głowa opada na poduszkę. Matylda ma wiele pytań, ale nie może zebrać myśli. Jest bardzo zmęczona. Sen klei powieki. – Czekaj! Nie śpij. Musisz coś zjeść. – Staruszka potrząsa ramieniem chorej. – Mówiłem ci, że jest słaba. Daj jej spokój – odzywa się mężczyzna. – Ledwie żyje. Chcesz, żeby umarła? Wtedy będzie po nas. Dam jej rosołu. Po chwili siada na krześle obok łóżka z kubkiem pachnącego wywaru. – Dziewczyno – wolną dłonią klepie ją po policzkach – obudź się. Tila leniwie podnosi powieki. Ruchy gałek ocznych są bolesne, ale już nie tak, jak parę godzin temu. W głowie, a może gdzieś za oknem, coś dudni. – Usiądź. Posłusznie próbuje wykonać polecenie opiekunki, ale czuje, że nie ma siły. Kobieta obejmuje jej plecy i podciąga do góry. Matylda dziwi się mocy, jaka drzemie w chudych rękach. Z ulgą opiera się na podsuniętej poduszce. Chce wziąć kubek, ale nie jest w stanie go utrzymać. Kobieta poi ją jak małe dziecko i ociera szmatką krople rosołu spływające po brodzie. – Dziękuję. – Dziewczyna delikatnie dotyka suchej, szorstkiej dłoni spoczywającej na pierzynie. Przymyka oczy i próbuje przywołać w pamięci dotknięcie matki, podobnie twarde, spracowane, zimą chropowate od lodowatej

wody. – Nie zasypiaj – upomina gospodyni. – Nie możesz wciąż spać. – Nie śpię. Od kiedy jestem u was? – Dzisiaj będzie czwarty dzień. – I cały czas spałam? – Raczej leżałaś w malignie. Myśleliśmy, że nie wyjdziesz z tego. Lekarzy nie ma. Znikąd pomocy. Poiłam cię ziołami, robiłam chłodne okłady i jakoś dałaś radę. Oparta o poduszkę, siedzi zamyślona. Wpatruje się w płatki śniegu za oknem. Są duże i ciężkie. Raz po raz któryś przykleja się do szyby i spływa mokrym kleksem. Z sopli zwisających z dachu kapią wielkie krople. „Odwilż, a dopiero był mróz” – myśli. To zwykłe stwierdzenie, pasujące bardziej do normalnych czasów, sprawia, że wszystko sobie przypomina. To, jak w szpitalu w Züllichau[2] poprosiła o zwolnienie ze służby i wbrew zdrowemu rozsądkowi ruszyła pod prąd rzeszy uciekinierów, by dostać się do domu w Altreben[3]. Podejrzewała, że matka ją oszukała i w przeciwieństwie do innych mieszkańców wsi nie ewakuowała się. Jak żywy staje przed oczami widok pomieszczenia w piwnicy – ciało półleżące na stole i kałuża krwi zakrzepnięta na podłodze. Wtedy miała jeszcze szansę uciec, zdążyć przed nadejściem Rosjan, ale została. Musiała pochować matkę. Noc, kiedy kopała dół w piwnicy, i wciąż osypujący się piasek śnią jej się nieustannie. Budzi się w ostatnim momencie, w chwili, gdy suchy pył zapełnia gardło i zabiera oddech. Potem ucieczka na wzgórze i wędrówka przez pola w głębokim śniegu. Zamarznięte ciała przy drodze, zwłoki zgwałconych dziewcząt i płonąca stodoła. Czuje uścisk ręki. To stara kobieta czyta z twarzy dziewczyny. – Wiele przeszłaś. Matylda pochyla głowę, chowając się za zasłoną potarganych włosów. – A wy, dlaczego się nie ewakuowaliście? – Jak? Wzrok Tili wędruje za spojrzeniem opiekunki w kierunku mężczyzny na wózku inwalidzkim. Puste nogawki są podwinięte na wysokości kolan. – Z tamtej wojny taki wrócił. Jedyny syn. – Kiedy oni przyszli, coś wam zrobili? – Nie. Zobaczyli biedę i sobie poszli. Później tamten przyjechał i ciebie zostawił. Jedzenie dał, a wczoraj nawet kurę na rosół. Jeszcze żywa była. W kuchennej izbie, w której najwięcej miejsca zajmuje wąskie, drewniane łóżko, zapada zmrok. Wszyscy troje siedzą pogrążeni w myślach. Mężczyzna

kroi chleb. Robi z niego małe kawałki i dopiero takie wkłada do bezzębnych ust. Od czasu do czasu popija mlekiem. „Ciekawe, co się dzieje z naszymi krowami – myśli dziewczyna. – Musiał je ktoś nakarmić, wydoić. Może ciocia Janka do nich zajrzała?” – Macie jeszcze mleko? Tak bym się napiła – prosi gospodynię. – Jest, ale kozie. Lubisz? – Nie. Myślałam o takim od krowy. – Rano pójdę. Niedaleko jest krowa. Przyniosę ci mleka. Daje niewiele, bo cielna, ale dla ciebie wystarczy. – Nie trzeba. Ja tylko zatęskniłam za mlekiem od naszych krów. – Skąd jesteś? – Mężczyzna mówi niewyraźnie, a do tego wciąż przeżuwa resztki jedzenia. – Z Altreben. – Gdzie to? – Niedaleko Unruhstadt[4]. – Z Chwalimia? – ożywia się kobieta. – Mam tam krewniaczkę. Malcher po mężu. Znasz ją? – U nas kilku Malcherów. Pewnie znam. Gdzie mieszka? – Nie wiem. – Staruszka rozkłada bezradnie ręce. – Nigdy u niej nie byłam. Odkąd Jürgen z wojny wrócił bez nóg, nigdzie się nie ruszyłam. Wciąż z nim jestem. A ty co? Zgubiłaś się swoim? Tila znowu pochyla głowę, choć w izbie jest już ciemno. Tylko blask z otwartego popielnika rzuca słabe światło. – Sama szłam. Nie mam nikogo. – Sierota! Nikt ci nie pomógł? Nie wziął ze sobą? Co za ludzie! – Nie! – Matylda czuje, że musi bronić chwalimiaków. – Ja się spóźniłam. Kiedy wybiegłam z domu, tamci byli już we wsi. Uciekłam przez pola. Potem szłam, aż upadłam w zaspę i nic więcej nie pamiętam. – Miałaś szczęście, że cię znalazł. Mogłaś zamarznąć. – Jaki on jest? – Zwyczajny. Jak każdy żołnierz. Zuchwały, bo wygrywają. Nasi też byli tacy, a potem spokornieli. Czas spać. – Powiedziawszy to, gospodyni wstaje z krzesła i podchodzi do drzemiącego syna. Zaczyna pchać jego wózek w stronę drzwi. – Ja się nazywam Matylda Neumann, a pani? – woła za nią Tila. – Adela Hahn. Zaraz wrócę, tylko jego położę do łóżka. Opowiesz mi o sobie. Jest zupełnie sama w ciemnościach. Ogień w kuchennym piecu całkiem wygasł. Nawet w popielniku nie błyszczy żadna iskierka. Leży w łóżku obcej kobiety i szuka w myślach odpowiedzi, co dalej. 2

Dni mijają wolno, leniwie, sennie. Matylda czasem wstaje, ale wtedy kręci jej się w głowie, a ciało pokrywa pot. Robi parę kroków i wraca do łóżka. Nie jest pewna, co powoduje tę słabość. Czy to choroba, czy wspomnienia kłębiące się w głowie bez ustanku. Krępuje ją obecność Jürgena. Wciąż jest na swoim miejscu przy stole. Najczęściej ją obserwuje, nawet wtedy, gdy zawstydzona korzysta z nocnika chowanego pod łóżko. Leżąc, odwraca się do ściany i udaje, że śpi. Woli to niż odpowiadanie na pytania mężczyzny. Zadaje je wtedy, gdy nie ma matki w pobliżu. Dotyczą jednego tematu – narzeczonego, kontaktów Tili z chłopcami i co z nimi robiła. Jedzenie się kończy, więc pani Adela wyprawia się na wieś. Miejscowość leży w dolinie i jest rozciągnięta wzdłuż drogi, która teraz, z powodu odwilży, zamieniła się w niewielką rzekę pełną wody z topniejącego śniegu. Idąc, staruszka trzyma się płotu, próbując nie zamoczyć nóg. Zagląda tylko do najbliższych budynków. Nie ma pojęcia, czy ktoś jeszcze został i mógłby im pomóc. Nie ma siły, żeby to sprawdzić. Boi się też psów, które pozbawione jedzenia robią się agresywne. O jej nogi ocierają się porzucone koty, błagające o litość przejmującym miauczeniem. Na łąkach pod lasem jest więcej dziczejących zwierząt domowych, które chłopi uwolnili, zanim odeszli. Dwa gospodarstwa dalej została krowa. Pani Hahn karmi ją i doi codziennie. Przynosi Tili mleko, a z mąki znalezionej w czyjejś spiżarni piecze w kuchennym piecu twardy, niesmaczny chleb. Czasem znajduje parę jajek albo weki z mięsem. Dręczona wyrzutami sumienia zapisuje w zeszycie wszystko, co wzięła, bo ma zamiar zwrócić żywność, jak tylko właściciele wrócą do swych domów. Ona sama nigdy nie robiła wielkich zapasów. Żyli z tego, co dostali od rolników, u których kobieta pracowała w sezonie, i niewielkiej renty inwalidzkiej Jürgena. Rosjanin się nie pojawia. Matylda powoli przestaje o nim myśleć. Uratował ją, a teraz zajmuje się swoimi sprawami. To żołnierz, wróg. Może zrobić krzywdę Emilowi. Ostatni list od narzeczonego dostała miesiąc temu. Nie wie, gdzie jest i czy w ogóle żyje. „Nigdy mnie nie znajdzie” – myśli z rozpaczą. Na pomalowanym brunatną olejną farbą i pokrytym wilgocią fragmencie ściany próbuje napisać palcem jego imię. Litery od razu się rozmazują, a zimne krople ciekną w dół niczym łzy i nikną za krawędzią łóżka. Ponure rozmyślania przerywa okropny hałas. To pani Hahn ciągnie z sieni blaszaną wannę. Widząc zdumione spojrzenia dwóch par oczu, tłumaczy: – Sobota. Trzeba się wykąpać. – Tydzień temu też była, a nic nie mówiłaś. – Wyjaśnienie matki nie ucieszyło Jürgena.

– Wszyscy śmierdzimy, a ona – pani Adela wskazuje na Tilę – najbardziej. Matylda oblewa się rumieńcem. Wie, że staruszka ma rację. Wkrótce w kuchni robi się parno, że trudno wytrzymać. Na kuchennej płycie w garnkach i garnuszkach grzeje się woda, a na ogniu stoi sagan z ziemniakami w mundurkach. Wilgoć osiada na ścianach, szybach i sprzętach. Tila odwraca się tyłem do Jürgena i próbuje drzemać, ale nie pozwala jej na to panująca w pomieszczeniu duchota. – Usiądź. Obiad ci przyniosłam. Staruszka stoi nad Matyldą z kubkiem mleka i talerzem, na którym parują nieobrane kartofle. Dziewczyna podciąga się, siada i bierze posiłek. „Bulce” – przychodzi jej do głowy wendyjska nazwa. Szare kule parzą palce, mimo to szybkimi ruchami zdejmuje łupiny i dobiera się do żółtawego wnętrza. Zerka na Jürgena. Na szczęście i on jest zajęty obieraniem kartofli. – Pani Hahn, może ja bym poszła dalej? – mówi nieśmiało. – Słaba jesteś. Nigdzie nie pójdziesz – niecierpliwi się kobieta. – Zresztą dokąd chcesz iść? Przed siebie, jak wtedy? Zamarzniesz albo oni cię dopadną. – Ruski kazał cię pilnować. Masz tu na niego czekać. – Mężczyźnie trudno ukryć złośliwą satysfakcję. – Matka ci tyłek podcierała, a ty chcesz nas zostawić, żeby Iwan nas zabił? – Nie. Jestem wam bardzo wdzięczna. Ja tylko widzę, że was objadam i pani Hahn mnie obsługuje. W niczym nie pomagam. Tak nie można. – Nie martw się o mnie. A na Jürgena nie zwracaj uwagi. Tkwi wciąż w jednym miejscu, to w głowie mu się miesza. Jak wydobrzejesz, a Ruski nie przyjdzie po ciebie, zostaniesz z nami. Samej ciężko mi przy nim robić. – Staruszka zabiera talerz i odchodzi, uważając temat za zamknięty. Matylda, chcąc uniknąć natarczywych spojrzeń inwalidy, znowu odwraca się do wilgotnej ściany i próbuje zasnąć. Przychodzi jej do głowy opowiedziana kiedyś przez ciocię Ewę baśń o maleńkiej dziewczynce, która zgubiła się swojej mamie. Przed śmiercią z głodu i zimna ocaliła ją polna mysz, ale za to musiała poślubić kreta i zapomnieć o słońcu i kwiatach. Żyje, jednak czuje się, jakby była w matni. Nie ma dokąd pójść, a perspektywa zamieszkania u Hahnów na zawsze byłaby niczym ślub z kretem. Jest już ciemno, kiedy pani Hahn uznaje, że kąpiel gotowa. Pierwsza wejdzie do wanny Matylda. Jürgen, wypchnięty do zimnego i ciemnego pokoju, międli pod nosem przekleństwa. Nagle coś przychodzi mu do głowy. Obraca kołami wózka tak, by znaleźć się jak najbliżej drzwi. Nigdy nie było w nich klucza, ale zamek z dużą dziurką jest. Mężczyzna ostrożnie, uważając, by skrzypienie wózka nie przywołało matki, ustawia się na wprost niewielkiego otworu, potem schyla się

i ryzykując, że straci równowagę, przybliża do niego oko. Dotąd nie był z kobietą. Na tamtą wojnę zgłosił się na ochotnika. Nie dlatego, że chciał walczyć. Marzył, żeby coś znaczyć, bo w Langmeil był nikim. Syn starej panny, która nie wiadomo z kim zaszła w ciążę. Nie miał kolegów i nie mógł uczyć się rzemiosła, bo żaden majster w okolicy nie zgodził się przyjąć go na praktykę. Żadna dziewczyna nie chciała tańczyć na wiejskich zabawach z nieślubnym dzieckiem, biednym, sezonowym robotnikiem, w dodatku drobnej postury i pozbawionym urody. Dzięki czynom wojennym spodziewał się wrócić do swojej wioski opromieniony sławą bohatera. Wszystko potoczyło się szybko. Miesiąc na froncie i wiele tygodni w szpitalu. Na Boże Narodzenie 1914 roku armia zwróciła go matce, tyle że bez nóg. Odkąd frontowi koledzy pokazali mu fotografie gołych dziewcząt w wyzywających pozach, Jürgen marzył o kobiecie. Stracił nogi, ale nie przestał myśleć i czuć. Ogarniała go rozpacz, bo wiedział, że jego pragnienia nigdy się nie spełnią. Zgorzkniał przez te wszystkie lata i znienawidził swe życie. Teraz ma jedyną okazję, by choć raz spojrzeć na żywą, nagą kobietę. Oko badające przestrzeń po drugiej stronie dziurki od klucza znajduje zarys blaszanej balii ustawionej między kuchenną płytą a stołem. Wkrótce w polu widzenia pojawia się Matylda. Zatrzymuje się przy wannie, jakby się wahała. Jürgen słyszy ponaglający głos matki, ale nie rozumie, co mówi. Dziewczyna spogląda w głąb kuchni, a potem zdecydowanym ruchem podnosi do góry flanelową koszulę. Trochę się szamocze, bo zapomniała odpiąć guzik pod szyją, ale po chwili jest wolna i zupełnie naga. Słaby płomień świecy stojącej na stole daje mało światła, ale dostatecznie wiele, by Jürgen mógł ujrzeć marzenie. Bo choć patrzy na zwykłą, w dodatku nieco chudą dziewczynę, to dla niego jest ona uosobieniem piękności. Gdyby kiedykolwiek widział obraz Botticellego przedstawiający narodziny Wenus, to teraz na pewno przywołałby go w pamięci. Oko zaczyna łzawić z wysiłku, ale nie zmienia pozycji, żeby nawet na ułamek sekundy niczego nie stracić. Tila, wciąż stojąc przy wannie, unosi ręce i spina włosy na czubku głowy. Wbija w gęstwinę szpilki pożyczone od pani Adeli, a Jürgen z drugiej strony drzwi aż wstrzymuje oddech, widząc piersi kołyszące się przy każdym ruchu, smukłą talię, pępek na płaskim brzuchu i ciemną kępę włosów u zbiegu ud. Nagle coś przesłania mężczyźnie podziwiany obraz. Ma ochotę rzucić przekleństwo, ale powstrzymuje się w ostatniej chwili. To matka stanęła między drzwiami a wanną. Ręce trzymające kurczowo wózek są mokre od potu. Całe ciało drży z niecierpliwości. Bezzębne usta zacisnęły się w cienką kreskę, by nie wypuścić nieopatrznie jęku. „Odejdź! – krzyczy w myślach. – Won! Won, starucho! Błagam” – skamle bezgłośnie. Wreszcie zostaje wysłuchany. Matka przesuwa

się i staje za dziewczyną klęczącą w wannie. Moczy w wodzie niewielki ręcznik, namydla go i myje plecy Matyldy. Powtarza czynność kilka razy, a potem oddaje mydło Tili, która zmywa pot z piersi, ramion i brzucha. Później jej ręka sięga niżej, a Jürgen nawet nie wie, że tego nie widzi, bo wyobraźnia podpowiada mu każde dotknięcie palców i ruch dłoni. Jego dłoni. Mężczyzna jest u kresu sił. Zdaje mu się, że zaraz eksploduje. Pęknie mu serce, ale umrze szczęśliwy. Jednak to jeszcze nie koniec spektaklu. Na polecenie pani Hahn Matylda zmienia pozycję. Siada w zbyt ciasnej wannie tak, by teraz można było umyć głowę. Moczy włosy i namydla je. Powtarza czynność kilka razy, a staruszka czeka z wiadrem pełnym ciepłej wody. Dopiero kiedy włosy są czyste, napełnia duży kubek i spłukuje z nich mydło. Matylda myśli o dzieciństwie, o tym, jak ciocia Janka albo matka pomagały jej w kąpieli, jak ciepły strumień spływał jej po włosach i karku aż na plecy. Przechyla głowę do tyłu, sennie poddając się pieszczocie wody. Blask świecy pada na twarz szczęśliwą i pełną łagodności, na strumyczki płynące po wygiętej szyi i sterczących piersiach, a Jürgen marzy, że to on jest wodą dotykającą gorącej skóry. Później Matylda przebrana w czystą koszulę pomaga pani Hahn, jednak na to już mężczyzna nie patrzy. Sobotni wieczór kończy kąpiel Jürgena, który nie pozwala na asystę dziewczyny. Jego matka, nawykła do obsługi inwalidy, jakoś daje sobie radę, tym bardziej że jest on bardzo szczupły. Woda, w której umyły się trzy osoby, nie wygląda zachęcająco. Szare kłaczki mydła unoszą się na powierzchni i przywierają do brzegów wanny. Pani Adela wygląda na zmęczoną. Pomaga synowi w dotarciu do łóżka i wraca do kuchni. Patrzy na mokrą podłogę i pełną balię. Wzdycha ciężko i kładzie się do snu. 3 Wkrótce stan zawieszenia się kończy. Następne dni przynoszą odpowiedź na pytanie, co dalej, choć nie taką, jakiej można by się spodziewać. Wciąż słychać artylerię. Raz po raz na niebie pojawiają się samoloty. Rosjanie nadal są w okolicy, nie ma też kontrofensywy niemieckiej, na którą czekają z nadzieją ci, którzy nie ewakuowali się za Odrę. Pewnego dnia w Langmeil pojawiają się dwie chłopskie furmanki. Czterech mężczyzn i kobieta zeskakują z wozów i systematycznie, budynek po budynku, przeglądają wszystkie obejścia. Czasem naradzają się, potem idą do pustych domów i wynoszą sprzęty, naczynia, pierzyny, a nawet meble. Ładują to na wozy i odjeżdżają. Wracają następnego dnia. Są też inni. Na razie omijają chałupę Hahnów. Może dlatego, że biedna, albo widzą dym z komina. Wczoraj Matylda poprosiła kobietę o ubranie. Zasłała łóżko i postanowiła,

że będzie wychodzić za potrzebą na dwór do małego, przechylonego na bok drewnianego wychodka. Najwięcej czasu spędza w nieogrzewanym pokoju, w którym nocą sypia Jürgen. Wchodząc tam, musi przeciskać się między ścianą a wózkiem inwalidy. Zauważyła, że on ustawia się specjalnie tak, by miała jak najmniej miejsca i żeby musiała go dotknąć. Za każdym razem, kiedy jest bardzo blisko syna pani Hahn, wyczuwa jakieś napięcie. Unika jego wzroku, ale i tak wie doskonale, że on nie odrywa od niej oczu. Pomieszczenie przypomina norę. Unosi się w nim nieokreślony nieprzyjemny zapach, a w jednym z kątów ciemna plama grzyba wspina się ku sufitowi i zżera powoli starą, odklejającą się tapetę. Tila staje przy oknie i przez brudną szybę obserwuje drogę. Niektórych ludzi wyjeżdżających ze wsi ciężkimi od dobytku wozami już poznaje. Są tu czwarty albo piąty raz. Z początku czuła gniew. Wyobrażała sobie, jak ci sami rabusie chodzą po ich domu w Altreben, wynoszą zastawę prababci Anny i stół z rzeźbionymi nogami. Im dłużej na nich patrzy, tym obojętniejsi się stają. Dzisiaj przyszło jej do głowy, że mogłaby z nimi wrócić do domu. „Kto wie, może się zgodzą? Poszłabym piechotą za wozem, udawałabym, że należę do bandy, wtedy nikt by mnie nie zaczepił”. Do wieczora myśl o powrocie zmienia się w decyzję. „Tylko jak się z nimi dogadać? – zastanawia się. – Mogą chcieć zapłaty, a ja nic nie mam”. Tej nocy Tila leży w jednym łóżku ze staruszką. Dotąd pani Hahn męczyła się na pierzynie położonej na długiej ławie. Rano skarżyła się na bóle kręgosłupa i głośno marzyła o powrocie do swego łóżka. Wreszcie uznała, że skoro Matylda zdrowieje, mogą spać razem. Ta niecodzienna sytuacja sprawia, że dziewczyna nie może zmrużyć oka. Raz po raz któraś z kościstych kończyn pani Adeli wbija się w jej ciało albo zapach zepsutych zębów zatruwa powietrze. Rano znów jest przy oknie. Czeka, aż pojawią się ludzie z wozami. Uczepiła się myśli o powrocie do domu jak ostatniej deski ratunku. Tylko tam może się wszystko ułożyć. Tam znajdzie ją Emil, a na razie ciocia Janka z Gustavem otoczą opieką, pochowa matkę na cmentarzu i przestanie ją prześladować sen o dole w piwnicy. A jeśli nie? Może złodzieje, z którymi chce pójść, zgwałcą i zamordują ją po drodze? Przecież to męty, przestępcy bez skrupułów. Co robić? Tymczasem wiatr wciąż przynosi głuche dudnienie, dźwięki wybuchów, strzałów artyleryjskich i bombardowań. – Nasi wracają! – woła pani Hahn w otwartych drzwiach, bo zdaje się jej, że hałas jest bliżej niż zwykle. – Są niedaleko. Słyszę działa. Jürgen, koniec naszej udręki! Do wieczora czekają na żołnierzy w niemieckich mundurach, ale droga przez wieś jest pusta. Nawet szabrownicy się nie pojawiają. Odgłosy bitwy wciąż słychać, ale nie wiadomo, co to oznacza. Nadzieja na odmianę losu powoli

gaśnie. Nazajutrz w południe ich uwagę przyciągają głośne krzyki dobiegające z dworu. Pani Hahn i Matylda zrywają się od stołu i spieszą do pokoju, by wyjrzeć na drogę. Przez wieś pędzą dwa zaprzęgi. Jeden dobrze znany, drugi zupełnie obcy. Wygląda, jakby woźnice urządzili sobie wyścigi na poznaczonym głębokimi, błotnistymi koleinami szlaku. Twarze mężczyzn dzierżących lejce są pełne złości. Osoby siedzące na przechylających się to w jedną, to w drugą stronę wozach trzymają się kurczowo drewnianych burt. W pewnym momencie człowiek z pojazdu przegrywającego rywalizację wyciąga zza pazuchy pistolet i strzela w stronę konkurenta. Chybia, ale kobiety stojące przy oknie natychmiast odskakują. Przerażona staruszka wybiega do kuchni, gdzie awanturuje się Jürgen domagający się relacji z tego, co zobaczyły. Tila zostaje i znów podchodzi do okna. Jeden z wozów pojechał dalej, a drugi zatrzymał się na czyimś płocie. Dwóch mężczyzn usiłuje uspokoić przestraszone konie. Dwóch innych najpierw się rozgląda, potem rusza na rekonesans. Są tu pierwszy raz. Nie wiedzą, które domy zostały już opróżnione z dobytku. Kiedy okazuje się, że w tej części wsi nie ma niczego wartościowego, ich wzrok pada na domek Hahnów. Wołają coś do towarzyszy i zdecydowanym krokiem wchodzą na podwórko. Matylda, lekko cofnięta w głąb pokoju, wciąż patrzy i nagle rozpoznaje jednego z rabusiów. To polski robotnik pracujący kiedyś u chwalimskiego gospodarza. Widywała go na sąsiednim polu nad Schwentesee[5]. Nie pukają. Wchodzą z butą wypisaną na twarzach. Pani Hahn próbuje tłumaczyć po niemiecku, że niczego nie mają, pokazuje beznogiego syna, ale oni jakby nie słyszeli, przemierzają biedną chatę, otwierają szafę i skrzynię, z pogardą wyrzucają rzeczy na podłogę. Przez otwarte na oścież drzwi wdziera się zimno, trójka domowników trzęsie się z chłodu i trwogi. Wreszcie tamci, stwierdziwszy, że tu się nie wzbogacą, kopią ze złością w stare sprzęty i zbierają się do wyjścia. Są już prawie na zewnątrz, kiedy idący z tyłu szabrownik zatrzymuje się i odwraca. Patrzy na Tilę z namysłem, potem łamaną niemczyzną mówi: – Chyba cię znam... Jesteś córką pani Neumann. Matylda nie jest w stanie wydusić z siebie słowa. Kiwa tylko głową. – Co tu robisz? – Zachorowałam – odpowiada, choć zęby szczękają. – A matka? – Nie żyje. – Chodź z nami. – Do Altreben? – Chcesz wrócić?

Znowu kiwnięcie i nadzieja rozsadzająca piersi, sprawiająca, że w głowie się kręci. Unika wzroku Adeli Hahn i pełnego zawodu spojrzenia inwalidy, chwyta swój płaszcz i, nie oglądając się za siebie, idzie za mężczyzną. Mija furtkę w chwili, gdy tuż przed nią zatrzymuje się wojskowy gazik. – Stoj! Nikuda nie pojdiosz. Ty tiepier’ moja![6] 4 Grünberg, miasto ogrodów, parków, winnic na wzgórzach, winiarzy, sukienników i kupców. Miasto, które zaznało pożarów, epidemii, najazdów swoich i obcych, czeka... Ci, co nie uciekli, przyczaili się w domach. Co będzie, kiedy Oni nadejdą? Czy wystawią rachunek za winy? Zapytają o obozy pracy przymusowej, o setki słaniających się z głodu żydowskich kobiet z filii obozu Gross Rosen? Czy powtórzy się Nemmersdorf?[7] Jest ciemna, bezksiężycowa noc. Ludzie ukryci w domach nie mogą zasnąć. Ulicami wciąż jeżdżą samochody, wyją syreny, a z głośników słychać złowieszczy komunikat: „Ratuj się, kto może! Miasto jest już okrążone przez wroga – wszystkim grozi pewna śmierć, nikt nie zostanie oszczędzony...”[8]. Czy można bać się bardziej? Czy serca struchlałe mogą znieść więcej? Uciekać teraz w zimną ciemność, gdzie nie wiadomo, co czeka? Lepiej zostać. Co ma się stać, stanie się. „Może nie będzie tak źle – dodają sobie otuchy. – Przecież Rosjanie są ludźmi. Nie mogą być aż tak okrutni, jak o nich mówiono”. „Nigdzie nie pójdę – postanawiają niektórzy. – Mam zbyt wiele, fabrykę, dom. Nie mogę tego stracić”. „Nie mam niczego – myślą inni. – Cóż mi zabiorą?” „Nie poprowadzę dzieci na tułaczkę – decydują matki. – W domu są bezpieczniejsze”. Od rana słychać głośne wybuchy. Podobno niszczone są ważne urządzenia w gazowni, elektrowni i wodociągach, bo nie powinny służyć wrogom, kiedy tu wejdą. „A my? – pytają zwykli ludzie. – Czy poradzimy sobie bez wody, prądu i gazu? Jak ogrzejemy i nakarmimy nasze dzieci?” Już południe. Miasto wydaje się wyludnione. Volkssturm[9] wie, że nie ma sensu stawiać oporu, kiedy wojsko się wycofało. Pospiesznie ściągają identyfikujące ich opaski. Jeśli ktoś miał mundur, pali go w piecu i przywdziewa cywilne ubranie, a potem do piwnicy, na strych, gdziekolwiek, byle tylko nie stanąć Im na drodze. W oknach i na balkonach jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki pojawiają się białe flagi. Z każdą chwilą jest ich coraz więcej i więcej. Gdzieniegdzie w morzu łopoczącej bieli można dojrzeć biało-czerwoną plamę. To znak, że tu mieszkają Polacy i liczą na łaskawość zdobywców. Mijają minuty, kwadranse, godziny. Raz po raz słychać strzały i pełne pierwotnego okrucieństwa wycie tysięcy gardeł. Znowu strzały. Brzęczy rozbite

szkło, rozlega się czyjś rozpaczliwy krzyk. Potem „Urra! Urra!”, które brzmi jak zaproszenie do piekła. Nagle zapada cisza. Zupełnie pustą Am Graben[10] idzie ubrana w czerń postać. Wydaje się, że w całym mieście jest tylko ten jeden człowiek. Nie drgnie żadna firanka, nie zadźwięczy dzwonek w drzwiach sklepu, gdzieś podziały się psy wchodzące zawsze w drogę. Pewnie stawia kroki, choć w środku kurczy się ze strachu. Szeleści sutanna i szeptana modlitwa. Oni czekają zaskoczeni. Podchodzi do grupy oficerów stojących na chodniku. – Nie strzelajcie. W mieście nie ma wojska. Są tylko cywile – mówi. I może wszystko potoczyłoby się inaczej. Może byłoby, jak chciał ksiądz Gottwald. Może... Jednostki frontowe przeszły szybko. Nieliczni, zaskoczeni ciszą, wychodzą z piwnic. Nie wiedzą, że to nie koniec, że nadciągają inni żołnierze, ci, których zadaniem nie zawsze jest walka. Grünberg od dziesiątków lat szczycił się swoimi winami, wódkami, likierami i winiakami. W magazynach i piwnicach prywatnych wytwórni, w winiarniach, restauracjach i zwykłych gospodach zgromadzono wszystko, co tylko miasto mogło zaoferować klientom. Nikomu nie przyszło do głowy, żeby zniszczyć to bogactwo i wylać do kanałów ściekowych taki skarb. W ten sposób duma Grünbergu przyczyniła się do cierpienia jego mieszkańców. Najpierw żołnierze wroga zaczęli sprawdzać wszystkie piwnice i schrony. Niektórzy, zanim weszli, na wszelki wypadek wrzucali granat albo strzelali z karabinu na oślep. Inni wchodzili ostrożnie, spomiędzy przestraszonych kobiet wyciągali mężczyzn i ustawiali pod ścianą. Tych, którzy się opierali albo padł na nich cień podejrzenia, że służyli w SS, natychmiast rozstrzeliwano. Wielu po kilku dniach wywieziono do Rosji. Dokonywała się dziejowa sprawiedliwość – zemsta za doznane od Niemców krzywdy. Jednak ze sprawiedliwością tak już jest, że bywa całkiem ślepa. Niemal równocześnie Rosjanie odkryli alkoholowe eldorado. Wtedy już trudno było nad nimi zapanować. Nawet dowódcy nie mieli na nich żadnego wpływu. Pijani zmieniali się w dzikie bestie. Na placach, ulicach, w parkach i mieszkaniach trwała nieustanna orgia. Nikt nie bronił zbiorowo gwałconych i nierzadko okaleczanych kobiet i dziewcząt. Wiele nie przeżyło takiego okrucieństwa, inne nie chciały dalej żyć. Czternastego lutego 1945 roku, w środę popielcową, dla mieszkańców Grünbergu zaczął się Wielki Post, czas Wielkiej Pokuty, która nie skończyła się po czterdziestu dniach.

„Do domu! Chcę do domu! Do Altreben!” – Myśli krzyczą w głowie, wyciskają łzy bezsilności, pobudzają do nerwowego ruchu. Ile dni Matylda jest w tym mieszkaniu? Może pięć albo sześć? Wciąż chodzi. Przemierza pokoje wzdłuż i wszerz. Wygląda przez okno, ale ostrożnie, bo mogliby ją zobaczyć i przyjść. Stawia szybkie kroki. Ściana. Odpycha się od niej dłońmi, jakby chciała przesunąć zaporę, odwraca się i idzie przed siebie. Znowu ściana. Odpycha ją. Wczoraj bezwiednie zaczęła tak chodzić przy nim. Najpierw patrzył zaintrygowany, potem coś powiedział. Nie zrozumiała. Rzadko rozumie, co do niej mówi. Raczej się domyśla, o co mu chodzi. Usiadła, ale przebierała nerwowo nogami. Nalał jej wódki. Głaskał po włosach. Całował długie warkocze. Cofnęła głowę ze złością. Zaśmiał się protekcjonalnie. Znów coś powiedział. Chyba chciał ją uspokoić. Wyjął z kieszeni zawiniątko. Pokazał fotografie. Na jednej dziewczyna z warkoczami. – Tania – tłumaczył łamiącym się głosem, ale ona nie wiedziała, co do niej mówił. – Obruczennaja. Ubitaja snajpierom, niemieckaja swołocz. Była sanitarkoj[11] – skończył, wycierając dłonią łzy. Rano wyszedł jak zwykle. Wróci wieczorem. Matylda zatrzymuje się przy oknie. Grünberg, nie ma co do tego wątpliwości. Przywiózł ją nocą. Wtedy nie wiedziała, gdzie jest, ale już rozpoznała budynki znane z pobytów u ciotki Lisy. Ten, w którym ją uwięził, znajduje się zaledwie kilkadziesiąt metrów od placu, na którym bywała. On, wychodząc, zawsze zamyka drzwi na klucz, ale nie wie, że wczoraj znalazła zapasowy. Mogłaby uciec. Odpycha się od ściany i wraca do okna. Z wysokości drugiego piętra widzi przygnębionych ludzi idących chodnikiem i raz po raz pewnych siebie rosyjskich żołnierzy. To oni są przeszkodą. Gdyby tylko ją zobaczyli, natychmiast stałaby się łupem, wojenną zdobyczą, upolowaną zwierzyną. Dlatego jeszcze tu jest i chodzi między ścianami jak dzikie zwierzątko zamknięte nagle w klatce. Tu też jest zdobyczą. Staje przed ściennym kalendarzem w kuchni. Takim zwyczajnym ze zrywanymi kartkami. Wciąż widnieje na nim ta sama data – 16 lutego 1945. Na pewno wtedy właściciele opuścili mieszkanie. Próbuje liczyć dni, które minęły, odkąd pochowała matkę w piwnicy i wyruszyła w samotną wędrówkę do Züllichau. Wszystko jej się miesza. Zanim upadła w zaspę, szła prawdopodobnie cztery dni. U Hahnów, gdzie zawiózł ją Rosjanin, była chyba dwa tygodnie. Tu też jest kilka dni. „Dzisiaj może być dwudziesty lutego” – dochodzi do wniosku. Zrywa kartki z kalendarza, zatrzymując się na prawdopodobnej dacie. Piecze mięso i równocześnie obiera kartofle na późny wieczorny obiad. Ugotuje

je, a kiedy on wróci, odsmaży na słoninie. Z maleńkiej przykuchennej spiżarni bierze słoik z jakąś sałatką warzywną. „Mieszkała tu dobra gospodyni” – myśli. Pełna spiżarnia, w mieszkaniu też nie brakuje niczego. W szafach pościele, obrusy i ręczniki. Meble piękne, stare, dostojne. Na podłogach w pokojach dywany. Prawdziwa łazienka z wanną, piecykiem do podgrzewania wody, lustrem i toaletką. Na ścianach fotografie w ramkach. Uśmiechnięci, szczęśliwi ludzie. Matylda domyśla się, którzy z nich tu mieszkali. Małżeństwo w średnim wieku, rodzice dwóch synów. Ich fotografie w mundurach SS znalazła w kaflowym piecu, kiedy po raz pierwszy rozpalała tam ogień. Po mieszkaniu rozchodzi się smakowity zapach pieczonej wieprzowiny. W przeciwieństwie do domu Hahnów tu jedzenia nie brakuje. Rosjanin przynosi go aż za dużo. Każe jej jeść. Pokazuje, że jest za chuda. On chce, by miała szerokie biodra i pełne piersi. Wciąż nazywa go w myślach on albo Rosjanin. Nie mówi po imieniu, chociaż wytłumaczył, że jest Wiktor, Witia. Gdyby nazwała go po imieniu, mógłby uznać, że się poddała, że ją oswoił. „Nigdy!” – postanawia i wraca do swej wędrówki po klatce. Czasem przystaje i z całych sił uderza pięścią w ścianę. Jest wściekła na matkę. Jak mogła jej to zrobić! Jak mogła zostawić ją samą! Zabiła się i ma spokój. O niczym nie myśli. Nie boi się. To przez nią jest w pułapce. Na dole jakiś hałas. Potem kroki na schodach. To nie on. Za wcześnie. Poza tym idzie co najmniej dwóch. Stąpają ciężko, zdecydowanie. Łomoczą do wszystkich drzwi. Zaraz jej kolej. Chowa się w kąt między ścianą a dębową szafą. Walą pięściami, szarpią klamkę. Nareszcie dają za wygraną. Odchodzą. Znowu ktoś puka. Tym razem ostrożnie. – Jest tam pani? – Matylda słyszy pytanie wypowiedziane półgłosem po niemiecku. – Halo, proszę pani, może pani otworzyć? To ja, sąsiad z przeciwka. Obserwuje go przez wizjer. Starszy pan, budzący zaufanie wyglądem. Wyciąga klucz z ukrycia i otwiera. – Dobry wieczór. Pomyślałem, że na pewno przestraszyła się pani. Chciałem tylko uspokoić. Wytłumaczyłem im, że tu mieszka radziecki oficer i że powinien zaraz wrócić. – Sąsiad jest uprzedzająco grzeczny, ale jej się wydaje, że dostrzega cień pogardy w jego oczach. – Zna pan rosyjski? – Trochę. Uczyłem się przed wojną, bo nasz zakład nawiązał kontakty handlowe z Rosją. W czterdziestym byłem w Leningradzie przez tydzień. Piękne miasto. A jakie muzea! Matylda domyśla się, że mężczyzna ma ochotę na dłuższą pogawędkę, a przecież on może zaraz wrócić i wtedy zauważy, że zdołała otworzyć drzwi. –

Jak się pan nazywa? – pyta, przerywając wywody sąsiada. – Och, nie przedstawiłem się. Proszę mi wybaczyć – zgina się w przepraszającym ukłonie – inżynier Hans Kuttel. – Ja jestem Matylda Neumann. Nie mogę tu stać. On za chwilę przyjdzie. – Dziewczyna się odwraca i dopiero wtedy zauważa dużą kartkę przybitą gwoździem do drzwi. – Co tu jest napisane? – pyta, bo nigdy nie widziała takich liter. – Właśnie to, co im powiedziałem, że mieszkanie zajmuje radziecki oficer. – Nie umieją czytać? – Chyba umieją, ale byli podpici i chcieli postawić na swoim. W każdym razie poszli. – Kuttel, widząc, że Tila się niecierpliwi, dodaje szybko: – Proszę przekazać przyjacielowi, że gdyby była potrzebna pomoc w tłumaczeniu, to ja bardzo chętnie. Mam zaświadczenie od komendanta, nawet mieszkanie mi... – Nie jest moim przyjacielem! – przerywa dość obcesowo dziewczyna i zamyka się w mieszkaniu bez pożegnania. W samą porę. Pięć minut później zjawia się Wiktor. Jak zwykle ma ze sobą wódkę. Śmieje się od drzwi. Nazywa ją żoną. To akurat Matylda rozumie. Rzuca mu niechętne spojrzenie i idzie do kuchni. On za nią. Całuje ją w kark i bawi się warkoczami, kiedy, stojąc przy kuchennej płycie, podgrzewa ziemniaki. Wymyka mu się i sięga po talerz. Nakłada tylko jemu i postawiwszy posiłek na stole, wychodzi do pokoju. Robi tak za każdym razem, bo wie, że to go drażni. Dzisiaj musi czuć się szczególnie dotknięty. Nie je obiadu, tylko nalewa wódki do szklanki i pije duszkiem. Rusza za nią. Krzyczy. Ona stoi odwrócona twarzą do zasłoniętego okna. Szarpie ją i zmusza, by na niego patrzyła. Boi się go, ale nadrabia hardą miną. Ciągnie ją do kuchni i sadza siłą na krześle. Stawia drugi talerz, nakłada mięso, ziemniaki i sałatkę ze słoika. – Jesz so mnoj! – rozkazuje. – Ty moja wojennaja żena! Ty tiepier’ dołżna jest’ so mnoj![12] Matylda dobrze wie, czego od niej chce, ale siedzi sztywna, wyprostowana. – Jesz! – krzyczy znowu Wiktor. W pewnym momencie, widząc opór dziewczyny, łapie ją za kark i schyla do talerza tak mocno, że jej twarz wpada w tłuste ziemniaki. Nie podnosi głowy. Leży w stygnącej brei. Czeka. On, jakby się przestraszył tego, co zrobił, podnosi ją i wyciera ręcznikiem. – Prosti mienia. Prosti, proszu[13] – powtarza płaczliwie. Całuje ją po twarzy, wyciera, znowu całuje. Nabiera wody w dłoń i zmywa z policzków resztki ziemniaków i tłuszczu. Wciąż przeprasza. Bliskość go podnieca. Pocałunki stają się namiętne. Rozpina guziki sukienki. Pieści piersi. Przyciska ją do siebie. Owija sobie szyję warkoczami. Coś szepcze. Matylda nie

broni się. Opór sprawia, że to jest bardziej bolesne. Od pierwszej nocy, kiedy została z nim sama, zgwałcił ją wiele razy. „Czy na pewno zgwałcił?” – myśli o sobie z pogardą. Przecież nawet się nie broniła. Sparaliżowana strachem poddała się bezwolnie. Tak kończy się każdy wieczór. Czasem budzi ją znowu, jakby był wiecznie nienasycony. Ona zawsze jest szmacianą lalką, obojętną i zimną. Każde jego pchnięcie powoduje, że uderza w drewniany zagłówek łóżka. Znajduje w tym ucieczkę. Chce, żeby bolało jak najmocniej. Skupia się na zmaltretowanym miejscu na czubku głowy, tak jakby to było jedyne cierpienie, tortura, którą może znieść. Mija kolejny dzień. Sąsiad pukał, ale mu nie otworzyła. Nie ma do niego zaufania, choć jest Niemcem. Zapada zmierzch. Mrok gęstnieje. Tylko prostokąt okna stanowi jaśniejszą plamę. Nie ma prądu, ale w mieszkaniu jest duży zapas świec. Mimo to siedzi po ciemku. Czeka. Staje przy oknie i już bez obawy, że zostanie zauważona, patrzy na ulicę. Pusto. Wtula się w kąt kanapy i owinięta kocem drzemie. Sen jest płytki, bo ucho natychmiast wychwytuje głosy przed domem. Zaraz potem na klatce schodowej słychać głośną rozmowę i wybuchy śmiechu. Ciężkie stąpnięcia żołnierskich butów. Zgrzyt klucza w zamku. Trzask zapałki i żółty płomień świecy rozjaśnia wnętrze. Nie przyszedł sam. Przyprowadził dwóch kolegów. Jeden znacznie starszy albo po prostu zniszczony, drugi może być rówieśnikiem Wiktora. Nawet jest do niego trochę podobny. Jasnowłosy, z lekko zaróżowioną okrągłą twarzą. Obaj robią wrażenie onieśmielonych. Podchodzą do kanapy. Witają się z galanterią, zdejmują płaszcze i zasiadają za stołem w pokoju. Młodszy wstaje po chwili i przysuwa plecy do rozgrzanego kaflowego pieca. Coś tłumaczy Tili, pokazując okno. – Wiatr. Zimno – wyjaśnia po niemiecku, a jego towarzysz wybucha śmiechem. Wiktor przynosi chleb, konserwy i herbatę. Daje do zrozumienia, żeby przygotowała posiłek dla gości. Opuszcza pokój z ulgą. Mężczyźni nieprawdopodobnie cuchną potem, papierosowym dymem, dawno albo nigdy niepraną bielizną i alkoholem pitym zapewne każdego dnia w dużych ilościach. Matylda dmucha w ledwo co żarzące się resztki drewna pod płytą, a potem podkłada do ognia. Zostawia otwarte drzwiczki pieca, by blask płomieni oświetlał pomieszczenie. Stara się pracować jak najwolniej, by opóźnić moment powrotu do gości. Kiedy ktoś wchodzi, nie odwraca się, myśląc, że to Wiktor. Dopiero kiedy czuje na karku kwaśny, przepity oddech, a pod sukienką natarczywą rękę, obraca się i bez zastanowienia wymierza cios. Głośne plaśnięcie i krzyk oburzenia przywołują do kuchni Wiktora. Domyślając się, co zaszło, łapie za poły munduru starszego kolegę i, mimo jego protestów, prawie go wynosi. Tila trzęsącymi się rękoma kończy wykładanie jedzenia na talerze i idzie do pokoju. Tam trwa

gniewne milczenie. Zacięte twarze dwóch mężczyzn nie wróżą niczego dobrego. Trzeci, Piet’ka, starając się załagodzić sytuację, sięga po butelkę. Nalewa wszystkim wódki do szklanek i zachęca do wypicia. Chyba na zgodę. Wkrótce atmosfera się rozluźnia. Jedzą, piją, palą papierosy, przekrzykują się, śpiewają, płaczą na przemian. Starszy, nazywany Olegiem, wciąż napełnia szklanki. Matylda udaje, że pije, ale niepostrzeżenie wylewa wódkę pod stół. Piękny puszysty dywan jest już całkiem mokry w miejscu, gdzie siedzi. Głowa Wiktora pochyla się coraz bardziej. Jeszcze próbuje śpiewać jakąś smutną piosenkę, ale mylą mu się słowa, zasypia, budzi się, nuci pod nosem i znowu zasypia. Oleg mówi coś do młodego. Tamten ożywia się i patrzy na Tilę. Kiwa potakująco głową. Znowu nalewają sobie wódki. Teraz obaj wbijają w nią mętne spojrzenia. Oblizują usta. Ona przeczuwa, co może się stać. Robi się jej niedobrze. Czuje, że zaraz zwymiotuje. W panice szarpie Wiktora za ramię. – Obudź się – prosi. – No, obudź się. – Targa nim coraz mocniej. Tamci niczym koty, które wiedzą, że mysz nie ucieknie, przyglądają się temu z rozbawieniem. W końcu starszy pochyla się w stronę przysypiającego mężczyzny. – Witia, możem my s twojej żenszczinoj pozabawit’sia?[14] Pytany kręci przecząco głową. – Witia, nu ty że choroszyj parien’, podielis’. Wot wypiej, a my w eto bystrien’ko zakonczim. – Kolejna porcja wódki staje przed kompletnie pijanym oficerem. – Witia, Witien’ka, pomnisz? Ja tiebie żyzn’ spas. Ranienogo iz-pod ognia wynies. Pomnisz?[15] Wiktor potwierdza kiwnięciem i obejmuje towarzysza. – Spasibo, Oleg – bełkoce. – Ty dla mienia kak brat. Spasibo[16]. – Tak podielisz’sia so mnoj?[17] – Podielius’ – zgadza się oficer i zasypia między resztkami konserwy mięsnej i solonym śledziem. – Nu, krasawica. Ty tiepier’ nasza. Ty że słyszała[18]. Tila, przytulona do ściany, usiłuje przesunąć się w stronę drzwi wyjściowych, ale oni odgadli jej zamiary. Na dany znak Piet’ka chwyta ją wpół, a potem z tyłu krępuje ręce. Przewracają ją razem na dywan. Jeszcze próbuje pełznąć w stronę Wiktora, uciec, ukryć się przed tym, co może nastąpić. Dłonie jak żelazne kajdany chwytają nogi i ciągną na brudny dywan. Krzyczy, więc wciskają jej w usta pończochę. Szarpie się dalej, dlatego otrzymuje parę ciosów w tułów i głowę. Na widok obnażonego Olega wydaje z siebie przeciągły, charczący jęk. Ciało przeszywa ostry ból, plecy odrywają się od podłogi i wyginają w łuk. Trzymający ją Piet’ka zacieśnia uchwyt, prawie miażdżąc kruche kości. Potem wdziera się w nią młodszy, później znowu ten pierwszy. Ból uderzonej głowy,