Filbana

  • Dokumenty2 833
  • Odsłony785 970
  • Obserwuję576
  • Rozmiar dokumentów5.6 GB
  • Ilość pobrań528 905

Zycie bez ciebie - Katie Marsh

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

Filbana
EBooki

Zycie bez ciebie - Katie Marsh.pdf

Filbana EBooki Książki -K- Katie Marsh
Użytkownik Filbana wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 270 stron)

Tytuł ​oryginału A LIFE WITHOUT YOU Copyright ​© Katie ​Marsh 2016 First ​published ​in Great Britain ​in ​2016 All rights reserved Projekt ​okładki Joanna Wasilewska Zdjęcie na ​okładce © ​Pepgooner/Shutterstock.com Redaktor ​prowadzący Joanna Maciuk Redakcja Anna ​Płaskoń-Sokołowska Korekta Sylwia ​Kozak-Śmiech Maciej Korbasiński ISBN 978-83-8123-712-3 Warszawa 2018 Wydawca Prószyński ​Media Sp. z o.o. 02-697 Warszawa, ​ul.Gintrowskiego 28 www.proszynski.pl

Dla mamy ​i taty

1 Kanapka stanowczo była ​pomyłką. Zoe ​przycisnęła ​rękę do wilgotnego ​czoła ​i sięgnęła po szczoteczkę ​do zębów. Kiedy ​nałożyła pas​tę i zaczęła ​szczotkować, sterta ​miękkich białych ręczników ​na marmurowym blacie szydziła ​z niej pachnącą doskonałością. – Ejże, ​Zoe. – Tata ​zastukał do drzwi ​łazienki. – ​Głowa do ​góry. – W jego ​głosie ​pobrzmiewała bardziej pogróżka ​niż ​zachęta. Wypluła pianę i przepłukała usta, ​po czym wyprostowała się ​i utkwiła wzrok ​w swoim ​lustrzanym odbiciu. Widok ​nie poprawił jej ​humoru. Nawet nadgorliwa wizażystka ​nie zdołała ​ukryć worków pod oczami. – Idę, ​tato. – Stłumiła kolejne ​z niezliczonych ziewnięć. Ostatnio ​niewiele spała. ​Czuła, ​że się poci, i spróbowała ​poluzować koronkę, która przywarła ​jej do szyi, ​ta jednak miała ​inne ​plany. Po krótkiej szarpaninie ​Zoe ​dała za wygraną i puściła ​zimną ​wodę na ​nadgarstki. ​Przynajmniej ​mdłości ustępowały. Zostało tylko ​łupanie w czaszce i atak paniki, ​bagatela. Osuszyła ręce i wyprostowała się, ​patrząc, ​jak ​jed​wabne kremowe ​fałdy sukni ​spływają wytwornie na ​podłogę. Była ubrana jak ​panna młoda, ​a jej ​kok zapowiadał ​się na gwóźdź ​programu. Po części nawet ​czuła ​się jak panna ​młoda. Jak pełna wyczekiwania szczęściara. Po części, ale nie cała. Natrętny głosik w jej głowie dopytywał, czy w ogóle słusznie się tu znalazła. Czy ona i Jamie mogą zaznać prawdziwego szczęścia po tym, co się stało, po słowach, które między nimi padły. Poczuła kolejny ucisk w żołądku i doskoczyła do sedesu. Nie nazwałaby tego wymarzoną ślubną uwerturą. Odczekała, żeby sprawdzić, czy w jej żołądku coś jeszcze zostało. Chyba jednak nie. Co za ulga. Podniosła się chwiejnie i opuściła klapę. Ponowne pukanie. – Zoe, muszę już iść.

Wyczuła zniecierpliwienie w jego głosie. W ślubnym harmonogramie nie było miejsca na kryzys żadnego rodzaju. Zaplanowano każdą sekundę. Żadnych odstępstw. Nabrała powietrza i podeszła do drzwi; otworzyła je i zmusiła się do uśmiechu. Musiała wypaść przekonująco, bo odwzajemnił uśmiech. – Widzę, że wszystko dobrze. Wiedziałem, że mogę na tobie polegać. – Zmierzył ją wzrokiem. Górował nad nią. Miał na sobie wizytowy garnitur, przygładził pomadą siwe włosy, a wypastowane buty wręcz lśniły. – Jak zawsze. Przytaknęła. – Nic mi nie jest. Chciałam tylko przypudrować nosek. – Niebezpiecznie zaburczało jej w brzuchu i stłumiła kolejną falę nudności. Dostrzegła dumę w jego niebieskich oczach. Zawsze widział ją od najlepszej strony. Innej mu nie pokazywała. – Trzymaj, Zo. – Siostra podała jej kieliszek szampana. – Dziękuję, Lily. Może alkohol przyniesie ulgę. Jak dotąd nic nie działało. Ani tabletki przeciwskurczowe, ani słuchanie kojącej muzyki poważnej. Zoe ujęła nóżkę kieliszka, patrząc, jak bąbelki wzbierają aż po brzegi. Wzięła ostrożny łyk, po czym odstawiła kieliszek na ciemny dębowy stolik. Powoli odetchnęła. Da radę. Tata się uśmiechnął, blada blizna na jego podbródku wygięła się do góry na kształt przekrzywionej litery C. Irlandia Północna, rok 1986. Znał pochodzenie każdej skazy na swojej twarzy i ciele – pamiątek po wielu latach służby. – Jamie to szczęściarz. Mam nadzieję, że o tym wie. – W jego głosie zabrzmiała nuta ostrzeżenia. Czasami Jamie żartował, że musiałby uratować Zoe z płonącego budynku lub udaremnić próbę jej morderstwa, aby w pełni zasłużyć na aprobatę przyszłego teścia. – No tak. Na mnie już czas. Odwrócił się na pięcie i pomaszerował do wyjścia. Nagle przystanął, wrócił i objął Zoe tak mocno, że poczuła, jak jej serce obija się o jego żebra. W tym uścisku zawarł swoją miłość. Wszystko to, czego nigdy nie wyrażał słowami. Ścisnął ją jeszcze mocniej. – Za ten wspaniały dzień. No cóż, nie wymiotowała od pięciu minut, więc sprawy zmierzały we właściwym kierunku.

– Dzięki, tato. – Oparła głowę o jego pierś i nagle naszło ją wspomnienie tego, jak przesiadywały z Lily w oknach kolejnych koszar w oczekiwaniu na powrót bohaterskiego taty. Nosy przyciśnięte do szyby. Podniesione głosy, kiedy się licytowały, która pierwsza go zobaczy. A potem ten rozkoszny uścisk na powitanie. Puścił ją, a ona stanęła na palcach, żeby pocałować go w policzek. – Na pewno będzie doskonały. Nie mogę się doczekać. Zignorowała swój przyspieszony puls. Mrok wzbierający w zakątkach jej umysłu. Wiecznie słyszała, że ślub to w istocie gehenna. Może każda panna młoda tak się czuje. Przytłoczona. Niepewna. Ojciec poklepał ją po ramieniu. – Pora ogarnąć sytuację. Za dwadzieścia minut widzimy się na dole. Tylko się nie spóźnij. – Podszedł do drzwi i otworzył je. Zoe o mało go nie zatrzymała. Omal nie wylała trosk, którymi się zadręczała. Ale ugryzła się w język. Lata praktyki nie poszły na marne. Była w tym świetna. Niezawodnie zachowywała spokój i trzymała się w karbach. Zresztą cóż mogła zrobić. Kwiaty, catering, goście, lokal – na myśl o zatrzymaniu całej tej ślubnej machiny miała ochotę raz jeszcze pognać do łazienki, zaryglować się od środka i ryć podkop do Australii. – Zejdziemy punktualnie, tato. Kiedy drzwi się zamknęły, dziewczęta jak na komendę kpiąco zasalutowały. Z uśmiechem wymieniły spojrzenia na wspomnienie dzieciństwa, gdy punktualność liczyła się w każdej sytuacji, począwszy od wyprawy do muzeum, na ogrodowej grze w piłkę skończywszy. Zoe podeszła do wielkiego okna. Czuła taki ucisk w piersi, że niemal nie mogła oddychać. Potrzebowała powietrza. Spróbowała uchylić okno, ale ani drgnęło. Podjęła kolejną próbę. Klamka się urwała i spadła na podłogę. Naprawdę miała dziś pecha. Powachlowała się ręką. Spinki we włosach zaczęły ją uwierać. Rozmasowała palcami skronie. – Boże, wyobrażasz sobie, co by było, gdybyśmy jednak się spóźniły? – Nie wyobrażam. – Lily, która właśnie zakładała na szyję srebrny łańcuszek, energicznie potrząsnęła głową. – Psujesz całą zabawę. Zoe przełknęła ślinę na myśl o ludziach, którzy czekali na nią w hotelowej oranżerii. Lista gości powiększała się nieubłaganie – z początkowych

czterdziestu urosła do stu pięćdziesięciu osób, które teraz kłębiły się na dole. Znajomi jej ojca. Znajomi tych znajomych. Czekali na rozpoczęcie. Czekali na nią. – Dobrze się czujesz? – Lily objęła ją szczupłym ramieniem. Jej srebrne paznokcie zalśniły w słońcu. – Nic mi nie jest. Po prostu tata wprowadza nerwową atmosferę. – Zoe próbowała się zaśmiać, ale zabrzmiało to raczej jak pisk. W całym ciele czuła napięcie, jakby szykowała się na kataklizm, którego nikt inny nie przeczuwał. Wcześniej mało nie wyskoczyła ze skóry, kiedy Lily niespodziewanie zatrzasnęła walizkę, a fotograf machnął ręką i poszedł uwieczniać ludzi, dla których uśmiech nie stanowił problemu. Lily ściszyła głos: – Na pewno chodzi tylko o tatę? Zoe usiadła na skraju wielkiego łoża. Fioletowa narzuta zaszeleściła. – Na pewno. Ktoś z obsługi wyznał mi wcześniej, że się trzęsie ze strachu. Jest święcie przekonany, że tata ma pod ręką swój stary karabin na wypadek niesubordynacji. Chyba nie zacznę nerwowo chichotać, jak sądzisz? Lily dała się nabrać. – No tak. – Wsunęła w krótkie, jasne włosy spinkę ze strasu. – Wolałam się upewnić. Bo wiesz, ty i Jamie tworzycie taką wspaniałą parę. To byłoby straszne, gdyby coś się między wami zepsuło. Ostatnio jesteś trochę… nerwowa. Mało powiedziane. – Wiem. – Serce zatrzepotało Zoe w piersi na dźwięk imienia narzeczonego. Od kilku tygodni wcale nie tworzą takiej wspaniałej pary. Wręcz przeciwnie. Mówiła jednak dalej, na użytek Lily i dla własnego spokoju: – To całe ślubne zamieszanie trochę nas przerosło. W zeszłym tygodniu Jamie zapytał, czy nie wolałabym uciec w jakieś spokojne miejsce, na przykład na Środkowy Wschód. – Uniosła brew. – Chyba żartował. W sumie nie miała co do tego pewności i po części kusiło ją, żeby się zgodzić. Ale spanikowała, zmieniła temat, a później sprawy potoczyły się na złamanie karku – aż do majowego wieczoru, gdy zastał ją w ciemności, wpatrzoną w migające światła ulicy za oknem ich dużego pokoju. Z podkulonymi nogami, z sercem w rozsypce. Jeszcze się nie otrząsnęli. Czasami odnosiła wrażenie, że tylko przygotowania do ślubu dostarczają im tematu do rozmowy, odwracając

uwagę od ciszy, która gęstnieje między nimi. Zmarszczyła brwi i rozciągnęła szyję na boki, aby poluzować napięcie w karku. Właśnie przez takie myśli nie mogła spokojnie usiedzieć. Lily opadła na okazały fotel w odcieniach srebra i fioletu. Pracownicy hotelu Carnegie zaiste przeszli sami siebie przy urządzaniu apartamentu dla nowożeńców. Przytłaczało już samo otoczenie. Żyrandol wyglądał jak wykonany z prawdziwych brylantów, a podłoga wręcz zachęcała do joggingu dla zabicia czasu. Lily spojrzała z namysłem na siostrę. – Nie dziwię się Jamiemu, że ma tremę. Jego rodzina wygląda na bardzo pragmatyczną, to dla niej przesada. Wstała i podeszła do okna. Otworzyła je z zawstydzającą łatwością. Z dołu dobiegły odgłosy ulicznego zgiełku, Londyn szykował się na kolejną parną lipcową sobotę. Świeciło słońce. Zanosiło się na dzień doskonały w każdym calu. Nie dla Zoe. Spojrzała na zegarek. Czas płynął, a ją skręcało z paniki. Spróbowała odsunąć pytania i wątpliwości, które ostatnio nieustannie jej towarzyszyły. – Masz rację, jego rodzice są na wskroś praktyczni. Mama piecze ciasta i rozwozi posiłki dla ubogich. Kilka miesięcy temu wygrała sto funtów na loterii i wydała je na nową wiatę do ogrodu. Lily utkwiła wzrok w podłodze. Zoe wiedziała, co jej chodzi po głowie. Na pewno ma przed oczami kogoś, kto się dziś nie zjawi. Pociągłą twarz o figlarnych brązowych oczach. Roześmiane usta, które opowiadały bajki albo zaganiały je do łazienki. Kolorową sukienkę założoną na legginsy. Znoszone japonki. Okulary przeciwsłoneczne pod gęstą grzywką. Mama. Lily westchnęła. Zoe dostrzegła, że blade ramiona nad zieloną sukienką druhny zesztywniały z napięcia. Podeszła, objęła siostrę i cmoknęła ją w policzek. – Dziękuję, że jesteś dziś moją druhną, Lil. Wiem, że to trudne, po tym, co się stało z Garym. – Oczy Lily wypełniły się łzami i Zoe przeklęła się w duchu. Co też ją naszło, żeby o nim mówić. Gary był apodyktycznym księgowym, który za szczyt romantyzmu uważał powstrzymywanie się od bąków przy stole. Lily chodziła z nim półtora roku. Poczucie własnej wartości nie było najmocniejszą stroną jej siostry. Zoe wyciągnęła rękę i wprawnym ruchem starła rozmazaną szminkę spod

jej dolnej wargi. – Tak się cieszę, że tu jesteś. Lily odzyskała rezon. – Chcę się dobrze bawić. Na drzewo z Garym. – Zdecydowanym gestem sięgnęła po kieliszek z szampanem. Zoe nie kryła podziwu. – Rany! Jego imię przeszło ci przez usta i nie płaczesz. Robisz postępy. Twarz siostry ponownie zadrżała. Zoe złapała ją za rękę. – Za wcześnie? – Za wcześnie. Minął dopiero miesiąc. – Wybacz. – Zoe objęła siostrę. Ich suknie zatrzeszczały niebezpiecznie, więc szybko się odsunęły. Lily osuszyła kieliszek. – Nie szkodzi. Poza tym bycie druhną to mój prezent ślubny dla ciebie. Bóg jeden wie, że nie stać mnie na nic więcej. Zoe się roześmiała. – Zapięłaś mi suknię, to w zupełności wystarczy. Lily kiwnęła głową. – Fakt. – Figlarny uśmiech rozjaśnił jej twarz i dodał blasku cerze. Szkoda, że częściej tak nie wyglądała. – Siłownia na coś się przydaje. – Napięła wątły biceps i zerknęła na Zoe z ukosa. – Nadal uważasz, że to była słuszna decyzja? Żeby nie zaprosić mamy? Nie pożałowałaś tego w ostatniej chwili? Zoe zesztywniała. Ostatnio często śniła jej się mama. Nie to, co między nimi zaszło. Nie złość, która je rozdzielała. Nie. Sny były przyjemniejsze. I złudne. Zoe stojąca na taborecie obok mamy i oblizująca łyżkę, kiedy piekły razem ciasto czekoladowe. Mama pochylona wieczorem nad łóżkiem i łaskocząca brzuch Zoe długimi, rudymi włosami. Słodkich snów, córeńko. Słodkich snów. Ponownie zakłuło ją poczucie winy, kiedy zapytała się w duchu, jakim cudem się tu znalazły i ile jest w tym jej winy. Zebrała wszystkie siły, by odsunąć tę myśl. Postąpiła słusznie. Matka nie dała jej wyboru. – I tak by nie przyszła, Lil. Nie rozmawiamy od lat. Żadne z nas bohaterki Gilmore Girls1. – Spojrzała siostrze prosto w oczy. – W porządku? – W porządku. – Lily skinęła głową. – Ale smutno mi, że nigdy się nie

widujecie. Tyle czasu minęło. Wiem, że wygadywała okropne rzeczy, niemniej… – Owszem. Wygadywała. – Zoe żałowała, że nie powiedziała wówczas Lily prawdy. Dzisiaj krępowały ją lata milczenia. – Słuchaj, Lil, nie pora teraz o tym rozmawiać. Chyba zaraz schodzimy. – Jasne. – Lily spojrzała na zegar. – Za pięć minut. Ktoś zapukał do drzwi. – Psiakrew – zaklęła Zoe. – To pewnie tata. Co znów się stało? – Zaczynała ją swędzieć skóra. Najchętniej zeszłaby na dół i zachowała się, jakby nigdy nic. Odepchnęła wątpliwości. Puściła w niepamięć rozterki ostatnich tygodni. Otworzyła drzwi. – Jamie! I ponownie je zatrzasnęła. Po drugiej stronie usłyszała stłumiony jęk. Ponownie uchyliła drzwi. – Cholera. Nic ci nie jest? – Chyba nie. – Jamie ostrożnie obmacał swoją twarz. – O włos minęłaś mój nos. Wyciągnęła rękę i dotknęła jego policzka, wdychając cynamonowy aromat wody po goleniu. – Boże, bardzo cię przepraszam. Ja tylko… – Spanikowałaś? – Pokiwał głową. – Wiem coś o tym. Nie powinienem cię widzieć, dopóki nie zejdziesz, ale stwierdziłem, że jako osoba ponad wszelkimi zabobonami nie będziesz miała nic przeciwko temu. Przy okazji pozwolę sobie zauważyć, że wyglądasz bosko. Napotkała jego wzrok. Jak zwykle obecność Jamiego dodała jej otuchy, jakby świat nagle odzyskał barwy. Poczuła nikły przebłysk nadziei. Schylił się i ją pocałował. – Boże, nie mogę się doczekać, aż tu wrócimy. Widziałaś to łóżko? Jest takie… Szczęknęły drzwi, kiedy Lily dyskretnie ulotniła się do łazienki. Jamie poczerwieniał. – Ups. Nie zauważyłem jej. I nic dziwnego, ten pokój jest większy od całego naszego mieszkania. – Z podziwem zaczął obchodzić apartament. – Jamie, ja… – Zoe poczuła, że się rumieni. Słowa uwięzły jej w gardle. Kiedy tak stał w blasku ich wielkiego dnia, w fioletowej kamizelce

i z roziskrzonym wzrokiem, przepaść między nimi wydawała się nie mieć dna. Był gotów na „długo i szczęśliwie”. Ona miała wątpliwości, czy na to zasłużyła. Popatrzyła na swój pierścionek zaręczynowy. Brylant zalśnił, kiedy Jamie wziął ją za rękę. – Wybacz mi to najście. – Jego zielone oczy wyrażały niezbitą pewność. – Ostatnio nie było między nami kolorowo. Nie chciałem cię po prostu… zobaczyć. Przy wszystkich. Bez przeprosin. – Za co miałbyś przepraszać? – Za wszystko. – Jego twarz pociemniała z niepokoju. – Za to, że byłem takim palantem. Że zmuszałem cię do rozmowy, kiedy nie miałaś na to ochoty. Błądziłem po omacku. Chciałem, żebyś mi wyjaśniła. Podała powód. Kiwnęła głową. – Wiem. Przestąpił z nogi na nogę. – Dlatego bredziłem jak dureń, że jesteś zestresowana… jakby to wszystko była twoja wina. Nic dziwnego, że ciągle darliśmy koty. – Przejechał ręką po nastroszonych jasnych włosach. – Nie wiedziałem, co mówię. Nigdy bym cię nie obwiniał. Wiesz o tym, prawda? – Nie ma sprawy. – Zoe przyjrzała się fioletowym zawijasom na grubym dywanie i obrysowała je czubkiem aksamitnego bucika. – Owszem, jest. Zobaczyłem twoją minę tamtego wieczoru, pamiętasz? Nigdy nie widziałem cię takiej… pokonanej. Nie znalazła słów, żeby mu odpowiedzieć. Tylko wspomnienia sprzed lat. Łzy. Oddechy. Kiedy godzinami leżała zwinięta w kłębek i czekała, aż to się skończy. Zakołysała się. Jamie delikatnie zadarł palcem jej podbródek. – Powiedz coś, Zoe. Utkwiła w nim wzrok i spróbowała uporządkować słowa w swojej głowie. Słowa, które uświadomiłyby mu, jak bardzo jest zagubiona. Niepewna. Świadoma wszystkiego, czego mu nie wyznała. Już otwierała usta, kiedy musnął palcem jej policzek. Ciepło jego dotyku ją powstrzymało. – Nic się nie stało, Jamie. – Pocałowała go. – Nie ma się czym przejmować. – Zerknęła na zegar. – Lepiej już idź. – Kiedy ja chcę zostać i powiedzieć ci, jaka jesteś piękna. I jaki jestem

dumny, że mogę z tobą być. I… Odsunęła się. – Nie powinieneś zachować tego na swoją mowę? – Spokojna głowa, mam do powiedzenia dużo więcej. – Uśmiechnął się. – Na przykład to, że zawsze zapominasz kupić papier toaletowy. – Rany, ale dostaniesz oklaski. – Sięgnęła po swój kieliszek i wypiła do dna. Rozpraszanie wątpliwości to jej specjalność. Dzisiaj też nie zaszkodzi. – Idź już, Jamie. – Ale najpierw muszę coś zrobić. Bo szaleję za tobą. – Uniósł ją wysoko i zakręcił, aż roześmiała się mimowolnie. – Uważaj! Nie jestem pewna, czy moja suknia zniesie kolejne niespodzianki. Odstawił ją i zlustrował z uznaniem. – Jak to się w ogóle rozpina? Policzki ją zapiekły, kiedy wygięła ramię i przesunęła palcami po zakrytych haftkach, które schodziły aż na dół pleców. – Pojęcia nie mam. Ponownie wyciągnął rękę, a ją ponownie naszła chęć, żeby mu wszystko wyznać. Wraz z tym pragnieniem przyszła panika. W tej samej chwili Lily wyszła z łazienki. – Pora na nas, siostrzyczko. Zoe przytaknęła z ulgą. Tak niewiele brakowało. A wtedy nie byłoby odwrotu. – Kocham cię. – Jamie nie spuszczał wzroku z jej twarzy. Czuł, że coś nie gra. Za bardzo przywykł, że robi dobrą minę do złej gry. Niewiele rzeczy wyprowadzało ją z równowagi, tymczasem dziś nie była sobą, w zaręczynowym pierścionku, który kosztował go dwie wypłaty. – Miłej uroczystości, Jamie. – Lily cmoknęła go w policzek. – Do zobaczenia po drugiej stronie. – Jeśli tam dotrę. – Skrzywił się. – Nie wykluczam, że wasz ojciec zechce mnie ukarać za opuszczenie posterunku. – Nieprawda. – Zoe potrząsnęła głową. – To zaburzyłoby porządek przy stole. Lily wyszczerzyła zęby. – Zażartowałaś! Cudnie. Widzę, że ci lepiej. – Lepiej? – Jamie przystanął w pół kroku. – Wiedziałem, że coś się dzieje.

– Idź już! – Zoe przytrzymała mu drzwi. – Kocham cię. – Jego głos doleciał już z korytarza. Zoe wzięła kolejny głęboki oddech. Robi, co należy. Z całą pewnością. Jamie tak samo. Mężczyzna o ostrożnym uśmiechu, który oczarował ją przed czterema laty, kiedy przyszedł naprawić jej służbowy komputer. Mężczyzna, który zawsze miał czas przystanąć i popatrzeć. Który doceniał drobiazgi. Oszroniony liść. Marmurkowe chmury na niebie. Poranne słońce na jej twarzy. Tylko to się liczyło. A nie ostatnie kilka tygodni. Lily podała jej wiązankę. – Co podarował ci tym razem? – Delikatnie strzepnęła pyłek z przedramienia siostry. – Kolejne świecidełko do kolekcji? Kolejny obraz z twoim ulubionym widokiem lub miejscem, w którym się poznaliście? – Westchnęła. – Naprawdę robi, co może, żeby pozostali faceci wyglądali przy nim na kompletnych frajerów. – Chciał tylko porozmawiać. – Zoe tak zacisnęła zęby, że o mało nimi nie zazgrzytała. – Ostatnio mieliśmy kilka… – Urwała. Nie było sensu teraz się w to zagłębiać. Zwłaszcza że zaraz zabrzmi marsz Mendelssohna. Lily zamrugała. – Kilka co? – Nieważne. – Zoe potrząsnęła głową. – Zoe? – Głos Lily dochodził jakby z daleka. Zoe dolała sobie szampana w nadziei, że zaleje on dziurę w jej sercu. Wypiła duszkiem. Siostra spoglądała na nią z niepokojem. – Hej? Zoe spojrzała na nią. Była gotowa to z siebie wyrzucić. W końcu. Ale zaraz przełknęła słowa, jak zawsze, i ukryła je jeszcze głębiej. – Nieważne. – Na pewno? – Tak – potwierdziła. – Słuchaj, zrób to dla mnie i daj spokój. Jestem panną młodą. To mój dzień. Jasne? – Jasne. – Lily wzruszyła ramionami. – Musimy iść. – No właśnie. – Zoe położyła rękę na klamce. Ostatnia szansa. Mogła zejść na dół albo posłuchać głosiku w swojej głowie, który podpowiadał, że nie ujdzie jej to płazem. Że Jamie nie zasługuje na kogoś takiego.

Minęła chwila, zanim dotarło do nich, że dzwoni telefon Lily, leżący na szafce. Spojrzała na wyświetlacz. – To tylko Mags. Później oddzwonię. Zoe sięgnęła po komórkę. – Odbierz. – Nie, Zo. Musimy… Za późno. Zoe odebrała i podała siostrze aparat. Mags. Najbliższa przyjaciółka mamy. Zoe wciąż pamiętała, jak ciemne włosy Mags przysłoniły słońce, kiedy smarowała jodyną jej rozbite kolano po upadku z roweru w pokrzywy. – Mags? – Lily łypnęła na siostrę. – Halo? Nie bardzo mogę rozmawiać, my zaraz… Zoe przysunęła się, żeby posłuchać. Lily ściszyła głos: – Co takiego? – Ze zmarszczonym czołem przełączyła na głośnik. W luksusowym wnętrzu pokoju zaskrzypiał głos Mags. Głos z innego świata. – Chodzi o Ginę. – Co się stało? – Ona… W sercu Zoe wezbrał strach. Lęk, że po tylu latach rozłąki nie ujrzy więcej twarzy matki. Mags pospiesznie wyrzucała słowa: – Przepraszam, nie mogę tego wytłumaczyć przez telefon. Pytała o Zoe, ale nie miałam jej numeru, więc… Serce podskoczyło Zoe w piersi. – Słyszę cię, Mags – powiedziała. – Chwała Bogu! Chce, żebyś jej pomogła. – Ja? Jesteś pewna? – Owszem. – Głos Mags brzmiał kategorycznie. – Musisz przyjechać. Niezwłocznie. Przyjedź i wyciągnij ją stąd. Kwatery dla rodzin, koszary Queensbury, Wiltshire Prezent urodzinowy: masz w nosie prezenty, wolisz papier do pakowania Ulubiona melodia: Mrugaj, mrugaj, gwiazdko ma

15 czerwca 1985 Najukochańsza Zoeńko, stuknął Ci roczek. Bogu niech będzie chwała. Chwilami myślałam, że się nie uda. Od samego początku nic nie szło zgodnie z planem. Poród odbiegał od sielskiego scenariusza, jaki zakładałam. Myślałam, że Alistair będzie trzymał mnie za rękę i po męsku pomoże mi pokonać NIELUDZKI ból, ale – jakżeby inaczej – wyjechał na manewry, akurat gdy postanowiłaś zjawić się na tym świecie. Musiał się tłuc ciężarówką i wrócił dzień po tym, jak po raz pierwszy wzięłam Cię w ramiona. Byłam miesiąc przed terminem i niewiele brakowało, a urodziłabym Cię w służbowej toalecie, gdy mój biedny, nerwowy kierownik Roger zaproponował, że zawiezie mnie do szpitala swoją steraną fiestą. Dotarliśmy na miejsce, kiedy zaczęłaś wysuwać główkę, i pierwszym dźwiękiem, jaki usłyszałaś, były słowa: „O w mordę”, gdy zemdlony Roger runął na podłogę. Początek zatem okazał się niezbyt obiecujący, ale mnie to nie obchodziło, ponieważ się zjawiłaś. Miałaś dwoje oczu, dziesięć paluszków u stóp oraz rudy meszek na głowie i byłaś doskonała. Po prostu idealna. Większość czasu spędzałyśmy tylko we dwie, gdyż Alistair był w ciągłych rozjazdach. Boże, jak ja za nim tęskniłam – nie cierpię niekończącego się słania paczek, pisania listów i życia nadzieją, że nie doczekam się wizyty w sprawie wypadku, której tak bardzo się bałam. We dwie byłyśmy szczęśliwe. A w zasadzie we cztery, jeśli liczyć moje piersi, gdyż początkowo nie byłaś zainteresowana niczym innym. Przez pierwsze kilka tygodni panował kompletny chaos, zero porządku na modłę Alistaira (Twój tatuś lubi układać zawartość lodówki w równych rządkach. Tak, wiem. Nauczymy go). Nic, tylko pieluchy, śpioszki i zupa Heinza z groszkiem i ravioli na podwieczorek. Farba w wojskowym odcieniu khaki łuszczyła się ze ścian w dużym pokoju, ale co z tego? Nie troszczyłam się o nic prócz Ciebie. Czasami przyjeżdżała moja mama – jeśli tylko była skłonna zrezygnować z codziennej wizyty u fryzjera – i mówiła, że źle Cię przewijam albo że jesteś zbyt mała, marudna lub czerwona na buzi. Miałam to gdzieś. Sumiennie pstrykałam zdjęcie, gdy brała Cię na ręce raz w ciągu każdej wizyty, i rechotałam w duchu, jeśli akurat beknęłaś jej w twarz. Gdy wyjeżdżała, pokazywałam jej plecom środkowy palec i zamykałam drzwi. Baba z wozu, koniom lżej. Kiedy skończyłaś trzy miesiące, Alistair przez jakiś czas stacjonował na miejscu. Nie

mógł uwierzyć, jaka jesteś wspaniała. Leżałaś na jego piersi i odsypiałaś te wszystkie chwile, gdy mężnie odmawiałaś drzemki, będąc sam na sam ze mną. Zaciskałaś paluszki na jego wielkim kciuku, z twardą skórą od ściskania karabinu albo szlajania się po krzakach, czy co tam wyczynia ze swoim oddziałem. Podnosiłaś na niego wzrok, a on nie mógł się napatrzeć. Pragnął Cię zasypywać pocałunkami. Unosić wysoko. Huśtać w słońcu w naszym lichym ogródku, przy wtórze ciężarówek ryczących za płotem. Godzinami na Was patrzyłam i serce mi rosło z miłości oraz tego, ile dla mnie znaczycie. Jakby z całej siły wycisnąć gąbkę, aż ręka zaczyna boleć. Tak bardzo Was kochałam. Aż do bólu. Moją rodzinę. Nocami z Alistaira było mniej pożytku, miał tward​szy sen niż ja. Czkałaś, wrzeszczałaś i stękałaś całą noc, gestykulując jak nadgorliwy aktor na przesłuchaniu do opery mydlanej. A on spał jak suseł. Jakby tego było mało, budziłam się nawet w cudowne noce, kiedy raczyłaś pospać do piątej. Musiałam sprawdzić, czy oddychasz. Czy wciąż jesteś z nami. Rankiem przypominałam staruszkę. Za to Wy wyglądaliście kwitnąco. Tata łaskotał Cię pod bródką, po czym szedł do pracy i opowiadał kolegom, jaką ma anielską córkę. Tymczasem ja piłam w pośpiechu kolejną kawę i brałam dzień za rogi. Raz zabrałam Cię do mojej dawnej pracy w biurze podróży. Nie, ja też nie wiem po co. Piersi mi przeciekały, miałam owsiankę we włosach i dawne koleżanki patrzyły na mnie, jakbym spadła z księżyca, kiedy darłaś się przez cały nasz mały „wypad”. W którymś momencie karmiłam Cię na zapleczu i napatoczył się biedny Roger, jakby mało się napatrzył do tej pory. Wyglądał, jakby połknął żabę. Nieźle się uśmiałam, a wtedy Tobie ulało się na kserokopiarkę. Zdaje się, że nie mam tam już czego szukać. Ale nie będzie mi ich brakowało – mogą sobie mówić, że Alistair jest dla mnie za poważny, ale ja wiem, że zazdrość je zżera. To mnie wybrał tamtego wieczoru. Ze mną chciał tańczyć przy muzyce kiepskiej kapeli weselnej, która mordowała po kolei wszystkie utwory Abby. Pamiętam ich miny – Mel, Tiff i pozostałych – pozieleniały z zazdrości. Kołysałam się w ramionach Alistaira, wpatrzona w te jego kości policzkowe i gęste, ciemne włosy, i dziękowałam Bogu, że w końcu pocałuję człowieka, który nie chce mnie upić. Jego dłonie na moich plecach. Ciało tak blisko mojego ciała. Wszystko do siebie pasowało. To się nie zmieniło. Tak bardzo go kocham. I on mnie kocha – jego miłość jest w każdym spojrzeniu i każdym uścisku. Nazywa mnie królową bałaganu i uśmiecha się

pobłażliwie, kiedy rozrzucam po całej sypialni ubrania, buty i pędzle do makijażu. Jest oczarowany nami obiema. Swoimi dziewczynkami. Uwielbia, kiedy uśmiechasz się do niego, podciągasz na jego rękach i drepczesz do upatrzonej zabawki. Uwielbia robić babki z piasku i wieże z bananów na śniadanie dla Ciebie. Jesteś jego cudowną dziewczynką, a niedzielne popołudnia, kiedy jesteśmy ze sobą w naszym ogrodzie, to cudowne chwile. Słodkie. I takie ulotne. Przenoszą go w przyszłym tygodniu. Zdaje się, że znów Irlandia Północna. Cztery i pół miesiąca. Długo. Wiele tygodni, podczas których ktoś chce go zabić i uniemożliwiają to jedynie drut kolczasty i ostrzał. Bardzo się boję. Ale przynajmniej mam Ciebie. Piękną, piękną Ciebie. Uśmiechasz się, gaworzysz i chichoczesz. Mamy już ustalony porządek dnia. Karmienie (Ty). Drzemka (Ty). Rozrzucanie wszystkiego dokoła (Ty). Pokazywanie palcem (Ty). Sprzątanie, gotowanie, mycie, pocieszanie, pranie, czyszczenie, podnoszenie (ja). Zasypianie na sofie o wpół do dziewiątej wieczorem z piwem w garści (ja). Czasami, kiedy w końcu zamykasz oczy, stoję w Twoim pokoju i nie mogę odejść. Nasłuchuję szmeru Twojego oddechu, patrzę, jak przez sen zaciskasz i rozwierasz piąstki, i myślę sobie, jaką pokonałyśmy drogę. Wciągam w nozdrza Twój zapach, pochłaniam Cię całą. Ciągle mi mało. Zanim się pojawiłaś, tak naprawdę nie przepadałam za dziećmi. Trzymałam je chwilę, po czym oznajmiałam, że muszę do łazienki, byle je oddać. Ale teraz? Łaknę Cię. Robię dla Ciebie wszystko, co mogę. Otulam Cię, żebyś nie zmarzła. Myję Twoje małe ząbki. Kiedy śpisz, opiłowuję Ci paznokietki, żebyś się nie zadrapała. A Ty nie pozostajesz mi dłużna. Naprawdę. Mrugasz na mnie tymi swoimi cudownymi, kocimi oczami, uśmiechasz się i widzę, że Twoje serce jest pełne miłości. Nie mogę się doczekać dnia, kiedy powiesz „mama”. Kiedy powiesz „kocham cię”. Bóg jeden wie, jak bardzo ja kocham Ciebie. Wszystkiego najlepszego z okazji pierwszych urodzin. Mama x 1 Gilmore Girls (Kochane kłopoty) – amerykański serial ukazujący losy matki i córki (przyp. red.).

2 Zoe nie mogła uwierzyć, że to zrobiła. Wyglądała przez okno taksówki, ignorując zaciekawione spojrzenia kierowcy. Londyński ruch uniemożliwiał jej szybkie dotarcie do mamy. Kiedy kolejny raz zatrzymali się na czerwonym świetle, wpatrzyła się w koła stojącego obok autobusu, po czym uniosła wzrok i spostrzegła, że znajdują się na wysokości kościoła. Druga po południu. Wymarzona pora na ślub. I faktycznie, dzwony biły na cześć czyjegoś małżeństwa – które najprawdopodobniej dojdzie do skutku. Nie mogła oderwać wzroku od eleganckich mężczyzn, którzy zaśmiewali się na schodach. Od kobiet w sukniach i toczkach, które kierowały się do wejścia, w butach na szpilkach, z miniaturowymi torebkami pod pachą. Dotknęła ciężkich fałd swojej sukni. Czekają na nią. Przyjaciele. Tata. Jamie. Zawiodła ich. Wszystkich zawiodła. Latami próbowała uciec przed tym uczuciem, a jednak znów się pojawiło. Wstyd. Szczęśliwie taksówka ruszyła, w chwili gdy pod kościół podjechała biała limuzyna. Zoe rozbolało serce, gdy pomyślała o muzyce, którą w kwietniu wybrali z Jamiem na wejście do kościoła. Preludium Debussy’ego. Siedzieli razem w maleńkiej kuchni, wsłuchani w misterne dźwięki fortepianu, i rozpierała ją pewność, że chce wyjść za tego człowieka. Uśmiechnęła się do niego, wzięła go za rękę i oboje wyjrzeli w przyszłość, jakby należała tylko do nich. A potem wszystko się zmieniło. I gdy dziś zadzwonił telefon, jakiś niewytłumaczalny instynkt kazał jej wyjść. Jakby wszystko ułożyło się w logiczną całość. Sny o mamie. Kłótnie z Jamiem. Dotkliwa niepewność. Głos Mags był jak znak. Teraz jednak owo niezbite przekonanie gdzieś się ulotniło, pozostawiając po sobie szok i niedowierzanie. Powinna była wytłumaczyć Jamiemu, co czuje i z jakiego powodu. Powinna była mu wyjaśnić, dlaczego ucieka.

Lily na pewno zdążyła im powiedzieć. Zoe nigdy nie zapomni jej wzroku, kiedy wychodziła z pokoju. Jej łagodna siostra wpatrzona w nią z wyrazem najwyższej niechęci w oczach. Zoe nie brała jej tego za złe, zwłaszcza że to Lily miała poinformować tatę o odwołaniu ślubu. Lily zaproponowała nawet, że sama pojedzie do mamy. Uczepiła się ramienia Zoe, przekonując, że ślub jest najważniejszy – że Zoe musi zostać. Ale ona nie słuchała. W jednej chwili rozwiały się wszystkie wątpliwości. Wiedziała, co ma robić. Mama potrzebuje pomocy. Teraz uważała to za przejaw zaćmienia umysłu, a jednak coś nie pozwalało jej zawrócić. Zabębniła palcami o udo, po czym sięgnęła po komórkę, by ją wyłączyć. Chciała oprzeć się o zagłówek, ale zahaczyła o niego spinkami. – W porządku, panienko? – Taksówkarz podchwycił jej wzrok w lusterku wstecznym. – Jak najbardziej. – Wyplątała się, splotła ramiona i demonstracyjnie utkwiła wzrok za oknem, by zniechęcić go do dalszej rozmowy. Później będzie się tłumaczyć. Teraz nie musi. Kierowca dodał gazu i niebawem Londyn stracił swój dotychczasowy powab. Ujrzała kiosk z naderwanym szyldem, materac oparty o ścianę, psa ocierającego się o sponiewieraną skrzynkę pocztową. Chodnikiem podążała grupa ogorzałych mężczyzn z puszkami piwa. Gorący, lepki powiew owiał jej twarz przez uchyloną szybę. Wróciła myślami do pachnącego wnętrza apartamentu, w którym znajdowała się zaledwie pół godziny temu. Tak niedawno, a jakby w innym życiu. I wtedy ją zobaczyła. Wychyliła się i kazała kierowcy stanąć obok miejsca, gdzie Mags opierała się o barierkę. Nie widziały się tyle czasu, a ona wciąż wyglądała zupełnie tak jak kiedyś. Nadal w dżinsach i adidasach, z ciemnymi krótkimi włosami i złotym trójkątnym wisiorkiem na szyi. – Zoe! – zawołała, gdy Zoe zapłaciła kierowcy awaryjną dwudziestką, a potem otworzyła drzwi, żeby wysiąść, co nie było łatwe, zważywszy na suknię. Postawiła stopy na chodniku i wysunęła się chwiejnie. Mags podniosła rękę do ust. – O Boże! Nie wiedziałam, że to twój… Urwała, przyglądając się Zoe. Jakiś piesek z potarganą sierścią, który nagle znalazł się w pobliżu, też się jej przyjrzał, po czym spróbował zadrzeć tylną nogę, ale czmychnął roztropnie, kiedy Zoe zgromiła go wzrokiem.

Mags rozdziawiła usta. – Wyszłaś dziś za mąż? – Nie, jeszcze nie. – Zoe zatrzasnęła drzwiczki taksówki. – Słucham? – Nieważne. Mags zmarszczyła brwi. – I nie zaprosiłaś Giny na ślub? Nie było czasu się w to zagłębiać. – Nie. Nie zaprosiłam. Chodźmy. – Zoe pociągnęła za sobą kobietę, świadoma spojrzeń przechodniów i trącania się łokciami. – Ale… – Idąc, Mags postukiwała ręką w nogawkę spodni i gorączkowo żuła gumę, która co pewien czas migała między jej zębami. Pomimo wyglądu to nie była Mags, którą Zoe zapamiętała. Dawna Mags panowała nad sobą, rozsiadała się na leżaku albo kanapie z kieliszkiem wina w dłoni. Nic nie wyprowadzało jej z równowagi, nawet nie mrugnęła, gdy jej syn Johnny niechcący podpalił kuchnię. Obecnie była rozbita. Nerwowa. Pospiesznie wyrzucała z siebie słowa. – Boże, co za koszmar. – Ponownie uniosła rękę do ust i przystanęła. Zoe zatrzymała się z ociąganiem, akurat gdy po drugiej stronie ulicy rozległ się przeciągły gwizd. – Opowiedz mi, co się stało – poprosiła. – Gina się pogubiła i… – Przecież nie jest dzieckiem, prawda? Umie się o siebie zatroszczyć. Mags potrząsnęła głową. – Boże, ty naprawdę dawno jej nie widziałaś, hm? – Oparła ręce na biodrach. – I co z tego? – Umówiłyśmy się na kawę – ciągnęła Mags. – Potem ona poszła do Sainsbury’s, a ja musiałam załatwić kilka spraw. Kiedy dotarłam na miejsce, policja już tam była. Gina krzyczała, że mają się odczepić, bo nic nie zrobiła. Wtedy ją aresztowali i zapakowali do radiowozu. – Poruszyła ustami i Zoe zobaczyła, że jest bliska płaczu. – Skuli ją kajdankami, Zoe. – Zmarszczki na czole Mags się pogłębiły. – Ginę. Na litość boską. Ona dużo gada, ale nigdy nikomu nie wyrządziłaby krzywdy. Zoe przełknęła ślinę. – Co zrobiła?

– Podobno ukradła coś do jedzenia. Sklepowy ochroniarz złapał ją przy wyjściu i wezwał policję. – Mówisz serio? I dlatego tu jest? – Zoe rozejrzała się, by się upewnić, że to jawa, a nie jakiś przedślubny koszmar. Niestety. No tak. A więc to prawda. Cholerna mama. Ładny mi znak. Mags narobiła rabanu, jakby chodziło o coś poważnego, tymczasem matka zwędziła coś ze sklepu. – Czy to już się zdarzało, Mags? – Boże, nie! – Mags miała tak przerażoną minę, że Zoe jej uwierzyła. – Wiem, że minęło dużo czasu, ale powinnaś mieć o niej lepsze zdanie. Zoe wiedziała, że matka jest zdolna do wszystkiego. Ale skoro już się tu znalazła, nie będzie stać z założonymi rękami. – A w ogóle jak ona się czuje? – Gdy ruszyły szerokimi schodami w stronę wielkiego, brązowego budynku, coś zaszeleściło jej pod stopą. Spojrzała w dół i zobaczyła przyczepioną do buta folię po chipsach. Machnęła nogą raz i drugi, po czym spróbowała się schylić, żeby ją oderwać, lecz suknia stawiła opór. Kiedy ponownie się wyprostowała, za plecami usłyszała wycie syreny. – Nie wiem. Nie chcieli mnie do niej wpuścić. Obie pędem ruszyły po schodach. Na przekór wszystkiemu myśl o matce za kratami przyprawiała Zoe o mdłości. Minęła kobietę, od której silnie zalatywało śmietnikiem, i dotarła do brunatnych dwuskrzydłowych drzwi z napisem „Komisariat Policji w Kennington”. Przełknęła ślinę i z wysoko zadartym podbródkiem wkroczyła do środka. Wiedziała, że jest właściwą osobą, aby wydostać stąd mamę. Na dodatek była w bojowym nastroju. Drzwi zatrzasnęły się za nimi, a Zoe z rozpędu wpadła na zwalistego gościa z nieprawdopodobnie małym plecaczkiem na prawym ramieniu. Jamie biegał z podobnym… Musiała czym prędzej odsunąć wizję, jak czeka na nią teraz obok kwietnika w oranżerii. Musi się skupić. – Przepraszam, przepraszam. – Wyminęła faceta i dopiero teraz zauważyła, że musi się ustawić w kolejce. Zaklęła pod nosem. Słoneczna sobota w śródmieściu. Turyści podziwiający widoki. Wymarzone środowisko dla przestępczości. Trzeba się wepchnąć. Spojrzała na Mags.

– Słuchaj, może usiądziesz? Na pewno mnie przepuszczą. Tam będzie ci wygodniej. – Nie byłabym taka pewna, czy przepuszczą. – Mags zwlekała z odejściem. – Chyba będziesz musiała… – Poradzę sobie – ucięła Zoe, ponownie przenosząc wzrok na plecaczek. Usłyszała pisk butów Mags, która odwróciła się i poszła usiąść. I dobrze. Zoe nie miała ochoty strzępić języka. Raz jeszcze spojrzała na plecak. Z boku wisiała mała nitka; wiele ją kosztowało, żeby jej nie urwać. Buzowała w niej adrenalina. – Przepraszam. – Postukała faceta w ramię. Nawet nie drgnął. – Prze… – Jej wzrok padł na biały kabel słuchawki, którą niewiele myśląc, wyciągnęła mu z ucha. – Witam. Ja tylko… – Co ty sobie, kurwa, wyobrażasz? – Ruszał się błyskawicznie jak na takiego wielkoluda. Do tego miał przerażające gały, których nie omieszkał w niej utkwić. Do diaska. No trudno. W końcu nie miała nic do stracenia. Przynajmniej ją zauważył. – Proszę posłuchać: moja mama została zatrzymana. – Wskazała na drzwi z napisem „Areszt”. – Naprawdę muszę się dostać na początek kolejki, więc chciałabym prosić… – Minę miał odpychającą, lecz mężnie brnęła dalej: – Czy mogłabym stanąć przed panem? – Spadaj. – Odwrócił się. Mięśnie na jego plecach drgnęły, kiedy wpychał słuchawki z powrotem do uszu. – No tak. – Wbiła wzrok w czarne ślady na linoleum, zachodząc w głowę, jak go przekonać. Poczuła iskierkę nadziei, kiedy znów się odwrócił. – I wyglądasz w tej sukni jak debilka – dodał, przejeżdżając mięsistą łapą po rzadkiej bródce. Cudnie. Gdy ponownie stanął do niej plecami, w Zoe aż się zagotowało. Spojrzała na zegar ścienny. Powinna teraz iść na swoje wesele, z obrączką na palcu, tymczasem utknęła w jednym pomieszczeniu z prawdziwym dżentelmenem i grupą ludzi, którzy najwyraźniej uważają, że przesadziła z elegancją. W nadziei na zrozumienie zwróciła się do stojącej za nią kobiety, ale otrzymała tylko dziesięciominutową symfonię nadętych min i użalania się na typa, który w nią stuknął. Już w połowie monologu Zoe ustaliła, iż rzeczony „typ” był w istocie słupkiem. Po siedmiu minutach wyszło na jaw, że

sprawczynią zajścia była sama poszkodowana. Kropla przelała czarę, kiedy kobieta, obrazowo odtwarzając wypadek, nastąpiła na suknię Zoe. Rozległ się trzask, od którego truchleją serca wszystkich kobiet. Zoe spuściła wzrok i stwierdziła, że jej kosztowna bielizna znalazła się na oczach wszystkich zebranych, w tym pijanego nastolatka opartego o przeciwległą ścianę, który przekrzywił głowę i z podziwem rozdziawił usta. Właśnie próbowała ogarnąć sytuację, gdy – jakżeby inaczej – znalazła się na początku kolejki. Jedną ręką chwyciła zwisający materiał i wysiliła się na władczą minę. – Dzień dobry. – Przywołała na twarz swój najbardziej czarujący uśmiech. Policjant w okienku pozostał niewzruszony. – Słucham. – Spoglądał na nią oczami, które ewidentnie widziały już wszystko. – Czego pani sobie życzy? Czując, że jej bielizna znów pcha się na światło dzienne, rozpaczliwie zebrała fałdy tkaniny. Policjant strzepnął czarne pagony i w stronę podłogi pożeglował obłok białych drobinek. – Chodzi o pani męża? – burknął opryskliwie. – Nie. – Wykrzesała z siebie resztki godności. – Szukam mojej matki. Gina Whittaker. Zdaje się, że została przywieziona na przesłuchanie. – Ach tak? – Policjant postukał w klawiaturę. – A co ma na sobie? Suknię balową? – Rozbawiony własnym żarcikiem, wybuchnął świszczącym śmiechem, który zdawał się wybrzmiewać w nieskończoność. Zoe ukryła zniecierpliwienie, kiedy wytatuowany po uszy mężczyzna z ogoloną głową chrząknął na ławce obok niej. Obejrzała się przez ramię i ponownie potoczyła wzrokiem po pomieszczeniu. W kącie ujrzała kobietę z aureolą siwych włosów wokół wynędzniałej twarzy; unosząc wyzywająco zabandażowane nadgarstki, mamrotała gorączkowo coś o sprzeciwie wobec systemu. Dwaj mężczyźni opierali się o ścianę i dyskutowali na temat obecnej formy klubu Sheffield Wednesday, zachodząc w głowę, czy menedżer to idiota, czy jednak geniusz. Rozczochrany blondyn utyskiwał na biurokrację, wypełniając obszerny formularz, który trzymał na kolanach. Nic dziwnego, że policjant w okienku był spragniony rozrywki. Na jego miejscu też by była. Ciągle stukał w zużytą klawiaturę i wlepiał wzrok w monitor. – Gina…? – Rzucił Zoe pytające spojrzenie. – Gina Whittaker. – Zoe miała ochotę krzyczeć. Woń siedzącego obok

mężczyzny stanowczo nie pomagała jej się uspokoić. – Nie mam tu nikogo takiego. – Z namysłem zabębnił palcami w podbródek. – Niemożliwe. Aresztowano ją po południu. – Czyli nie była na ślubie? – Zrobił zdziwioną minę. – Nie. – Czuła, że mówi obronnym tonem. Ominęły ją wspólne przeżycia matki i córki, o których czytała w czasopismach. Wyprawy do SPA. Chodzenie po sklepach. Przygotowania do ślubu. Porozumiewawcze spojrzenia na dźwięk zachwyconych okrzyków rodziny. Z nimi tak nie było. Ostatni raz kupowały razem tampony, kiedy miała trzynaście lat. Matka jak zwyk​le była wykończona, więc tylko wrzuciła do koszyka mały kartonik, po czym zapytała Zoe, czy na kolację woli paluszki rybne czy kurczaka w panierce. Musi się skupić. Nachyliła się w stronę okienka. – Muszę się z nią zobaczyć. Mężczyzna raz jeszcze postukał w klawiaturę. Jednym palcem. Nigdy nie dotrze do mamy. Ale duchota, ręce jej się kleiły. – Znalazł pan? Wydało się jej, że słyszy jęk komputera. – Uhm… Mam. – Kiwnął głową. Ścisnęło ją w żołądku. – I co? – Właśnie jest przesłuchiwana. – Czy mogę do niej pójść? Zmarszczył brwi. – Kim pani jest? – Jej córką. – Aha. No tak. Jasne. – Obrzucił ją podejrzliwym spojrzeniem. Wtedy nie wytrzymała. – Niech pan posłucha, dziś mam cholerny ślub. Myśli pan, że dla hecy się podszywam? Czy naprawdę sterczałabym na posterunku, kiedy powinnam być w kościele i właśnie mówić „tak”? – Spokojnie. – Funkcjonariusz bynajmniej się nie stropił. W porównaniu z osobami, z którymi się stykał, Zoe pewnie była potulną owieczką. – Bo diadem się pani przekrzywi.