Wasilij Grossman
Życie i los
Przełożył
Jerzy Czech
Przedmowa
ŻYCIE, A NIE LOS
Z przyganą odniósł się też do tragedii przeznaczenia. „Cóż
dzisiaj powiedział - począć z losem? Los to polityka".
J. W. Goethe Rozmowa z Napoleonem, 1808
Literatura rosyjska stworzyła w XX wieku niejedno arcydzieło, zwały
sowieckiej grafomanii - i kanon lektur obowiązkowych.
Kanon to obowiązkowy tyleż z powodów moralnych, ile poznawczych.
Nieznajomość epoki nie zwalnia od odpowiedzialności, a częścią epoki jest
świadectwo oporu i zaprzeczenia totalitarnej grozie. W tym wypadku
czytelnicza ignorancja oznacza współudział w kłamstwie: to cegiełka
niewiedzy w murze zbrodniczego fałszu. Rzecz dotyczy ludobójstwa, a ono
się nie przedawnia i nie zna rozgrzeszenia.
Nikt również w Polsce nie może nas zwolnić od znajomości - choćby tylko
ze słyszenia - tych nazwisk i tytułów: Szałamowa i jego Opowiadań
kołymskich, Sołżenicyna, Nadieżdy Mandelsztam, Jewgienii Ginzburg z jej
Stromą ścianą.
W tym zestawie Życie i los to jedno z dzieł podstawowych. „Jedna
z powieści najbardziej zgubnych dla tamtego ustroju" - jak to dziś formułują
Rosjanie. Ta wywiedziona z doświadczenia dziennikarskiego lapidarnie
epicka proza ma jednak dla dzisiejszego czytelnika zaskakująco współczesne
walory. Nie z archiwalnych ani propagandowych względów spotkała się
przecież z entuzjastycznym przyjęciem na trudnym rynku czytelniczym
Europy Zachodniej i USA.
Podstawową wartością tej książki - i w wymiarze ideowym, i literackim
- jest, jak się zdaje, właśnie prawda. To się w niej słyszy i to się czuje.
Autor, z Josifa Sołomonowicza przeistoczony w Wasilija Siemionowicza
Grossmana, przyszedł na świat w roku 1905 w Berdyczowie, w rodzinie
w pełni zasymilowanych żydowskich inteligentów. Po żydowsku znał ledwie
parę zasłyszanych na ulicy słów, władał natomiast francuskim.
Dwa lata dzieciństwa spędził w Szwajcarii: matka była nauczycielką
francuskiego. Ojciec, w okresie rewolucji 1905 roku związany
z mienszewikami, z zawodu inżynier chemik, kształcił się w Bernie, później
pracował zawodowo w donieckich kopalniach. Tam też w 1929 roku,
po ukończeniu chemii na moskiewskim uniwersytecie, podjął pracę przyszły
pisarz. Zmienił zawód po powrocie do Moskwy w 1933 roku: w następnym
roku debiutował w prasie opowiadaniem o Rosjance klnącym basem
bolszewickim komisarzu - której w Berdyczowie podczas wojny 1920 trafiło
się zajść w ciążę i urodzić dziecko.
Opowiadanie było literacko świetne, lapidarne i wyraziste, a zarazem
prowokująco paradoksalne, bliższe w swej wymowie nowelistyce Andrieja
Płatonowa (niebawem bliskiego przyjaciela Grossmana) i innych członków
nieistniejącej już literackiej grupy „Pieriewał" - takich jak patronujący
debiutantowi Iwan Katajew czy Artiom Wiesioły{1} - niż ekspresjonistycznej
Armii konnej Babla. Michaił Bułhakow miał ponoć po tej lekturze zawołać:
„Za pozwoleniem, jak mam to rozumieć: że można jednak czasem
wydrukować coś sensownego?" Debiutem Grossman zwrócił na siebie uwagę
Gorkiego, którego patronat ułatwił mu w 1936 roku publikację dwóch tomów
opowiadań, a w 1937 - wstąpienie do Związku Pisarzy ZSRR. Zanosiło się
na karierę pisarza w pełni sowieckiego.
Sytuacja się jednak skomplikowała. „Wielka Czystka" w latach 1937-1938
zmiotła niemal w całości członków dawnej grupy „Pieriewał"
- po niektórych, jak piszą dziś historycy literatury rosyjskiej, nie zostało
nawet fotografii. Rozstrzelani w katowniach NKWD zostali Katajew i Artiom
Wiesioły, zginął też Boris Huber - nieźle zapowiadający się w latach
dwudziestych nowelista, który teraz próbował się ocalić powieściami
wysławiającymi system terroru i donosicielstwa. Niewiele wcześniej,
porzucając dwóch małoletnich synów (starszy zginąć miał podczas wojny),
żona odeszła odeń do Grossmana - jak wielka była to miłość, dowiodły
dalsze wypadki. Olgę Huber aresztowano wkrótce po jej ślubnym mężu.
Tegoż wieczoru Grossman wziął do siebie chłopców, których bali się przyjąć
krewni rodziców. Podjął natychmiast osobiste i pisemne interwencje
we wszystkich możliwych instancjach i organach sowieckich, nie wyłączając
samego Jeżowa - postawionego przez Stalina na czele NKWD na czas
kampanii terroru. Po roku starań i zapewnień, że aresztowana kobieta jest
jedynie formalnie związana z Huberem, Grossmanowi cudem udało się
wyciągnąć żonę z więzienia.
Na przeszkodzie w karierze stanęły też względy na pozór literackie.
Jako prozaik, autor powieści Stiepan Kolczugin (1937-1940)
- proletariackiego Bildungsroman z ducha Gorkiego - nie wzbudził sympatii
dyktatora, który osobiście wykreślił ten tytuł z listy kandydatur do Nagrody
Stalinowskiej. Jako reportażysta Grossman i wówczas, i później dochował
wiary wielkiej tradycji demokratycznego dziennikarstwa rosyjskiej
inteligencji liberalnej: to ta właśnie tradycja zrodziła niegdyś Sachalin
Czechowa. Nie chciał pisać o miejscach i sprawach, których nie znał,
o zdarzeniach, których nie był świadkiem i uczestnikiem; nie ulegał pokusie
propagandowego kłamstwa.
Tej postawie zawdzięczał też sławę jako korespondent wojenny dziennika
„Krasnaja Zwiezda" podczas wojny sowiecko-niemieckiej 1941-1945. Był
uczestnikiem i obserwatorem tej wojny od początku: od klęski wojsk
sowieckich w 1941 i 1942 roku, „biblijnego exodusu", jak to określił
w notatniku, i osiadającego na wszystkim żrącego „kurzu odwrotu" (obraz
ten utrwalił w krótkiej powieści Naród jest nieśmiertelny, 1942)
- aż po zdobycie Berlina w 1945 roku. Był w Stalingradzie przez cały czas
obrony miasta. We wrześniu 1942 roku artykuł Kierunek głównego natarcia
na osobiste polecenie Stalina przedrukowano w prasie centralnej - później
cytat z niego wyryto na stalingradzkim pomniku. Grossman był na Łuku
Kurskim, w obozie na Majdanku w pierwszych dniach po ucieczce Niemców
i w Treblince (potwierdziły się jego najgorsze obawy; na podstawie tych
obserwacji rekonstruował w jednej z kluczowych scen powieści drogę
śmierci do komory gazowej), z bezsilną zgrozą obserwował ze stanowisk
unieruchomionej Armii Czerwonej płonącą powstańczą Warszawę - nie miał
wątpliwości co do politycznych, a nie strategicznych pobudek bezczynności
Stalina.
Ze zgrozą równą Sołżenicynowskiej zapisywał w notatniku opublikowane
kilkadziesiąt lat później wzmianki i relacje o pijackich rozbojach, pogromach
i gwałtach, dokonywanych przez żołnierzy sowieckich na terenach Polski
i Niemiec. Gwałcono też sowieckie dziewczęta i kobiety wyzwolone
z obozów pracy przymusowej, a nawet z kacetów. Wszędzie, zwłaszcza
w Niemczech, pisarz widział przerażenie w oczach kobiet: to notatki
z godziny triumfu.
Zimą 1944 roku na Ukrainie Grossman poznał okoliczności śmierci matki
zamordowanej wraz z całą ludnością żydowską w Berdyczowie w 1941 roku.
Nigdy nie wybaczył sobie, że pozostawił tam matkę w godzinie odwrotu. Jej
pamięci poświęcił swoją wielką powieść. Po śmierci pisarza w jego papierach
odnaleziono kopertę z dwiema fotografiami: własnym chłopięcym zdjęciem
z matką i wykonaną przez niemieckiego oficera fotografią pełnego ludzkich
zwłok wielkiego rowu pod Berdyczowem. W tejże kopercie znaleziono dwa
listy adresowane do umarłej: pierwszy - z 1950 roku, kiedy od wielu
miesięcy pierwszy wariant powieści o Stalingradzie nie mógł doczekać się
druku w miesięczniku „Nowyj Mir"; drugi - z 1961, w dwudziestolecie
śmierci matki, które zbiegło się z konfiskatą Życia i losu.
Podczas procesu norymberskiego reportaż Grossmana Piekło Treblinki
w postaci broszury był załącznikiem do aktu oskarżenia. W 1949 roku,
w krwawym kontekście tak zwanej drugiej Czystki i masowego
antysemickiego terroru w ZSRR (pod szyldem „walki z kosmopolityzmem")
zniszczono jednak cały nakład zredagowanej przez Grossmana razem
z Erenburgiem Czarnej księgi - zbioru relacji o zbrodniach Szoah, między
innymi w Ponarach, w Treblince, w Sobiborze, w warszawskim getcie. Akt
ten zbiegł się w czasie z mordem NKWD na osobie wybitnego aktora
Samuela Michoelsa i z aresztowaniem członków czynnego podczas wojny
Żydowskiego Komitetu Antyfaszystowskiego, któremu ten przewodniczył.
Aresztowani, najwybitniejsi poeci i intelektualiści żydowscy, po kilkuletnim
śledztwie z torturami zgładzeni zostali w roku 1952, tuż przed wybuchem
sprawy lekarzy kremlowskich.
Prasowa nagonka przeciwko Grossmanowi nie wróżyła wówczas nic
dobrego - ocalenie przyniosła śmierć Stalina. W dziesięć lat później, kiedy
moskiewska cenzura zażądała zdjęcia jednego jedynego akapitu
poświęconego Zagładzie z tekstu jego krótkiej powieści w złożonym już
numerze „Nowego Miru", Grossman odmówił: powieść usunięto z numeru.
Memuaryści zgodnie wspominają o pewnym szczególe: za młodu
towarzyski i skory do śmiechu, pisarz „po raz ostatni uśmiechnął się przed
wojną". Wśród dalszych znajomych uchodził za człowieka o trudnym
charakterze, niegardzącego mocnym słowem. Sam o sobie mawiał, że nie jest
niebieskooką blondynką przy kości, jaka podoba się wszystkim.
Po raz pierwszy Grossman (który nigdy zresztą nie należał do partii
komunistycznej) padł ofiarą politycznej dintojry w prasie w kontekście
słynnych wystąpień Żdanowa w 1946 roku. Operacji dokonał jeden
z głównych egzekutorów żdanowowskich rezolucji - znany donosiciel
i urzędowy paszkwilant Władimir Jermiłow. Przedmiotem napaści była
właśnie ogłoszona drukiem, lecz powstała jeszcze przed wojną sztuka Jeśli
wierzyć pitagorejczykom. Jej szkodliwość polegała na sprzecznej
z materializmem historycznym idei powtarzalności tych samych konfliktów
w różnych epokach dziejowych. Po raz drugi, w jeszcze groźniejszej dla
pisarza aurze, hasło nagonki rzucił w lutym 1953 roku Michaił Bubiennow
- urzędowy grafoman, w przyszłości bonza Związku Pisarzy, w 1947 roku
laureat Nagrody Stalinowskiej I stopnia za pierwszą część powieści wojennej
Biała brzoza (wydanej również trzykrotnie w polskim przekładzie), której
opublikowana w 1952 część druga sprowadzała się już wyłącznie
do panegirycznej apologii Stalina.
Autor ten, agresywny, obsesyjny antysemita, zasłynął w 1951 roku notą
w komsomolskiej gazecie, demaskującą w literaturze użytkowników
przybranych nazwisk - zwłaszcza żydowskiego pochodzenia. (Wsparł
wówczas ten atak inny żydożerca - Michaił Szołochow.) Teraz dużym
artykułem w głównej partyjnej gazecie „Prawda" inicjował Bubiennow
pogrom ogłoszonej w czterech numerach „Nowego Miru" i życzliwie
z początku przyjętej powieści Grossmana Za słuszną sprawę - w przyszłości,
po przeróbkach, podstawy pierwszej części Życia i losu. W sabacie
czarownic, który artykuł ów rozpętał, Grossman najboleśniej odczuł
kapitulację Aleksandra Twardowskiego, redaktora naczelnego „Nowego
Miru": ta osobista zdrada względnie liberalnego przyjaciela-poety wróżyła
jak najgorzej.
Trzecia faza wiązała się już bezpośrednio z Życiem i losem - zaiste,
z życiem i losem Grossmana. Praca nad tą powieścią, tytułem do chwały
autora, który przede wszystkim tej książce zawdzięcza swoje miejsce
w historii literatury, ale też żywy i rosnący dziś autorytet międzynarodowy,
trwała dziesięć lat. Książka zasadniczo ukończona została na przełomie 1959
i 1960 roku. Było to już po awanturze rozpętanej w związku z publikacją
na Zachodzie powieści Doktor Żywago Borisa Pasternaka (również wcześniej
szykanowanego ze względu na pochodzenie) i przyznaniem mu Nagrody
Nobla, której przyjęcia zmuszony był odmówić. W okresie nagonki na tego
wielkiego poetę Grossman przesłał mu list z wyrazami solidarności.
Do debiutu Sołżenicyna słynnego opowiadania Jeden dzień Iwana
Denisowicza - u Twardowskiego w „Nowym Mirze" pozostało mniej więcej
półtora roku.
Maszynopis powieści, której przyjaciele nie wróżyli oczywiście publikacji,
w 1960 roku Grossman złożył w miesięczniku „Znamia". Z tekstem zapoznał
się redaktor naczelny Wadim Kożewnikow - kolejny partyjny grafoman,
który od stalinowskiej hagiografii przeszedł za rządów Chruszczowa
do klecenia socrealistycznych produkcyjniaków: główny z nich, cierpko
przyjęte przez krytykę powieścidło o budowie gazociągu na Syberii, ogłosił
właśnie w 1960 roku pod tytułem Taki jest Bałujew (podobnie jak opusy
Bubiennowa, dzieła Kożewnikowa z urzędu tłumaczono na polski w PRL).
Redaktor naczelny osobiście przekazał KGB maszynopis wraz z donosem.
Zasługi nie pozostały bez nagrody: resort ułatwił mu pracę nad kolejną
powieścią, która pod tytułem Tarcza i miecz (herb sowieckiej bezpieki)
w 1965 roku zwiastowała nadejście nowej Breżniewowskiej ery. Książka ta,
w której temat wojny służył apologii „organów", była - zgodnie z jego
własnym wyznaniem - ulubioną młodzieńczą lekturą Władimira Putina.
W połowie lutego 1961 roku - dokładnie dwa miesiące przed pierwszym
otrąbionym propagandowo lotem Gagarina w kosmos - do mieszkania
Grossmana zawitali „niedobrzy ludzie", jak ich ochrzciła pomoc domowa.
W wyniku całodziennego przeszukania aresztowano nie pisarza, lecz jego
powieść: skonfiskowano wszystkie kopie maszynopisu, bruliony, nawet kalkę
z maszyny do pisania. W sumie - wraz z egzemplarzem dla Twardowskiego
zatrzymanym u maszynistki w „Nowym Mirze" - aresztowano 16 kopii
powieści. Rzecz znamienna, kagiebiści zostawili w spokoju maszynopisy
kolejnej, równie nieprawomyślnej powieści Wszystko płynie: ukazała się ona
później w samizdacie, a w przekładzie w polskim drugim obiegu. Grossman
odmówił podpisu pod zobowiązaniem do zachowania tajemnicy.
W niejasnej atmosferze, poprzedzającej kolejny antystalinowski XXII
zjazd partii, próbował uratować powieść. Zwrócił się z listem
do Chruszczowa: „Nie ma prawdy, nie ma sensu w obecnej sytuacji, w mojej
fizycznej wolności, podczas gdy książka, której poświęciłem życie, znajduje
się w więzieniu - przecież ją napisałem, przecież się jej nie wyparłem i nie
wypieram. Minęło dwanaście lat, odkąd rozpocząłem pracę nad tą książką.
Jak dawniej uważam, że napisałem prawdę, że pisałem ją, kochając
i współczując ludziom, wierząc w ludzi. Proszę o wolność dla mojej książki".
Po tym liście przyjął pisarza Michaił Susłow - od lat stalinowskich
do schyłku Breżniewa szara eminencja rządów sowieckich, formalnie
sekretarz KC do spraw ideologii. Najwyraźniej nie znając tekstu powieści,
w rozmowie korzystał z dwóch ściągawek, przygotowanych przez
podwładnych. O zwrocie maszynopisu, jak stwierdził, „nie ma nawet
co myśleć". Powieść skonfiskowano dla dobra pisarza, w razie publikacji
na Zachodzie autor odpowiedziałby bowiem za narażenie na szwank
bezpieczeństwa i prestiżu państwa sowieckiego - dodajmy, w atmosferze
nadciągającego konfliktu kubańskiego. Na pytanie, czy w takim razie
możliwa byłaby publikacja nie na Zachodzie, lecz w kraju, to jest w ZSRR,
Susłow odpowiedział: „Tak, możliwa. Za dwieście lat".
Pisarzowi pozostało trzy lata życia. Z trudem udało mu się wówczas
opublikować tylko kilka opowiadań. Nie to jednak niepokoiło go najbardziej.
W ciągnącej się miesiącami agonii (rak nerek z przerzutem na płuca),
ocknąwszy się któregoś dnia z zamroczenia, zapytał dyżurującą przy nim
w szpitalu Annę Berzer - tę, której zasługą była niedawna publikacja
w „Nowym Mirze" Jednego dnia Iwana Denisowicza: „W nocy brali mnie
na przesłuchanie... Niech pani powie, czy nikogo nie wydałem?" Zmarł
we wrześniu 1964 roku, nie dociągnąwszy do sześćdziesiątki.
Książka jednak nie odeszła wraz z nim.
Jesienią 1960 roku za radą najbliższych przyjaciół Grossman przekazał
dwóm z nich - poecie Siemionowi Lipkinowi i dawnemu koledze ze studiów
Wiaczesławowi Łobodzie - kopie maszynopisu do ukrycia w bezpiecznym
miejscu. Przez kilkadziesiąt lat rodzina Łobody przechowywała teczki
z brulionem antypaństwowej powieści w niepozornej torbie na zakupy.
Czystopis użyczony przez Lipkina strona po stronie zmikrofilmował,
zabarykadowany w łazience własnego moskiewskiego mieszkania, słynny
dysydent, profesor Andriej Sacharow. Mikrofilmy po kryjomu wywoził
na Zachód związany z ruchem dysydenckim znany prozaik Władimir
Wojnowicz.
Emigracyjna publikacja powieści stała się podstawą jej przekładów.
Do kraju powróciła w 1988 roku, w okresie pieriestrojki, opromieniona
aurą francuskiego sukcesu - przełożona w całości, wzbudziła sensację wśród
paryskich czytelników. Sukces towarzyszył też kolejnym jej zagranicznym
prezentacjom - od Niemiec po USA. Recenzując w 2006 roku na łamach
„Washington Post" publikację notatników Grossmana w angielskim
przekładzie z komentarzem wybitnego brytyjskiego historyka II wojny
światowej, Antony'ego Beevora, znany dziennikarz Andrew Nagórski
zauważył trafnie, że z upływem lat autorytet Grossmana tylko rośnie, wraz
ze wzrostem zainteresowania gigantomachią dwóch totalitaryzmów
- hitlerowskiego i stalinowskiego: „Cytaty z Grossmana można znaleźć
niemal w każdej nowej książce o wojnie na froncie wschodnim".
Udokumentowana przez Życie i los wiedza i przenikliwość Grossmana
zaiste budzić muszą podziw.
Mniejsza już o znajomość tego „frontu wschodniego" II wojny światowej:
pisarz zdaje sobie sprawę z proporcji ofiar, choćby nie znał ścisłych liczb,
których dziś jesteśmy świadomi. Armia Czerwona, która do wojny
przystąpiła niemal w całości pozbawiona przez terror kadry oficerskiej
- od naczelnych dowódców do dowódców czterdziestu tysięcy pułków
- straciła ponad osiem milionów żołnierzy (nie tylko w walce, ale też
w głodowych obozach, w których eksterminacji sowieckich jeńców
dokonywali Niemcy). Przez całą wojnę straty sowieckie, nawet
w zwycięskich bitwach, trzykrotnie przekraczały straty niemieckie na froncie
wschodnim. Sto pięćdziesiąt osiem tysięcy żołnierzy sowieckich zostało
straconych z wyroku własnych sądów wojskowych, a liczba rozstrzelanych
bez sądu jest trudna do oszacowania. Jeńcy sowieccy po „wyzwoleniu" (nie
mówiąc o członkach armii Własowa) zostali masowo osadzeni
w syberyjskich łagrach - powiększyli więc listę strat. O tym zresztą
Grossman pisze wprost - a temat ten podjął po nim Sołżenicyn
w Archipelagu Gułag.
Co innego jednak jest najważniejsze.
Jeden ze współczesnych krytyków rosyjskich, konstatując dobrze już dziś
rozpoznany fenomen rozwoju w ideologiach XX wieku nierozdzielnej
hybrydy wolności i zbrodni - bo taki sens w polszczyźnie ma użyte
tu rosyjskie pojęcie nasilje, „przemoc" - słusznie (choć w abstrakcyjnej
interpretacji) za główną „epicką ideę" powieści uznaje przeciwstawienie tych
dwu: zbrodni i wolności. Dodaje przy tym jednak zawiłe zdanie, którego
treści sam może nie w pełni jest świadom: „Grossman jest przekonany,
że siłę ludzi takich jak Nieudobnow, co podczas przesłuchań w 1937 roku
wybijał więźniom zęby{2}, Stalin, karierowicz Gietmanow, podtrzymują
cierpienia narodu, który, rzucając w gardziel własnych synów, buduje
postument dla Stalina". Cierpienia jako budulec zbrodni. Im większe
powszechne cierpienia i ofiary (i to nieraz dokonywane z wolnej woli,
z męstwem, a nie tylko ze strachu), tym większa siła zbrodni: przeraźliwy
to sylogizm - i z pewnością nie powód do moralitetu.
Nie z moralitetu rodem są też u Grossmana trzy paradoksalne postaci
„starych bolszewików" - niedobitych przez Stalina niegdysiejszych
inspiratorów ludobójczej rewolucji: tego zeszmaconego łagiernika, którego
snem o wolności pozostaje krwawa totalitarna mrzonka, niosąca mu zgubę
wśród milionów ofiar; tego składającego na Łubiance dowody rewolucyjnej
niezłomności mitomana, którego we własnych oczach nobilituje donos,
skazujący na rozstrzelanie bohatera obrony Stalingradu; tego wreszcie, który
w kacecie nie potrafi odeprzeć argumentacji esesmana (a esesman, o ironio,
najwidoczniej wyraża tu przemyślenia i poglądy samego autora), gdy ten
dowodzi lustrzanej tożsamości obu totalitarnych „państw partyjnych":
hitlerowskiego i stalinowskiego.
Ideologiczna wolność w tym lustrze przybiera rysy zbrodni. Szale stoją
w równowadze: po tej stronie Gułag, ludobójstwo kolektywizacji, rok 1937,
po tamtej - Holokaust i „noc długich noży".
Wzięty do niewoli wraz z tym ostatnim „starym bolszewikiem" jego
frontowy kierowca, szeregowy krasnoarmiejec, w cywilu - moskiewski
robotnik, jako zagłodzony muzułman wyrzucony nawet przez Niemców
na pewną śmierć, wraca do życia w ukraińskiej wsi, odchuchany przez
chłopkę, która nie zapomniała ludobójstwa Wielkiego Głodu, z premedytacją
wywołanego przez Stalina na Ukrainie w początku lat trzydziestych.
Grossman pisze o tym, czemu dziś, pięćdziesiąt lat później, przeczy oficjalna
rosyjska propaganda. Pisze o dobrej okazji, o sposobności, którą przyniosła
straszliwa wojna, by fizycznie zlikwidowane przez terror stalinowski
państwo „starych bolszewików", z ich dziewiętnastowiecznym mitem
rewolucji internacjonalistycznej, obrócić wreszcie w realny „socjalizm
w jednym kraju" - czyli w totalitarne państwo narodowe. Lista ofiar staje się
listą narodowości; Grossman je wymienia: Ukraińcy, Polacy, Żydzi,
Kałmucy, Tatarzy, Czeczeni...
Niepełny to spis, ale przecież umiemy go dziś uzupełnić.
O losie narodów stanowi zbrodnia, terror, przemoc w glorii państwa.
O życiu ludzkim, niepowtarzalnym w swojej swoistości i szczególności,
stanowi jednak, jak niegdyś dla Dostojewskiego, wolność i moralność.
Ideologiczne „dobro" zbiorowe to tylko krwawy fantom, który wschodzi
nawet nad komorami gazowymi i krematoriami. Z perspektywy czasów
zagłady prawdziwa jest tylko dobroć - ten często bezrefleksyjny, silniejszy
i od strachu, i od nienawiści ludzki odruch. Symboliczna w swej może nawet
podpatrzonej konkretności jest scena po klęsce Niemców w Stalingradzie:
tłum kobiet wypełzłych z ruin obserwuje niemieckich jeńców, wynoszących
z budynku szczątki storturowanych ofiar gestapo. Lincz wisi w powietrzu.
Zamroczenie nienawiścią patrzącej kobiety równe jest zamroczeniu grozą
młodego oficera Wehrmachtu. Kobieta w ślepym odruchu kieruje się
ku niemu i nagle, zamiast sięgnąć po kamień, półprzytomna, wyciąga w jego
stronę rękę z kawałkiem gliniastego chleba.
Życie bierze górę nad losem, nad przeznaczeniem: to bardzo stara prawda
ludzkości. W roku obrony Stalingradu przypominał ją wierszem, w tej samej
co Grossman intencji, zwolniony z łagru polski poeta, oficer Andersa:
Potem marmurem czarnym grobowca pyszni się władca, pyszni się
sprawca.
Kroczy historia, coraz surowsza. Życie się sprawdza. Śmierć się nie
sprawdza.
Na wielkość książki Grossmana składa się przenikliwość, niewiarygodna,
przerastająca miarę epoki śmiałość myśli - i ostrość widzenia. Racja życia,
niespójnego, poszczególnego, fragmentarycznego, uwikłanego
w sprzeczności i słabości, ironicznego w swych próżnościach i szaleństwach,
oślepiająco czystego w odruchu dobroci - wyraża się w tej powieści
we wspaniałym ciągu szkicowanych portretów. To one przede wszystkim
pozostają w pamięci czytelnika, torują drogę refleksji pisarza.
Wielka to tradycja prozy i dziennikarstwa: wielka jak prawda.
.
1
Nad ziemią wisiała mgła. Na drutach wysokiego napięcia, biegnących
wzdłuż szosy, pojawiały się odblaski samochodowych reflektorów.
Deszcz nie padał, ale o świcie ziemia była wilgotna, toteż kiedy zapalało
się czerwone światło, na mokrym asfalcie pojawiała się niewyraźna
czerwonawa plama. Tchnienie obozu czuło się od wielu kilometrów - to do
niego zmierzały ciągle gęstniejące druty, szosy, tory. To była przestrzeń linii
prostych, przestrzeń prostokątów i prostopadłościanów, tnących ziemię,
jesienne niebo, mgłę.
Przeciągle, niezbyt głośno zawyły odległe syreny.
Szosa przywarła do torów kolejowych, więc kolumna samochodów
wiozących cement w papierowych workach przez jakiś czas jechała prawie
z tą samą szybkością co nieskończenie długi pociąg towarowy. Kierowcy
w wojskowych płaszczach nie oglądali się na jadące obok nich wagony,
na blade plamy ludzkich twarzy.
Z mgły wyłoniło się ogrodzenie obozu - rzędy drutów między betonowymi
słupami. Baraki ciągnęły się, tworząc szerokie, równe ulice. Ich monotonia
wyrażała nieludzkość tego olbrzymiego obozu.
Pośród milionów rosyjskich drewnianych chat na próżno szukalibyśmy
dwóch identycznych. Wszystko, co żywe, jest niepowtarzalne. Nie
do pomyślenia są dwaj dokładnie tacy sami ludzie, dwa takie same krzaki
dzikiej róży... Życie zamiera tam, gdzie przemoc stara się zatrzeć jego
niepowtarzalność i swoiste cechy.
Uważne i wzgardliwe oko siwego maszynisty śledziło migotanie
betonowych słupków, wysokich masztów z obracającymi się reflektorami,
betonowanych wież, gdzie na tle światła widać było strażnika przy
obrotowym karabinie maszynowym. Maszynista mrugnął do pomocnika,
parowóz zagwizdał ostrzegawczo. Mignęła jasno oświetlona budka,
samochody czekające w kolejce przy pasiastym szlabanie, bycze, nalane
krwią, oko sygnalizatora.
Z daleka dobiegł ich gwizdek składu jadącego z naprzeciwka. Maszynista
powiedział do pomocnika: - To Zucker, poznaję go po tym wariackim
sygnale, wyładował transport i pędzi na pusto do Monachium.
Po chwili zadudnił pusty skład, minął się z pociągiem jadącym do obozu,
rozdarte powietrze zatrzeszczało, zamrugały szare prześwity między
wagonami, i nagle strzępy przestrzeni i światła jesiennego poranka znowu
połączyły się w jedno miarowo sunące torowisko.
Pomocnik maszynisty wyjął lusterko z kieszeni i obejrzał swój usmolony
policzek. Maszynista ruchem ręki poprosił o lusterko.
Pomocnik rzekł wzburzonym głosem: - Ach, genosse Apfel, gdyby nie
ta dezynfekcja wagonów, to mógłbym się założyć, że dalibyśmy radę wrócić
przed obiadem, a nie o czwartej, i to jeszcze zmordowani. Tak jakbyśmy nie
mogli zrobić dezynfekcji u nas na węźle.
Stary miał dość tego wiecznego gadania o dezynfekcji.
- Daj długi sygnał - polecił. - Mamy jechać nie na zapasowy, tylko prosto
na główny plac rozładunkowy.
2
W niemieckim obozie Michaił Sidorowicz Mostowski po raz pierwszy
od czasów II Kongresu Kominternu mógł na serio wykorzystać swoją
znajomość języków obcych. Przed wojną, w Leningradzie, nieczęsto miał
okazję rozmawiać z cudzoziemcami. Teraz przypomniały mu się lata
emigracji w Londynie i w Szwajcarii; grupy rewolucjonistów rozmawiały
tam, śpiewały i kłóciły się w wielu europejskich językach.
Sąsiad z pryczy, włoski ksiądz Gardi, powiedział Mostowskiemu,
że w obozie siedzą ludzie pięćdziesięciu sześciu narodowości. Los, kolor
skóry, ubranie, tupot nóg, nieśmiertelna zupa z brukwi i sztucznego saga,
które Rosjanie nazywali „rybim okiem" - wszystko to było jednakowe dla
dziesiątków tysięcy mieszkańców baraków obozowych. Dla kierownictwa
obozu ludzie różnili się numerami i barwą trójkątnej naszywki na kurtce:
czerwony winkiel mieli polityczni, czarny sabotażyści, zielony - mordercy
i złodzieje.
Ludzie mówili różnymi językami i nie rozumieli się nawzajem, ale
złączeni byli wspólną dolą. Znawcy fizyki molekularnej czy starożytnych
rękopisów leżeli na pryczach obok włoskich chłopów i chorwackich
pastuchów, nieumiejących się nawet podpisać. Ci, którzy dawniej mieli
własnego kucharza i martwili ochmistrzynię swoim kiepskim apetytem, oraz
ci, którzy jedli solone dorsze, szli obok siebie do pracy, stukając
drewnianymi podeszwami, i tęsknie popatrywali, czy nie nadchodzą
kosttragerzy, czyli roznoszący jedzenie - „kostrygi", jak ich nazywali
mieszkający w blokach Rosjanie.
Podobieństwo losów ludzi z obozu rodziło się z różnic między nimi.
Więzień mógł wspominać ogródek przy zakurzonej włoskiej drodze,
ponury szum fal Morza Północnego albo pomarańczowy abażur w gabinecie
sztabowym na peryferiach Bobrujska - ale każdy z nich bez wyjątku
pielęgnował w duszy piękny obraz przeszłości.
Im ciężej żyło się człowiekowi, zanim trafił do obozu, tym zawzięciej
kłamał. Kłamstwo to nie miało żadnego praktycznego celu, służyło sławieniu
wolności - poza obozem człowiek nie może być nieszczęśliwy...
Obóz ten przed wojną zwał się obozem dla przestępców politycznych.
Powstał nowy typ więźniów politycznych, stworzony przez narodowy
socjalizm - zbrodniarze, którzy nie popełnili żadnej zbrodni. Wielu trafiło
do obozu za krytyczne uwagi o reżimie hitlerowskim, wypowiedziane
w rozmowach z przyjaciółmi, za dowcipy polityczne. Nie rozrzucali ulotek,
nie należeli do podziemnych organizacji. Oskarżono ich, że mogliby
to wszystko zrobić.
Zamykanie jeńców wojennych w obozie koncentracyjnym dla
politycznych było także wynalazkiem nazizmu. Trafiali tu zestrzeleni nad
Niemcami lotnicy angielscy i amerykańscy, ale i dowódcy czy komisarze
Armii Czerwonej, którymi interesowało się gestapo. Żądano od nich zeznań,
współpracy, konsultacji, podpisów pod najróżniejszymi deklaracjami.
Przebywali tu również sabotażyści-bumelanci, którzy próbowali samowolnie
porzucić pracę w wojennych fabrykach i na budowach.
Osadzenie w obozie koncentracyjnym za złą pracę było również
innowacją narodowego socjalizmu.
Siedzieli tutaj ludzie z liliowymi winklami na kurtkach - niemieccy
emigranci, którzy wyjechali z Niemiec po zwycięstwie Hitlera. To był też
nazistowski pomysł - kto porzucił Niemcy, stawał się wrogiem politycznym,
choćby nie wiadomo jak lojalnie zachowywał się za granicą.
Ludzie z zielonymi winklami - złodzieje, włamywacze - stanowili
w obozie formację uprzywilejowaną; władze wykorzystywały ich przy
nadzorowaniu politycznych.
Także w przewadze więźnia kryminalnego nad politycznym przejawiało
się nowatorstwo narodowego socjalizmu.
W obozie znajdowali się ludzie o losie tak swoistym, że nie potrafiono
znaleźć żadnej naszywki, by przydzielić ich do jakiejś kategorii. Ale i dla
Hindusa, zaklinacza węży, i dla Persa, który przyjechał z Teheranu, żeby
studiować malarstwo niemieckie, i dla Chińczyka, studenta fizyki, nazizm
uznał za odpowiednie legowisko na pryczy, miskę zupy i dwanaście godzin
pracy przy regulówce.
Dniem i nocą trwał ruch transportów do obozów zagłady, do obozów
koncentracyjnych. Dookoła rozlegał się stukot kół, ryk parowozów, huk
butów setek tysięcy więźniów, którzy, oznakowani pięciocyfrowymi
numerami, szli do pracy. Obozy stały się miastami Nowej Europy. Rosły
i rozszerzały się w zgodzie ze swoim rozplanowaniem, razem ze swoimi
uliczkami i placami, szpitalami, ze swoimi pchlimi targami, krematoriami
i stadionami.
Jakże naiwne i nawet dobrotliwie patriarchalne wydawały się dawne,
przycupnięte na przedmieściach więzienia w porównaniu z tymi obozowymi
miastami, w porównaniu z purpurowo-czarną, przyprawiającą o obłęd łuną
nad piecami krematoriów.
Wydawałoby się, że do kierowania taką masą represjonowanych potrzebna
jest olbrzymia, też niemal milionowa armia nadzorców, strażników.
Tymczasem nic podobnego. Całymi tygodniami w barakach nie pokazywał
się nikt w mundurze SS! Sami więźniowie wzięli na siebie sprawę ochrony
policyjnej w miastach-obozach. Sami więźniowie pilnowali porządku
w barakach, uważali, żeby do ich kotłów trafiały wyłącznie zgniłe
i zmarznięte kartofle, oddzielając od nich te duże, dobre, które miały
powędrować do magazynów z żywnością dla wojska.
Więźniowie byli lekarzami, bakteriologami w katorżniczych szpitalach
i laboratoriach, stróżami zamiatającymi katorżnicze chodniki, inżynierami
dbającymi o katorżnicze światło, katorżnicze ciepło, o katorżnicze części
do katorżniczych maszyn.
Sroga i energiczna policja lagrowa - kapo noszący na lewym ramieniu
szeroką żółtą opaskę, starsi obozu, blokowi, sztubowi - trzymała pod kontrolą
wszystkie poziomy życia w obozie, od spraw ogólnych do prywatnych, tych,
które załatwiano nocami na pryczach. Więźniowie dopuszczani byli
do poufnych spraw obozowego państwa - pomagali nawet sporządzać listy
ludzi przeznaczonych do likwidacji, przesłuchiwać podejrzanych
w betonowych pudełkach - dunkelkammerach.
Wydawało się, że gdyby zniknęła komendantura, to i tak sami więźniowie
puszczaliby przez druty prąd wysokiego napięcia, żeby nikt nie uciekł, żeby
wszyscy nadal pracowali.
Kapo i blokowi służyli komendantowi, ale wzdychali, a niekiedy nawet
płakali po tych, których odprowadzali do krematoriów... Bez przesady jednak
- rozdwojenie jaźni nie było całkowite, w końcu nie wpisywali swoich
nazwisk na listy przeznaczonych do gazu. Michaiła Sidorowicza zaś
przerażało zwłaszcza to, że narodowy socjalizm nie przychodził do obozu
z monoklem w oku, po oficersku wyniosły, obcy ludowi. Narodowy
socjalizm nie separował się od prostego ludu, żył z nim za pan brat:
posługiwał się jego humorem, umiał lud rozśmieszyć, był plebejski i nie
zadzierał nosa. Znał doskonale i język, i umysł, i duszę tych, których
pozbawił wolności.
3
Mostowskiego, Agrippinę Pietrownę, lekarkę wojskową Lewinton
i kierowcę Siemionowa Niemcy zatrzymali na peryferiach Stalingradu
i wszystkich zawieźli do sztabu dywizji piechoty.
Po przesłuchaniu Agrippinę Pietrownę wypuszczono; tłumacz na polecenie
pracownika żandarmerii polowej dał jej bochenek chleba z grochu i dwa
czerwone banknoty - trzydziestki, Siemionowa zaś dołączono do kolumny
jeńców zmierzających do stalagu w okolicach chutoru Wiertiaczyj.
Mostowskiego i Sofię Osipownę Lewinton zawieziono do sztabu grupy
armii.
Mostowski po raz ostatni widział tam Sofię Osipownę - bez furażerki,
z oderwanymi dystynkcjami, stała na zakurzonym podwórzu; zachwyciła
go posępnym, złowrogim wyrazem twarzy.
Po trzecim przesłuchaniu Mostowskiego popędzono piechotą na stację
kolejową, gdzie odbywał się załadunek ziarna. Dziesięć wagonów
wydzielono dla chłopców i dziewcząt, jadących na roboty do Niemiec.
Mostowski słyszał krzyki kobiet, kiedy pociąg odjeżdżał. Sam siedział
w wagonie trzeciej klasy, w małym przedziale służbowym. Eskortujący
go żołnierz nie wyglądał na surowego, ale kiedy Mostowski pytał o coś,
przybierał taki wyraz twarzy, jakby był głuchoniemy. Czuło się przy tym,
że całą uwagę skupia wyłącznie na podopiecznym. Zupełnie jakby
doświadczony pracownik zoo, transportujący koleją zwierzę, w milczeniu
i stałym napięciu obserwował skrzynię, w której jest ono zamknięte.
Kiedy pociąg jechał przez terytorium Generalnego Gubernatorstwa,
w przedziale pojawił się nowy pasażer - polski biskup, siwy, wysoki,
przystojny mężczyzna o pulchnych młodzieńczych ustach i tragicznym
wzroku. Od razu zaczął opowiadać Mostowskiemu o represjach, jakim
poddał Hitler polskie duchowieństwo. Mówił po rosyjsku z silnym akcentem.
Kiedy jednak Michaił Sidorowicz zaczął źle mówić o papieżu i katolicyzmie,
umilkł i na pytania odpowiadał lakonicznie, po polsku.
Po kilku godzinach wysadzono go w Poznaniu.
Jadący do obozu pociąg ominął Berlin... Teraz, w bloku specjalnym,
przeznaczonym dla więźniów, którymi szczególnie interesowało się gestapo,
Mostowskiemu wydawało się, że od tamtej pory minęły całe lata. Karmiono
tu lepiej niż w pozostałej części obozu, ale więźniowie czuli się jak króliki
doświadczalne w laboratorium. Dyżurny uchyli drzwi, wywoła - okazuje się,
że to nasz przyjaciel chce na korzystnych warunkach wymienić tytoń na rację
żywnościową, wywołany zatem, uśmiechając się z zadowoleniem, wraca
na swoją pryczę. Równie dobrze jednak mogą wywołać innego; ten przerywa
pogawędkę i podchodzi do drzwi, ale rozmówca nie doczeka się już końca
opowieści.
Dzień później kapo podejdzie do pryczy, każe dyżurnemu zabrać z niej
łachy, a ktoś przypochlebnie spyta sztubowego nazwiskiem Kehse, czy może
zająć zwolnioną pryczę. Nikogo już nie dziwiły rozmowy, dotyczące
na przemian to selekcji i kremacji trupów, to obozowych drużyn piłkarskich:
najlepsi są ci od regulówki, czyli Moorsoldaten{3}, to silny rewir, kuchnia
dobrze gra w ataku, polskiej drużynie „Pracefiks" brakuje obrońców. Za coś
zwyczajnego uważano dziesiątki czy nawet setki plotek o nowej broni,
o kłótniach między przywódcami nazistowskimi. Plotki były nieodmiennie
pomyślne i nieodmiennie fałszywe; ot, takie obozowe opium dla ludu.
4
Nad ranem zaczął padać śnieg i nie topniał aż do południa. Rosjanie
ucieszyli się i zarazem zasmucili. Rosja chuchnęła w ich stronę, rzuciła pod
biedne zmęczone nogi matczyną chustę, pobieliła dachy baraków, tak
że z daleka wyglądały swojsko jak chaty w rodzinnej wsi.
Ale radość błysnęła na chwilę, zmieszała się ze smutkiem i w nim utonęła.
Do Mostowskiego podszedł dyżurny, hiszpański żołnierz Andres,
i powiedział łamaną francuszczyzną, że jego przyjaciel, pisarz, widział jakiś
dokument, dotyczący starego Rosjanina, ale nie zdążył przeczytać, bo szef
kancelarii zabrał papier.
„Ten papier zawiera decyzję o moich losach" - pomyślał Mostowski
i ucieszył się, że jest taki spokojny.
- Ale to nic - szepnął Andres. - Można się jeszcze dowiedzieć.
- Od komendanta obozu? - spytał Gardi, a jego ogromne oczy błysnęły
czernią w półmroku. - Czy też od samego Liessa, przedstawiciela Głównego
Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy?
Mostowskiego dziwił kontrast między dziennym a nocnym Gardim.
W dzień kapłan rozmawiał o zupie, o nowo przybyłych, ustalał z sąsiadami
zasady wymiany dziennej racji żywnościowej, wspominał ostre,
przyprawione czosnkiem włoskie potrawy. Czerwonoarmiści spotykający
go na placu obozowym znali jego ulubione powiedzonko: „Tutti caputi",
sami z daleka wołali do niego: „Ojczulku Padre, tutti caputi!", i uśmiechali
się, jakby te słowa dawały nadzieję. Nazywali go „ojczulkiem Padre",
myśląc, że padre to imię.
Kiedyś, późnym wieczorem, zamknięci w bloku specjalnym radzieccy
dowódcy i komisarze zaczęli żartować sobie z Gardiego, powątpiewając, czy
rzeczywiście dotrzymywał celibatu. Gardi bez uśmiechu słuchał różnorodnej
mieszaniny słów - francuskich, niemieckich i rosyjskich.
Potem zaczął mówić, a Mostowski tłumaczył jego słowa: - Rosyjscy
rewolucjoniści dla idei szli na katorgę i na szubienicę. Dlaczego więc jego
Wasilij Grossman Życie i los Przełożył Jerzy Czech
Przedmowa ŻYCIE, A NIE LOS Z przyganą odniósł się też do tragedii przeznaczenia. „Cóż dzisiaj powiedział - począć z losem? Los to polityka". J. W. Goethe Rozmowa z Napoleonem, 1808 Literatura rosyjska stworzyła w XX wieku niejedno arcydzieło, zwały sowieckiej grafomanii - i kanon lektur obowiązkowych. Kanon to obowiązkowy tyleż z powodów moralnych, ile poznawczych. Nieznajomość epoki nie zwalnia od odpowiedzialności, a częścią epoki jest świadectwo oporu i zaprzeczenia totalitarnej grozie. W tym wypadku czytelnicza ignorancja oznacza współudział w kłamstwie: to cegiełka niewiedzy w murze zbrodniczego fałszu. Rzecz dotyczy ludobójstwa, a ono się nie przedawnia i nie zna rozgrzeszenia. Nikt również w Polsce nie może nas zwolnić od znajomości - choćby tylko ze słyszenia - tych nazwisk i tytułów: Szałamowa i jego Opowiadań kołymskich, Sołżenicyna, Nadieżdy Mandelsztam, Jewgienii Ginzburg z jej Stromą ścianą. W tym zestawie Życie i los to jedno z dzieł podstawowych. „Jedna z powieści najbardziej zgubnych dla tamtego ustroju" - jak to dziś formułują Rosjanie. Ta wywiedziona z doświadczenia dziennikarskiego lapidarnie epicka proza ma jednak dla dzisiejszego czytelnika zaskakująco współczesne walory. Nie z archiwalnych ani propagandowych względów spotkała się przecież z entuzjastycznym przyjęciem na trudnym rynku czytelniczym Europy Zachodniej i USA. Podstawową wartością tej książki - i w wymiarze ideowym, i literackim - jest, jak się zdaje, właśnie prawda. To się w niej słyszy i to się czuje. Autor, z Josifa Sołomonowicza przeistoczony w Wasilija Siemionowicza
Grossmana, przyszedł na świat w roku 1905 w Berdyczowie, w rodzinie w pełni zasymilowanych żydowskich inteligentów. Po żydowsku znał ledwie parę zasłyszanych na ulicy słów, władał natomiast francuskim. Dwa lata dzieciństwa spędził w Szwajcarii: matka była nauczycielką francuskiego. Ojciec, w okresie rewolucji 1905 roku związany z mienszewikami, z zawodu inżynier chemik, kształcił się w Bernie, później pracował zawodowo w donieckich kopalniach. Tam też w 1929 roku, po ukończeniu chemii na moskiewskim uniwersytecie, podjął pracę przyszły pisarz. Zmienił zawód po powrocie do Moskwy w 1933 roku: w następnym roku debiutował w prasie opowiadaniem o Rosjance klnącym basem bolszewickim komisarzu - której w Berdyczowie podczas wojny 1920 trafiło się zajść w ciążę i urodzić dziecko. Opowiadanie było literacko świetne, lapidarne i wyraziste, a zarazem prowokująco paradoksalne, bliższe w swej wymowie nowelistyce Andrieja Płatonowa (niebawem bliskiego przyjaciela Grossmana) i innych członków nieistniejącej już literackiej grupy „Pieriewał" - takich jak patronujący debiutantowi Iwan Katajew czy Artiom Wiesioły{1} - niż ekspresjonistycznej Armii konnej Babla. Michaił Bułhakow miał ponoć po tej lekturze zawołać: „Za pozwoleniem, jak mam to rozumieć: że można jednak czasem wydrukować coś sensownego?" Debiutem Grossman zwrócił na siebie uwagę Gorkiego, którego patronat ułatwił mu w 1936 roku publikację dwóch tomów opowiadań, a w 1937 - wstąpienie do Związku Pisarzy ZSRR. Zanosiło się na karierę pisarza w pełni sowieckiego. Sytuacja się jednak skomplikowała. „Wielka Czystka" w latach 1937-1938 zmiotła niemal w całości członków dawnej grupy „Pieriewał" - po niektórych, jak piszą dziś historycy literatury rosyjskiej, nie zostało nawet fotografii. Rozstrzelani w katowniach NKWD zostali Katajew i Artiom Wiesioły, zginął też Boris Huber - nieźle zapowiadający się w latach dwudziestych nowelista, który teraz próbował się ocalić powieściami wysławiającymi system terroru i donosicielstwa. Niewiele wcześniej, porzucając dwóch małoletnich synów (starszy zginąć miał podczas wojny), żona odeszła odeń do Grossmana - jak wielka była to miłość, dowiodły dalsze wypadki. Olgę Huber aresztowano wkrótce po jej ślubnym mężu. Tegoż wieczoru Grossman wziął do siebie chłopców, których bali się przyjąć krewni rodziców. Podjął natychmiast osobiste i pisemne interwencje
we wszystkich możliwych instancjach i organach sowieckich, nie wyłączając samego Jeżowa - postawionego przez Stalina na czele NKWD na czas kampanii terroru. Po roku starań i zapewnień, że aresztowana kobieta jest jedynie formalnie związana z Huberem, Grossmanowi cudem udało się wyciągnąć żonę z więzienia. Na przeszkodzie w karierze stanęły też względy na pozór literackie. Jako prozaik, autor powieści Stiepan Kolczugin (1937-1940) - proletariackiego Bildungsroman z ducha Gorkiego - nie wzbudził sympatii dyktatora, który osobiście wykreślił ten tytuł z listy kandydatur do Nagrody Stalinowskiej. Jako reportażysta Grossman i wówczas, i później dochował wiary wielkiej tradycji demokratycznego dziennikarstwa rosyjskiej inteligencji liberalnej: to ta właśnie tradycja zrodziła niegdyś Sachalin Czechowa. Nie chciał pisać o miejscach i sprawach, których nie znał, o zdarzeniach, których nie był świadkiem i uczestnikiem; nie ulegał pokusie propagandowego kłamstwa. Tej postawie zawdzięczał też sławę jako korespondent wojenny dziennika „Krasnaja Zwiezda" podczas wojny sowiecko-niemieckiej 1941-1945. Był uczestnikiem i obserwatorem tej wojny od początku: od klęski wojsk sowieckich w 1941 i 1942 roku, „biblijnego exodusu", jak to określił w notatniku, i osiadającego na wszystkim żrącego „kurzu odwrotu" (obraz ten utrwalił w krótkiej powieści Naród jest nieśmiertelny, 1942) - aż po zdobycie Berlina w 1945 roku. Był w Stalingradzie przez cały czas obrony miasta. We wrześniu 1942 roku artykuł Kierunek głównego natarcia na osobiste polecenie Stalina przedrukowano w prasie centralnej - później cytat z niego wyryto na stalingradzkim pomniku. Grossman był na Łuku Kurskim, w obozie na Majdanku w pierwszych dniach po ucieczce Niemców i w Treblince (potwierdziły się jego najgorsze obawy; na podstawie tych obserwacji rekonstruował w jednej z kluczowych scen powieści drogę śmierci do komory gazowej), z bezsilną zgrozą obserwował ze stanowisk unieruchomionej Armii Czerwonej płonącą powstańczą Warszawę - nie miał wątpliwości co do politycznych, a nie strategicznych pobudek bezczynności Stalina. Ze zgrozą równą Sołżenicynowskiej zapisywał w notatniku opublikowane kilkadziesiąt lat później wzmianki i relacje o pijackich rozbojach, pogromach i gwałtach, dokonywanych przez żołnierzy sowieckich na terenach Polski
i Niemiec. Gwałcono też sowieckie dziewczęta i kobiety wyzwolone z obozów pracy przymusowej, a nawet z kacetów. Wszędzie, zwłaszcza w Niemczech, pisarz widział przerażenie w oczach kobiet: to notatki z godziny triumfu. Zimą 1944 roku na Ukrainie Grossman poznał okoliczności śmierci matki zamordowanej wraz z całą ludnością żydowską w Berdyczowie w 1941 roku. Nigdy nie wybaczył sobie, że pozostawił tam matkę w godzinie odwrotu. Jej pamięci poświęcił swoją wielką powieść. Po śmierci pisarza w jego papierach odnaleziono kopertę z dwiema fotografiami: własnym chłopięcym zdjęciem z matką i wykonaną przez niemieckiego oficera fotografią pełnego ludzkich zwłok wielkiego rowu pod Berdyczowem. W tejże kopercie znaleziono dwa listy adresowane do umarłej: pierwszy - z 1950 roku, kiedy od wielu miesięcy pierwszy wariant powieści o Stalingradzie nie mógł doczekać się druku w miesięczniku „Nowyj Mir"; drugi - z 1961, w dwudziestolecie śmierci matki, które zbiegło się z konfiskatą Życia i losu. Podczas procesu norymberskiego reportaż Grossmana Piekło Treblinki w postaci broszury był załącznikiem do aktu oskarżenia. W 1949 roku, w krwawym kontekście tak zwanej drugiej Czystki i masowego antysemickiego terroru w ZSRR (pod szyldem „walki z kosmopolityzmem") zniszczono jednak cały nakład zredagowanej przez Grossmana razem z Erenburgiem Czarnej księgi - zbioru relacji o zbrodniach Szoah, między innymi w Ponarach, w Treblince, w Sobiborze, w warszawskim getcie. Akt ten zbiegł się w czasie z mordem NKWD na osobie wybitnego aktora Samuela Michoelsa i z aresztowaniem członków czynnego podczas wojny Żydowskiego Komitetu Antyfaszystowskiego, któremu ten przewodniczył. Aresztowani, najwybitniejsi poeci i intelektualiści żydowscy, po kilkuletnim śledztwie z torturami zgładzeni zostali w roku 1952, tuż przed wybuchem sprawy lekarzy kremlowskich. Prasowa nagonka przeciwko Grossmanowi nie wróżyła wówczas nic dobrego - ocalenie przyniosła śmierć Stalina. W dziesięć lat później, kiedy moskiewska cenzura zażądała zdjęcia jednego jedynego akapitu poświęconego Zagładzie z tekstu jego krótkiej powieści w złożonym już numerze „Nowego Miru", Grossman odmówił: powieść usunięto z numeru. Memuaryści zgodnie wspominają o pewnym szczególe: za młodu towarzyski i skory do śmiechu, pisarz „po raz ostatni uśmiechnął się przed
wojną". Wśród dalszych znajomych uchodził za człowieka o trudnym charakterze, niegardzącego mocnym słowem. Sam o sobie mawiał, że nie jest niebieskooką blondynką przy kości, jaka podoba się wszystkim. Po raz pierwszy Grossman (który nigdy zresztą nie należał do partii komunistycznej) padł ofiarą politycznej dintojry w prasie w kontekście słynnych wystąpień Żdanowa w 1946 roku. Operacji dokonał jeden z głównych egzekutorów żdanowowskich rezolucji - znany donosiciel i urzędowy paszkwilant Władimir Jermiłow. Przedmiotem napaści była właśnie ogłoszona drukiem, lecz powstała jeszcze przed wojną sztuka Jeśli wierzyć pitagorejczykom. Jej szkodliwość polegała na sprzecznej z materializmem historycznym idei powtarzalności tych samych konfliktów w różnych epokach dziejowych. Po raz drugi, w jeszcze groźniejszej dla pisarza aurze, hasło nagonki rzucił w lutym 1953 roku Michaił Bubiennow - urzędowy grafoman, w przyszłości bonza Związku Pisarzy, w 1947 roku laureat Nagrody Stalinowskiej I stopnia za pierwszą część powieści wojennej Biała brzoza (wydanej również trzykrotnie w polskim przekładzie), której opublikowana w 1952 część druga sprowadzała się już wyłącznie do panegirycznej apologii Stalina. Autor ten, agresywny, obsesyjny antysemita, zasłynął w 1951 roku notą w komsomolskiej gazecie, demaskującą w literaturze użytkowników przybranych nazwisk - zwłaszcza żydowskiego pochodzenia. (Wsparł wówczas ten atak inny żydożerca - Michaił Szołochow.) Teraz dużym artykułem w głównej partyjnej gazecie „Prawda" inicjował Bubiennow pogrom ogłoszonej w czterech numerach „Nowego Miru" i życzliwie z początku przyjętej powieści Grossmana Za słuszną sprawę - w przyszłości, po przeróbkach, podstawy pierwszej części Życia i losu. W sabacie czarownic, który artykuł ów rozpętał, Grossman najboleśniej odczuł kapitulację Aleksandra Twardowskiego, redaktora naczelnego „Nowego Miru": ta osobista zdrada względnie liberalnego przyjaciela-poety wróżyła jak najgorzej. Trzecia faza wiązała się już bezpośrednio z Życiem i losem - zaiste, z życiem i losem Grossmana. Praca nad tą powieścią, tytułem do chwały autora, który przede wszystkim tej książce zawdzięcza swoje miejsce w historii literatury, ale też żywy i rosnący dziś autorytet międzynarodowy, trwała dziesięć lat. Książka zasadniczo ukończona została na przełomie 1959
i 1960 roku. Było to już po awanturze rozpętanej w związku z publikacją na Zachodzie powieści Doktor Żywago Borisa Pasternaka (również wcześniej szykanowanego ze względu na pochodzenie) i przyznaniem mu Nagrody Nobla, której przyjęcia zmuszony był odmówić. W okresie nagonki na tego wielkiego poetę Grossman przesłał mu list z wyrazami solidarności. Do debiutu Sołżenicyna słynnego opowiadania Jeden dzień Iwana Denisowicza - u Twardowskiego w „Nowym Mirze" pozostało mniej więcej półtora roku. Maszynopis powieści, której przyjaciele nie wróżyli oczywiście publikacji, w 1960 roku Grossman złożył w miesięczniku „Znamia". Z tekstem zapoznał się redaktor naczelny Wadim Kożewnikow - kolejny partyjny grafoman, który od stalinowskiej hagiografii przeszedł za rządów Chruszczowa do klecenia socrealistycznych produkcyjniaków: główny z nich, cierpko przyjęte przez krytykę powieścidło o budowie gazociągu na Syberii, ogłosił właśnie w 1960 roku pod tytułem Taki jest Bałujew (podobnie jak opusy Bubiennowa, dzieła Kożewnikowa z urzędu tłumaczono na polski w PRL). Redaktor naczelny osobiście przekazał KGB maszynopis wraz z donosem. Zasługi nie pozostały bez nagrody: resort ułatwił mu pracę nad kolejną powieścią, która pod tytułem Tarcza i miecz (herb sowieckiej bezpieki) w 1965 roku zwiastowała nadejście nowej Breżniewowskiej ery. Książka ta, w której temat wojny służył apologii „organów", była - zgodnie z jego własnym wyznaniem - ulubioną młodzieńczą lekturą Władimira Putina. W połowie lutego 1961 roku - dokładnie dwa miesiące przed pierwszym otrąbionym propagandowo lotem Gagarina w kosmos - do mieszkania Grossmana zawitali „niedobrzy ludzie", jak ich ochrzciła pomoc domowa. W wyniku całodziennego przeszukania aresztowano nie pisarza, lecz jego powieść: skonfiskowano wszystkie kopie maszynopisu, bruliony, nawet kalkę z maszyny do pisania. W sumie - wraz z egzemplarzem dla Twardowskiego zatrzymanym u maszynistki w „Nowym Mirze" - aresztowano 16 kopii powieści. Rzecz znamienna, kagiebiści zostawili w spokoju maszynopisy kolejnej, równie nieprawomyślnej powieści Wszystko płynie: ukazała się ona później w samizdacie, a w przekładzie w polskim drugim obiegu. Grossman odmówił podpisu pod zobowiązaniem do zachowania tajemnicy. W niejasnej atmosferze, poprzedzającej kolejny antystalinowski XXII zjazd partii, próbował uratować powieść. Zwrócił się z listem
do Chruszczowa: „Nie ma prawdy, nie ma sensu w obecnej sytuacji, w mojej fizycznej wolności, podczas gdy książka, której poświęciłem życie, znajduje się w więzieniu - przecież ją napisałem, przecież się jej nie wyparłem i nie wypieram. Minęło dwanaście lat, odkąd rozpocząłem pracę nad tą książką. Jak dawniej uważam, że napisałem prawdę, że pisałem ją, kochając i współczując ludziom, wierząc w ludzi. Proszę o wolność dla mojej książki". Po tym liście przyjął pisarza Michaił Susłow - od lat stalinowskich do schyłku Breżniewa szara eminencja rządów sowieckich, formalnie sekretarz KC do spraw ideologii. Najwyraźniej nie znając tekstu powieści, w rozmowie korzystał z dwóch ściągawek, przygotowanych przez podwładnych. O zwrocie maszynopisu, jak stwierdził, „nie ma nawet co myśleć". Powieść skonfiskowano dla dobra pisarza, w razie publikacji na Zachodzie autor odpowiedziałby bowiem za narażenie na szwank bezpieczeństwa i prestiżu państwa sowieckiego - dodajmy, w atmosferze nadciągającego konfliktu kubańskiego. Na pytanie, czy w takim razie możliwa byłaby publikacja nie na Zachodzie, lecz w kraju, to jest w ZSRR, Susłow odpowiedział: „Tak, możliwa. Za dwieście lat". Pisarzowi pozostało trzy lata życia. Z trudem udało mu się wówczas opublikować tylko kilka opowiadań. Nie to jednak niepokoiło go najbardziej. W ciągnącej się miesiącami agonii (rak nerek z przerzutem na płuca), ocknąwszy się któregoś dnia z zamroczenia, zapytał dyżurującą przy nim w szpitalu Annę Berzer - tę, której zasługą była niedawna publikacja w „Nowym Mirze" Jednego dnia Iwana Denisowicza: „W nocy brali mnie na przesłuchanie... Niech pani powie, czy nikogo nie wydałem?" Zmarł we wrześniu 1964 roku, nie dociągnąwszy do sześćdziesiątki. Książka jednak nie odeszła wraz z nim. Jesienią 1960 roku za radą najbliższych przyjaciół Grossman przekazał dwóm z nich - poecie Siemionowi Lipkinowi i dawnemu koledze ze studiów Wiaczesławowi Łobodzie - kopie maszynopisu do ukrycia w bezpiecznym miejscu. Przez kilkadziesiąt lat rodzina Łobody przechowywała teczki z brulionem antypaństwowej powieści w niepozornej torbie na zakupy. Czystopis użyczony przez Lipkina strona po stronie zmikrofilmował, zabarykadowany w łazience własnego moskiewskiego mieszkania, słynny dysydent, profesor Andriej Sacharow. Mikrofilmy po kryjomu wywoził na Zachód związany z ruchem dysydenckim znany prozaik Władimir
Wojnowicz. Emigracyjna publikacja powieści stała się podstawą jej przekładów. Do kraju powróciła w 1988 roku, w okresie pieriestrojki, opromieniona aurą francuskiego sukcesu - przełożona w całości, wzbudziła sensację wśród paryskich czytelników. Sukces towarzyszył też kolejnym jej zagranicznym prezentacjom - od Niemiec po USA. Recenzując w 2006 roku na łamach „Washington Post" publikację notatników Grossmana w angielskim przekładzie z komentarzem wybitnego brytyjskiego historyka II wojny światowej, Antony'ego Beevora, znany dziennikarz Andrew Nagórski zauważył trafnie, że z upływem lat autorytet Grossmana tylko rośnie, wraz ze wzrostem zainteresowania gigantomachią dwóch totalitaryzmów - hitlerowskiego i stalinowskiego: „Cytaty z Grossmana można znaleźć niemal w każdej nowej książce o wojnie na froncie wschodnim". Udokumentowana przez Życie i los wiedza i przenikliwość Grossmana zaiste budzić muszą podziw. Mniejsza już o znajomość tego „frontu wschodniego" II wojny światowej: pisarz zdaje sobie sprawę z proporcji ofiar, choćby nie znał ścisłych liczb, których dziś jesteśmy świadomi. Armia Czerwona, która do wojny przystąpiła niemal w całości pozbawiona przez terror kadry oficerskiej - od naczelnych dowódców do dowódców czterdziestu tysięcy pułków - straciła ponad osiem milionów żołnierzy (nie tylko w walce, ale też w głodowych obozach, w których eksterminacji sowieckich jeńców dokonywali Niemcy). Przez całą wojnę straty sowieckie, nawet w zwycięskich bitwach, trzykrotnie przekraczały straty niemieckie na froncie wschodnim. Sto pięćdziesiąt osiem tysięcy żołnierzy sowieckich zostało straconych z wyroku własnych sądów wojskowych, a liczba rozstrzelanych bez sądu jest trudna do oszacowania. Jeńcy sowieccy po „wyzwoleniu" (nie mówiąc o członkach armii Własowa) zostali masowo osadzeni w syberyjskich łagrach - powiększyli więc listę strat. O tym zresztą Grossman pisze wprost - a temat ten podjął po nim Sołżenicyn w Archipelagu Gułag. Co innego jednak jest najważniejsze. Jeden ze współczesnych krytyków rosyjskich, konstatując dobrze już dziś rozpoznany fenomen rozwoju w ideologiach XX wieku nierozdzielnej hybrydy wolności i zbrodni - bo taki sens w polszczyźnie ma użyte
tu rosyjskie pojęcie nasilje, „przemoc" - słusznie (choć w abstrakcyjnej interpretacji) za główną „epicką ideę" powieści uznaje przeciwstawienie tych dwu: zbrodni i wolności. Dodaje przy tym jednak zawiłe zdanie, którego treści sam może nie w pełni jest świadom: „Grossman jest przekonany, że siłę ludzi takich jak Nieudobnow, co podczas przesłuchań w 1937 roku wybijał więźniom zęby{2}, Stalin, karierowicz Gietmanow, podtrzymują cierpienia narodu, który, rzucając w gardziel własnych synów, buduje postument dla Stalina". Cierpienia jako budulec zbrodni. Im większe powszechne cierpienia i ofiary (i to nieraz dokonywane z wolnej woli, z męstwem, a nie tylko ze strachu), tym większa siła zbrodni: przeraźliwy to sylogizm - i z pewnością nie powód do moralitetu. Nie z moralitetu rodem są też u Grossmana trzy paradoksalne postaci „starych bolszewików" - niedobitych przez Stalina niegdysiejszych inspiratorów ludobójczej rewolucji: tego zeszmaconego łagiernika, którego snem o wolności pozostaje krwawa totalitarna mrzonka, niosąca mu zgubę wśród milionów ofiar; tego składającego na Łubiance dowody rewolucyjnej niezłomności mitomana, którego we własnych oczach nobilituje donos, skazujący na rozstrzelanie bohatera obrony Stalingradu; tego wreszcie, który w kacecie nie potrafi odeprzeć argumentacji esesmana (a esesman, o ironio, najwidoczniej wyraża tu przemyślenia i poglądy samego autora), gdy ten dowodzi lustrzanej tożsamości obu totalitarnych „państw partyjnych": hitlerowskiego i stalinowskiego. Ideologiczna wolność w tym lustrze przybiera rysy zbrodni. Szale stoją w równowadze: po tej stronie Gułag, ludobójstwo kolektywizacji, rok 1937, po tamtej - Holokaust i „noc długich noży". Wzięty do niewoli wraz z tym ostatnim „starym bolszewikiem" jego frontowy kierowca, szeregowy krasnoarmiejec, w cywilu - moskiewski robotnik, jako zagłodzony muzułman wyrzucony nawet przez Niemców na pewną śmierć, wraca do życia w ukraińskiej wsi, odchuchany przez chłopkę, która nie zapomniała ludobójstwa Wielkiego Głodu, z premedytacją wywołanego przez Stalina na Ukrainie w początku lat trzydziestych. Grossman pisze o tym, czemu dziś, pięćdziesiąt lat później, przeczy oficjalna rosyjska propaganda. Pisze o dobrej okazji, o sposobności, którą przyniosła straszliwa wojna, by fizycznie zlikwidowane przez terror stalinowski państwo „starych bolszewików", z ich dziewiętnastowiecznym mitem
rewolucji internacjonalistycznej, obrócić wreszcie w realny „socjalizm w jednym kraju" - czyli w totalitarne państwo narodowe. Lista ofiar staje się listą narodowości; Grossman je wymienia: Ukraińcy, Polacy, Żydzi, Kałmucy, Tatarzy, Czeczeni... Niepełny to spis, ale przecież umiemy go dziś uzupełnić. O losie narodów stanowi zbrodnia, terror, przemoc w glorii państwa. O życiu ludzkim, niepowtarzalnym w swojej swoistości i szczególności, stanowi jednak, jak niegdyś dla Dostojewskiego, wolność i moralność. Ideologiczne „dobro" zbiorowe to tylko krwawy fantom, który wschodzi nawet nad komorami gazowymi i krematoriami. Z perspektywy czasów zagłady prawdziwa jest tylko dobroć - ten często bezrefleksyjny, silniejszy i od strachu, i od nienawiści ludzki odruch. Symboliczna w swej może nawet podpatrzonej konkretności jest scena po klęsce Niemców w Stalingradzie: tłum kobiet wypełzłych z ruin obserwuje niemieckich jeńców, wynoszących z budynku szczątki storturowanych ofiar gestapo. Lincz wisi w powietrzu. Zamroczenie nienawiścią patrzącej kobiety równe jest zamroczeniu grozą młodego oficera Wehrmachtu. Kobieta w ślepym odruchu kieruje się ku niemu i nagle, zamiast sięgnąć po kamień, półprzytomna, wyciąga w jego stronę rękę z kawałkiem gliniastego chleba. Życie bierze górę nad losem, nad przeznaczeniem: to bardzo stara prawda ludzkości. W roku obrony Stalingradu przypominał ją wierszem, w tej samej co Grossman intencji, zwolniony z łagru polski poeta, oficer Andersa: Potem marmurem czarnym grobowca pyszni się władca, pyszni się sprawca. Kroczy historia, coraz surowsza. Życie się sprawdza. Śmierć się nie sprawdza. Na wielkość książki Grossmana składa się przenikliwość, niewiarygodna, przerastająca miarę epoki śmiałość myśli - i ostrość widzenia. Racja życia, niespójnego, poszczególnego, fragmentarycznego, uwikłanego w sprzeczności i słabości, ironicznego w swych próżnościach i szaleństwach, oślepiająco czystego w odruchu dobroci - wyraża się w tej powieści we wspaniałym ciągu szkicowanych portretów. To one przede wszystkim pozostają w pamięci czytelnika, torują drogę refleksji pisarza. Wielka to tradycja prozy i dziennikarstwa: wielka jak prawda.
ADAM POMORSKI
Dedykuję mojej matce, Jekatierinie Sawieljewnie Grossman
CZĘŚĆ PIERWSZA
. 1 Nad ziemią wisiała mgła. Na drutach wysokiego napięcia, biegnących wzdłuż szosy, pojawiały się odblaski samochodowych reflektorów. Deszcz nie padał, ale o świcie ziemia była wilgotna, toteż kiedy zapalało się czerwone światło, na mokrym asfalcie pojawiała się niewyraźna czerwonawa plama. Tchnienie obozu czuło się od wielu kilometrów - to do niego zmierzały ciągle gęstniejące druty, szosy, tory. To była przestrzeń linii prostych, przestrzeń prostokątów i prostopadłościanów, tnących ziemię, jesienne niebo, mgłę. Przeciągle, niezbyt głośno zawyły odległe syreny. Szosa przywarła do torów kolejowych, więc kolumna samochodów wiozących cement w papierowych workach przez jakiś czas jechała prawie z tą samą szybkością co nieskończenie długi pociąg towarowy. Kierowcy w wojskowych płaszczach nie oglądali się na jadące obok nich wagony, na blade plamy ludzkich twarzy. Z mgły wyłoniło się ogrodzenie obozu - rzędy drutów między betonowymi słupami. Baraki ciągnęły się, tworząc szerokie, równe ulice. Ich monotonia wyrażała nieludzkość tego olbrzymiego obozu. Pośród milionów rosyjskich drewnianych chat na próżno szukalibyśmy dwóch identycznych. Wszystko, co żywe, jest niepowtarzalne. Nie do pomyślenia są dwaj dokładnie tacy sami ludzie, dwa takie same krzaki dzikiej róży... Życie zamiera tam, gdzie przemoc stara się zatrzeć jego niepowtarzalność i swoiste cechy. Uważne i wzgardliwe oko siwego maszynisty śledziło migotanie betonowych słupków, wysokich masztów z obracającymi się reflektorami, betonowanych wież, gdzie na tle światła widać było strażnika przy obrotowym karabinie maszynowym. Maszynista mrugnął do pomocnika, parowóz zagwizdał ostrzegawczo. Mignęła jasno oświetlona budka,
samochody czekające w kolejce przy pasiastym szlabanie, bycze, nalane krwią, oko sygnalizatora. Z daleka dobiegł ich gwizdek składu jadącego z naprzeciwka. Maszynista powiedział do pomocnika: - To Zucker, poznaję go po tym wariackim sygnale, wyładował transport i pędzi na pusto do Monachium. Po chwili zadudnił pusty skład, minął się z pociągiem jadącym do obozu, rozdarte powietrze zatrzeszczało, zamrugały szare prześwity między wagonami, i nagle strzępy przestrzeni i światła jesiennego poranka znowu połączyły się w jedno miarowo sunące torowisko. Pomocnik maszynisty wyjął lusterko z kieszeni i obejrzał swój usmolony policzek. Maszynista ruchem ręki poprosił o lusterko. Pomocnik rzekł wzburzonym głosem: - Ach, genosse Apfel, gdyby nie ta dezynfekcja wagonów, to mógłbym się założyć, że dalibyśmy radę wrócić przed obiadem, a nie o czwartej, i to jeszcze zmordowani. Tak jakbyśmy nie mogli zrobić dezynfekcji u nas na węźle. Stary miał dość tego wiecznego gadania o dezynfekcji. - Daj długi sygnał - polecił. - Mamy jechać nie na zapasowy, tylko prosto na główny plac rozładunkowy.
2 W niemieckim obozie Michaił Sidorowicz Mostowski po raz pierwszy od czasów II Kongresu Kominternu mógł na serio wykorzystać swoją znajomość języków obcych. Przed wojną, w Leningradzie, nieczęsto miał okazję rozmawiać z cudzoziemcami. Teraz przypomniały mu się lata emigracji w Londynie i w Szwajcarii; grupy rewolucjonistów rozmawiały tam, śpiewały i kłóciły się w wielu europejskich językach. Sąsiad z pryczy, włoski ksiądz Gardi, powiedział Mostowskiemu, że w obozie siedzą ludzie pięćdziesięciu sześciu narodowości. Los, kolor skóry, ubranie, tupot nóg, nieśmiertelna zupa z brukwi i sztucznego saga, które Rosjanie nazywali „rybim okiem" - wszystko to było jednakowe dla dziesiątków tysięcy mieszkańców baraków obozowych. Dla kierownictwa obozu ludzie różnili się numerami i barwą trójkątnej naszywki na kurtce: czerwony winkiel mieli polityczni, czarny sabotażyści, zielony - mordercy i złodzieje. Ludzie mówili różnymi językami i nie rozumieli się nawzajem, ale złączeni byli wspólną dolą. Znawcy fizyki molekularnej czy starożytnych rękopisów leżeli na pryczach obok włoskich chłopów i chorwackich pastuchów, nieumiejących się nawet podpisać. Ci, którzy dawniej mieli własnego kucharza i martwili ochmistrzynię swoim kiepskim apetytem, oraz ci, którzy jedli solone dorsze, szli obok siebie do pracy, stukając drewnianymi podeszwami, i tęsknie popatrywali, czy nie nadchodzą kosttragerzy, czyli roznoszący jedzenie - „kostrygi", jak ich nazywali mieszkający w blokach Rosjanie. Podobieństwo losów ludzi z obozu rodziło się z różnic między nimi. Więzień mógł wspominać ogródek przy zakurzonej włoskiej drodze, ponury szum fal Morza Północnego albo pomarańczowy abażur w gabinecie sztabowym na peryferiach Bobrujska - ale każdy z nich bez wyjątku pielęgnował w duszy piękny obraz przeszłości. Im ciężej żyło się człowiekowi, zanim trafił do obozu, tym zawzięciej kłamał. Kłamstwo to nie miało żadnego praktycznego celu, służyło sławieniu
wolności - poza obozem człowiek nie może być nieszczęśliwy... Obóz ten przed wojną zwał się obozem dla przestępców politycznych. Powstał nowy typ więźniów politycznych, stworzony przez narodowy socjalizm - zbrodniarze, którzy nie popełnili żadnej zbrodni. Wielu trafiło do obozu za krytyczne uwagi o reżimie hitlerowskim, wypowiedziane w rozmowach z przyjaciółmi, za dowcipy polityczne. Nie rozrzucali ulotek, nie należeli do podziemnych organizacji. Oskarżono ich, że mogliby to wszystko zrobić. Zamykanie jeńców wojennych w obozie koncentracyjnym dla politycznych było także wynalazkiem nazizmu. Trafiali tu zestrzeleni nad Niemcami lotnicy angielscy i amerykańscy, ale i dowódcy czy komisarze Armii Czerwonej, którymi interesowało się gestapo. Żądano od nich zeznań, współpracy, konsultacji, podpisów pod najróżniejszymi deklaracjami. Przebywali tu również sabotażyści-bumelanci, którzy próbowali samowolnie porzucić pracę w wojennych fabrykach i na budowach. Osadzenie w obozie koncentracyjnym za złą pracę było również innowacją narodowego socjalizmu. Siedzieli tutaj ludzie z liliowymi winklami na kurtkach - niemieccy emigranci, którzy wyjechali z Niemiec po zwycięstwie Hitlera. To był też nazistowski pomysł - kto porzucił Niemcy, stawał się wrogiem politycznym, choćby nie wiadomo jak lojalnie zachowywał się za granicą. Ludzie z zielonymi winklami - złodzieje, włamywacze - stanowili w obozie formację uprzywilejowaną; władze wykorzystywały ich przy nadzorowaniu politycznych. Także w przewadze więźnia kryminalnego nad politycznym przejawiało się nowatorstwo narodowego socjalizmu. W obozie znajdowali się ludzie o losie tak swoistym, że nie potrafiono znaleźć żadnej naszywki, by przydzielić ich do jakiejś kategorii. Ale i dla Hindusa, zaklinacza węży, i dla Persa, który przyjechał z Teheranu, żeby studiować malarstwo niemieckie, i dla Chińczyka, studenta fizyki, nazizm uznał za odpowiednie legowisko na pryczy, miskę zupy i dwanaście godzin pracy przy regulówce. Dniem i nocą trwał ruch transportów do obozów zagłady, do obozów koncentracyjnych. Dookoła rozlegał się stukot kół, ryk parowozów, huk
butów setek tysięcy więźniów, którzy, oznakowani pięciocyfrowymi numerami, szli do pracy. Obozy stały się miastami Nowej Europy. Rosły i rozszerzały się w zgodzie ze swoim rozplanowaniem, razem ze swoimi uliczkami i placami, szpitalami, ze swoimi pchlimi targami, krematoriami i stadionami. Jakże naiwne i nawet dobrotliwie patriarchalne wydawały się dawne, przycupnięte na przedmieściach więzienia w porównaniu z tymi obozowymi miastami, w porównaniu z purpurowo-czarną, przyprawiającą o obłęd łuną nad piecami krematoriów. Wydawałoby się, że do kierowania taką masą represjonowanych potrzebna jest olbrzymia, też niemal milionowa armia nadzorców, strażników. Tymczasem nic podobnego. Całymi tygodniami w barakach nie pokazywał się nikt w mundurze SS! Sami więźniowie wzięli na siebie sprawę ochrony policyjnej w miastach-obozach. Sami więźniowie pilnowali porządku w barakach, uważali, żeby do ich kotłów trafiały wyłącznie zgniłe i zmarznięte kartofle, oddzielając od nich te duże, dobre, które miały powędrować do magazynów z żywnością dla wojska. Więźniowie byli lekarzami, bakteriologami w katorżniczych szpitalach i laboratoriach, stróżami zamiatającymi katorżnicze chodniki, inżynierami dbającymi o katorżnicze światło, katorżnicze ciepło, o katorżnicze części do katorżniczych maszyn. Sroga i energiczna policja lagrowa - kapo noszący na lewym ramieniu szeroką żółtą opaskę, starsi obozu, blokowi, sztubowi - trzymała pod kontrolą wszystkie poziomy życia w obozie, od spraw ogólnych do prywatnych, tych, które załatwiano nocami na pryczach. Więźniowie dopuszczani byli do poufnych spraw obozowego państwa - pomagali nawet sporządzać listy ludzi przeznaczonych do likwidacji, przesłuchiwać podejrzanych w betonowych pudełkach - dunkelkammerach. Wydawało się, że gdyby zniknęła komendantura, to i tak sami więźniowie puszczaliby przez druty prąd wysokiego napięcia, żeby nikt nie uciekł, żeby wszyscy nadal pracowali. Kapo i blokowi służyli komendantowi, ale wzdychali, a niekiedy nawet płakali po tych, których odprowadzali do krematoriów... Bez przesady jednak - rozdwojenie jaźni nie było całkowite, w końcu nie wpisywali swoich nazwisk na listy przeznaczonych do gazu. Michaiła Sidorowicza zaś
przerażało zwłaszcza to, że narodowy socjalizm nie przychodził do obozu z monoklem w oku, po oficersku wyniosły, obcy ludowi. Narodowy socjalizm nie separował się od prostego ludu, żył z nim za pan brat: posługiwał się jego humorem, umiał lud rozśmieszyć, był plebejski i nie zadzierał nosa. Znał doskonale i język, i umysł, i duszę tych, których pozbawił wolności.
3 Mostowskiego, Agrippinę Pietrownę, lekarkę wojskową Lewinton i kierowcę Siemionowa Niemcy zatrzymali na peryferiach Stalingradu i wszystkich zawieźli do sztabu dywizji piechoty. Po przesłuchaniu Agrippinę Pietrownę wypuszczono; tłumacz na polecenie pracownika żandarmerii polowej dał jej bochenek chleba z grochu i dwa czerwone banknoty - trzydziestki, Siemionowa zaś dołączono do kolumny jeńców zmierzających do stalagu w okolicach chutoru Wiertiaczyj. Mostowskiego i Sofię Osipownę Lewinton zawieziono do sztabu grupy armii. Mostowski po raz ostatni widział tam Sofię Osipownę - bez furażerki, z oderwanymi dystynkcjami, stała na zakurzonym podwórzu; zachwyciła go posępnym, złowrogim wyrazem twarzy. Po trzecim przesłuchaniu Mostowskiego popędzono piechotą na stację kolejową, gdzie odbywał się załadunek ziarna. Dziesięć wagonów wydzielono dla chłopców i dziewcząt, jadących na roboty do Niemiec. Mostowski słyszał krzyki kobiet, kiedy pociąg odjeżdżał. Sam siedział w wagonie trzeciej klasy, w małym przedziale służbowym. Eskortujący go żołnierz nie wyglądał na surowego, ale kiedy Mostowski pytał o coś, przybierał taki wyraz twarzy, jakby był głuchoniemy. Czuło się przy tym, że całą uwagę skupia wyłącznie na podopiecznym. Zupełnie jakby doświadczony pracownik zoo, transportujący koleją zwierzę, w milczeniu i stałym napięciu obserwował skrzynię, w której jest ono zamknięte. Kiedy pociąg jechał przez terytorium Generalnego Gubernatorstwa, w przedziale pojawił się nowy pasażer - polski biskup, siwy, wysoki, przystojny mężczyzna o pulchnych młodzieńczych ustach i tragicznym wzroku. Od razu zaczął opowiadać Mostowskiemu o represjach, jakim poddał Hitler polskie duchowieństwo. Mówił po rosyjsku z silnym akcentem. Kiedy jednak Michaił Sidorowicz zaczął źle mówić o papieżu i katolicyzmie, umilkł i na pytania odpowiadał lakonicznie, po polsku. Po kilku godzinach wysadzono go w Poznaniu.
Jadący do obozu pociąg ominął Berlin... Teraz, w bloku specjalnym, przeznaczonym dla więźniów, którymi szczególnie interesowało się gestapo, Mostowskiemu wydawało się, że od tamtej pory minęły całe lata. Karmiono tu lepiej niż w pozostałej części obozu, ale więźniowie czuli się jak króliki doświadczalne w laboratorium. Dyżurny uchyli drzwi, wywoła - okazuje się, że to nasz przyjaciel chce na korzystnych warunkach wymienić tytoń na rację żywnościową, wywołany zatem, uśmiechając się z zadowoleniem, wraca na swoją pryczę. Równie dobrze jednak mogą wywołać innego; ten przerywa pogawędkę i podchodzi do drzwi, ale rozmówca nie doczeka się już końca opowieści. Dzień później kapo podejdzie do pryczy, każe dyżurnemu zabrać z niej łachy, a ktoś przypochlebnie spyta sztubowego nazwiskiem Kehse, czy może zająć zwolnioną pryczę. Nikogo już nie dziwiły rozmowy, dotyczące na przemian to selekcji i kremacji trupów, to obozowych drużyn piłkarskich: najlepsi są ci od regulówki, czyli Moorsoldaten{3}, to silny rewir, kuchnia dobrze gra w ataku, polskiej drużynie „Pracefiks" brakuje obrońców. Za coś zwyczajnego uważano dziesiątki czy nawet setki plotek o nowej broni, o kłótniach między przywódcami nazistowskimi. Plotki były nieodmiennie pomyślne i nieodmiennie fałszywe; ot, takie obozowe opium dla ludu.
4 Nad ranem zaczął padać śnieg i nie topniał aż do południa. Rosjanie ucieszyli się i zarazem zasmucili. Rosja chuchnęła w ich stronę, rzuciła pod biedne zmęczone nogi matczyną chustę, pobieliła dachy baraków, tak że z daleka wyglądały swojsko jak chaty w rodzinnej wsi. Ale radość błysnęła na chwilę, zmieszała się ze smutkiem i w nim utonęła. Do Mostowskiego podszedł dyżurny, hiszpański żołnierz Andres, i powiedział łamaną francuszczyzną, że jego przyjaciel, pisarz, widział jakiś dokument, dotyczący starego Rosjanina, ale nie zdążył przeczytać, bo szef kancelarii zabrał papier. „Ten papier zawiera decyzję o moich losach" - pomyślał Mostowski i ucieszył się, że jest taki spokojny. - Ale to nic - szepnął Andres. - Można się jeszcze dowiedzieć. - Od komendanta obozu? - spytał Gardi, a jego ogromne oczy błysnęły czernią w półmroku. - Czy też od samego Liessa, przedstawiciela Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy? Mostowskiego dziwił kontrast między dziennym a nocnym Gardim. W dzień kapłan rozmawiał o zupie, o nowo przybyłych, ustalał z sąsiadami zasady wymiany dziennej racji żywnościowej, wspominał ostre, przyprawione czosnkiem włoskie potrawy. Czerwonoarmiści spotykający go na placu obozowym znali jego ulubione powiedzonko: „Tutti caputi", sami z daleka wołali do niego: „Ojczulku Padre, tutti caputi!", i uśmiechali się, jakby te słowa dawały nadzieję. Nazywali go „ojczulkiem Padre", myśląc, że padre to imię. Kiedyś, późnym wieczorem, zamknięci w bloku specjalnym radzieccy dowódcy i komisarze zaczęli żartować sobie z Gardiego, powątpiewając, czy rzeczywiście dotrzymywał celibatu. Gardi bez uśmiechu słuchał różnorodnej mieszaniny słów - francuskich, niemieckich i rosyjskich. Potem zaczął mówić, a Mostowski tłumaczył jego słowa: - Rosyjscy rewolucjoniści dla idei szli na katorgę i na szubienicę. Dlaczego więc jego