HEIDI REHN
ZŁOTO
CZAROWNIC
Z niemieckiego przełożyła Aldona Zaniewska
Kozła bój się, gdy zbliża się z przodu,
konia - z tyłu,
a człowieka - ze wszystkich stron.
PRZYSŁOWIE ROSYJSKIE
Prolog
Spadek
FRANKFURT NAD MENEM
Jesień 1650
1
W drugim roku po zakończeniu wielkiej wojny Bóg był łaskawy dla
mieszkańców Frankfurtu. Od wielu dni słońce świeciło z bezchmurnego
nieba, a wokół panowała ciepła aura późnego lata. Zbiory na polach
prawie dojrzały, w winnicach w dół Menu dojrzewające winogrona
zapowiadały doskonałe trunki. Jesienne targi prezentowały się z
najlepszej strony. Już we wczesnych godzinach rannych chętni do
oglądania tłoczyli się w mieście. Podczas nabożeństwa ambona kościoła
Świętego Bartłomieja skąpana była w złotym blasku słońca. Pewien
kupiec z Holsztynu uznał to za znak od Boga, że ten obdarzy
prowadzących nabożeństwo i jego uczestników dobrą pogodą również w
następnym tygodniu. Ciesząc się na dobre interesy, kupcy i handlarze
wsłuchiwali się w kazanie.
Na zewnątrz Magdalena sięgnęła po usianą piegami dłoń Ericka i
uśmiechnęła się do niego. Przepełniło ją błogie ciepło, gdy poczuła
spojrzenie jego niebieskich oczu na policzkach.
- Ależ zgiełk! - wykrzyknęła, patrząc ze swego miejsca przed
portalem kościoła na tłum ludzi. - Jak wspaniale, że mnie tu ze sobą
zabrałeś.
Po twarzy Ericka przeleciał cień. Uśmiechnęła się.
- Nie martw się, w następnych dniach nie będę za tobą chodzić krok w
krok. Twoje rozmowy z innymi kupcami niezbyt mnie interesują. O wiele
bardziej palę się do tego, by obejrzeć sobie dokładnie niezliczone stoiska i
poznać miasto. Zobaczysz, w końcu
przestanę nawet tęsknić za naszą małą Carlottą. Przecież wiem, że pod
opieką Berty jest w najlepszych rękach.
Jej szmaragdowe oczy swawolnie błyszczały. Potrząsnęła rudą
czupryną, wysuwając naprzód spiczasty podbródek. Przy wysokim
Ericku wydawała się jeszcze drobniejsza. W jej słowach była jednak tylko
połowa prawdy. W duchu miała nadzieję, że w końcu pozna ludzi, z
którymi od dawna prowadził ożywiony handel. Erick ją przejrzał. Kąciki
jego warg drwiąco drgnęły.
- To do ciebie podobne, kochanie. Od niepamiętnych czasów nie
robisz nic innego, tylko grzecznie zajmujesz się sprzątaniem - zakpił. Ale
zaraz spoważniał: - Bądź szczera, to nie kolorowe jedwabne wstążki ani
wykwintne aksamity, ani wszystkie te pozostałe ozdóbki sprowadzają cię
na frankfurckie targi, tak naprawdę zależy ci na tym, żeby pójść ze mną
na giełdę i obejrzeć sobie ludzi, z którymi utrzymuję kontakty.
- A co w tym złego? - odparła zdziwiona. Znów wydało jej się, że na
jego opalonej twarzy wyczytała ślad niechęci. Nawet jeśli w następnej
chwili powrócił na nią znany uśmiech, pozostała niespokojna.
- Jak mam pokonać twój wieczny brak zaufania? - zapytał cicho i
pochylił się, by ją pocałować. Ona jednak się odsunęła. Fakt, że Erick nie
pojmował, na czym jej zależało, sprawiał jej ból. Jak często w ostatnich
miesiącach nagle wydawał jej się obcy. Nikt nie jest tym, za kogo się go
od dawna uważa, przeleciało jej przez głowę. Bez żadnego uprzedzenia
odezwała się głośno:
- Powiedz mi prawdę! Zdradź mi w końcu, co zdarzyło się podczas
tych dwukrotnych dwuletnich nieobecności, gdy pod koniec wielkiej
wojny zniknąłeś z mojego życia.
Jawny zarzut trafił go jak policzek. Od razu tego pożałowała i chciała
mu to wynagrodzić, ale było już za późno.
- Dlaczego wciąż wracasz do tego tematu? - Rozzłoszczony, wyrwał
swoją dłoń. - Nie ma żadnych tajemnic z tego czasu! O wszystkim wiesz.
W pierwszych latach trzymali mnie Francuzi, a podczas drugiej rozłąki
próbowałem cię odnaleźć. Jako syn kupca wiele podróży
wykorzystywałem też oczywiście, by położyć kamień węgielny pod
naszą wspólną przyszłość. Przy okazji nawiązałem
ważne kontakty. Z tego teraz żyjemy, nigdy o tym nie zapominaj!
-przerwał bez tchu i gwałtownie wciągnął powietrze. W tym czasie
przyszła mu do głowy pewna myśl. Jego oczy zwęziły się w szparki, w
obronnym geście skrzyżował ramiona na piersi. - Teraz rozumiem.
Pojechałaś ze mną do Frankfurtu, żeby szpiegować mnie na jesiennych
targach i sprawdzać, czy rzeczywiście mówię prawdę. Jeśli mi nie ufasz,
lepiej od razu wyjedźmy. - Gwałtownie się odwrócił.
- Ericku, zostań! - Przytrzymała go za ramię. - Wybacz mi, proszę... -
W jej głosie słychać było błaganie, spuściła oczy i cicho mówiła dalej. -
Nie chciałam ci zepsuć humoru ani podejrzewać o nic złego. To po prostu
bezczynne siedzenie w gospodarstwie Berty doprowadza mnie powoli do
szaleństwa. Wciąż jesteś w drodze i przeżywasz różne ekscytujące
przygody, a ja siedzę w jednym miejscu i czekam, bawię się z Carlottą i
patrzę, jak chwasty rosną. Nic dziwnego, że przychodzą mi do głowy
najbardziej bezsensowne myśli! - Wspięła się na palce i zarzuciła mu
ramiona na szyję. Mocno przycisnęła swoje drobne ciało do jego
szerokiej piersi. - Proszę, bądź dla mnie znowu dobry, najukochańszy!
Masz rację, między nami nie ma żadnych tajemnic. Nie wiem też,
dlaczego mi się to przedtem wymknęło. Chyba za bardzo się boję, że
znów cię stracę. Kolejny raz tego nie wytrzymam. Nie wiedzieć, gdzie
jesteś, co robisz, to było piekło. I ten strach, czy w ogóle jeszcze żyjesz.
Łzy napłynęły jej do oczu, położyła głowę na jego ramieniu. Poczuła,
jak zesztywniał. Palcami prawej dłoni przesunęła po bursztynie ukrytym
pod gorsetem na piersi. Miała nadzieję, że ten miłosny podarek uchroni ją
przed nowym nieszczęściem.
Trochę trwało, zanim Erick otrząsnął się z odrętwienia.
- Nie ma tu nic do wybaczania.
Delikatnie zdjął jej ręce ze swojej szyi i trochę odsunął ją od siebie.
Ciepły promień słońca dotknął jej głowy. Włosy zalśniły miedzianym
blaskiem, szmaragdowe oczy błyszczały wilgocią. Patrzyła na niego z
bijącym sercem. W końcu podjął dalej:
- Mogłem się domyślić, że wpadniesz na głupie pomysły, jeśli
zostaniesz sama w gospodarstwie Berty. Chyba musisz się dopiero
nauczyć osiadłego życia. Przy czym to żadna sztuka prowadzić pełne
zadowolenia i spełnione życie w jednym i tym samym miejscu. Tak
robi wielu ludzi. Już od dwóch lat w kraju panuje pokój. Najwyższy
czas, żebyśmy my też skończyli z tym przenoszeniem się z miejsca na
miejsce i znaleźli jakiś kąt, gdzie będziemy w spokoju korzystać z
owoców naszej pracy.
Objął ją ramieniem i wycisnął na ustach całusa. Z ochotą poddała się
tym karesom. Przynajmniej kochał ją jeszcze równie namiętnie, jak
pierwszego dnia ich związku. To było najważniejsze. Wszystko inne
musiało zejść na dalszy plan.
Mocno do siebie przytuleni, opuścili dziedziniec cesarskiej katedry.
Cały Frankfurt zamienił się w jeden wielki plac targowy. Na wszystkich
rogach handlarze i kupcy z rozmaitych krajów prezentowali swoje
towary. Zapach znanych ziół mieszał się z wonią egzotycznych przypraw,
pachniało świeżym pieczywem i pieczonymi prosiętami. Z innego rogu
dochodziła woń wyprawionej skóry, farbowanych materiałów i świeżo
oheblowanego drewna. Wszędzie wzdłuż wybrzeży Menu - na
Rómerberg, na handlowej ulicy Neue Krame aż po plac na
Liebfrauenberg, a także na siennym i końskim rynku -targowano się w
najlepsze i ubijano interesy. Patrolujący miasto woźni sądowi mieli pełne
ręce roboty z rozdzielaniem zacietrzewionych kogucików kłócących się o
jakość i cenę. W tym wszystkim co jakiś czas rozbrzmiewały okrzyki:
„Łapać złodzieja!", „Chwytajcie oszusta!". Od czasu do czasu widać
było, jak człowiek o lepkich palcach zręcznie rozdawał ciosy, by ujść
ścigającym go ludziom.
Drzwi miejscowych sklepów były szeroko otwarte. Na podwórkach i
przy wejściach do domów rzemieślnicy zachwalali rozliczne wyroby.
Pomiędzy nimi kuglarze i akrobaci pokazywali karkołomne sztuczki,
swoje umiejętności prezentowali nawet angielscy komedianci. Weneccy
aktorzy tańczyli wokół Ericka i Magdaleny. Jeden zaproponował
Erickowi zakup fantazyjnej maski.
- Będzie do ciebie znakomicie pasować. - Magdalena była
zachwycona szelmowskim grymasem, ale Erick odepchnął aktora na bok.
- Nie potrzebuję żadnej maski. Nie mam nic do ukrycia.
- To był tylko żart! - Szybko pociągnęła go do następnego rogu, gdzie
jakaś chłopka polecała bukiet z różnokolorowych astrów. Za nią starsza
kobieta podnosiła do góry wiązki leczniczych ziół. Uszczęś-
liwiona Magdalena wdychała zapach rozmarynu, tymianku i szałwii.
Erick wypatrzył w tym czasie piekarczyka i nabył maślany obwarzanek
prosto z pieca.
- To przynajmniej syci! - wyjaśnił i włożył Magdalenie do ust kawałek
pieczywa. Wrócił mu dobry humor. Idąc dalej, pogryzali na przemian
obwarzanek, dopóki przy ostatnim kawałku ich usta nie spotkały się w
namiętnym pocałunku.
Mimo tego przekomarzania nie uszło uwagi Magdaleny, że jej
jasnorudy ukochany zwracał uwagę swoją okazałą postacią i wspaniałym
ubraniem. Nawet zacne mieszczanki się za nim oglądały i szeptały
później do siebie. Prawdopodobnie dziwiły się, że mężczyzna o tak
imponującym wyglądzie znajdował upodobanie w jakiejś drobnej, rudej
kobiecie. Uśmiechnęła się, wiedziała przecież, że i ona - ze swoimi
rzucającymi się w oko włosami, błyszczącymi zielonymi oczyma, cerą
bez skazy i pewnością siebie - podobała się wielu mężczyznom. Dumnie
wypięła drobną pierś. Jej ciemnoniebieska sukienka z tafty, na którą
narzuciła chustę w odcieniu bzu z delikatną koronką, szeleściła przy
każdym kroku. Erick udawał, że w ogóle nie zauważa wrażenia, jakie
robili. Od czasu do czasu pozdrawiał jakiegoś znajomego, ale nawet na
wyraźne zaproszenie przy nikim nie zatrzymywał się na dłużej. Jej było to
tylko na rękę, dawało bowiem okazję do wspólnego rozkoszowania się
rozmaitymi wrażeniami.
- Musimy pomyśleć o tym, żeby coś specjalnego przywieźć Car-lotcie
- powiedziała, gdy u pewnego handlarza odkryła belę najszlachetniejszej
tkaniny z wielbłądziej wełny. W zadumie dotykała miękkiego materiału. -
Berta mogłaby z tego uszyć nam trojgu piękne zimowe płaszcze.
- Pozwól, że zdecydujemy o tym za kilka dni. - Erick nagle stał się
niespokojny i pociągnął ją dalej. Ze zdziwieniem obserwowała, jak
kilkakrotnie obejrzał się do tyłu przez ramię.
- Co się dzieje? - zapytała, próbując podążać za jego spojrzeniami.
- Nic - pospieszył z zapewnieniem i objął jej ramiona. Pospiesznie
pocałował ją we włosy i pokazał coś ręką. - Patrz, to z pewnością cię
zainteresuje.
Dużymi krokami spieszył w kierunku wąskiej uliczki. Słońce już nie
przenikało pomiędzy domami. Magdalena potrzebowała chwili,
by w gęstniejącym zmroku dokładniej rozpoznać szczegóły.
Niezliczone małe sklepiki stały szeregiem jeden przy drugim. Kilku
strażników trzymało się za pasy i rzucało groźne spojrzenia, które jednak
nie zniechęcały amatorów oglądania. Z zainteresowaniem przechadzali
się, przystawali to tu, to tam i podziwiali wystawy. W końcu Magdalena
pojęła, o co chodzi: kupcy prezentowali w tych sklepach bogaty wybór
biżuterii, srebrnej i złotej, nawet bursztyn był we wszystkich możliwych
wielkościach i klasach jakościowych, z owadami w środku i bez nich,
polerowany albo jeszcze surowy. Machinalnie dotknęła piersi, poczuła
uspokajającą wypukłość, którą tworzył jej własny bursztyn pod gorsetem.
Kamień o tak niezwykłych cechach mógłby kosztować majątek. Dla niej
ten miodowożółty talizman z owadem o sześciu nogach był bezcenny.
Erick podarował jej go kiedyś na znak swojej miłości. Gdy się rozstawali,
zawsze ich łączył. Jak bardzo można było polegać na tej sile, dowiódł w
przeszłości niejeden raz. Do uliczki ze sklepami jubilerskimi i z
bursztynem prowadziły szersze ulice, na których oferowano przede
wszystkim skóry, tkaniny i futra.
Chociaż już od dawna byli na nogach, Magdalena nie czuła się
zmęczona i chciała wszystko obejrzeć. Najbardziej interesowały ją
książki, które zachwalano na rogach ulic.
- Frankfurt jest z tego dostatecznie znany - śmiał się Erick z jej
okrzyków zachwytu. Ale ani razu się nie zatrzymał, gdy chciała przejrzeć
stosy ksiąg. - Możesz je sobie jeszcze potem obejrzeć, gdy przyjdziesz tu
sama.
- Co masz w planie?
- Nic szczególnego - uspokoił ją i po chwili zwłoki wyjaśnił, jak
gdyby mu to właśnie przyszło do głowy: - Chodź, pokażę ci dom, w
którym rezyduje cesarz podczas swoich wizyt we Frankfurcie.
- Czy jaśnie pan jest tutaj? To czas, żebyśmy mu złożyli wizytę.
-Czule szturchnęła Ericka w bok. On jednak już przeciskał się dalej. Nie
uszli daleko, bo rozgardiasz na Rómerberg i Neue Krame utrudniał
szybkie poruszanie się naprzód. Wkrótce wydawało się niemożliwe
nawet dostanie się w pobliże Liebfrauenbergu i domu Braunfelsa.
Magdalena i Erick coraz bardziej zbaczali z prostej drogi, aż w końcu
znaleźli się na krańcu Rómerbergu. W ostatniej chwili Magdalenie
udało się ominąć jakiegoś pachołka, który wytoczył beczkę wina z
bramy podwórka. Popchnęła przy tym Ericka na idącego z przeciwka
mężczyznę. Ten się wzburzył.
- Uważaj trochę!
Ale gdy mężczyzna rozpoznał, kto na niego wpadł, jego rozeźlona
twarz rozciągnęła się w radosnym uśmiechu.
- Co za przypadek! Erick! Co tu robisz? - Już wyciągał rękę do
powitania.
Zamiast wybuchnąć taką samą radością jak jego znajomy, Erick
zmusił się tylko do życzliwego uśmiechu. Magdalena czekała z cieka-
wością, aż zostanie przedstawiona obcemu mężczyźnie. Wydawało się
jednak, że Erick zapomniał o jej obecności. Obcy nie był tak wysoki jak
on, za to mocniej zbudowany. Sądząc po ubraniu, mógł odnosić podobne
sukcesy jako kupiec: spodnie do kolan i żakiet były uszyte z
najdelikatniejszego sukna, elegancko skrojona koszula pod kaftanem z
białego jedwabiu. Lekko uchylił na powitanie rondo modnego
spiczastego kapelusza. Błyszczały pod nim jasnobrązowe loki
poprzetykane pierwszymi srebrnymi nitkami. Na skroniach siwiznę było
jednak widać wyraźniej. Magdalena wnioskowała z tego, że był kilka lat
starszy od Ericka. Porządnie przycięta broda miała równie jasnobrązowy
odcień jak włosy na głowie, nawet oczy błyszczały tym samym kolorem.
Najbardziej charakterystyczny był jednak w tym mężczyźnie nos.
Podobny do potężnego wykusza, zdecydowanie wystawał z twarzy.
- Vinzent! - wykrzyknął w końcu Erick. - Co za niespodzianka, że cię
tu spotykam. - Patrzył na Magdalenę i wydawało się, że dopiero teraz
przypomniał sobie o jej obecności. Najwyraźniej szukał odpowiednich
słów, by ją przedstawić. Kąciki jego ust zadrgały, u nasady nosa pojawiły
się dwie pionowe zmarszczki. Gdy ich spojrzenia się spotkały, mrugnęła
do niego porozumiewawczo. Zakłopotany odkaszl-nął w zwiniętą dłoń,
by w końcu oświadczyć:
- To moja żona, Magdalena.
Zdumiała się. Nigdy przedtem nie przedstawiał jej jako swojej żony.
Od dłuższego czasu mówili wprawdzie o sobie jak małżonkowie, ale
wciąż jeszcze nie pobrali się w świetle prawa. W całym tym rozgardiaszu
po zawarciu pokoju w Munster i ponownym spotkaniu
po prostu nie znaleźli czasu, by złożyć przysięgę małżeńską przed
Bogiem i całym światem.
- Wspaniale, że możemy w końcu zawrzeć znajomość,
najszanowniejsza pani. - Steinacker znów uniósł kapelusz i głęboko się
skłonił. Spojrzenie jego jasnobrązowych oczu ślizgało się z ciekawością
po jej drobnej sylwetce. - Ja również jestem w towarzystwie małżonki.
-Skinął na wysoką kobietę, która stała niedaleko przy stoisku z książkami.
- Adelaide, chodź tu i zobacz, kogo wytropiłem w tłumie.
Biorąc pod uwagę to, jak szybko zamknęła i odłożyła na bok trzymaną
w rękach książkę, nie mogła być pochłonięta lekturą. Magdalena zdała
sobie sprawę, że czarnowłosa Adelaide już od dłuższej chwili
obserwowała to niespodziewane spotkanie.
Gdy podeszła bliżej, obydwie kobiety otwarcie się nawzajem
zlustrowały. Nieskazitelna uroda nieznajomej wprawiła Magdalenę w
prawdziwy podziw. Oczy Adelaide były prawie tak czarne jak jej włosy,
które skromnie przykrywała jasnym czepkiem z prześwitującej koronki.
Wystające kości policzkowe podkreślone były lekkim pudrem, usta
pociągnięte ciemnoczerwoną pomadką. Tym jaśniej promieniała jej
nieskazitelnie biała skóra. Długa szyja była prosta jak świeca. Głęboki
dekolt ciemnozielonej sukni z adamaszku dostarczał wyobraźni
dostatecznie dużo bodźców, by sobie odmalować udatny kształt jej piersi.
Mimo imponującego wzrostu ruchy Adelaide były niezwykle wdzięczne.
Życzliwie skinęła Erickowi głową i podała Magdalenie szczupłą dłoń. Na
chwilę wydęła przy tym wymalowane usteczka. Z jej mimiki nie dało się
wywnioskować, jakie wrażenie zrobiła na niej Magdalena. Lecz chociaż
była tak piękna, Magdalenie wystarczył rzut oka na Ericka, by się
przekonać, że mogłaby go bezpiecznie zostawić sam na sam z tą kobietą.
Tak jawnie zaprezentowane uroki nie robiły na nim żadnego wrażenia.
Mimo to z zakłopotaniem unikał spojrzenia Adelaide.
Magdalena nie mogła się temu dłużej dziwić, bo Adelaide zwróciła się
do niej:
- Chyba nasi mężowie nie przewidywali, że się nagle któregoś dnia tak
niespodziewanie spotkamy - jej głos brzmiał nisko, miał w sobie coś
kuszącego, wręcz tajemniczego. - Poza tym dlaczego podają tylko nasze
imiona? Przecież można by o nas powiedzieć
o wiele więcej rzeczy, które z pewnością powinnyśmy o sobie
wiedzieć, nieprawdaż, mój kochany?
Uśmiechnęła się i położyła mężowi rękę na ramieniu.
Otwarte upomnienie wyraźnie sprawiło mu przykrość, jednocześnie
brakło mu słów, by odciąć się jakąś błyskotliwą uwagą. Zastygł lekko
pochylony, jak gdyby chciał się jeszcze skurczyć w porównaniu z
Erickiem, który przerastał go o dobrą szerokość dłoni. Adelaide za to
wyraźnie się wyprostowała. Niemalże tak wysoka jak jej mąż, dzięki
temu nabrała jeszcze bardziej imponującego wyglądu.
Drobna Magdalena z zaskoczeniem musiała przyznać, że Adelaide
udało się w kilka chwil zupełnie ją oczarować. Jej mimika zdradzała, że
dla niej to oczywistość. Nic dziwnego, ta kobieta nawykła do dzielenia
swojego otoczenia od razu na przyjaciół i wrogów. Pierwszy krąg wart
był starań, a drugi tylko odstręczał. Magdalena miała nadzieję, że to
doświadczenie zostanie jej oszczędzone do końca życia.
Jako pierwszy z obydwu panów mowę odzyskał Erick.
- Ponieważ teraz już wiem, jak wielką stratą byłoby nigdy cię nie
spotkać, Adelaide, zbytecznym jest tracić zbyt wiele słów na wszystkie
twoje przymioty. - Gdy podniósł głowę, dobrze znany wyraz drwiny
unosił lekko kąciki jego warg. Magdalenę ogarnęła niepewność. To
dziwne, że Erick nigdy nie powiedział jej o tej niezwykłej kobiecie. Przy
tym był z nią na ty i w najwyraźniej zażyłych stosunkach. Dotknęła
bursztynu pod gorsetem i chwyciła go mocno.
- Spokojnie, nie ma się pani czego obawiać, moja droga Magdaleno. -
Adelaide wzięła ją pod rękę i odciągnęła kilka kroków od mężczyzn. Nic
w jej zachowaniu nie zdradzało, że zauważyła gest Magdaleny sięgającej
do kamienia. - Wasz mąż się z wami nie kryje. W ostatnich latach często
bywał gościem w naszym domu. Obydwaj panowie od dawna robią razem
dobre interesy. Tego, że nie informują nas na bieżąco o wszystkich
swoich krokach, my, kobiety, nie powinnyśmy wyolbrzymiać. Wyjdźmy
po prostu z założenia, że wiedzą, co dla nas robią.
Magdalena chciała się sprzeciwić. Adelaide nie wyglądała na kobietę,
która bez zastrzeżeń oddaje swój los w ręce męża. Poza tym nie podobało
jej się to, w jak bezceremonialny sposób włączyła Ericka w tę uwagę.
Jakim prawem pozwalała sobie wypowiadać się
o nim w ten sposób? Adelaide przeczuwała jej sprzeciw i
konspiracyjnie położyła palec na ustach. Jednocześnie lekko pokręciła
głową. Jak gdyby dobrze się znały od lat, przeszła na ty i cicho zwróciła
się bezpośrednio do niej. - Myślę, moja droga, że obydwie się ze sobą
zgodzimy, że tak jest lepiej. To, że nie wszystko wiemy o mężczyznach,
daje nam kobietom również cenne swobody. Myślę, że ty też niechętnie
pozwalasz Erickowi wtrącać się w swoje sprawy, czyż nie?
Konspiracyjnie puściła do niej oko. Policzki Magdaleny zaczęły
płonąć wbrew jej woli. Szybko wbiła wzrok w ziemię, żeby ta druga nie
zauważyła rumieńca. Wydawało się, że Adelaide ma talent, by jednym
jedynym spojrzeniem odkrywać najgłębiej ukryte tajemnice.
- Erick pokazał ci już wasz nowy dom na Fahrgasse? - Adelaide znów
podeszła do mężczyzn i patrzyła pytająco to na Ericka, to na Magdalenę. -
To cudowny dom. Jestem pewna, że będziecie się w nim czuli dobrze.
- Jaki „nasz" nowy dom na Fahrgasse? - głos Magdaleny brzmiał
ochryple. - O jakim domu mówisz? - Popatrzyła zdziwiona na Ericka.
Wyglądał, jakby strzelił w niego piorun.
Adelaide udawała, że nie dostrzegła nic dziwnego, i po prostu mówiła
dalej:
- Musisz wiedzieć, że nasz świętej pamięci wuj zawsze dbał o tę
kamienicę. Co zrozumiałe, od jego śmierci przed kilkoma tygodniami
niczego tam nie zmieniliśmy. Wy dwoje powinniście w końcu przejąć
wasz prawowity spadek, tak jak on tego zawsze pragnął.
- Jaki spadek? Jaki wuj? - Magdalena stanęła obok Ericka i
potrząsnęła lekko jego ręką. - O co w ogóle chodzi? Nic nie wiem o tym,
że chcesz opuścić gospodarstwo Berty pod Rothenburgiem.
Jej spojrzenie wędrowało pomiędzy nim a Steinackerem. Stopniowo
zaczęła pojmować.
- Jest zatem jakiś wspólny wuj. To znaczy, że wy dwaj jesteście
spokrewnieni, jesteście kuzynami.
Zakłopotani mężczyźni milczeli i potwierdzili tę uwagę tylko lekkim
skinieniem głowy.
Magdalena przyglądała się dokładnie krewnemu Ericka, który wyłonił
się z nicości. Nie znajdowała najdrobniejszego podobieństwa ani w jego
twarzy, ani w sylwetce. Obudziło się w niej wspomnienie
innego kuzyna Ericka. Szwedzki kapitan Christian Englund więził ją
przez kilka tygodni w klasztorze pod Wiirzburgiem. Znów dotknęła
bursztynu. Również o pokrewieństwie Englunda z Erickiem dowiedziała
się wówczas niespodziewanie. Tylko swemu szczęściu zawdzięczała, że
uniknęła potwornej śmierci z jego ręki.
Jej spojrzenie spoczywało dłużej na Steinackerze. Uśmiech
mężczyzny wydawał się nieco sztuczny. Ale ze strony tego nowego
kuzyna nie groziła jej przynajmniej fizyczna przemoc. Mimo to
początkowa nieufność w stosunku do niego spotęgowała się. Niczego
dobrego, co do tego była pewna, nie powinna się po nim spodziewać.
Tymczasem Ericka przeszedł dreszcz. W jego niebieskich oczach
pojawił się błysk. Wziął ją za rękę, podniósł do ust i pocałował.
- To wszystko miało być niespodzianką, najukochańsza. Zaraz potem
chciałem ci pokazać ten dom i przy okazji opowiedzieć o kolejnej gałęzi
naszej dużej, wskutek wojny, niestety, mocno rozproszonej rodziny.
Steinacker głośno wypuścił powietrze i patrzył z wyrzutem na żonę.
- Coś ty znów narobiła, Adelaide? Teraz zepsułaś naszemu Erickowi
piękną niespodziankę! - Pogłaskał żonę po policzku z łobuzerskim
uśmiechem. Pozwoliła na to i nie zmieniła wyrazu twarzy, gdy sucho
stwierdziła:
- Naprawdę, zrobiłam to? To bardzo mi przykro. Nie wiedziałam, że
powinnam ukrywać w stosunku do kuzynki nasze pokrewieństwo. A przy
tym tak się cieszę, że rodzina się powiększyła.
Uniosła spódnicę i z przesadną pokorą dygnęła najpierw przed swoim
mężem, a potem przed Erickiem. Natomiast do Magdaleny jeszcze raz
konspiracyjnie mrugnęła: - Czyżbym ci właśnie o tym nie mówiła, moja
droga? Nasi szanowni panowie zawsze mają coś na myśli, gdy nie od razu
nas o wszystkim informują. Powinnyśmy im chyba na to pozwalać. To z
pewnością dzieje się tylko dla naszego dobra. Teraz jednak liczy się
jedno: każda z nas zyskała kuzynkę. Moje serce wprost szaleje z radości!
Zwłaszcza że do tego wy możecie się cieszyć znacznym spadkiem.
Gwałtownie objęła Magdalenę. Ta jednak zastygła. Zapach fiołków
otaczający Adelaide wydał jej się trochę nazbyt intensywny. Tak samo
oceniała wybuch radości - był przesadny. Do tego przyszła jej do głowy
gorzka myśl, że oto znów ma kuzynkę. Doświadczenia
z kochaną kuzynką Elsbeth były nie mniej przykre niż te z kuzynem
Ericka Englundem. Wprawdzie od tego czasu w Menie upłynęło już wiele
wody, mimo to tamte przeżycia czasem wracały do niej w sennych
koszmarach. Podarowała więc Adelaide tylko wymuszony uśmiech. Na
słoneczny Frankfurt padł nagle cień przeszłości. Nie była pewna, czy już
czuje się znów na tyle silna, by podjąć walkę. Palcami obejmowała
bursztyn i błagała go o wsparcie.
- Wróćmy - wyszeptała do Ericka. - Aż tak szybko nie chcę poznawać
naszego nowego domu.
2
Erick nie obiecywał zbyt wiele. Ale gdy tylko Magdalena zobaczyła
dom, zapomniała o swoich wątpliwościach. Dumny i potężny, bez
jakichkolwiek zbędnych ozdób, wznosił się w polu widzenia na rogu
Fahrgasse. Erick skierował wóz na skraj ulicy i zatrzymał się. Od
jesiennych targów minęło ponad pięć tygodni. To dostatecznie dużo
czasu, by przetrawić wiadomość o nieoczekiwanym spadku i poradzić
sobie z wizją egzystencji małżonki frankfurckiego kupca.
Z zainteresowaniem oglądała posiadłość. Dom był zbudowany z
kamienia, czym odróżniał się od sąsiednich budynków, w których kamień
sięgał ledwie nad poziom piwnicy, a nad nim wznosiła się krucha
konstrukcja z pruskiego muru z minionych stuleci. W stosownej
odległości na rozległym placyku naprzeciwko stał pochylony budynek
mącznej wagi. Zalety tego położenia były jasne jak na dłoni: nowy dom
znajdował się wprawdzie w środku miasta, ale nie było tu mowy ani o
ciasnocie, ani o braku przestrzeni. Nawet cień potężnej katedry na
zachodzie, dzięki kończącej się tu płaszczyźnie Garkuchenplatz, nie
padał zanadto na kamienicę. Popołudniowe słońce odbijało się złociście
w wypucowanych szybach górnych kondygnacji. Ściany domu i brama
wydawały się wyszorowane do czysta, uliczka przed nimi porządnie
zamieciona i bez jakichkolwiek chwastów. Kilka chłopek siedziało na
rogu ulicy z koszami, oferując jabłka, gruszki i zioła. Z bramy wyszedł
brodaty mężczyzna i przegonił je. W następnej chwili zauważył wóz i
pomachał ręką.
Magdalena wychyliła się z wąskiego kozła do przodu. Naliczyła trzy
kondygnacje kamienicy, każda z dwoma dużymi oknami na południe.
Szczyt, w którym mieściła się klatka schodowa, skierowany był na
wschód. Podejrzewała, że bezpośrednio za nim znajdowały się kolejne
izby albo przynajmniej duży strych, nadający się z pewnością do suszenia
ziół oraz przechowywania minerałów i innych rzeczy, których
potrzebowała do swoich leków. Z uśmiechem się oparła. Erick niechcący
sprawił, że zachwyciła się tym domem: był jak stworzony do tego, by
znów podjąć pracę felczerki.
- Zadowolona? - Erick przełożył cugle do lewej ręki, a prawą objął jej
ramiona. - W końcu dom, w końcu własny dach nad głową! Tam uwijesz
dla nas przytulne gniazdko. Teraz, gdy jesteśmy po prawdziwym ślubie,
przyszedł czas, by sprowadzić na świat więcej dzieci i założyć dużą
rodzinę! Jako porządna pani domu będziesz się o nas wspaniale troszczyć.
Zawsze i na wiek wieków możemy razem mieszkać w tym domu. O tym
marzyłem przez wszystkie lata. -Wycisnął całusa na jej głowie, cmoknął
na konie i wóz znowu ruszył. Magdalena zesztywniała, a radość z nowego
domu zgasła równie szybko, jak zapłonęła. Jej własne marzenia w
planach Ericka na przyszłość nie odgrywały żadnej roli. Wiedział
przecież, o czym od dawna marzyła. Dopiero co podczas ich ślubu przed
dwoma tygodniami w gospodarstwie Berty o tym rozmawiali. Gorzko
było przyznać, że po tych wszystkich latach nadal jej nie doceniał.
Odwróciła się od niego, owinęła lekką wełnianą chustę mocniej wokół
piersi i wsunęła dłonie pod zgięte łokcie. Łagodne jesienne słońce wciąż
jeszcze miało dość mocy, by przyjemnie grzać. Mimo to marzła, nie była
jednak w stanie się przemóc i znów przytulić do ramienia Ericka.
Sztywno zastygła obok niego na wozie, gdy powoli telepali się do
swojego nowego domu. Wydawało się, że Erick nie zauważył zmiany w
jej nastroju. - Czekają już na nas! - Pięcioletnia Carlotta podskoczyła i
podniecona wskazywała bramę na dziedziniec. Stanęła tam szeregiem
garstka ludzi i patrzyła na nich. Mała nie mogła już wytrzymać i kręciła
się na koźle. Magdalenę sporo siły kosztowało przytrzymywanie córki.
- Popatrz tylko, służba się dla nas zebrała. - Podniecenie dziecka
przeniosło się na Ericka. W tym momencie spełniało się marzenie jego
życia. Z wypiętą z dumy piersią wiózł ukochaną do celu.
Magdalena zaś mocowała się wewnętrznie ze swoją niezdolnością do
rozkoszowania się w pełni nowym szczęściem. Przemknęła jej myśl, że
lepiej w życiu nie mogła trafić. Mimo to nie poczuła radości.
- Uwaga! - zawołał Erick i skierował pojazd do wąskiej bramy na
dziedziniec. Skrzynie na wysoko wyładowanym wozie zachybotały się
niebezpiecznie. Silny mężczyzna z ciemną brodą natychmiast skoczył na
pomoc, zręcznie chwycił uzdę i na czas zdążył zatrzymać obydwa
kasztanki. - Serdecznie witamy! - Mała, krągła kobieta z policzkami
rumianymi jak jabłka wyszła naprzód i pokłoniła się z szacunkiem. Jej
jasne oczy błyszczały, gdy Carlotta zwinnie zeskoczyła z wysokiego
wozu. Magdalena szybko podążyła za małą, starając się zapobiec temu,
by Erick zniósł ją z wozu.
Ale jemu to nawet przez myśl nie przeszło. Stał już w rozkroku na
progu sieni ze spiczastym kapeluszem w dłoni. W świetle słońca jego
jasnorude włosy płonęły. Nawet z odległości kilku kroków Magdalena
widziała, jak błyszcząjego niebieskie oczy. Wokół ust dostrzegła dobrze
sobie znane drganie. Nagle nie wyglądał już jak ustatkowany kupiec zaraz
po trzydziestce, tylko niczym niepohamowany chłopak około
dwudziestki, który mógłby wyrywać drzewa. Magdalena z nostalgią
przypomniała sobie, jak bez pamięci się w nim wtedy zakochała. Nawet
ojcu na łożu śmierci nie chciała obiecać, że zrezygnuje z tej miłości. Co
powstrzymywało ją w tej chwili przed tym, by rzucić się w ramiona
Ericka? Jak gdyby czytał w jej myślach, zapraszająco rozłożył ramiona.
Magdalena pragnęła do niego podbiec, ale jej nogi nie ruszyły z miejsca.
U boku matki Carlotta podskakiwała swawolnie jak młoda kózka.
Jasnorude loki, splecione w dwa mocne warkocze, żwawo trzepotały
wokół jej głowy. Jeszcze na wozie ściągnęła buty i pończochy, których
nie lubiła. Nagie stopy wystawały spod czerwonej spódnicy, z okrzykami
radości biegła wprost w ramiona ojca. Razem okręcili się wokół własnej
osi ze dwa, trzy razy. Magdalena nie mogła oderwać od nich oczu.
Poczuła ukłucie w sercu. Może Erick ma rację. Być może duża rodzina z
gromadką dzieci to jest prawdziwe szczęście. Powinna przestać się temu
opierać.
- Dlaczego przyjeżdżacie akurat dzisiaj? - Krągła starsza kobieta
podeszła do niej kaczym krokiem na krzywych nogach. Magdalena
odwróciła głowę i popatrzyła na nią. W pytaniu brzmiała szczera
troska. Z chwili na chwilę jasne oczy kobiety traciły swój beztroski blask.
Siwe pasemka włosów lekko kręciły się na szerokim czole. Śnieżnobiała
chustka była mocno zawiązana wokół okrągłej czaszki. Fartuch i
spódnica wyglądały na czyste, dłonie i przedramiona były szorstkie i
wyszorowane. Nic dziwnego, kucharka starała się ze wszystkich sił
zrobić dobre wrażenie na swoich nowych chlebodawcach.
- Dlaczego nie? - Jeszcze nim rzuciła to pytanie, Magdalena pojęła, do
czego kobieta zmierza. Ale ona ją uprzedziła:
- Środa nie jest dniem, w którym człowiek powinien wprowadzać się
do nowego domu. Środa w ogóle nie jest dobrym dniem na cokolwiek, a
już najmniej na coś nowego. Trzeba unikać podróży, nie piec chleba i nie
wychodzić w pole. Tego dnia nie należy też najmować nowych służących
i pachołków i sprzątać domu.
- I wychodzić za mąż - uzupełniła Magdalena, myśląc ze strachem, że
zlekceważyła tę zasadę przed czternastoma dniami. Wyraźnie pod
wrażeniem, kucharka odsunęła się o krok. Magdalena ją lustrowała. Były
niemalże tego samego wzrostu. Wargi kucharki, trochę za wąskie i zbyt
proste na twarzy okrągłej niczym księżyc w pełni, być może wskazywały,
że miała tak ponury sposób widzenia rzeczy. Mimo to jednak
promieniowała serdecznością. Magdalena uspokajająco położyła dłoń na
jej ramieniu i dodała z uśmiechem: - Zapominacie, że dziś lato zamienia
się w jesień. Zmiana pór roku zawsze przynosi szczęście. Akurat dzisiaj
jest do tego jeden z dni, które ludowe wierzenia uważają za szczęśliwe, a
zarazem to dzień świętego Mateusza. Cóż lepszego może się zdarzyć
kupcowi, niż w ten dzień zacząć nowy interes? Dokładnie to w pewnym
stopniu robi mój mąż, wprowadzając się do kantoru swojego zmarłego
wuja. Wydawało się, że kucharka była usatysfakcjonowana, mniej
wszakże dlatego, iż te słowa ją przekonały, a znacznie bardziej dlatego, że
nowa pani od razu wiedziała, o co chodziło z tą środą. Natomiast
Magdalena czuła, jak nieprzyjemne uczucie związane z początkiem życia
we Frankfurcie znów w niej przybiera na sile.
- Jak się nazywacie? - zapytała kucharkę, żeby o tym nie myśleć.
- Hedwig - odpowiedziała szybko, patrząc na nią ze szczerością i
otwartością. Zdało się, że zagląda głęboko do wnętrza Magdaleny,
która szybko odwróciła wzrok i powiodła oczyma po wybrukowanym
dziedzińcu. Z tyłu znajdowały się stajnie, na lewo od nich mały kurnik,
pralnia oraz kuchnia. W rogu była zadaszona studnia. Po prawej stronie
dziedzińca stały przestronne magazyny. Dwie młode służące i dwaj
pachołkowie na polecenie mrukliwego brodacza zaczęli właśnie
rozładowywać wóz. Wołania i śpiewy zagłuszyły milczenie. Zaskoczona
Magdalena zauważyła, że nie było tu nigdzie ptactwa ani psa czy kota.
- Gdzie są jakieś zwierzęta, Hedwig? - zapytała.
- Hermann i inni pachołkowie wywieźli je wczesnym rankiem i spalili.
- Wskazała głową brodatego. To zatem był Hermann, zarządca domu i
podwórza, o którym Erick już opowiadał. Hedwig mówiła dalej: - Aż po
ostatnią mysz i najmniejsze piórko wszystko wrzucił do ognia.
Steinackerowa nie chciała, by pozostało cokolwiek z tego, co było, nie
mówiąc już o tym, żebyście to jedli. - Z zaciekłością zacisnęła usta.
Trudno było nie zauważyć, za jak straszne marnotrawstwo to uważała.
- Dlaczego? - Magdalena, nie rozumiejąc, kręciła głową. Czyż Erick
nie opowiadał, że odziedziczył po swoim wuju nie tylko kantor
handlowy, ale też całe wyposażenie domu, czyli cały majątek aż po
ostatnią łyżkę i ostatni groszek ze spiżarni? Podczas ich pierwszego
spotkania na mszy Adelaide zapewniała, że nawet najdrobniejszej rzeczy
nie tknie, dopóki Erick i ona tego nie przejmą. - Skąd Steinackerowej
przyszło do głowy, by tym dysponować?
- O ile wiem, to nie były wasze zwierzęta. Steinackerowa w ostatnich
miesiącach robiła wszystko, żeby staremu panu, waszemu wujowi, przed
śmiercią niczego nie brakowało. Uważała też za swój obowiązek dbać do
końca o inwentarz. Ale ponieważ nikt nie wiedział, co wy o tym będziecie
myśleć... - Podniosła ręce i zakryła zmieszaną twarz, aż w końcu znów
opuściła ręce i, kręcąc głową, wybuchnęła: - Ach, co ja gadam! Ja też
przecież nie wiem, dlaczego ona ostatnie worki z ziołami i minerałami
tam na górze na strychu wczoraj wieczorem jeszcze własnoręcznie
wrzuciła do ognia. Nigdzie w domu nie ma ani drobiny kurzu z majątku
waszego wuja. Najlepiej zapytajcie sami, dlaczego nawet
najdrobniejszego inwentarza kazała się pozbyć. Później ona i jej mąż
pewnie przyjdą do was z wizytą.
Hedwig skinęła na jedną ze służących i szorstkim tonem wydała jej
polecenie, by oczyściła warzywa i rozpaliła ogień pod kuchnią. Bez
zbędnych słów podkasała spódnicę i też ruszyła do kuchni. W jej
kołysaniu biodrami i kuśtykaniu na krzywych nogach Magdalena nagle
zobaczyła Roswithę. Zawstydzona, wytarła sobie łzy z kącików oczu. Że
też jej wcześniejsze życie doganiało ją we Frankfurcie na każdym kroku!
Nigdy nie zapomni starej akuszerki. Przez większą część życia stała u jej
boku jak anioł stróż. Berta, chłopka w gospodarstwie w pobliżu
Rothenburga, u której spędziła ostatnie dwa lata, również ją
przypominała. To chyba zrządzenie losu, że drogi takich kobiet wciąż
krzyżowały się z jej ścieżką.
Myśli Magdaleny powędrowały ku Adelaide, Steinackerowej, jak
nazywała ją kucharka. To naprawdę czarny anioł, który pielęgnował wuja
Ericka w jego ostatnich godzinach. W każdym zakątku tej posiadłości jej
cień wydawał się obecny. Magdalena się roześmiała. To dziwny pomysł,
by pousuwać wszelki inwentarz z szop. Nowa kuzynka najwyraźniej
lubiła robić niespodzianki. W jej pobliżu z pewnością nie będzie się
nudzić.
- Magdaleno, gdzie jesteś?! - niecierpliwie wołał Erick z otwartego
okna na pierwszym piętrze domu. - Carlotta wyszukała już sobie
najpiękniejszy pokój w domu. Jeśli zaraz nie przyjdziesz, pozostanie ci
tylko kurnik jako schronienie.
- Już idę. - Nawet jeśli w środku wszystko się w niej jeżyło, nie
pozostało jej nic innego, jak podążyć za mężem i dzieckiem i wraz z nimi
objąć ten nowy dom w posiadanie. Czekania, aż zacznie się czwartek i
widoki na nowy początek będą lepsze, nie wytrzymaliby ani Erick, ani
Carlotta.
3
Adelaide uznała pójście do Grohnertów piechotą za niestosowne. Nie
skłonił jej do tego nawet leniwy nastrój późnego lata. Według kalendarza
tego dnia zaczynała się jesień. To jeszcze jeden powód, by jeśli już nie
jechać bryczką, to przynajmniej dać się zanieść w lektyce na wizytę u
Yinzentowego kuzyna i nowego właściciela na Fahrgasse.
Właśnie dlatego, że od teraz Grohnertowie - a nie ona - mogli nazywać
szykowną kamienicę wuja na Fahrgasse swoją, ważne było, żeby Vinzent
nigdy nie zapominał, co zawdzięcza sobie, ale przede wszystkim jej jako
swojej małżonce: jeśli przekazał Erickowi spadek, trzeba teraz
przynajmniej zachować twarz.
Sprawdzając efekt, kołysała biodrami przed lustrem wysokości
mężczyzny w izbie z bielizną. Układała przy tym końce narzutki z gazy.
Jak w większości jej sukien, dekolt pozwalał na swobodne oglądanie
nasady piersi. Alabastrowa skóra była jedwabista i wypielęgnowana.
Adelaide, zadowolona, okręciła się wokół własnej osi.
Czerwono--niebieska spódnica z adamaszku, na którą zdecydowała się po
dłuższym namyśle, prześwitywała przez draperię raz ciemniej, raz jaśniej,
co dodawało jej szczególnego uroku. Wokół smukłej talii zawiązała
szeroki, złoty pas. Szybko podniosła rozłożystą spódnicę i sprawdziła
stan małych bucików, ozdobionych wspaniałymi jedwabnymi kokardami
na podbiciu. Vinzent pojął ukrytą wskazówkę i uśmiechał się drwiąco: -
Żadnego sprzeciwu: idziemy piechotą! Świeże powietrze dobrze nam
zrobi. Poza tym tak chętnie spacerujesz po placu na Römerberg. Nie
zapominaj, kto nas o tej porze może spotkać i podziwiać twoje wspaniałe
szaty. Adelaide rzuciła mu pogardliwe spojrzenie swoich ciemnobrązo-
wych oczu. Sama wiedziała, jak imponującym zjawiskiem była. Nie tylko
jej wzrost, lecz także czarne włosy, które ułożyła w kaskady loków na
skroniach, a również gładka, zadbana cera i pomalowane na czerwono
usta przyciągały spojrzenia. Na szczęście Vinzent był nie mniej
przystojny, nawet jeśli ku jej wielkiemu ubolewaniu kategorycznie
odmówił założenia nowych, budzących podziw szerokich spodni ä la Karl
Florentin Rheingraf von Salm, we Francji zwanych rhingrave, które miały
mnóstwo fałd i pętelek. Po cichu musiała jednak przyznać, że w
umiarkowanie szerokich pumpach do kolan jego mocne łydki wyglądały
lepiej. Od kiedy przestał nosić buty ze sztylpą, a zaczął preferować
pantofle ze sprzączkami, trzeba było tę okoliczność brać pod uwagę.
Poprawiła mu kryzę pod szyją na kaftanie i pociągnęła nosem.
Uwodzicielsko pachniał różami. Uśmiechnęła się, podając mu czarny,
spiczasty kapelusz. Z uśmiechem odrzucił jasnobrązowe włosy do tyłu,
założył kapelusz i podał jej ramię. Chętnie przywarła swoją
szczupłą talią do jego ciała. Nawet po wielu latach małżeństwa dobrze
było czuć jego bliskość.
Ręka w rękę wyszli na Sandgasse. Na rogu z Neue Krame wyszła im
naprzeciw młoda chłopka z koszem kwiatów. Nieśmiało zaproponowała
kolorowy bukiet astrów.
- Dlaczego nie? - Vinzent beztrosko wyciągnął z kieszeni o wiele za
dużo monet i wziął kwiaty. - Magdalena się z nich ucieszy.
- Tak myślisz? - Adelaide z powątpiewaniem uniosła w górę prawą
brew. - Nie wygląda mi na zamiłowaną panią domu. Czyż nie była
felczerką w taborze cesarskich wojsk?
Zdziwiony Vinzent zmarszczył czoło.
- Myślałem, że ją lubisz i cieszysz się, iż w końcu masz w otoczeniu
kogoś o podobnych poglądach?
- Co ma wspólnego jedno z drugim? - Znów wzięła go pod rękę i
zmusiła do dalszego marszu. Z łaskawym uśmiechem pozdrawiała ludzi
ze wszystkich stron. Vinzent miał rację: tuż przed nieszporami pół
Frankfurtu wyległo na ulice w okolicach Rómerbergu i rynku. Jak dobrze,
że założyła tę nową spódnicę.
Punktualnie, gdy rozdzwoniły się wieczorne dzwony, dotarli na plac
katedralny. Przekupki pakowały swoje kosze, handlarze opróżniali
wystawy kramów. Niektórzy spryciarze za śmieszne ceny kupowali
resztki towarów dnia. Rzemieślnicy przechodzili obok, niosąc do domu
narzędzia i materiały. Gońcy przynosili ostatnie wieści, służące i panie
domu wołały rozproszone dzieci. Grupa starszych kobiet ciągnęła na
wieczorną mszę do Świętego Bartłomieja. Bogato wystrojone mieszczki
spacerowały pod rękę ze swoimi mężami. Podobnie jak Adelaide i
Vinzent, szli złożyć innym wizytę.
- Zaraz poznamy bliżej żonę Ericka i sami sobie wyrobimy zdanie o jej
zaletach - Vincent podjął na nowo przerwaną rozmowę, gdy dotarli do
Garkuchenplatz z mnóstwem jadłodajni. - Dotychczas, niestety,
wiedzieliśmy o niej o wiele za mało. Nieważne, czy była felczerką, czy
znajduje swoje szczęście jako przykładna pani domu -jest naszą kuzynką.
Jako członek rodziny będzie przez nas zawsze mile widziana.
Adelaide na chwilę wydęła czerwone usteczka. Znów wzniosła oczy
w górę, potem jej rysy się wygładziły.
- Cieszę się, słysząc, jak wielką gotowość wykazujesz, by przyjąć ją
do naszej rodziny.
- Dlaczego nie? - Vincent patrzył na Adelaide pytająco. Gdy nic nie
odpowiedziała, kręcąc głową, poszedł dalej. - Przynajmniej jedno jest
pewne: Magdalena ma nam wiele do opowiedzenia. W końcu w swoim
życiu bywała w bardzo wielu miejscach.
- To się zgadza. Jako córka żołnierza w taborze wojsk nigdy długo nie
siedziała w jednym miejscu. Czy będzie się czuła dobrze w tak nudnym
mieście jak Frankfurt? - Zadarła nos w górę. Przez chwilę wydawała się
wyższa od swego mocno zbudowanego męża. On natychmiast wypiął
pierś i spojrzał na nią z przyganą. Jego słowa zabrzmiały szorstko:
- Wy dwie musicie się porozumieć przynajmniej tak dobrze, jak ja i
Erick. Dzięki wspólnemu spadkowi staliśmy się nie tylko jedną rodziną.
Erick i ja jesteśmy poza tym współwłaścicielami kantoru i dlatego nasze
losy ściśle się ze sobą wiążą.
- Zapominasz, jak wysoką cenę za to zapłaciliśmy - odpowiedziała
lodowatym tonem. - Dlaczego Erick musi odgrywać twojego dawno
zaginionego kuzyna? Przez to pozbawił cię bezpośredniego spadku po
wuju. Bez tej szopki mógłbyś sam prowadzić kantor.
- A ty zapominasz, że bez pomocy Ericka nie mielibyśmy nawet
najmniejszej części tego kantoru. Zamiast nadal mieszkać w domu na
Sandgasse i być przynajmniej współudziałowcami interesu wuja Fried-
richa, trafilibyśmy bez grosza na ulicę, gdzie by nas od razu z obelgami i
w hańbie wyrzucili z miasta. - Głos Vinzenta był ostry jak nóż.
- Ale żeby nas przed tym uchronić, nie musiałeś od razu przedstawiać
go jako uprawnionego do spadku kuzyna. Gdybyś mnie na czas
wtajemniczył, na pewno przyszłoby nam do głowy jakieś inne
rozwiązanie. Nie obawiasz się, że ktoś inny przejrzy, o co chodzi z tym
nagłym pojawieniem się Ericka jako twojego zaginionego kuzyna i
bratanka wuja Friedricha? To przecież mało przekonujące. -Uniosła
spódnicę i z ociąganiem odskoczyła krok w bok, aby ominąć na wpół
zgniłą główkę kapusty.
- Gdyby Erick nie podał się za bratanka wuja Friedricha, nasze
stosunki rodzinne w poszukiwaniu prawowitych spadkobierców zo-
stałyby dokładniej zbadane.
Vinzent energicznie chwycił Adelaide pod ramię, tak że była
zmuszona stanąć. Zanim mógł dalej wykładać, dlaczego to byłoby tak
niebezpieczne, musiał się wyprostować i uśmiechnąć przyjaźnie,
ponieważ z bramy podwórka wyszła im naprzeciw żona aptekarza
Petersena. Adelaide i Vinzent lekko, ale nie za nisko się przed nią
skłonili, na co odpowiedziała nieśmiałym uśmiechem. Chłopiec u jej
boku stroił miny. Adelaide udawała, że tego nie widzi. Swojemu
własnemu synowi wymierzyłaby za to solidny policzek. Vinzent czekał w
milczeniu, aż aptekarzowa oddali się poza zasięg słuchu, potem wściekły
syknął do Adelaide:
- Jak myślisz, ile czasu by wystarczyło do odkrycia, że jestem
nieślubnym dzieckiem moich rodziców? Chociaż wuj Friedrich obiecał
mi to, nigdy nie wykreślił z ksiąg chrzcielnych uwagi o tym nieroz-
ważnym kroku rodziców. Nie raz, nie dwa miał dobrą okazję, by to
zrobić. Tylko dlatego, że Erick Grohnert poręczył za moje honorowe
pochodzenie, oszczędzono nam najgorszego. Dzięki temu zabezpieczył
nie tylko nasze pieniądze, lecz także nasze prawa obywatelskie. A może
zapomniałaś, że każdy, kto został spłodzony w pozamałżeń-skim
związku, jeżeli można tego dowieść, zgodnie ze statutem miasta
Frankfurtu, nie jest uważany za godnego szacunku - zamilkł, wziął
głęboki oddech, wypuścił powietrze, nie spuszczając z niej oczu, i
dorzucił gorzkim tonem: - Jak cię znam, jesteś ostatnią osobą, która
chciałaby zostać wygnana z tego miasta z etykietką hańby i braku honoru.
Zdziwiona Adelaide zadarła nos jeszcze wyżej.
- A więc powiedziałeś o tym Erickowi? - Badawczo patrzyła mężowi
w twarz. Jej brwi ułożyły się w ciemne, proste kreski.
- Co? - Wytrzymał jej spojrzenie. - Że pomiędzy ślubem moich
rodziców a moimi narodzinami nie minęło wymagane dziewięć
miesięcy? Oczywiście, że mu to powiedziałem. Jak inaczej miałbym
wytłumaczyć naglący charakter tej sprawy, ażeby w ogóle zgodził się na
to oszustwo ze spadkiem? W przeciwnym razie nie widziałby żadnego
powodu, by ręczyć za moje prawowite pochodzenie. A to znów było
możliwe tylko wtedy, kiedy sam dał się rozpoznać jako kuzyn i za takiego
pozwolił uznać. Ponieważ dostał majątek wuja Friedricha, mógł mi
pomóc wyjść z tej kłopotliwej sytuacji z niespłaconymi wekslami.
HEIDI REHN ZŁOTO CZAROWNIC Z niemieckiego przełożyła Aldona Zaniewska
Kozła bój się, gdy zbliża się z przodu, konia - z tyłu, a człowieka - ze wszystkich stron. PRZYSŁOWIE ROSYJSKIE
Prolog Spadek FRANKFURT NAD MENEM Jesień 1650
1 W drugim roku po zakończeniu wielkiej wojny Bóg był łaskawy dla mieszkańców Frankfurtu. Od wielu dni słońce świeciło z bezchmurnego nieba, a wokół panowała ciepła aura późnego lata. Zbiory na polach prawie dojrzały, w winnicach w dół Menu dojrzewające winogrona zapowiadały doskonałe trunki. Jesienne targi prezentowały się z najlepszej strony. Już we wczesnych godzinach rannych chętni do oglądania tłoczyli się w mieście. Podczas nabożeństwa ambona kościoła Świętego Bartłomieja skąpana była w złotym blasku słońca. Pewien kupiec z Holsztynu uznał to za znak od Boga, że ten obdarzy prowadzących nabożeństwo i jego uczestników dobrą pogodą również w następnym tygodniu. Ciesząc się na dobre interesy, kupcy i handlarze wsłuchiwali się w kazanie. Na zewnątrz Magdalena sięgnęła po usianą piegami dłoń Ericka i uśmiechnęła się do niego. Przepełniło ją błogie ciepło, gdy poczuła spojrzenie jego niebieskich oczu na policzkach. - Ależ zgiełk! - wykrzyknęła, patrząc ze swego miejsca przed portalem kościoła na tłum ludzi. - Jak wspaniale, że mnie tu ze sobą zabrałeś. Po twarzy Ericka przeleciał cień. Uśmiechnęła się. - Nie martw się, w następnych dniach nie będę za tobą chodzić krok w krok. Twoje rozmowy z innymi kupcami niezbyt mnie interesują. O wiele bardziej palę się do tego, by obejrzeć sobie dokładnie niezliczone stoiska i poznać miasto. Zobaczysz, w końcu
przestanę nawet tęsknić za naszą małą Carlottą. Przecież wiem, że pod opieką Berty jest w najlepszych rękach. Jej szmaragdowe oczy swawolnie błyszczały. Potrząsnęła rudą czupryną, wysuwając naprzód spiczasty podbródek. Przy wysokim Ericku wydawała się jeszcze drobniejsza. W jej słowach była jednak tylko połowa prawdy. W duchu miała nadzieję, że w końcu pozna ludzi, z którymi od dawna prowadził ożywiony handel. Erick ją przejrzał. Kąciki jego warg drwiąco drgnęły. - To do ciebie podobne, kochanie. Od niepamiętnych czasów nie robisz nic innego, tylko grzecznie zajmujesz się sprzątaniem - zakpił. Ale zaraz spoważniał: - Bądź szczera, to nie kolorowe jedwabne wstążki ani wykwintne aksamity, ani wszystkie te pozostałe ozdóbki sprowadzają cię na frankfurckie targi, tak naprawdę zależy ci na tym, żeby pójść ze mną na giełdę i obejrzeć sobie ludzi, z którymi utrzymuję kontakty. - A co w tym złego? - odparła zdziwiona. Znów wydało jej się, że na jego opalonej twarzy wyczytała ślad niechęci. Nawet jeśli w następnej chwili powrócił na nią znany uśmiech, pozostała niespokojna. - Jak mam pokonać twój wieczny brak zaufania? - zapytał cicho i pochylił się, by ją pocałować. Ona jednak się odsunęła. Fakt, że Erick nie pojmował, na czym jej zależało, sprawiał jej ból. Jak często w ostatnich miesiącach nagle wydawał jej się obcy. Nikt nie jest tym, za kogo się go od dawna uważa, przeleciało jej przez głowę. Bez żadnego uprzedzenia odezwała się głośno: - Powiedz mi prawdę! Zdradź mi w końcu, co zdarzyło się podczas tych dwukrotnych dwuletnich nieobecności, gdy pod koniec wielkiej wojny zniknąłeś z mojego życia. Jawny zarzut trafił go jak policzek. Od razu tego pożałowała i chciała mu to wynagrodzić, ale było już za późno. - Dlaczego wciąż wracasz do tego tematu? - Rozzłoszczony, wyrwał swoją dłoń. - Nie ma żadnych tajemnic z tego czasu! O wszystkim wiesz. W pierwszych latach trzymali mnie Francuzi, a podczas drugiej rozłąki próbowałem cię odnaleźć. Jako syn kupca wiele podróży wykorzystywałem też oczywiście, by położyć kamień węgielny pod naszą wspólną przyszłość. Przy okazji nawiązałem
ważne kontakty. Z tego teraz żyjemy, nigdy o tym nie zapominaj! -przerwał bez tchu i gwałtownie wciągnął powietrze. W tym czasie przyszła mu do głowy pewna myśl. Jego oczy zwęziły się w szparki, w obronnym geście skrzyżował ramiona na piersi. - Teraz rozumiem. Pojechałaś ze mną do Frankfurtu, żeby szpiegować mnie na jesiennych targach i sprawdzać, czy rzeczywiście mówię prawdę. Jeśli mi nie ufasz, lepiej od razu wyjedźmy. - Gwałtownie się odwrócił. - Ericku, zostań! - Przytrzymała go za ramię. - Wybacz mi, proszę... - W jej głosie słychać było błaganie, spuściła oczy i cicho mówiła dalej. - Nie chciałam ci zepsuć humoru ani podejrzewać o nic złego. To po prostu bezczynne siedzenie w gospodarstwie Berty doprowadza mnie powoli do szaleństwa. Wciąż jesteś w drodze i przeżywasz różne ekscytujące przygody, a ja siedzę w jednym miejscu i czekam, bawię się z Carlottą i patrzę, jak chwasty rosną. Nic dziwnego, że przychodzą mi do głowy najbardziej bezsensowne myśli! - Wspięła się na palce i zarzuciła mu ramiona na szyję. Mocno przycisnęła swoje drobne ciało do jego szerokiej piersi. - Proszę, bądź dla mnie znowu dobry, najukochańszy! Masz rację, między nami nie ma żadnych tajemnic. Nie wiem też, dlaczego mi się to przedtem wymknęło. Chyba za bardzo się boję, że znów cię stracę. Kolejny raz tego nie wytrzymam. Nie wiedzieć, gdzie jesteś, co robisz, to było piekło. I ten strach, czy w ogóle jeszcze żyjesz. Łzy napłynęły jej do oczu, położyła głowę na jego ramieniu. Poczuła, jak zesztywniał. Palcami prawej dłoni przesunęła po bursztynie ukrytym pod gorsetem na piersi. Miała nadzieję, że ten miłosny podarek uchroni ją przed nowym nieszczęściem. Trochę trwało, zanim Erick otrząsnął się z odrętwienia. - Nie ma tu nic do wybaczania. Delikatnie zdjął jej ręce ze swojej szyi i trochę odsunął ją od siebie. Ciepły promień słońca dotknął jej głowy. Włosy zalśniły miedzianym blaskiem, szmaragdowe oczy błyszczały wilgocią. Patrzyła na niego z bijącym sercem. W końcu podjął dalej: - Mogłem się domyślić, że wpadniesz na głupie pomysły, jeśli zostaniesz sama w gospodarstwie Berty. Chyba musisz się dopiero nauczyć osiadłego życia. Przy czym to żadna sztuka prowadzić pełne zadowolenia i spełnione życie w jednym i tym samym miejscu. Tak
robi wielu ludzi. Już od dwóch lat w kraju panuje pokój. Najwyższy czas, żebyśmy my też skończyli z tym przenoszeniem się z miejsca na miejsce i znaleźli jakiś kąt, gdzie będziemy w spokoju korzystać z owoców naszej pracy. Objął ją ramieniem i wycisnął na ustach całusa. Z ochotą poddała się tym karesom. Przynajmniej kochał ją jeszcze równie namiętnie, jak pierwszego dnia ich związku. To było najważniejsze. Wszystko inne musiało zejść na dalszy plan. Mocno do siebie przytuleni, opuścili dziedziniec cesarskiej katedry. Cały Frankfurt zamienił się w jeden wielki plac targowy. Na wszystkich rogach handlarze i kupcy z rozmaitych krajów prezentowali swoje towary. Zapach znanych ziół mieszał się z wonią egzotycznych przypraw, pachniało świeżym pieczywem i pieczonymi prosiętami. Z innego rogu dochodziła woń wyprawionej skóry, farbowanych materiałów i świeżo oheblowanego drewna. Wszędzie wzdłuż wybrzeży Menu - na Rómerberg, na handlowej ulicy Neue Krame aż po plac na Liebfrauenberg, a także na siennym i końskim rynku -targowano się w najlepsze i ubijano interesy. Patrolujący miasto woźni sądowi mieli pełne ręce roboty z rozdzielaniem zacietrzewionych kogucików kłócących się o jakość i cenę. W tym wszystkim co jakiś czas rozbrzmiewały okrzyki: „Łapać złodzieja!", „Chwytajcie oszusta!". Od czasu do czasu widać było, jak człowiek o lepkich palcach zręcznie rozdawał ciosy, by ujść ścigającym go ludziom. Drzwi miejscowych sklepów były szeroko otwarte. Na podwórkach i przy wejściach do domów rzemieślnicy zachwalali rozliczne wyroby. Pomiędzy nimi kuglarze i akrobaci pokazywali karkołomne sztuczki, swoje umiejętności prezentowali nawet angielscy komedianci. Weneccy aktorzy tańczyli wokół Ericka i Magdaleny. Jeden zaproponował Erickowi zakup fantazyjnej maski. - Będzie do ciebie znakomicie pasować. - Magdalena była zachwycona szelmowskim grymasem, ale Erick odepchnął aktora na bok. - Nie potrzebuję żadnej maski. Nie mam nic do ukrycia. - To był tylko żart! - Szybko pociągnęła go do następnego rogu, gdzie jakaś chłopka polecała bukiet z różnokolorowych astrów. Za nią starsza kobieta podnosiła do góry wiązki leczniczych ziół. Uszczęś-
liwiona Magdalena wdychała zapach rozmarynu, tymianku i szałwii. Erick wypatrzył w tym czasie piekarczyka i nabył maślany obwarzanek prosto z pieca. - To przynajmniej syci! - wyjaśnił i włożył Magdalenie do ust kawałek pieczywa. Wrócił mu dobry humor. Idąc dalej, pogryzali na przemian obwarzanek, dopóki przy ostatnim kawałku ich usta nie spotkały się w namiętnym pocałunku. Mimo tego przekomarzania nie uszło uwagi Magdaleny, że jej jasnorudy ukochany zwracał uwagę swoją okazałą postacią i wspaniałym ubraniem. Nawet zacne mieszczanki się za nim oglądały i szeptały później do siebie. Prawdopodobnie dziwiły się, że mężczyzna o tak imponującym wyglądzie znajdował upodobanie w jakiejś drobnej, rudej kobiecie. Uśmiechnęła się, wiedziała przecież, że i ona - ze swoimi rzucającymi się w oko włosami, błyszczącymi zielonymi oczyma, cerą bez skazy i pewnością siebie - podobała się wielu mężczyznom. Dumnie wypięła drobną pierś. Jej ciemnoniebieska sukienka z tafty, na którą narzuciła chustę w odcieniu bzu z delikatną koronką, szeleściła przy każdym kroku. Erick udawał, że w ogóle nie zauważa wrażenia, jakie robili. Od czasu do czasu pozdrawiał jakiegoś znajomego, ale nawet na wyraźne zaproszenie przy nikim nie zatrzymywał się na dłużej. Jej było to tylko na rękę, dawało bowiem okazję do wspólnego rozkoszowania się rozmaitymi wrażeniami. - Musimy pomyśleć o tym, żeby coś specjalnego przywieźć Car-lotcie - powiedziała, gdy u pewnego handlarza odkryła belę najszlachetniejszej tkaniny z wielbłądziej wełny. W zadumie dotykała miękkiego materiału. - Berta mogłaby z tego uszyć nam trojgu piękne zimowe płaszcze. - Pozwól, że zdecydujemy o tym za kilka dni. - Erick nagle stał się niespokojny i pociągnął ją dalej. Ze zdziwieniem obserwowała, jak kilkakrotnie obejrzał się do tyłu przez ramię. - Co się dzieje? - zapytała, próbując podążać za jego spojrzeniami. - Nic - pospieszył z zapewnieniem i objął jej ramiona. Pospiesznie pocałował ją we włosy i pokazał coś ręką. - Patrz, to z pewnością cię zainteresuje. Dużymi krokami spieszył w kierunku wąskiej uliczki. Słońce już nie przenikało pomiędzy domami. Magdalena potrzebowała chwili,
by w gęstniejącym zmroku dokładniej rozpoznać szczegóły. Niezliczone małe sklepiki stały szeregiem jeden przy drugim. Kilku strażników trzymało się za pasy i rzucało groźne spojrzenia, które jednak nie zniechęcały amatorów oglądania. Z zainteresowaniem przechadzali się, przystawali to tu, to tam i podziwiali wystawy. W końcu Magdalena pojęła, o co chodzi: kupcy prezentowali w tych sklepach bogaty wybór biżuterii, srebrnej i złotej, nawet bursztyn był we wszystkich możliwych wielkościach i klasach jakościowych, z owadami w środku i bez nich, polerowany albo jeszcze surowy. Machinalnie dotknęła piersi, poczuła uspokajającą wypukłość, którą tworzył jej własny bursztyn pod gorsetem. Kamień o tak niezwykłych cechach mógłby kosztować majątek. Dla niej ten miodowożółty talizman z owadem o sześciu nogach był bezcenny. Erick podarował jej go kiedyś na znak swojej miłości. Gdy się rozstawali, zawsze ich łączył. Jak bardzo można było polegać na tej sile, dowiódł w przeszłości niejeden raz. Do uliczki ze sklepami jubilerskimi i z bursztynem prowadziły szersze ulice, na których oferowano przede wszystkim skóry, tkaniny i futra. Chociaż już od dawna byli na nogach, Magdalena nie czuła się zmęczona i chciała wszystko obejrzeć. Najbardziej interesowały ją książki, które zachwalano na rogach ulic. - Frankfurt jest z tego dostatecznie znany - śmiał się Erick z jej okrzyków zachwytu. Ale ani razu się nie zatrzymał, gdy chciała przejrzeć stosy ksiąg. - Możesz je sobie jeszcze potem obejrzeć, gdy przyjdziesz tu sama. - Co masz w planie? - Nic szczególnego - uspokoił ją i po chwili zwłoki wyjaśnił, jak gdyby mu to właśnie przyszło do głowy: - Chodź, pokażę ci dom, w którym rezyduje cesarz podczas swoich wizyt we Frankfurcie. - Czy jaśnie pan jest tutaj? To czas, żebyśmy mu złożyli wizytę. -Czule szturchnęła Ericka w bok. On jednak już przeciskał się dalej. Nie uszli daleko, bo rozgardiasz na Rómerberg i Neue Krame utrudniał szybkie poruszanie się naprzód. Wkrótce wydawało się niemożliwe nawet dostanie się w pobliże Liebfrauenbergu i domu Braunfelsa. Magdalena i Erick coraz bardziej zbaczali z prostej drogi, aż w końcu znaleźli się na krańcu Rómerbergu. W ostatniej chwili Magdalenie
udało się ominąć jakiegoś pachołka, który wytoczył beczkę wina z bramy podwórka. Popchnęła przy tym Ericka na idącego z przeciwka mężczyznę. Ten się wzburzył. - Uważaj trochę! Ale gdy mężczyzna rozpoznał, kto na niego wpadł, jego rozeźlona twarz rozciągnęła się w radosnym uśmiechu. - Co za przypadek! Erick! Co tu robisz? - Już wyciągał rękę do powitania. Zamiast wybuchnąć taką samą radością jak jego znajomy, Erick zmusił się tylko do życzliwego uśmiechu. Magdalena czekała z cieka- wością, aż zostanie przedstawiona obcemu mężczyźnie. Wydawało się jednak, że Erick zapomniał o jej obecności. Obcy nie był tak wysoki jak on, za to mocniej zbudowany. Sądząc po ubraniu, mógł odnosić podobne sukcesy jako kupiec: spodnie do kolan i żakiet były uszyte z najdelikatniejszego sukna, elegancko skrojona koszula pod kaftanem z białego jedwabiu. Lekko uchylił na powitanie rondo modnego spiczastego kapelusza. Błyszczały pod nim jasnobrązowe loki poprzetykane pierwszymi srebrnymi nitkami. Na skroniach siwiznę było jednak widać wyraźniej. Magdalena wnioskowała z tego, że był kilka lat starszy od Ericka. Porządnie przycięta broda miała równie jasnobrązowy odcień jak włosy na głowie, nawet oczy błyszczały tym samym kolorem. Najbardziej charakterystyczny był jednak w tym mężczyźnie nos. Podobny do potężnego wykusza, zdecydowanie wystawał z twarzy. - Vinzent! - wykrzyknął w końcu Erick. - Co za niespodzianka, że cię tu spotykam. - Patrzył na Magdalenę i wydawało się, że dopiero teraz przypomniał sobie o jej obecności. Najwyraźniej szukał odpowiednich słów, by ją przedstawić. Kąciki jego ust zadrgały, u nasady nosa pojawiły się dwie pionowe zmarszczki. Gdy ich spojrzenia się spotkały, mrugnęła do niego porozumiewawczo. Zakłopotany odkaszl-nął w zwiniętą dłoń, by w końcu oświadczyć: - To moja żona, Magdalena. Zdumiała się. Nigdy przedtem nie przedstawiał jej jako swojej żony. Od dłuższego czasu mówili wprawdzie o sobie jak małżonkowie, ale wciąż jeszcze nie pobrali się w świetle prawa. W całym tym rozgardiaszu po zawarciu pokoju w Munster i ponownym spotkaniu
po prostu nie znaleźli czasu, by złożyć przysięgę małżeńską przed Bogiem i całym światem. - Wspaniale, że możemy w końcu zawrzeć znajomość, najszanowniejsza pani. - Steinacker znów uniósł kapelusz i głęboko się skłonił. Spojrzenie jego jasnobrązowych oczu ślizgało się z ciekawością po jej drobnej sylwetce. - Ja również jestem w towarzystwie małżonki. -Skinął na wysoką kobietę, która stała niedaleko przy stoisku z książkami. - Adelaide, chodź tu i zobacz, kogo wytropiłem w tłumie. Biorąc pod uwagę to, jak szybko zamknęła i odłożyła na bok trzymaną w rękach książkę, nie mogła być pochłonięta lekturą. Magdalena zdała sobie sprawę, że czarnowłosa Adelaide już od dłuższej chwili obserwowała to niespodziewane spotkanie. Gdy podeszła bliżej, obydwie kobiety otwarcie się nawzajem zlustrowały. Nieskazitelna uroda nieznajomej wprawiła Magdalenę w prawdziwy podziw. Oczy Adelaide były prawie tak czarne jak jej włosy, które skromnie przykrywała jasnym czepkiem z prześwitującej koronki. Wystające kości policzkowe podkreślone były lekkim pudrem, usta pociągnięte ciemnoczerwoną pomadką. Tym jaśniej promieniała jej nieskazitelnie biała skóra. Długa szyja była prosta jak świeca. Głęboki dekolt ciemnozielonej sukni z adamaszku dostarczał wyobraźni dostatecznie dużo bodźców, by sobie odmalować udatny kształt jej piersi. Mimo imponującego wzrostu ruchy Adelaide były niezwykle wdzięczne. Życzliwie skinęła Erickowi głową i podała Magdalenie szczupłą dłoń. Na chwilę wydęła przy tym wymalowane usteczka. Z jej mimiki nie dało się wywnioskować, jakie wrażenie zrobiła na niej Magdalena. Lecz chociaż była tak piękna, Magdalenie wystarczył rzut oka na Ericka, by się przekonać, że mogłaby go bezpiecznie zostawić sam na sam z tą kobietą. Tak jawnie zaprezentowane uroki nie robiły na nim żadnego wrażenia. Mimo to z zakłopotaniem unikał spojrzenia Adelaide. Magdalena nie mogła się temu dłużej dziwić, bo Adelaide zwróciła się do niej: - Chyba nasi mężowie nie przewidywali, że się nagle któregoś dnia tak niespodziewanie spotkamy - jej głos brzmiał nisko, miał w sobie coś kuszącego, wręcz tajemniczego. - Poza tym dlaczego podają tylko nasze imiona? Przecież można by o nas powiedzieć
o wiele więcej rzeczy, które z pewnością powinnyśmy o sobie wiedzieć, nieprawdaż, mój kochany? Uśmiechnęła się i położyła mężowi rękę na ramieniu. Otwarte upomnienie wyraźnie sprawiło mu przykrość, jednocześnie brakło mu słów, by odciąć się jakąś błyskotliwą uwagą. Zastygł lekko pochylony, jak gdyby chciał się jeszcze skurczyć w porównaniu z Erickiem, który przerastał go o dobrą szerokość dłoni. Adelaide za to wyraźnie się wyprostowała. Niemalże tak wysoka jak jej mąż, dzięki temu nabrała jeszcze bardziej imponującego wyglądu. Drobna Magdalena z zaskoczeniem musiała przyznać, że Adelaide udało się w kilka chwil zupełnie ją oczarować. Jej mimika zdradzała, że dla niej to oczywistość. Nic dziwnego, ta kobieta nawykła do dzielenia swojego otoczenia od razu na przyjaciół i wrogów. Pierwszy krąg wart był starań, a drugi tylko odstręczał. Magdalena miała nadzieję, że to doświadczenie zostanie jej oszczędzone do końca życia. Jako pierwszy z obydwu panów mowę odzyskał Erick. - Ponieważ teraz już wiem, jak wielką stratą byłoby nigdy cię nie spotkać, Adelaide, zbytecznym jest tracić zbyt wiele słów na wszystkie twoje przymioty. - Gdy podniósł głowę, dobrze znany wyraz drwiny unosił lekko kąciki jego warg. Magdalenę ogarnęła niepewność. To dziwne, że Erick nigdy nie powiedział jej o tej niezwykłej kobiecie. Przy tym był z nią na ty i w najwyraźniej zażyłych stosunkach. Dotknęła bursztynu pod gorsetem i chwyciła go mocno. - Spokojnie, nie ma się pani czego obawiać, moja droga Magdaleno. - Adelaide wzięła ją pod rękę i odciągnęła kilka kroków od mężczyzn. Nic w jej zachowaniu nie zdradzało, że zauważyła gest Magdaleny sięgającej do kamienia. - Wasz mąż się z wami nie kryje. W ostatnich latach często bywał gościem w naszym domu. Obydwaj panowie od dawna robią razem dobre interesy. Tego, że nie informują nas na bieżąco o wszystkich swoich krokach, my, kobiety, nie powinnyśmy wyolbrzymiać. Wyjdźmy po prostu z założenia, że wiedzą, co dla nas robią. Magdalena chciała się sprzeciwić. Adelaide nie wyglądała na kobietę, która bez zastrzeżeń oddaje swój los w ręce męża. Poza tym nie podobało jej się to, w jak bezceremonialny sposób włączyła Ericka w tę uwagę. Jakim prawem pozwalała sobie wypowiadać się
o nim w ten sposób? Adelaide przeczuwała jej sprzeciw i konspiracyjnie położyła palec na ustach. Jednocześnie lekko pokręciła głową. Jak gdyby dobrze się znały od lat, przeszła na ty i cicho zwróciła się bezpośrednio do niej. - Myślę, moja droga, że obydwie się ze sobą zgodzimy, że tak jest lepiej. To, że nie wszystko wiemy o mężczyznach, daje nam kobietom również cenne swobody. Myślę, że ty też niechętnie pozwalasz Erickowi wtrącać się w swoje sprawy, czyż nie? Konspiracyjnie puściła do niej oko. Policzki Magdaleny zaczęły płonąć wbrew jej woli. Szybko wbiła wzrok w ziemię, żeby ta druga nie zauważyła rumieńca. Wydawało się, że Adelaide ma talent, by jednym jedynym spojrzeniem odkrywać najgłębiej ukryte tajemnice. - Erick pokazał ci już wasz nowy dom na Fahrgasse? - Adelaide znów podeszła do mężczyzn i patrzyła pytająco to na Ericka, to na Magdalenę. - To cudowny dom. Jestem pewna, że będziecie się w nim czuli dobrze. - Jaki „nasz" nowy dom na Fahrgasse? - głos Magdaleny brzmiał ochryple. - O jakim domu mówisz? - Popatrzyła zdziwiona na Ericka. Wyglądał, jakby strzelił w niego piorun. Adelaide udawała, że nie dostrzegła nic dziwnego, i po prostu mówiła dalej: - Musisz wiedzieć, że nasz świętej pamięci wuj zawsze dbał o tę kamienicę. Co zrozumiałe, od jego śmierci przed kilkoma tygodniami niczego tam nie zmieniliśmy. Wy dwoje powinniście w końcu przejąć wasz prawowity spadek, tak jak on tego zawsze pragnął. - Jaki spadek? Jaki wuj? - Magdalena stanęła obok Ericka i potrząsnęła lekko jego ręką. - O co w ogóle chodzi? Nic nie wiem o tym, że chcesz opuścić gospodarstwo Berty pod Rothenburgiem. Jej spojrzenie wędrowało pomiędzy nim a Steinackerem. Stopniowo zaczęła pojmować. - Jest zatem jakiś wspólny wuj. To znaczy, że wy dwaj jesteście spokrewnieni, jesteście kuzynami. Zakłopotani mężczyźni milczeli i potwierdzili tę uwagę tylko lekkim skinieniem głowy. Magdalena przyglądała się dokładnie krewnemu Ericka, który wyłonił się z nicości. Nie znajdowała najdrobniejszego podobieństwa ani w jego twarzy, ani w sylwetce. Obudziło się w niej wspomnienie
innego kuzyna Ericka. Szwedzki kapitan Christian Englund więził ją przez kilka tygodni w klasztorze pod Wiirzburgiem. Znów dotknęła bursztynu. Również o pokrewieństwie Englunda z Erickiem dowiedziała się wówczas niespodziewanie. Tylko swemu szczęściu zawdzięczała, że uniknęła potwornej śmierci z jego ręki. Jej spojrzenie spoczywało dłużej na Steinackerze. Uśmiech mężczyzny wydawał się nieco sztuczny. Ale ze strony tego nowego kuzyna nie groziła jej przynajmniej fizyczna przemoc. Mimo to początkowa nieufność w stosunku do niego spotęgowała się. Niczego dobrego, co do tego była pewna, nie powinna się po nim spodziewać. Tymczasem Ericka przeszedł dreszcz. W jego niebieskich oczach pojawił się błysk. Wziął ją za rękę, podniósł do ust i pocałował. - To wszystko miało być niespodzianką, najukochańsza. Zaraz potem chciałem ci pokazać ten dom i przy okazji opowiedzieć o kolejnej gałęzi naszej dużej, wskutek wojny, niestety, mocno rozproszonej rodziny. Steinacker głośno wypuścił powietrze i patrzył z wyrzutem na żonę. - Coś ty znów narobiła, Adelaide? Teraz zepsułaś naszemu Erickowi piękną niespodziankę! - Pogłaskał żonę po policzku z łobuzerskim uśmiechem. Pozwoliła na to i nie zmieniła wyrazu twarzy, gdy sucho stwierdziła: - Naprawdę, zrobiłam to? To bardzo mi przykro. Nie wiedziałam, że powinnam ukrywać w stosunku do kuzynki nasze pokrewieństwo. A przy tym tak się cieszę, że rodzina się powiększyła. Uniosła spódnicę i z przesadną pokorą dygnęła najpierw przed swoim mężem, a potem przed Erickiem. Natomiast do Magdaleny jeszcze raz konspiracyjnie mrugnęła: - Czyżbym ci właśnie o tym nie mówiła, moja droga? Nasi szanowni panowie zawsze mają coś na myśli, gdy nie od razu nas o wszystkim informują. Powinnyśmy im chyba na to pozwalać. To z pewnością dzieje się tylko dla naszego dobra. Teraz jednak liczy się jedno: każda z nas zyskała kuzynkę. Moje serce wprost szaleje z radości! Zwłaszcza że do tego wy możecie się cieszyć znacznym spadkiem. Gwałtownie objęła Magdalenę. Ta jednak zastygła. Zapach fiołków otaczający Adelaide wydał jej się trochę nazbyt intensywny. Tak samo oceniała wybuch radości - był przesadny. Do tego przyszła jej do głowy gorzka myśl, że oto znów ma kuzynkę. Doświadczenia
z kochaną kuzynką Elsbeth były nie mniej przykre niż te z kuzynem Ericka Englundem. Wprawdzie od tego czasu w Menie upłynęło już wiele wody, mimo to tamte przeżycia czasem wracały do niej w sennych koszmarach. Podarowała więc Adelaide tylko wymuszony uśmiech. Na słoneczny Frankfurt padł nagle cień przeszłości. Nie była pewna, czy już czuje się znów na tyle silna, by podjąć walkę. Palcami obejmowała bursztyn i błagała go o wsparcie. - Wróćmy - wyszeptała do Ericka. - Aż tak szybko nie chcę poznawać naszego nowego domu. 2 Erick nie obiecywał zbyt wiele. Ale gdy tylko Magdalena zobaczyła dom, zapomniała o swoich wątpliwościach. Dumny i potężny, bez jakichkolwiek zbędnych ozdób, wznosił się w polu widzenia na rogu Fahrgasse. Erick skierował wóz na skraj ulicy i zatrzymał się. Od jesiennych targów minęło ponad pięć tygodni. To dostatecznie dużo czasu, by przetrawić wiadomość o nieoczekiwanym spadku i poradzić sobie z wizją egzystencji małżonki frankfurckiego kupca. Z zainteresowaniem oglądała posiadłość. Dom był zbudowany z kamienia, czym odróżniał się od sąsiednich budynków, w których kamień sięgał ledwie nad poziom piwnicy, a nad nim wznosiła się krucha konstrukcja z pruskiego muru z minionych stuleci. W stosownej odległości na rozległym placyku naprzeciwko stał pochylony budynek mącznej wagi. Zalety tego położenia były jasne jak na dłoni: nowy dom znajdował się wprawdzie w środku miasta, ale nie było tu mowy ani o ciasnocie, ani o braku przestrzeni. Nawet cień potężnej katedry na zachodzie, dzięki kończącej się tu płaszczyźnie Garkuchenplatz, nie padał zanadto na kamienicę. Popołudniowe słońce odbijało się złociście w wypucowanych szybach górnych kondygnacji. Ściany domu i brama wydawały się wyszorowane do czysta, uliczka przed nimi porządnie zamieciona i bez jakichkolwiek chwastów. Kilka chłopek siedziało na rogu ulicy z koszami, oferując jabłka, gruszki i zioła. Z bramy wyszedł brodaty mężczyzna i przegonił je. W następnej chwili zauważył wóz i pomachał ręką.
Magdalena wychyliła się z wąskiego kozła do przodu. Naliczyła trzy kondygnacje kamienicy, każda z dwoma dużymi oknami na południe. Szczyt, w którym mieściła się klatka schodowa, skierowany był na wschód. Podejrzewała, że bezpośrednio za nim znajdowały się kolejne izby albo przynajmniej duży strych, nadający się z pewnością do suszenia ziół oraz przechowywania minerałów i innych rzeczy, których potrzebowała do swoich leków. Z uśmiechem się oparła. Erick niechcący sprawił, że zachwyciła się tym domem: był jak stworzony do tego, by znów podjąć pracę felczerki. - Zadowolona? - Erick przełożył cugle do lewej ręki, a prawą objął jej ramiona. - W końcu dom, w końcu własny dach nad głową! Tam uwijesz dla nas przytulne gniazdko. Teraz, gdy jesteśmy po prawdziwym ślubie, przyszedł czas, by sprowadzić na świat więcej dzieci i założyć dużą rodzinę! Jako porządna pani domu będziesz się o nas wspaniale troszczyć. Zawsze i na wiek wieków możemy razem mieszkać w tym domu. O tym marzyłem przez wszystkie lata. -Wycisnął całusa na jej głowie, cmoknął na konie i wóz znowu ruszył. Magdalena zesztywniała, a radość z nowego domu zgasła równie szybko, jak zapłonęła. Jej własne marzenia w planach Ericka na przyszłość nie odgrywały żadnej roli. Wiedział przecież, o czym od dawna marzyła. Dopiero co podczas ich ślubu przed dwoma tygodniami w gospodarstwie Berty o tym rozmawiali. Gorzko było przyznać, że po tych wszystkich latach nadal jej nie doceniał. Odwróciła się od niego, owinęła lekką wełnianą chustę mocniej wokół piersi i wsunęła dłonie pod zgięte łokcie. Łagodne jesienne słońce wciąż jeszcze miało dość mocy, by przyjemnie grzać. Mimo to marzła, nie była jednak w stanie się przemóc i znów przytulić do ramienia Ericka. Sztywno zastygła obok niego na wozie, gdy powoli telepali się do swojego nowego domu. Wydawało się, że Erick nie zauważył zmiany w jej nastroju. - Czekają już na nas! - Pięcioletnia Carlotta podskoczyła i podniecona wskazywała bramę na dziedziniec. Stanęła tam szeregiem garstka ludzi i patrzyła na nich. Mała nie mogła już wytrzymać i kręciła się na koźle. Magdalenę sporo siły kosztowało przytrzymywanie córki. - Popatrz tylko, służba się dla nas zebrała. - Podniecenie dziecka przeniosło się na Ericka. W tym momencie spełniało się marzenie jego życia. Z wypiętą z dumy piersią wiózł ukochaną do celu.
Magdalena zaś mocowała się wewnętrznie ze swoją niezdolnością do rozkoszowania się w pełni nowym szczęściem. Przemknęła jej myśl, że lepiej w życiu nie mogła trafić. Mimo to nie poczuła radości. - Uwaga! - zawołał Erick i skierował pojazd do wąskiej bramy na dziedziniec. Skrzynie na wysoko wyładowanym wozie zachybotały się niebezpiecznie. Silny mężczyzna z ciemną brodą natychmiast skoczył na pomoc, zręcznie chwycił uzdę i na czas zdążył zatrzymać obydwa kasztanki. - Serdecznie witamy! - Mała, krągła kobieta z policzkami rumianymi jak jabłka wyszła naprzód i pokłoniła się z szacunkiem. Jej jasne oczy błyszczały, gdy Carlotta zwinnie zeskoczyła z wysokiego wozu. Magdalena szybko podążyła za małą, starając się zapobiec temu, by Erick zniósł ją z wozu. Ale jemu to nawet przez myśl nie przeszło. Stał już w rozkroku na progu sieni ze spiczastym kapeluszem w dłoni. W świetle słońca jego jasnorude włosy płonęły. Nawet z odległości kilku kroków Magdalena widziała, jak błyszcząjego niebieskie oczy. Wokół ust dostrzegła dobrze sobie znane drganie. Nagle nie wyglądał już jak ustatkowany kupiec zaraz po trzydziestce, tylko niczym niepohamowany chłopak około dwudziestki, który mógłby wyrywać drzewa. Magdalena z nostalgią przypomniała sobie, jak bez pamięci się w nim wtedy zakochała. Nawet ojcu na łożu śmierci nie chciała obiecać, że zrezygnuje z tej miłości. Co powstrzymywało ją w tej chwili przed tym, by rzucić się w ramiona Ericka? Jak gdyby czytał w jej myślach, zapraszająco rozłożył ramiona. Magdalena pragnęła do niego podbiec, ale jej nogi nie ruszyły z miejsca. U boku matki Carlotta podskakiwała swawolnie jak młoda kózka. Jasnorude loki, splecione w dwa mocne warkocze, żwawo trzepotały wokół jej głowy. Jeszcze na wozie ściągnęła buty i pończochy, których nie lubiła. Nagie stopy wystawały spod czerwonej spódnicy, z okrzykami radości biegła wprost w ramiona ojca. Razem okręcili się wokół własnej osi ze dwa, trzy razy. Magdalena nie mogła oderwać od nich oczu. Poczuła ukłucie w sercu. Może Erick ma rację. Być może duża rodzina z gromadką dzieci to jest prawdziwe szczęście. Powinna przestać się temu opierać. - Dlaczego przyjeżdżacie akurat dzisiaj? - Krągła starsza kobieta podeszła do niej kaczym krokiem na krzywych nogach. Magdalena
odwróciła głowę i popatrzyła na nią. W pytaniu brzmiała szczera troska. Z chwili na chwilę jasne oczy kobiety traciły swój beztroski blask. Siwe pasemka włosów lekko kręciły się na szerokim czole. Śnieżnobiała chustka była mocno zawiązana wokół okrągłej czaszki. Fartuch i spódnica wyglądały na czyste, dłonie i przedramiona były szorstkie i wyszorowane. Nic dziwnego, kucharka starała się ze wszystkich sił zrobić dobre wrażenie na swoich nowych chlebodawcach. - Dlaczego nie? - Jeszcze nim rzuciła to pytanie, Magdalena pojęła, do czego kobieta zmierza. Ale ona ją uprzedziła: - Środa nie jest dniem, w którym człowiek powinien wprowadzać się do nowego domu. Środa w ogóle nie jest dobrym dniem na cokolwiek, a już najmniej na coś nowego. Trzeba unikać podróży, nie piec chleba i nie wychodzić w pole. Tego dnia nie należy też najmować nowych służących i pachołków i sprzątać domu. - I wychodzić za mąż - uzupełniła Magdalena, myśląc ze strachem, że zlekceważyła tę zasadę przed czternastoma dniami. Wyraźnie pod wrażeniem, kucharka odsunęła się o krok. Magdalena ją lustrowała. Były niemalże tego samego wzrostu. Wargi kucharki, trochę za wąskie i zbyt proste na twarzy okrągłej niczym księżyc w pełni, być może wskazywały, że miała tak ponury sposób widzenia rzeczy. Mimo to jednak promieniowała serdecznością. Magdalena uspokajająco położyła dłoń na jej ramieniu i dodała z uśmiechem: - Zapominacie, że dziś lato zamienia się w jesień. Zmiana pór roku zawsze przynosi szczęście. Akurat dzisiaj jest do tego jeden z dni, które ludowe wierzenia uważają za szczęśliwe, a zarazem to dzień świętego Mateusza. Cóż lepszego może się zdarzyć kupcowi, niż w ten dzień zacząć nowy interes? Dokładnie to w pewnym stopniu robi mój mąż, wprowadzając się do kantoru swojego zmarłego wuja. Wydawało się, że kucharka była usatysfakcjonowana, mniej wszakże dlatego, iż te słowa ją przekonały, a znacznie bardziej dlatego, że nowa pani od razu wiedziała, o co chodziło z tą środą. Natomiast Magdalena czuła, jak nieprzyjemne uczucie związane z początkiem życia we Frankfurcie znów w niej przybiera na sile. - Jak się nazywacie? - zapytała kucharkę, żeby o tym nie myśleć. - Hedwig - odpowiedziała szybko, patrząc na nią ze szczerością i otwartością. Zdało się, że zagląda głęboko do wnętrza Magdaleny,
która szybko odwróciła wzrok i powiodła oczyma po wybrukowanym dziedzińcu. Z tyłu znajdowały się stajnie, na lewo od nich mały kurnik, pralnia oraz kuchnia. W rogu była zadaszona studnia. Po prawej stronie dziedzińca stały przestronne magazyny. Dwie młode służące i dwaj pachołkowie na polecenie mrukliwego brodacza zaczęli właśnie rozładowywać wóz. Wołania i śpiewy zagłuszyły milczenie. Zaskoczona Magdalena zauważyła, że nie było tu nigdzie ptactwa ani psa czy kota. - Gdzie są jakieś zwierzęta, Hedwig? - zapytała. - Hermann i inni pachołkowie wywieźli je wczesnym rankiem i spalili. - Wskazała głową brodatego. To zatem był Hermann, zarządca domu i podwórza, o którym Erick już opowiadał. Hedwig mówiła dalej: - Aż po ostatnią mysz i najmniejsze piórko wszystko wrzucił do ognia. Steinackerowa nie chciała, by pozostało cokolwiek z tego, co było, nie mówiąc już o tym, żebyście to jedli. - Z zaciekłością zacisnęła usta. Trudno było nie zauważyć, za jak straszne marnotrawstwo to uważała. - Dlaczego? - Magdalena, nie rozumiejąc, kręciła głową. Czyż Erick nie opowiadał, że odziedziczył po swoim wuju nie tylko kantor handlowy, ale też całe wyposażenie domu, czyli cały majątek aż po ostatnią łyżkę i ostatni groszek ze spiżarni? Podczas ich pierwszego spotkania na mszy Adelaide zapewniała, że nawet najdrobniejszej rzeczy nie tknie, dopóki Erick i ona tego nie przejmą. - Skąd Steinackerowej przyszło do głowy, by tym dysponować? - O ile wiem, to nie były wasze zwierzęta. Steinackerowa w ostatnich miesiącach robiła wszystko, żeby staremu panu, waszemu wujowi, przed śmiercią niczego nie brakowało. Uważała też za swój obowiązek dbać do końca o inwentarz. Ale ponieważ nikt nie wiedział, co wy o tym będziecie myśleć... - Podniosła ręce i zakryła zmieszaną twarz, aż w końcu znów opuściła ręce i, kręcąc głową, wybuchnęła: - Ach, co ja gadam! Ja też przecież nie wiem, dlaczego ona ostatnie worki z ziołami i minerałami tam na górze na strychu wczoraj wieczorem jeszcze własnoręcznie wrzuciła do ognia. Nigdzie w domu nie ma ani drobiny kurzu z majątku waszego wuja. Najlepiej zapytajcie sami, dlaczego nawet najdrobniejszego inwentarza kazała się pozbyć. Później ona i jej mąż pewnie przyjdą do was z wizytą.
Hedwig skinęła na jedną ze służących i szorstkim tonem wydała jej polecenie, by oczyściła warzywa i rozpaliła ogień pod kuchnią. Bez zbędnych słów podkasała spódnicę i też ruszyła do kuchni. W jej kołysaniu biodrami i kuśtykaniu na krzywych nogach Magdalena nagle zobaczyła Roswithę. Zawstydzona, wytarła sobie łzy z kącików oczu. Że też jej wcześniejsze życie doganiało ją we Frankfurcie na każdym kroku! Nigdy nie zapomni starej akuszerki. Przez większą część życia stała u jej boku jak anioł stróż. Berta, chłopka w gospodarstwie w pobliżu Rothenburga, u której spędziła ostatnie dwa lata, również ją przypominała. To chyba zrządzenie losu, że drogi takich kobiet wciąż krzyżowały się z jej ścieżką. Myśli Magdaleny powędrowały ku Adelaide, Steinackerowej, jak nazywała ją kucharka. To naprawdę czarny anioł, który pielęgnował wuja Ericka w jego ostatnich godzinach. W każdym zakątku tej posiadłości jej cień wydawał się obecny. Magdalena się roześmiała. To dziwny pomysł, by pousuwać wszelki inwentarz z szop. Nowa kuzynka najwyraźniej lubiła robić niespodzianki. W jej pobliżu z pewnością nie będzie się nudzić. - Magdaleno, gdzie jesteś?! - niecierpliwie wołał Erick z otwartego okna na pierwszym piętrze domu. - Carlotta wyszukała już sobie najpiękniejszy pokój w domu. Jeśli zaraz nie przyjdziesz, pozostanie ci tylko kurnik jako schronienie. - Już idę. - Nawet jeśli w środku wszystko się w niej jeżyło, nie pozostało jej nic innego, jak podążyć za mężem i dzieckiem i wraz z nimi objąć ten nowy dom w posiadanie. Czekania, aż zacznie się czwartek i widoki na nowy początek będą lepsze, nie wytrzymaliby ani Erick, ani Carlotta. 3 Adelaide uznała pójście do Grohnertów piechotą za niestosowne. Nie skłonił jej do tego nawet leniwy nastrój późnego lata. Według kalendarza tego dnia zaczynała się jesień. To jeszcze jeden powód, by jeśli już nie jechać bryczką, to przynajmniej dać się zanieść w lektyce na wizytę u Yinzentowego kuzyna i nowego właściciela na Fahrgasse.
Właśnie dlatego, że od teraz Grohnertowie - a nie ona - mogli nazywać szykowną kamienicę wuja na Fahrgasse swoją, ważne było, żeby Vinzent nigdy nie zapominał, co zawdzięcza sobie, ale przede wszystkim jej jako swojej małżonce: jeśli przekazał Erickowi spadek, trzeba teraz przynajmniej zachować twarz. Sprawdzając efekt, kołysała biodrami przed lustrem wysokości mężczyzny w izbie z bielizną. Układała przy tym końce narzutki z gazy. Jak w większości jej sukien, dekolt pozwalał na swobodne oglądanie nasady piersi. Alabastrowa skóra była jedwabista i wypielęgnowana. Adelaide, zadowolona, okręciła się wokół własnej osi. Czerwono--niebieska spódnica z adamaszku, na którą zdecydowała się po dłuższym namyśle, prześwitywała przez draperię raz ciemniej, raz jaśniej, co dodawało jej szczególnego uroku. Wokół smukłej talii zawiązała szeroki, złoty pas. Szybko podniosła rozłożystą spódnicę i sprawdziła stan małych bucików, ozdobionych wspaniałymi jedwabnymi kokardami na podbiciu. Vinzent pojął ukrytą wskazówkę i uśmiechał się drwiąco: - Żadnego sprzeciwu: idziemy piechotą! Świeże powietrze dobrze nam zrobi. Poza tym tak chętnie spacerujesz po placu na Römerberg. Nie zapominaj, kto nas o tej porze może spotkać i podziwiać twoje wspaniałe szaty. Adelaide rzuciła mu pogardliwe spojrzenie swoich ciemnobrązo- wych oczu. Sama wiedziała, jak imponującym zjawiskiem była. Nie tylko jej wzrost, lecz także czarne włosy, które ułożyła w kaskady loków na skroniach, a również gładka, zadbana cera i pomalowane na czerwono usta przyciągały spojrzenia. Na szczęście Vinzent był nie mniej przystojny, nawet jeśli ku jej wielkiemu ubolewaniu kategorycznie odmówił założenia nowych, budzących podziw szerokich spodni ä la Karl Florentin Rheingraf von Salm, we Francji zwanych rhingrave, które miały mnóstwo fałd i pętelek. Po cichu musiała jednak przyznać, że w umiarkowanie szerokich pumpach do kolan jego mocne łydki wyglądały lepiej. Od kiedy przestał nosić buty ze sztylpą, a zaczął preferować pantofle ze sprzączkami, trzeba było tę okoliczność brać pod uwagę. Poprawiła mu kryzę pod szyją na kaftanie i pociągnęła nosem. Uwodzicielsko pachniał różami. Uśmiechnęła się, podając mu czarny, spiczasty kapelusz. Z uśmiechem odrzucił jasnobrązowe włosy do tyłu, założył kapelusz i podał jej ramię. Chętnie przywarła swoją
szczupłą talią do jego ciała. Nawet po wielu latach małżeństwa dobrze było czuć jego bliskość. Ręka w rękę wyszli na Sandgasse. Na rogu z Neue Krame wyszła im naprzeciw młoda chłopka z koszem kwiatów. Nieśmiało zaproponowała kolorowy bukiet astrów. - Dlaczego nie? - Vinzent beztrosko wyciągnął z kieszeni o wiele za dużo monet i wziął kwiaty. - Magdalena się z nich ucieszy. - Tak myślisz? - Adelaide z powątpiewaniem uniosła w górę prawą brew. - Nie wygląda mi na zamiłowaną panią domu. Czyż nie była felczerką w taborze cesarskich wojsk? Zdziwiony Vinzent zmarszczył czoło. - Myślałem, że ją lubisz i cieszysz się, iż w końcu masz w otoczeniu kogoś o podobnych poglądach? - Co ma wspólnego jedno z drugim? - Znów wzięła go pod rękę i zmusiła do dalszego marszu. Z łaskawym uśmiechem pozdrawiała ludzi ze wszystkich stron. Vinzent miał rację: tuż przed nieszporami pół Frankfurtu wyległo na ulice w okolicach Rómerbergu i rynku. Jak dobrze, że założyła tę nową spódnicę. Punktualnie, gdy rozdzwoniły się wieczorne dzwony, dotarli na plac katedralny. Przekupki pakowały swoje kosze, handlarze opróżniali wystawy kramów. Niektórzy spryciarze za śmieszne ceny kupowali resztki towarów dnia. Rzemieślnicy przechodzili obok, niosąc do domu narzędzia i materiały. Gońcy przynosili ostatnie wieści, służące i panie domu wołały rozproszone dzieci. Grupa starszych kobiet ciągnęła na wieczorną mszę do Świętego Bartłomieja. Bogato wystrojone mieszczki spacerowały pod rękę ze swoimi mężami. Podobnie jak Adelaide i Vinzent, szli złożyć innym wizytę. - Zaraz poznamy bliżej żonę Ericka i sami sobie wyrobimy zdanie o jej zaletach - Vincent podjął na nowo przerwaną rozmowę, gdy dotarli do Garkuchenplatz z mnóstwem jadłodajni. - Dotychczas, niestety, wiedzieliśmy o niej o wiele za mało. Nieważne, czy była felczerką, czy znajduje swoje szczęście jako przykładna pani domu -jest naszą kuzynką. Jako członek rodziny będzie przez nas zawsze mile widziana. Adelaide na chwilę wydęła czerwone usteczka. Znów wzniosła oczy w górę, potem jej rysy się wygładziły.
- Cieszę się, słysząc, jak wielką gotowość wykazujesz, by przyjąć ją do naszej rodziny. - Dlaczego nie? - Vincent patrzył na Adelaide pytająco. Gdy nic nie odpowiedziała, kręcąc głową, poszedł dalej. - Przynajmniej jedno jest pewne: Magdalena ma nam wiele do opowiedzenia. W końcu w swoim życiu bywała w bardzo wielu miejscach. - To się zgadza. Jako córka żołnierza w taborze wojsk nigdy długo nie siedziała w jednym miejscu. Czy będzie się czuła dobrze w tak nudnym mieście jak Frankfurt? - Zadarła nos w górę. Przez chwilę wydawała się wyższa od swego mocno zbudowanego męża. On natychmiast wypiął pierś i spojrzał na nią z przyganą. Jego słowa zabrzmiały szorstko: - Wy dwie musicie się porozumieć przynajmniej tak dobrze, jak ja i Erick. Dzięki wspólnemu spadkowi staliśmy się nie tylko jedną rodziną. Erick i ja jesteśmy poza tym współwłaścicielami kantoru i dlatego nasze losy ściśle się ze sobą wiążą. - Zapominasz, jak wysoką cenę za to zapłaciliśmy - odpowiedziała lodowatym tonem. - Dlaczego Erick musi odgrywać twojego dawno zaginionego kuzyna? Przez to pozbawił cię bezpośredniego spadku po wuju. Bez tej szopki mógłbyś sam prowadzić kantor. - A ty zapominasz, że bez pomocy Ericka nie mielibyśmy nawet najmniejszej części tego kantoru. Zamiast nadal mieszkać w domu na Sandgasse i być przynajmniej współudziałowcami interesu wuja Fried- richa, trafilibyśmy bez grosza na ulicę, gdzie by nas od razu z obelgami i w hańbie wyrzucili z miasta. - Głos Vinzenta był ostry jak nóż. - Ale żeby nas przed tym uchronić, nie musiałeś od razu przedstawiać go jako uprawnionego do spadku kuzyna. Gdybyś mnie na czas wtajemniczył, na pewno przyszłoby nam do głowy jakieś inne rozwiązanie. Nie obawiasz się, że ktoś inny przejrzy, o co chodzi z tym nagłym pojawieniem się Ericka jako twojego zaginionego kuzyna i bratanka wuja Friedricha? To przecież mało przekonujące. -Uniosła spódnicę i z ociąganiem odskoczyła krok w bok, aby ominąć na wpół zgniłą główkę kapusty. - Gdyby Erick nie podał się za bratanka wuja Friedricha, nasze stosunki rodzinne w poszukiwaniu prawowitych spadkobierców zo- stałyby dokładniej zbadane.
Vinzent energicznie chwycił Adelaide pod ramię, tak że była zmuszona stanąć. Zanim mógł dalej wykładać, dlaczego to byłoby tak niebezpieczne, musiał się wyprostować i uśmiechnąć przyjaźnie, ponieważ z bramy podwórka wyszła im naprzeciw żona aptekarza Petersena. Adelaide i Vinzent lekko, ale nie za nisko się przed nią skłonili, na co odpowiedziała nieśmiałym uśmiechem. Chłopiec u jej boku stroił miny. Adelaide udawała, że tego nie widzi. Swojemu własnemu synowi wymierzyłaby za to solidny policzek. Vinzent czekał w milczeniu, aż aptekarzowa oddali się poza zasięg słuchu, potem wściekły syknął do Adelaide: - Jak myślisz, ile czasu by wystarczyło do odkrycia, że jestem nieślubnym dzieckiem moich rodziców? Chociaż wuj Friedrich obiecał mi to, nigdy nie wykreślił z ksiąg chrzcielnych uwagi o tym nieroz- ważnym kroku rodziców. Nie raz, nie dwa miał dobrą okazję, by to zrobić. Tylko dlatego, że Erick Grohnert poręczył za moje honorowe pochodzenie, oszczędzono nam najgorszego. Dzięki temu zabezpieczył nie tylko nasze pieniądze, lecz także nasze prawa obywatelskie. A może zapomniałaś, że każdy, kto został spłodzony w pozamałżeń-skim związku, jeżeli można tego dowieść, zgodnie ze statutem miasta Frankfurtu, nie jest uważany za godnego szacunku - zamilkł, wziął głęboki oddech, wypuścił powietrze, nie spuszczając z niej oczu, i dorzucił gorzkim tonem: - Jak cię znam, jesteś ostatnią osobą, która chciałaby zostać wygnana z tego miasta z etykietką hańby i braku honoru. Zdziwiona Adelaide zadarła nos jeszcze wyżej. - A więc powiedziałeś o tym Erickowi? - Badawczo patrzyła mężowi w twarz. Jej brwi ułożyły się w ciemne, proste kreski. - Co? - Wytrzymał jej spojrzenie. - Że pomiędzy ślubem moich rodziców a moimi narodzinami nie minęło wymagane dziewięć miesięcy? Oczywiście, że mu to powiedziałem. Jak inaczej miałbym wytłumaczyć naglący charakter tej sprawy, ażeby w ogóle zgodził się na to oszustwo ze spadkiem? W przeciwnym razie nie widziałby żadnego powodu, by ręczyć za moje prawowite pochodzenie. A to znów było możliwe tylko wtedy, kiedy sam dał się rozpoznać jako kuzyn i za takiego pozwolił uznać. Ponieważ dostał majątek wuja Friedricha, mógł mi pomóc wyjść z tej kłopotliwej sytuacji z niespłaconymi wekslami.