IXENA

  • Dokumenty1 316
  • Odsłony256 861
  • Obserwuję204
  • Rozmiar dokumentów2.2 GB
  • Ilość pobrań148 474

Abnett Dan - Duchy Gaunta 01 - Pierwszy i jedyny z Tanith

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

IXENA
EBooki
FANTASTYKA

Abnett Dan - Duchy Gaunta 01 - Pierwszy i jedyny z Tanith.pdf

IXENA EBooki FANTASTYKA Abnett Dan Duchy Gaunta
Użytkownik IXENA wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 403 stron)

Dan Abnett Pierwszy i jedyny z Tanith Duchy Gaunta tom I Tłumaczył Szymon Gwiazda

Wysocy Lordowie Terry, doceniając wysiłki wielkiego Mistrza Wojny Slaydo na Khulen, powierzyli mu zadanie zwołania krucjaty w celu oswobodzenia Światów Sabbat – gromady prawie stu zamieszkanych systemów wzdłuż Krawędzi Segmentum Pacificus. W czasie olbrzymiej inwazji blisko miliard żołnierzy Gwardii Imperialnej wylądowało na planetach Światów Sabbat. Wsparcie zapewniały oddziały Adeptus Astartes i Adeptus Mechanicus, z którymi Slaydo zawarł sojusz. Po dziesięciu latach ciężkich walk i powolnych postępów Slaydo odniósł wielkie zwycięstwo pod Balhaut, dzięki któremu uzyskał sposobność zadania ciosu w samo centrum Światów Sabbat. Niestety, w bitwie pod Balhaut Slaydo odniósł śmiertelne rany. Niesnaski i rywalizacja skłóciły ze sobą jego oficerów, którzy starali się zająć miejsce głównodowodzącego. Wielki Lord Wojny general Dravere był najbardziej oczywistym następcą, ale sam Slaydo wyznaczył młodszego dowódcę, Macarotha. Tak więc to on objął stanowisko Mistrza Wojny, a oddziały Krucjaty zaczęły drugą dekadę walk, wdzierając się coraz głębiej w rejony Światów Sabbat, tocząc bitwy, przy których Balhaut wydawał się niewielką utarczką... – „Historia Krucjat Imperialnych"

Rozdział 1 Mglista granica Dwa myśliwce przechwytujące klasy Faust przemknęły nisko ponad powoli wirującą, tysiąctonową asteroidą i zwolniły do prędkości patrolowej. Postrzępione promienie świateł odbijały się od ich stalowoszarych kadłubów. Fioletowa poświata mgławicy zwanej Mglistą Granicą wisiała nad nimi niczym rozpostarta na szerokość tysięcy lat świetlnych olbrzymia zasłona, skrywająca w sobie Światy Sabbat. Każdy z patrolowców miał kształt igły, mierzącej około stu metrów od ostrego dziobu do wygiętego ogona. Fausty były zwinnymi, potężnymi myśliwcami, przypominającymi swoim wyglądem postrzępione iglice katedry, z dobudowanymi tylnymi komorami mieszczącymi główne silniki. Na opancerzonych bokach kadłuba widniały znaki Imperialnych Orłów, a także zielone oznakowania i symbole Floty Segmentum Pacificus. Zamknięty w hydraulicznie amortyzowanym fotelu dowódczym na statku flagowym kapitan eskadry Torten LaHain spowolnił pracę serca, dostosowując tętno do zmniejszonej prędkości statku. Synchroniczne złącza nerwowo-impulsowe – jeden z nielicznych ocalałych artefaktów Adeptus Mechanicus – łączyły jego metabolizm ze starożytnymi systemami statku. Kapitan przeżywał i odczuwał każdy najmniejszy aspekt działalności statku, każdy jego ruch, każdą wydatkowaną energię, każdą

odpowiedź systemu. LaHain był weteranem z prawie dwudziestoletnim doświadczeniem. Pilotował Fausta od tak dawna, że praktycznie zdawał się on być przedłużeniem jego ciała. Spojrzał w dół do kabiny zlokalizowanej za jego stanowiskiem dowodzenia, w której oficer obserwacyjny pracował na stanowisku nawigacyjnym. – I co? – zapytał przez interkom. Nawigator sprawdził swoje obliczenia, porównując je z kilkunastoma świecącymi symbolami na ekranie. – Ster prawo o pięć stopni. Informacje astropaty nakazują nurkowanie wzdłuż krawędzi chmur gazowych w celu ostatecznego sprawdzenia, a potem powrót do floty. Z tyłu, za nawigatorem, rozległ się pomruk. Zgarbiony w swoim małym fotelu-kołysce astropata poruszył się nerwowo. Setki kabli łączyły osadzone w jego czaszce gniazdo z potężnym zestawem sensorów w kadłubie Fausta. Każdy z przewodów oznaczony był małym, pożółkłym pergaminem, zapisanym języku, którego LaHain nie miał najmniejszej ochoty poznać. Kabina przesycona była ciężkim zapachem maści i kadzideł. – Co powiedział? – zapytał LaHain. Obserwacyjny wzruszył ramionami. – Kto wie? Kogo to obchodzi? Mózg astropaty bez przerwy odbierał i analizował fale astronomicznych danych przesyłanych przez sensory statku, a także psychicznie skanował Osnowę. Posiadające na pokładzie astropatów małe statki patrolowe stanowiły grupę wczesnego ostrzegania floty. Robota była ciężka, szczególnie dla psykerów, a dziwne jęki i grymasy były na porządku dziennym. Zresztą bywało nawet gorzej. W

zeszłym tygodniu przelatywali przez pole asteroidów bogatych w złoża niklu i astropata dostał spazmów. – Testowanie – rozkazał LaHain do interkomu. – Tylna wieżyczka w gotowości, aye, aye! – zaskrzeczał głośnik artylerzysty na rufie statku. – Mechanik pokładowy w gotowości, na Imperatora! – rozległ się głos z komory silnikowej. LaHain zasygnalizował do skrzydłowego. – Moselle... lecisz naprzód i zaczynasz zwiad. My lecimy z tyłu jako osłona i kontrola. Potem wracamy do domu. – Zrozumiałem – odpowiedział pilot drugiego statku i natychmiast przyspieszył, zostawiając za sobą migoczące perełki śladu silników. LaHain również miał zamiar przyspieszyć, kiedy przez łącze dobiegł go głos astropaty. Rzadkością było, żeby odzywał się do reszty załogi. – Kapitanie, przejdź na następujące współrzędne i zatrzymaj się. Odbieram sygnał. Przekaz z ... nieznanego źródła... LaHain postąpił zgodnie ze wskazówkami. Zawrócił statek, zwiększając prędkość krótkimi skokami. Obserwacyjny przestawił wszystkie sensory na odbiór. – Co jest? – z niecierpliwością zapytał LaHain. Nieplanowe manewry poza strefą zwiadu patrolowego niespecjalnie mu się podobały. Astropata odchrząknął, zwlekając przez moment z odpowiedzią. – To przedzierający się przez Osnowę komunikat astropatyczny. Fala na ekstremalnie dalekim zasięgu. Muszę to odebrać i przekazać Dowódcy Floty. – Dlaczego? – zapytał LaHain. Było to wydarzenie,

którego z pewnością nie było w planie lotu. – Wyczuwam, że to tajny przekaz. Poziom dostępu pierwszy. To poziom wywiadowczy Karmazyn. Przez długą chwilę na pokładzie małego, smukłego statku trwała cisza, przerywana jedynie szumem silnika, cichym szmerem monitorów i świstem klimatyzatorów. – Karmazyn – wyszeptał LaHain. Karmazyn był najwyższym poziomem dostępu wykorzystywanym przez kryptografów Krucjaty. Był czymś wyjątkowo rzadkim, zjawiskiem prawie mitycznym. Nawet główne plany kampanii wymagały jedynie Purpury. LaHain poczuł lodowatą sztywność nadgarstków i nagłe przyspieszenie bicia serca. W odpowiedzi również reaktor Fausta zwiększył moc. LaHain przełknął ślinę. Rutynowy patrol stał się właśnie wyjątkowo nierutynowy. Oficer wiedział, że musi zrobić wszystko, by poprawnie i możliwie najefektywniej przeprowadzić odbiór wiadomości. – Ile potrzebujecie czasu? – zapytał przez łącze. Kolejna przerwa. – Rytuał potrwa kilka chwil. Nie przeszkadzajcie mi w koncentracji. Potrzebuję możliwie najdłuższego okresu spokoju – odpowiedział astropata. W jego głosie dało się wyczuć pewne napięcie, a nawet niepokój. Po chwili ten sam głos zaczął recytować modlitwę. Temperatura powietrza w kabinie zauważalnie spadła. Ktoś westchnął ciężko. LaHain rozluźnił swój chwyt na drążku sterowniczym, skóra pokryła się gęsią skórką. Nie znosił czarów psykerów. Prawie czuł ten ostry i gorzki smak w ustach oraz nagłe mrowienie na plecach. Zimny pot pokrył mu

twarz pod maską pilota. Pośpiesz się! pomyślał... Trwało to zbyt długo. Faust wisiał zawieszony w pustce, bezbronny. Wciąż rozbrzmiewała szeptana modlitwa astropaty. LaHain spojrzał przez szybę na wiry różowej mgły, które skręcały się w centrum mgławicy odległej od niego o miliardy kilometrów. Zimne, przenikliwe światło starożytnych słońc przebijało się, przeświecając przez zawirowania niczym świt przez pajęczynę. Ciemne chmury obracały się w powolnym, bezgłośnym tańcu. – Kontakt! – wykrzyknął nagle obserwator. – Trzy! Nie! Cztery odbicia! Szybkie jak diabli i lecą prosto na nas! LaHain zareagował błyskawicznie. – Kąt i czas wyprzedzenia? Obserwator podał serię koordynat i LaHain natychmiast skierował dziób myśliwca w stronę przeciwnika. – Zbliżają się szybko – zameldował obserwator. – Na Tron Ziemi, ale gnają! LaHain spojrzał na monitor jarzący się od runicznych kursorów nałożonych na siatkę taktyczną. – Aktywacja systemów obronnych i broni! – warknął do interkomu. Magazynki bębnowe zachrobotały w wieżyczce przed nim, kiedy uzbroił auto-działka, jednocześnie wyposażając w dodatkowe zasobniki energii przednie działa plazmowe, stanowiące główne uzbrojenie statku. – Skrzydło Drugie do Skrzydła Pierwszego! – głos Moselle rozbrzmiał w komunikatorze dalekiego zasięgu. – Są wszędzie dookoła mnie! Zawracać i uciekać! Zawracać i uciekać, w imię Imperatora! Drugi myśliwiec pędził ku niemu na pełnej prędkości. Wzmocniony wzrok LaHaina, połączony z systemem sensorów statku, wypatrzył go już z odległości ponad

tysiąca kilometrów. Za statkiem Moselle leniwie i powoli pojawiały się drapieżne, wampiryczne sylwetki statków Chaosu. Ogniste promienie rozcięły absolutną czerń przestrzeni niczym żółte wzory jadowitej śmierci. W komunikatorze rozległ się krzyk Moselle, gwałtownie urwany. Pędzący myśliwiec zniknął w szybko rozszerzającej się kuli płomieni. Trzy myśliwce napastników przedarły się przez ogniste piekło eksplozji. – Idą na nas! Zawracać! – krzyknął LaHain i położył Fausta w zakręt, wykorzystując dodatkowe rezerwy energii. – Jak długo jeszcze? – wrzasnął do astropaty. – Komunikat odebrany. Rozpoczynam... przekaz... – astropata wycharczał, będąc na granicy wytrzymałości. – Pospiesz się! Mamy mało czasu! – krzyknął LaHain. Smukły myśliwiec wyrwał do przodu, gdy z silników wytrysnęły strumienie niebieskiego ognia. LaHain z dreszczem podniecenia odczuwał pracę silnika we własnym pulsie. Zmuszał statek do najwyższego wysiłku, przeciążając pracę wszystkich systemów. Na wyświetlaczu rozbłysły bursztynowe sygnały alarmowe. Przyspieszenie powoli wgniatało LaHaina w popękane siedzenie starożytnego, skórzanego fotela. W tylnej wieżyczce artylerzysta nastawił podwójne autodziałka na zbliżające się cele. Nie widział napastników, choć mógł zauważyć ich brak – migoczącą ciemność na tle gwiazd. Działka wieżyczki z rykiem rozpoczęły swój upiorny koncert, wystrzeliwując purpurowe, oślepiające smugi pocisków. Wskaźniki rozwrzeszczały się serią ostrzeżeń na

monitorach w kokpicie. Wróg namierzył myśliwiec z kilku stron. Poniżej, LaHain dostrzegł twarz oficera, który domagał się podjęcia procedury uniku. Przez łącze mechanik pokładowy Manus krzyczał coś o wycieku z wtrysku ciśnienia. LaHain zachował spokój. – Skończone? – zapytał spokojnie astropatę. Nastąpiła kolejna długa przerwa. Astropata drżał zauważalnie w swojej kołysce. Po chwili, bliski śmierci, z mózgiem praktycznie zrujnowanym przez wysiłek rytuału, wyszeptał: – Transmisja zakończona. LaHain wykręcił statek w dzikiej pętli i zwrócił się ku napastnikom, odpalając potężne salwy z dziobowych dział plazmowych i wieżyczek laserowych. Nie mógł im uciec, nie mógł również wygrać, ale, na Imperatora, przynajmniej weźmie ze sobą jednego z nich! Dziobowa wieżyczka w ciągu sekundy wypluła tysiąc pocisków z ciężkiego boltera. Działa plazmowe wysłały w pustkę serię fosforyzujących posłańców śmierci. Jeden z cieni eksplodował jasnym płomieniem, rozpadając się na kilka części, połączonych ognistym łukiem płonącego paliwa. LaHain zaliczył również drugie zestrzelenie. Rozdarł kadłub kolejnego napastnika, który eksplodował niczym napęczniały balon, kręcąc się od siły uderzenia i wypluwając własne systemy w ognistej smudze. Sekundę później deszcz toksycznych i korozyjnych głowic bojowych przeszył kadłub Fausta na całej długości, od dziobu do rufy. Czaszka astropaty eksplodowała od ciśnienia, a oficer obserwacyjny został dosłownie

rozerwany na pojedyncze cząstki. Kolejne pociski zabiły mechanika pokładowego i zniszczyły komorę reaktora. Dwie miliardowe części sekundy później gwałtowna zmiana ciśnienia strzaskała kadłub myśliwca przechwytującego klasy Faust niczym szklaną butelkę. W eksplozji reaktora LaHain wyparował ze swoim statkiem. Świetlna fala rozpływała się jeszcze przez osiemdziesiąt kilometrów, póki nie zniknęła w poświacie mgławicy.

Wspomnienie Darendara Dwadzieścia lat wcześniej Pałac Zimowy był oblegany. W lasach na północnym brzegu zamarzniętego jeziora huczały działa Gwardii Imperialnej. Śnieg opadał na haubice, a każdy grzmiący wystrzał powodował cięższe opady czap śniegowych z pobliskich drzew. Mosiężne łuski dźwięczały, wylatując z komór, i dymiące, padały na pokrywę śnieżną, która szybko zmieniała się w zdeptane błoto. Leżący na drugim brzegu jeziora pałac z wolna zamieniał się w ruinę. Jedno skrzydło stało w płomieniach, strasząc wysoko na murach osmalonymi dziurami. Nowe pociski wciąż uderzały w szerokie płaszczyzny dalej położonych dachów. Każde uderzenie wzbijało tumany śniegu, dachówek i belek. Niektóre pociski padały zbyt blisko, przebijając lodową skorupę jeziora, wzbijając zimne gejzery wody, błota i ostrych lodowych drzazg, które z daleka wyglądały jak odpryski szkła. Komisarz-Generał Delane Oktar, oficer polityczny, a zarazem głównodowodzący Regimentów Hyrkańskich, stał w tyle pokrytego zimowym kamuflażem transportera gąsienicowego i spoglądał na dzieło zniszczenia przez lornetkę polową. Kiedy Dowództwo Floty wysłało Hyrkanów do stłumienia rebelii na Darendarze, wiedział, że do tego dojdzie. Krwawy, gorzki koniec. Jak wiele okazji dali Secesjonistom do przyjęcia kapitulacji?

Zbyt wiele – w opinii tego szczura pułkownika Dravere, który dowodził pancernymi brygadami wspierającymi piechotę Hyrkanów. Oktar wiedział, że Dravere z pewnością umieści to w swoim raporcie. Był karierowiczem ze szlacheckim rodowodem, który tak silnie się trzymał drabiny awansu, że mógł kopać wszystkich poniżej. Oktara to nie obchodziło. Liczyło się tylko zwycięstwo, a nie chwała. Jako komisarz-generał posiadał wystarczający autorytet, był lubiany przez żołnierzy i wszyscy doceniali jego lojalność wobec Imperium, absolutną precyzję w osiąganiu pierwszorzędnych celów oraz płomienne mowy kierowane do podwładnych. Ale wierzył, że wojna to prosta rzecz, w której ostrożnością i rozwagą można więcej wygrać za mniejszą cenę. Zbyt wiele razy widział już sytuacje odwrotne. Dowódcy sztabowi wydawali się wyznawać zasadę przewagi liczebnej, przynajmniej w przypadku Gwardii Imperialnej. Każdy przeciwnik mógł zostać zgnieciony, jeśli rzuciło się przeciwko niemu wystarczająco duże siły. A Gwardia stanowiła niemal nieskończone źródło mięsa armatniego stosownego właśnie do takich celów. Jednak nie dla Oktara. W takim przekonaniu wyszkolił również kadrę oficerską Hyrkanów. Nauczył generała Caernavara i jego sztab cenić wartość każdego żołnierza, a sam znał większość swoich podwładnych spośród sześciu tysięcy Hyrkanów, wielu z nich z imienia. Oktar był z nimi od początku, od Pierwszego Powstania na płaskowyżu Hyrkan – rozległej, smaganej wiatrami przemysłowej pustyni. Powstało wtedy sześć dumnych regimentów, które Oktar uważał za pierwsze w długiej linii żołnierzy

hyrkańskich. Miały głosić imię swojej planety razem z honorami Imperialnej Gwardii na wszystkich frontach, od Powstania do Powstania. Hyrkanie byli odważni. Nie chciał ich tracić i nie zamierzał dopuścić, aby jego oficerowie tak postępowali. Spojrzał w dół z transportera na linię drzew, gdzie drużyny artyleryjskie obsługiwały grzmiące działa. Hyrkanie byli silnymi ludźmi, wysokimi i bladymi, z praktycznie bezbarwnymi, krótkimi włosami. Nosili ciemnoszare mundury polowe z beżowymi pasami i futrzanymi czapkami w podobnie bladym odcieniu. Na tym zimowym froncie mieli również wełniane rękawice oraz długie płaszcze. Żołnierze pracujący przy działach byli jednak rozebrani aż do beżowych koszul z luźno zwisającymi pasami, kontynuując bezustanne podawanie pocisków, spoceni od ciągłej pracy w pobliżu rozgrzanych dział. Wyglądało to dziwnie – na lodowym pustkowiu, gdzie wiatr mroził parę z ust, ludzie pracowali w samych koszulach, spoceni z gorąca. Oktar znał słabości i zalety każdego z osobna. Wiedział, kogo najlepiej wysłać na rekonesans, jako snajpera, do prowadzenia ofensywy, poszukiwania min, likwidowania punktów oporu czy przesłuchiwania jeńców. Cenił każdego żołnierza ze względu na jego umiejętności na polu walki i nie zamierzał stracić żadnego z nich. On i generał Caernavar wykorzystają ich, każdego w najlepszy sposób, a potem wygrają, wygrają i jeszcze raz wygrają, sto razy częściej niż oficerowie, którzy używali swoich oddziałów jako tarcz strzeleckich dla żołnierzy przeciwnika. Na przykład tacy ludzie jak Dravere. Oktar nie chciał nawet myśleć o tym, do czego byłby zdolny ten potwór,

jeśli w końcu otrzymałby polowe dowództwo w takiej akcji jak ta. Niech się nadyma w swojej ambicji. Niech zrobi z siebie głupca. To nie było jego zwycięstwo. Oktar zeskoczył z wieżyczki i podał lornetkę sierżantowi. – Gdzie jest Młody? – zapytał spokojnym, głębokim głosem. Sierżant uśmiechnął się ukradkiem, wiedząc, że Młody nie cierpiał tego określenia. – Nadzoruje baterie na wzniesieniu, komisarzu-generale – odpowiedział płynnie w Niskim Gotyku, zabarwionym szczekliwym, gardłowym akcentem rodzimego języka świata Hyrkanów. – Przyślijcie go do mnie – powiedział Oktar, pocierając delikatnie ręce w celu przywrócenia krążenia krwi. – Myślę, że nadszedł czas, by otrzymał szansę na szarżę. Sierżant odwrócił się, żeby wykonać rozkaz, ale zatrzymał się. – Na zdobycie szarży osobistej, czy na osobiście przeprowadzoną szarżę, komisarzu? Oktar wyszczerzył zęby niczym wilk. – Oczywiście, na obie. Sierżant hyrkański wdrapał się na krawędź wzniesienia, podążając ku ustawionym na płaskim szczycie działom polowym. Drzewa zostały zmiecione tydzień wcześniej przez nalot Secesjonistów. Wszędzie dookoła sterczały rozszczepione pnie drzew, a ziemię pokrywał śnieg zmieszany z gałęziami, kawałkami pni i niezliczonym igliwiem. Oczywiście nie będzie już żadnych nalotów. Przynajmniej nie teraz. Siły powietrzne Secesjonistów w

sile dwóch eskadr stacjonowały na południe od pałacu zimowego, w bazach, które zostały zniszczone przez pancerne brygady pułkownika Dravere. Nie mieli zbyt wiele roboty z nimi – było tam może sześć dziesiątek odrzutowców starego typu z działkami obrotowymi w skrzydłach i kilkoma podwieszonymi bombami. Sierżant zachował jednak podziw dla ich pilotów. Działali z ogromną desperacją, podejmując wielkie ryzyko, żeby zrzucić ładunki tam, gdzie trzeba, mimo braku dobrego uzbrojenia klasy powietrze-ziemia. Nigdy nie zapomni odrzutowca, który przedwczoraj zniszczył ich bunkier łącznościowy wysoko w górach. Dwa razy przeleciał nisko, żeby uzyskać namiar, przemykając między pociskami rozpryskowymi ich baterii przeciwlotniczych. Nadal widział twarze pilota i strzelca, którzy odciągnęli maksymalnie daleko kabinę, namierzając wyłącznie przy pomocy wzroku. Odważni... zdesperowani. Te dwa określenie nie różniły się specjalnie dla sierżanta. Zdeterminowani – to było określenie komisarza-generała. Secesjoniści wiedzieli, że przegrają tę wojnę, zanim się jeszcze zaczęła, ale mimo to chcieli oderwać się od Imperium. Sierżant zdawał sobie sprawę, że Oktar ich podziwiał. To z kolei powodowało, że sierżant podziwiał Oktara za to, że dawał rebeliantom tyle okazji do złożenia broni. Jaki cel miało zabijanie bez potrzeby? Sierżant zadrżał, gdy przypomniał sobie, jak półtoratonowa bomba trafiła w bunkier i zrównała go z ziemią. Pamiętał również swoją radość, gdy grzmiąca i łoskocząca poczwórna bateria dział przeciwlotniczych Hydra przygwoździła odrzutowiec, gdy prostował lot po

zrzuceniu bomby. Wyglądało to tak, jakby został kopnięty, zwalając się przez dziób, wpadając w korkociąg, a potem nagle eksplodując i kończąc swój płonący lot wśród odległych drzew. Sierżant dotarł na szczyt i zauważył Młodego. Stał pośród baterii, podając artylerzystom nowe pociski z wielkich stert, do połowy zasłoniętych przez koce ogniowe. Wysoki, blady, silny i szczupły, Młody wzbudzał respekt w sierżancie. Jeśli śmierć nie zażąda od niego złożenia ofiary, ten mężczyzna ma szansę sam zostać komisarzem. Jak dotąd, cieszył się stopniem kadeta-komisarza i służył swojemu mentorowi Oktarowi z entuzjazmem i nieskończonymi zapasami energii. Podobnie jak komisarz- generał, Młody nie był Hyrkanem. Sierżant po raz pierwszy pomyślał, że nie wiedział nawet, skąd pochodzi Młody – a i on sam pewnie tego nie pamiętał. – Komisarz-generał chce was widzieć – powiedział, gdy do niego dotarł. Młody sięgnął po następny pocisk i podał go oczekującemu ładowniczemu. – Słyszeliście mnie? – zapytał sierżant. – Słyszałem – odparł kadet-komisarz Ibram Gaunt. Wiedział, że jest poddawany testowi. Zdawał sobie sprawę z odpowiedzialności i wiedział, że lepiej tego nie schrzanić. Gaunt wiedział również, że była to okazja, żeby pokazać Oktarowi, nauczycielowi i mentorowi, że nadaje się na komisarza. Nie było ustalonego czasu trwania treningu kadeta. Po nauce w Schola Progenium i podstawowym treningu w Gwardii, resztę wyszkolenia kadet zdobywał na polu walki,

a awans na pełnego komisarza zależał od decyzji jego oficera przełożonego. Tylko i wyłącznie Oktar mógł go złamać lub wznieść wyżej. Jego kariera jako komisarza Imperium oraz możliwość zaprowadzenia dyscypliny, inspiracji i miłości do Boga-Imperatora Terry w najlepszych jednostkach bojowych w galaktyce zależały od pomyślnego wykonania tego zadania. Gaunt był cichym, młodym mężczyzną, dla którego stanowisko komisarza było największą ambicją od najmłodszych lat w Schola Progenium. Wierzył, że Oktar potraktuje go uczciwie i sprawiedliwie. Komisarz-generał osobiście wybrał go do służby spośród absolwentów szkoły kadetów i przez ostatnich osiemnaście miesięcy stał się niczym ojciec dla Gaunta. Być może był surowy i bezwzględny. Ale był ojcem, którego Gaunt nigdy naprawdę nie miał. – Widzicie te płonące skrzydło? – zapytał Oktar. – To jest nasze wejście. Secesjoniści wycofują się pewnie do wewnętrznych komnat. Generał Caernavar i ja rozważamy wprowadzenie kilku oddziałów przez ten otwór i odcięcie ich od centrum. Dacie sobie radę? Gaunt milczał, z sercem w okolicy gardła. – Sir... chce pan, żebym ja... – Ich poprowadził. Tak. Nie bądźcie zdziwieni, Ibram. Zawsze chcieliście dowieść swoich zdolności dowódczych. Kogo chcecie zabrać? – Mogę sobie wybrać? – Możecie sobie wybrać. – Żołnierzy z czwartej brygady. Tanhause jest dobrym dowódcą, a jego żołnierze to specjaliści od walki na bliskim zasięgu. Wezmę ich i ciężką broń Rychlinda.

– Dobry wybór, Ibram. Udowodnijcie mi, że miałem rację. Przeszli przez ogień, wychodząc na długi korytarz ozdobiony powiewającymi na wichrze gobelinami, oświetlony ukośnymi promieniami światła padającego z wysokich okien. Kadet Gaunt osobiście, tak jakby uczynił to Oktar, prowadził żołnierzy, w doskonale dopasowanym, błękitnym mundurze kadeta-komisarza i karabinem laserowym w zaciśniętych dłoniach. Gdy dotarli do piątego z kolei korytarza, Secesjoniści przypuścili swój ostatni kontratak. Wszędzie wokół uderzały promienie laserowe. Kadet Gaunt schował się za antyczną sofą, z której niedługo potem został jedynie stos antycznego drewna. Tanhause podczołgał się do niego. – Co teraz? – zapytał chudy i żylasty Hyrkan. – Dajcie granaty – odpowiedział Gaunt. Byli dobrze zaopatrzeni. Gaunt wziął pas z granatami i ustawił zapalniki na wszystkich dwudziestu sztukach. – Zawołajcie Walthema – powiedział do Tanhausa. Wkrótce do nich przyczołgał się szeregowiec Walthem. Gaunt wiedział, że był znany w całym regimencie ze względu na siłę rzutu. W domu, na Hyrkan, był mistrzem w rzucie oszczepem. – Rzućcie to tam, gdzie trzeba – powiedział Gaunt. Walthem cicho stęknął i cisnął daleko pasem z granatami. Sześćdziesiąt kroków dalej korytarz zniknął w eksplozji ognia i pyłu. Ruszyli dalej przez opadający dym i kawałki ścian. Duch

walki opuścił żołnierzy z oddziałów Secesji. Wkrótce potem znaleźli martwego Degredda, przywódcę rebeliantów, z lufą karabinu w ustach. Gaunt przekazał wiadomość o zakończeniu walk do generała Caernavara i komisarza-generała Oktara. Wyprowadził więźniów z rękami nad głowami, natomiast oddziały hyrkańskie zajęły się demontażem gniazd karabinów i składów amunicji. – Co robimy z nią? – zapytał go Tanhause. Gaunt odwrócił się od działka szturmowego, z którego zdejmował cylinder z amunicją. Dziewczyna była śliczna, o białej karnacji i czarnych włosach, podobna do kobiet hyrkańskich. Szarpała ręce żołnierzy, którzy prowadzili ją i pozostałych więźniów zakurzonym korytarzem. Kiedy zobaczyła Gaunta, zatrzymała się w miejscu. Spodziewał się krytyki, gniewu, obraźliwych słów, często spotykanych wśród ludzi pokonanych i uwięzionych, których ideały zostały strzaskane. Ale to, co zobaczył w jej oczach, całkowicie go zaskoczyło. Były szkliste i głębokie, niczym wypolerowany marmur. Patrzyła na niego tym dziwnym spojrzeniem. Gaunt zadrżał, kiedy zdawał sobie sprawę, że go rozpoznała. – Będzie ich siedem – powiedziała nagle, przemawiając zaskakująco dobrym Wysokim Gotykiem bez żadnego śladu obcego akcentu. Głos zdawał się nie być jej własnym. Był za bardzo gardłowy, a słowa zdawały się nie pasować do ruchu ust. – Siedem kamieni mocy. Usuń je i będziesz wolny. Nie niszcz ich. Ale najpierw musisz znaleźć swoje duchy.

– Dosyć tego szaleństwa! – warknął Tanhause, po czym rozkazał żołnierzom, żeby ją zabrali. Dziewczyna miała nieobecny wyraz twarzy i ślina ściekała jej po brodzie. Wyraźnie zapadała w jakiś rodzaj transu. Żołnierze z ostrożnością i na odległość wyciągniętej ręki popychali ją przed sobą, obawiając się nieznanej magii. Wydawało się, że temperatura w pomieszczeniu spadła. W jednym momencie, z ust wszystkich żołnierzy wydobyła się para oddechów. Powietrze miało ciężki, metaliczny zapach spalenizny, podobnie jak przed burzą. Gaunt poczuł, że włosy stają mu dęba. Nie mógł oderwać oczu od mamroczącej dziewczyny, brutalnie ciągniętej i popychanej przez żołnierzy. – Inkwizycja się nią zajmie – zadrżał Tanhause. – Kolejna dzika psykerka pracująca dla wrogów. – Poczekajcie! – rozkazał Gaunt i podszedł do niej. Zesztywniał, w obawie przed kontaktem z nadnaturalną istotą, przed którą stał. – Co to znaczy? Siedem kamieni? Jakie duchy? Jej oczy uciekły w tył głowy, pozbawione źrenic białka spojrzały na niego. Spomiędzy jej drżących warg wydobył się chrapliwy głos staruchy. – Osnowa cię rozpoznaje, Ibram. Postąpił krok do tyłu, jakby został uderzony. – Skąd wiesz, jak się nazywam? Nie odpowiedziała. Przynajmniej nie w zrozumiały sposób. Zaczęła się rzucać, pluć i jęczeć. Z jej rozedrganego gardła wydobywały się nic nie znaczące słowa i zwierzęce pomruki. – Zabierzcie ją! – warknął Tanhause. Jeden z mężczyzn podszedł do dziewczyny, lecz po

chwili upadł na kolana, chwiejąc się i krwawiąc z nosa. Nie zrobiła nic więcej poza krótkim spojrzeniem na niego. Mamrocząc przekleństwa i kreśląc ochronne znaki, żołnierze wkroczyli uderzając kolbami karabinów. Gaunt obserwował korytarz przez pełne pięć minut po zabraniu dziewczyny. Powietrze pozostało mroźne jeszcze przez długi czas po jej odejściu. Spojrzał w ściągniętą, niespokojną twarz Tanhausa. – Nie zwracajcie na to uwagi – powiedział hyrkański weteran, starając się uspokoić młodego kadeta. Widział, że był nieźle przestraszony. To tylko brak doświadczenia, mówił sobie stary żołnierz. Przeżyje kilka lat, kilka kampanii, to nauczy się nie reagować na klątwy wrogów i ich szalone, pokręcone czary. Musi zapomnieć. To jedyny sposób, żeby zasnąć w nocy. Gaunt nadal był niespokojny. – O co jej chodziło? – zapytał, jak gdyby w nadziei, że Tanhause będzie potrafił wyjaśnić słowa dziewczyny. – O nic, to brednie. Zapomnijcie o tym. – Właśnie. Macie rację, zapomnieć. Racja. Ale Gaunt nigdy nie zapomniał.

Rozdział 2 Przemysłowy Świat Druga Fortis 1 Dzień po dniu nocne niebo było matowe i tak ciemne jak ubrania, które nosili. Nastał świt, cicho i nagle, niczym cios nożem rozcinający czarną tkaninę nocy mdłym, czerwonym blaskiem dnia. W końcu wzeszło słońce, oświetlając czystym, bursztynowym światłem linie okopów. Było duże, ciężkie i czerwone, niczym dojrzały lub upieczony owoc. Błyskawice świtu szalały na horyzoncie oddalonym o tysiące kilometrów. Colm Corbec obudził się, pobieżnie zarejestrował bóle w tysiącu miejsc na całym ciele, a następnie sturlał się z pryczy umieszczonej w wykopanym szańcu. Wielkie, obute stopy z pluskiem zanurzyły się w błoto na podłodze okopu, w miejscu, gdzie zabrakło desek. Corbec był wielkim mężczyzną po złej stronie czterdziestki, zbudowanym jak wół i z tendencją do tycia. Szerokie i owłosione przedramiona były ozdobione niebieskimi spiralami tatuażu. Brodę nosił gęstą i zmierzwioną. Miał na sobie czarną uprząż i mundur Tanith, jak również uniwersalny płaszcz kamuflujący, który stał się znakiem firmowym jego regimentu. Miał również,

podobnie jak jego rodacy, bladą cerę, czarne włosy i niebieskie oczy. Był pułkownikiem Pierwszego i Jedynego z Tanith, tak zwanych Duchów Gaunta. Ziewnął. Wzdłuż okopu, pod kocami ogniowymi i płachtami brezentu, a nawet kłębami pordzewiałego drutu kolczastego, powoli budziła się reszta Duchów. Słychać było kaszlenie, westchnienia i ciche jęki, gdy koszmary powoli ustępowały codziennej rzeczywistości. Trzasnęły zapałki pod niskim parapetem szańca, broń została sprawdzona i wytarta z porannej rosy. Zamki karabinów szczękały, regularnie otwierane i ryglowane. Porcje żywnościowe zostały wypakowane z zawieszonych pod sufitem wodoszczelnych worków. Corbec przeciągnął się i rzucił okiem na długie, zygzakowate szczeliny okopu, do których właśnie wracali wartownicy, bladzi i zmęczeni, ledwo stojący na nogach. Kilkanaście kilometrów za nimi migoczące światła błyskały na szczytach wysokich masztów komunikacyjnych, wznoszących się między rdzewiejącymi, podziurawionymi od pocisków dachami gigantycznych silosów stoczniowych i potężnych bunkrów-wytwórni Tytanów. Gdzieś pomiędzy nimi wyłaniały się dachy budynków bractwa techników Adeptus Mechanicus. Czarne, kamuflujące płaszcze wartowników były sztywne od zaschłego błota. Zmieniający ich kolejni żołnierze, zaspani i pocierający przekrwione oczy, klepali powracających po plecach, wymieniając dowcipy i papierosy. Jednak nocna zmiana nie miała sił na żarty. Wyglądają jak duchy wracające do swoich grobów, pomyślał Corbec. Jak my wszyscy. W niszy wykopanej w ścianie okopu, Szalony Larkin –

żylasty snajper z pierwszego oddziału – gotował coś przypominającego kawę w poobijanej menażce na palniku fuzyjnym. Kwaśny zapach dotarł do nozdrzy Corbeca. – Daj mi trochę tego, Larks – powiedział pułkownik, przeciskając się przez wąski rów. Larkin był chudym i niezdrowo bladym mężczyzną około pięćdziesiątki z trzema srebrnymi kółkami w lewym uchu i purpurowo-błękitnym spiralnym tatuażem na zapadniętym prawym policzku. Podał oficerowi zniekształcony metalowy kubek. Jego oczy zdradzały zmęczenie i strach. – Myślisz, że to dzisiaj? Co, dzisiejszego ranka? Corbec zanurzył usta w gorącym napoju, rozkoszując się ciepłem kubka w ręce. – Kto wie...? – zawiesił głos. Wysoko ponad nimi, w pomarańczowej warstwie troposfery, z wyciem przemknęły dwa myśliwce Imperium, zatoczyły półobrót i odleciały na północ. Na horyzoncie dymy pożogi unosiły się ze świątyń Adeptus Mechanicus, z wielkich katedr przemysłu, teraz płonących od wewnątrz. Kilka sekund później suchy wiatr przyniósł głuchy pomruk detonacji. Corbec patrzył na odlatujące myśliwce i sączył gorący płyn. Był obrzydliwy, prawie nie do zniesienia. – Niezłe – mruknął do Larkina. Kilka kilometrów dalej wzdłuż linii zygzaków szańca szeregowiec Fulke wpadł w szał. Major Rawne, drugi oficer regimentu, obudził się na odgłos strzałów z lasera na bliskim zasięgu. Fosforyzujące pociski dźwięczały, uderzając w płachty ogniowe i stwardniałe błoto.

Rawne zerwał się z pryczy, gdy w pobliżu zatoczył się jego adiutant Feygor. Wśród zgromadzonych żołnierzy rozległy się okrzyki i przekleństwa. Fulke atakował wszędobylskie gryzonie, które dobierały się do jego racji żywnościowych, atakując plastikowe zatyczki swoimi gadzimi paszczami. Gdy Rawne przedzierał się przez okop, zwierzęta przemykały koło niego, skacząc na wielkich, króliczych nogach, ocierając się wyliniałym, wygryzionym przez pchły futrem. Fulko walił z karabinu ogniem ciągłym, strzelając w swoją kwaterę pod ścianą okopu i wrzeszcząc obelgi nienaturalnie wysokim głosem. Feygor dotarł tam pierwszy, wydzierając broń z rąk oszalałego żołnierza. Fulke zacisnął pięści i rzucił się na adiutanta, łamiąc mu nos i powalając w szare błoto na dnie okopu. Rawne prześlizgnął się obok Feygora i trafił Fulke potężnym sierpowym w szczękę. Rozległ się trzask kości i szeregowiec, jęcząc, osunął się do kanału odprowadzającego wodę. – Zbierz pluton egzekucyjny – Rawne rozkazał zakrwawionemu Feygorowi i wrócił do swojej niszy. Szeregowiec Bragg powoli wracał na swoje miejsce. Bez wątpienia był najwyższy ze wszystkich Duchów, jednak mimo swoich rozmiarów był wyjątkowo dobroduszny i spokojny. Nazywali go „Jeszcze jedna szansa" Bragg, z powodu beznadziejnego celowania. Stał na warcie przez całą noc i teraz miał przed oczami jedynie wzywającą go pryczę. Na zakręcie szańca wpadł na młodego szeregowca Caffrana, prawie go przewracając. Bragg podtrzymał go, próbując mimo senności wymruczeć jakieś słowa