Druk i oprawa
GGP Media GmbH, Póssneck
ISBN 978-83-247-0101-8
Nr 5387
I
DAR PRZYPADKOWY
Rozdział pierwszy
Wypadek o znaczeniu lokalnym
Gdyby to się zdarzyło dekadę później, w łasej na „czarne” wiadomości epoce kapitalizmu, o
tragedii doniosłyby natychmiast wszystkie gazety i stacje telewizyjne. Ale radzieckie środki
masowego przekazu nie miały zwyczaju niepokoić obywateli drobiazgami. Pod względem
liczby ofiar wypadek miał „znaczenie lokalne”, dlatego milczał o nim program telewizyjny
„Czas” i główne organy prasowe. Z centralnych gazet jedynie tygodnik milicji drogowej „O
bezpieczeństwo ruchu” zamieścił na ostatniej stronie w rubryce „Kronika wypadków” krótką
notkę.
OBWÓD MOSKIEWSKI, REJON BASMANOWSKI. 10 maja. Na drugim
kilometrze Szosy Kolinogórskiej autobus linii podmiejskich wypadł na zakręcie z
trasy i uległ rozbiciu. Są ofiary w ludziach. Dochodzenie w tej sprawie wykazało, że
przyczyną wypadku był poważny błąd kierowcy, który nie opanował pojazdu.
Obwodowej gazecie „Sztandar Leninowski” specjalną uchwałą biura komitetu
obwodowego pozwolono dać dziesięć linijek petitem. Co prawda razem z nagłówkiem.
Podnieść poziom wyszkolenia
Na zebraniu aktywu gospodarczego organizacji partyjnej
zakładów Mosobwspołsamtrans rozpatrzona została sprawa
niedawnej katastrofy autobusu podmiejskiego linii 685
(Zwienigorod - stacja Pierchuszkowo), której skutkiem
były ofiary w ludziach. Członkowie partii zażądali od
kierownictwa zakładów, by podjęło starania mające na
celu podniesienie poziomu wyszkolenia kierowców.
Postanowiono zorganizować na wszystkich trasach Miesiąc
Bezpieczeństwa Ruchu.
I tylko rejonowa „Basmanowska Prawda” wydrukowała dosyć szczegółowy opis tego, co
się stało. Nie można było zresztą postąpić inaczej, bo o wydarzeniu mówiono w całym
rejonie, a w dodatku opowiadano różne bzdury: że autobus wjechał rzekomo na pełnym gazie
w kolumnę marszową Dywizji Tamańskiej, rozbił się o stalowe opancerzenie, a zginąć miało
prawie stu pasażerów.
Żeby w zarodku stłumić rozprzestrzenianie się plotek rzucających cień na honor
czołgistów z dywizji gwardyjskiej, odznaczonej Orderem Czerwonego Sztandaru (którzy
faktycznie owego dnia odbywali manewry, ale w całkiem innym miejscu), redakcja podjęła
śmiałą decyzję: przydzieliła drażliwemu społecznie materiałowi całe pół szpalty na drugiej
stronie. Zamierzano przy tym jednak przenieść akcent z negatywów na pozytywy, tak by
artykuł, pomimo tragicznej treści, nie miał pesymistycznego wydźwięku, głosił natomiast
afirmację życia.
Trzeba przyznać, że to się udało.
W czepku urodzeni
Majowy wieczór był rześki i pogodny, nad brzegami rzeki Moskwy snuła się
leciutka, zwiewna mgła. Piękny dzień zbliżał się do końca; światełka zapalające się
w oknach wiejskich domów i dacz stwarzały nastrój przytulności. Nic nie
zapowiadało nieszczęścia.
Podmiejski autobus pracowicie wzbijał tumany pyłu na Kolinej Górze, jadąc w
stronę Szosy Rublowsko-Uspienskiej. Ludzi było niewielu - w sobotę główny
strumień pasażerów, jak wiadomo, kieruje się ze stolicy w stronę obwodu, a nie na
odwrót.
Sosny na sławnym osiedlu luminarzy nauki i sztuki spokojnie szumiały nad
pustą szosą, wzmagając senną atmosferę. Natura spała, spał sosnowy bór,
pasażerom również opadały głowy. Kto wie, może i trzydziestoośmioletni Sz.,
kierowca autobusu, zdrzemnął się na chwilę na swoim fotelu. Tak czy owak, temu,
co się stało, zapobiec już nie można. Na ostrym zakręcie wielotonowy pojazd
zniosło na przeciwny pas...
Specjaliści spróbowali odtworzyć przebieg zdarzenia. Sądząc po śladach
hamowania, tym żałobnym zawijasie, który pozostał na asfalcie, pojazd musiało
znieść najpierw w lewo, a potem gwałtownie rzuciło go w prawo.
Oto rekonstrukcja zdarzenia, dokonana przez sztab dochodzeniowy, w którego
skład weszli najbardziej doświadczeni funkcjonariusze prokuratury i pracownicy
inspekcji drogowej.
Do wypadku doszło wskutek tragicznego splotu dwóch czynników. Po
pierwsze, nieuwagi kierowcy, który próbując się utrzymać na nawierzchni,
zmuszony był uciec się do gwałtownego hamowania. Po drugie, leżącego w
poprzek drogi kloca. Zablokowane przednie koła najechały na przeszkodę, wskutek
czego autobus dosłownie stanął dęba i sam zmiażdżył się własnym ciężarem. Co
prawda kloc drewna znaleziono nie na drodze, ale w rowie, piętnaście metrów od
miejsca wypadku, eksperci jednak zakładają, że został odrzucony siłą uderzenia.
W zasadzie wszystkie dziewiętnaście osób, które znajdowały się się w
zmasakrowanym autobusie, powinny były zginąć. Wydarzył się jednak prawdziwy
cud! Dwaj młodzi pasażerowie, który zajmowali tylne siedzenia, R., uczeń
dziesiątej klasy, i S., uczeń technikum, wyszli cało z wypadku. I to nie tylko
przeżyli, ale w dosłownym sensie wyszli cało! Obaj chłopcy oczywiście znajdują
się w stanie szoku, ale lekarze naszego szpitala rejonowego im. Siemaszki, którzy
gruntownie ich zbadali, zapewniają stanowczo, że nie odnieśli oni poważniejszych
obrażeń. W dawnych czasach o takich szczęściarzach powiedziano by „w czepku
urodzeni”. My jednak powiemy inaczej: „Chłopcy, urodziliście się jakby po raz
drugi. Czeka was piękne, ciekawe życie. Warto, abyście przeżyli je godnie”.
Korespondent nic nie skłamał i nie przekręcił - uczciwie opisał wszystko, czego
dowiedział się w sztabie dochodzeniowym. Może poza jedną, drugorzędną okolicznością,
która wytworzyłaby tylko niepotrzebny zamęt w głowach czytelników. Chodzi o to, że w
sprawie sławetnego kloca eksperci mieli poważne wątpliwości. Po pierwsze, kloc był cały, nie
nosił żadnych śladów uszkodzeń, a po drugie, sądząc po warstwie kurzu, musiał leżeć w
rowie przynajmniej kilka godzin. Ekipa dochodzeniowa nie potrafiła jednak przedstawić
żadnej innej, choćby trochę wiarygodnej wersji zdarzenia, a kierownictwo, jak to
kierownictwo, nalegało na szybkie ustalenie przyczyn. Dlatego też winę za „wypadek
drogowy, który pociągnął za sobą śmierć dwóch lub więcej osób”, przypisano niememu
drzewu oraz równie milczącemu kierowcy Sz., którego zdeformowane szczątki w tym czasie
spoczywały już na cmentarzu w Basmanowie.
Nikt zatem się nie dowiedział, co naprawdę stało się wieczorem 10 maja 1980 roku na
drugim kilometrze Szosy Kolinogórskiej.
R., uczeń dziesiątej klasy
Rob nie czuł zimna, dopóki kluczył między wysokimi płotami, szukając najpierw szosy, a
potem przystanku autobusowego. Trzy drinki (prawdziwa whisky z prawdziwą wodą sodową)
jeszcze nie wywietrzały z głowy, poza tym marsz go rozgrzewał. No i oczywiście nerwy
robiły swoje.
Roba trzęsło ze złości i z poczucia krzywdy; to już krewa, kanał, kompletny syf, do budy
lepiej nie chodzić. A zostało mu jeszcze trzy tygodnie nauki, i potem tylko egzaminy. A może
skończyć ze sobą? Nie, bez kitu. Tak czy siak, jest po wszystkim, koniec, po takim wstydzie.
Żeby chociaż zepsuć gnojkom bal maturalny. Nazamawiali u starych włoskich garniturów,
naszyli sukienek u Stawy Zajcewa. Będziecie chodzili w czerni, a może ktoś nawet zapłacze,
mściwie rozmyślał Rob, wpatrując się w zardzewiałą tabliczkę z rozkładem jazdy. Ostatni
autobus o 22.45, teraz jest za dwadzieścia jedenasta. Przynajmniej tym razem miał szczęście.
Ale minęło pół godziny i stało się jasne, że rozkład jest zupełnie fikcyjny, z
rzeczywistością nie ma żadnego związku. Ostatni autobus albo już przejechał, albo w ogóle
nie pojedzie.
Rob spróbował złapać okazję i niepewnie uniósł kciuk - zachodnim zwyczajem - ale
samochodów było mało i oczywiście żaden się nie zatrzymał. A potem droga w ogóle
opustoszała. W górze sosny i czarne niebo, wokoło szare parkany. I zimno, kurde mol, jak
zimno!
Szczękał zębami pod rozbitą latarnią, pochlipywał, mełł w ustach przekleństwa -
rosyjskie i angielskie.
Idiotyczna, bezsensowna sytuacja, całkiem w duchu całej jego zasranej biografii. Wrócić
na daczę? W życiu, to lepiej już zdechnąć tu z zimna. Iść na piechotę? To dobrych
dwadzieścia pięć kaem, do linii okrężnej metra. W kieszeni pięćdziesiąt kopiejek, a za darmo
chuja tam kto powiezie, tu nie Kalifornia.
Poczerwieniał ze złości, kiedy przypomniał sobie, jak stracił drogocenną piątkę. Przez
dwa miesiące oszczędzał forsę, nie jadł śniadań w bufecie. Chciał zaszpanować przed Reginą,
kupił węgierski dżin Marina za cztery pięćdziesiąt. A Reginka tylko skrzywiła nos, u niej na
stole stały wyłącznie trunki z „Bieriozki”, za waluty: dżin Beefeater, whisky Teachers czy
nawet ajerkoniak Adwokat. No więc schowała po cichu demoludowe siki świętej Weroniki, a
Rob udał, że tego nie widzi.
- Nie warto było się pchać ze swoim bimberkiem, szanowny Robercie Łukiczu -
powiedział na głos.
Imię odojcowskie dodawał do własnego tylko w przystępie ostatecznego masochizmu.
Robert Łukicz! Kombinejszyn nie dla nerwowych. Już za samo to powinno się było starych
pozbawić praw rodzicielskich.
Nazwisko Rob miał nawet niezłe, dobrze brzmiące: Darnowski. Że dziadek nazwał
starego „Łuka”, to też zrozumiałe. Przecież był duchownym, a czego można wymagać od
byłego popa? Ale tatulek, pieprzony kajakarz! Albo mamińska, pracownica kultury! Co za
ptasi móżdżek trzeba było mieć, żeby dać synowi na imię „Robert”?! To dla nich, dla tych
debilów z lat sześćdziesiątych, idolem był poeta Robert Rożdiestwienski. Mamińska nawet
teraz czasem zamyka oczy i zaczyna: „Bluźnierczo kocham życie! Lecz przyjdzie taka pora,
że - nocą czy o świcie - i ze mną się upora”. Eeech, rzygać się chce.
Robert Łukicz Darnowski, no jak? Można się zsikać ze śmiechu!
Póki człowiek jest młody, to jeszcze ujdzie, ale co będzie, jak się zestarzeje? Na szczęście
do tego jeszcze daleko, jakieś dwadzieścia lat. Może zdąży już wyjść z mody to idiotyczne
posługiwanie się imieniem odojcowskim i będzie u nas tak jak w Ameryce: po prostu Robert
Darnowski. A jeszcze lepiej Rob albo Robbie. Jankeski prezydent Carter ma na imię po prostu
Jimmie i już, a nie James Łukicz, czy jak mu tam po ojcu.
Haniebna nieprzemakalna kurteczka nie grzała, tylko okropnie szeleściła, więc Rob cały
ładunek mizantropii skierował na swego bohaterskiego rodzica, bo to właśnie on kupił kurtkę.
Na urodziny. Rob widział te produkty przodującego radzieckiego przemysłu lekkiego w
sklepie z przecenionymi towarami, za czternaście rubli. Pewnie, starszy inżynier pensyjkę ma
podłą, a jeszcze alimenty dla mamińskiej, no i w dodatku zafundował sobie dwójkę nowych
bachorów. Już by lepiej nic Robowi nie dawał. Albo dał pieniądze. A tak to niech go cholera.
To właśnie przez starego Rob miał przerąbane. Uczyłby się w normalnej szkole, z dziećmi
zwykłych rodziców, i czułby się nie gorzej niż reszta. Na nieszczęście koło ich domu
znajdowała się sławetna szkoła numer dwanaście, gdzie nie przyjmowano byle kogo; ale
tatulek wyniuchał, że jest jakiś procent miejsc zarezerwowanych dla dzieci z dzielnicy, polazł
aż do Wydziału Oświaty i w końcu wepchnął syna do tej elitarnej budy. „Niech się chłopak
uczy języka, przyda mu się w życiu”.
Takich jak Rob, przyjętych w ramach procentu, w klasie nazywano „tubylcami”.
„Tubylcy” nie mieszkali w samodzielnych mieszkaniach, tylko w komunalnych, nie jadali
domowych kanapek z szynką, tylko szkolne śniadania, i nie jeździli latem do starych do
Waszyngtonu albo Tokio, ale na obozy pionierskie. Po ośmiu latach w dwunastce
rozgęszczano klasy i wszystkich tubylców wypieprzono w cholerę, tak że poszli do
zwyczajnej szkoły. Ocalało tylko dwóch: Szyłow, którego ojciec był inwalidą wojennym, i
Darnowski, za bardzo dobre stopnie.
Szczęśliwa młodość upływała Robowi następująco: wstawał o szóstej, bo z
Nowogiriejewa, gdzie mamińskiej dali mieszkanie w ośmiopiętrowym bloku, do szkoły
jechało się półtorej godziny. Siedział w pierwszej ławce, skrobał pracowicie swoim piórem
kulkowym za trzydzieści pięć kopiejek - w całej klasie takimi pisali tylko on i Szyłow,
pozostali głównie parkerami. Kiedy nikt na niego nie patrzył (to znaczy prawie zawsze),
zerkał ukradkiem na Reginkę Kirpiczenko, bohaterkę romantycznych i erotycznych snów. Ta
oczywiście nawet się tego nie domyślała, bo była seksbombą, córką dyplomaty i w ogóle
egzystowała w przestrzeni, która z wielkopłytowym Nowogiriejewem w żadnym punkcie się
nie przecinała.
Jeden jedyny raz przeszedł Rob na drugą stronę jej czarodziejskiego lustra, i jaką porutą
się to wszystko skończyło!
Pociągnął nosem, zakrztusił się zimnym powietrzem, zaczął kaszleć. Z piersi wydobyło
się żałosne bulgotanie, a Rob pomyślał: no świetnie, zapalenie płuc, będę chorował do końca
roku szkolnego, a potem tylko zdam egzaminy i cześć, na balu maturalnym jakoś sobie
poskaczecie beze mnie.
Ale przecież nie będzie nocował na tym pieprzonym przystanku. Jeszcze naprawdę tu
zdechnie jak pies pod płotem.
Wcisnął głowę w ramiona, zgiął ręce w łokciach i podreptał przed siebie. Żeby chociaż
dostać się do zakrętu na Szosę Rublowsko-Uspienską. Może jednak ktoś podwiezie go do
Moskwy za pięćdziesiąt kopiejek. Nie, za czterdzieści pięć, przecież piątka musi zostać na
metro.
Przeszedł jakieś sto metrów, gdy nagle z tyłu usłyszał terkot silnika. Obejrzał się - zza
rogu najpierw wychynęły smugi reflektorów, potem ukazała się szara, prostokątna bryła.
Czyżby to autobus? „By zebrać ich wszystkich, idących na dno, z bulwarów, rozbitków”*
,
jak śpiewał Okudżawa mamińskiej?
Co sił w nogach Rob popędził z powrotem pod betonowy daszek i jeszcze zamachał
rękami. A nuż się nie zatrzyma?
Ale autobus przystanął. Wydał z siebie ciężkie westchnienie, jak gdyby chciał
powiedzieć: „Oj, jak mi wszyscy obrzydliście”, i otworzył drzwi.
Jeszcze nie wierząc w niespodziewany sukces, Rob wdrapał się po stopniach.
W środku paliło się słabe światło, radio darło się (w moskiewskiej komunikacji
publicznej coś takiego byłoby nie do pomyślenia), za szybą ziewał kierowca.
- Proszę opłacić przejazd - zahuczał głośnik, zagłuszając jazgot tranzystora. - Dziesięć
kopiejek.
Rob rzucił monetę do kasy, oderwał dwa pięciokopiejkowe bileciki.
Gdzie by tu usiąść?
Ludzi w autobusie nie było dużo. Wszyscy co do jednego spali rozwaleni na siedzeniach
- jedni parami, inni w pojedynkę. Rob nie miał ochoty przepychać się do okna, więc ruszył
przejściem, wypatrując miejsca bez chrapiącego sąsiada.
Dotarł tak aż do końca autobusu. Co prawda tam też siedział jakiś chłopak, ale w samym
kącie, a siedzenie było długie, więc Rob wcisnął się w drugi kąt. Chwilę się powiercił, żeby
się wygodniej usadowić.
Zanim odwrócił się do okna, zerknął na chłopaka, ale dostrzegł tylko ciemny ponury
*
Przełożył Andrzej Mandalian.
profil i nasuniętą na oczy cyklistówkę w stylu „trudne dzieciństwo”.
S., uczeń technikum
Na pewno trzeba było dać w łapę; dychę albo nawet dwadzieścia pięć rubli, ponuro
rozmyślał Szary. Wtedy by się i łóżko znalazło. Tylko skąd wziąć taką forsę? Stypa
dwadzieścia dwa pięćdziesiąt na miesiąc, i wszystko zabiera Rożnow.
Z internatu gówno wyjdzie, to jasne. Znaczy się, cały rok przepadł na darmo. Na darmo
Szary tłukł się kolejką podmiejską i autobusem aż do sąsiedniego rejonu, na darmo męczył się
na praktyce w garażu. Szlag by trafił to całe technikum samochodowe, chodził tam tylko po
to, żeby mieć internat; obiecali mu, że po pierwszej klasie dostanie miejsce. Żeby nie
mieszkać w domu, nie patrzeć co dzień na tego skurwiela Rożnowa.
„Są problemy z miejscami - powiedział administrator. - Może zimą coś się znajdzie.
Musisz się dowiadywać, Dronow”. I jeszcze się, gnój, śmieje. No jasne, naprasza się, żeby
coś mu dać. Przecież mają w internacie łóżko po jednym z trzeciej klasy, wypieprzyli go za
chlanie.
Zresztą co za różnica, mają czy nie mają. Ważne, że nie dali.
No i co, musi jeszcze pół roku mieszkać z Rożnowem? Lepiej chyba zdechnąć. Chłopaki
mówili, że jak się złoży podanie do komisji, to mogą wziąć do wojska na ochotnika już od
siedemnastu lat. Byłoby fajnie. Ale do siedemnastu trzeba jeszcze dożyć (Szary miał urodziny
dopiero we wrześniu).
Najgorzej, że rano, kiedy wyjeżdżał do technikum, myślał, że to już koniec, aut, że już
nie wróci. Tak że zasunął Rożnowowi tekstem: „Tylko uważaj, gnido. Jak będziesz matkę lał,
to cię załatwię”. Tamten ryknął, mało nie zleciał z sofy - cały czerwony, z obrzmiałym ryjem.
„Coś powiedział, ty szczylu?!”. I zaczął bluzgać. Ale Szary już trzasnął drzwiami i zbiegał po
schodach, przeskakując po dwa stopnie. Wiedział, że po pijaku ojczym go nie dogoni.
Ale też nie zapomni. Rożnowowi, nieważne, ile wypił, film się nigdy nie urywał. To był
silny byk i prawdziwa kanalia. W młodości odsiedział dwa lata za nieumyślne zabójstwo -
stuknął w bójce faceta, tamten przywalił głową o jakiś kant, i po zawodach. Ten wyczyn i
odsiadka, która potem nastąpiła, były najważniejszymi wydarzeniami w życiu Rożnowa.
Wszystkie jego opowieści dotyczyły łagru, wszystkie piosenki znał stamtąd. W domu też
zaprowadził lagrowe porządki. Szary musiał więc niekiedy spać „pod pryczą” (czyli łóżkiem)
i bywał „kiepskim” przez cały tydzień (to znaczy jadał nie przy stole, ale siedząc w kucki,
dziurawą łyżką aluminiową), a czasem zostawał w ogóle bez żarcia - jeśli Rożnow wsadzał go
do karcu. A przedtem, skurwiel, recytował z pamięci instrukcję: „Odbywający karę
pozbawienia wolności, umieszczeni w izolatorze więziennym, nie mają prawa do widzeń,
rozmów telefonicznych, otrzymywania produktów żywnościowych, listów oraz paczek”.
No, a co ojczym urządzi za dzisiejsze głupie gadanie, nawet strach było sobie wyobrażać.
Do późnego wieczora Szary siedział w technikum, odwlekał czas powrotu, ale co ma się stać,
to się stanie - ostatnim autobusem wrócił jednak do Basmanowa, gdzie Rożnow nie mógł się
już go doczekać.
Najgorszy w ojczymie był zapach. Pracował jako technik sanitarny w administracji
budynków, mycia nie uznawał, i przez to mieszkanie przesiąkło ohydnym, kwaśnym odorem.
Jak to się stało, że matka poleciała na takiego śmierdziela? Jeszcze parę lat temu była z niej
kobita do rzeczy, a życie z Rożnowem zmieniło ją w siwą staruchę - wiecznie pijaną i prawie
tak samo brudną jak ten gnój.
Szary jednak nie winił matki, bo miała jeszcze gorzej niż on sam. Kiedy była trzeźwa, to
cały czas ryczała. Z przedszkola, gdzie pracowała jako sprzątaczka, wychrzanili ją i jeszcze
zagrozili, że złożą donos do sądu - bo tyle, mówią, nakradła naczyń i pościeli. A co miała
robić? Gdyby nie dała ojczymowi forsy na wódę, toby ją wytłukł.
Ale on, Szary, też jest niezły palant. „Załatwię” - powiedział i od razu dyla, taki
gówniany obrońca. A Rożnow już pewnie odegra się na matce, da jej do wiwatu. Taka
rozgrzewka, zanim pasierb wróci.
A pasierb nigdzie nie uciekł i już dojeżdża do Kolinej Góry. Oj, dostanie od Rożnowa,
dostanie jak nigdy dotąd, to już ma jak w banku.
Na przystanku ktoś wsiadł i zajął miejsce na tej samej ławce co Szary, tylko w drugim
kącie. Okularnik, z Moskwy.
Kochanek Lady Własnołapskiej
W autobusie było jasno, a na zewnątrz ciemno, dlatego Rob widział swoje odbicie w
oknie prawie jak w lustrze. Widok własnej twarzy nie poprawił mu nastroju. Parszywe
okularki fasonu „dożyjemy do poniedziałku”, za nimi malutkie oczka, włosy proste jak
patyki, czoło - pryszcz na pryszczu, i monumentalny nochal jak góra Ararat pośrodku bladych
równin - spadek po babce Ormiance.
Ty pokrako o śmiesznym imieniu i bez przyszłości, powiedział Rob do swojego czarnego
odbicia. Siedemnaście lat, a już przegrany na całej linii.
W chwili goryczy dalsze życie stanęło przed nim w całej swojej bezlitosnej oczywistości.
Bo będzie tak. Najpierw spróbuje się dostać na filologię, na szczęście egzaminy na
uniwersytet są w lipcu. Zabraknie mu punktów, bo nie ma mocnych „pleców” i na egzaminie
nie zapanuje nad nerwami. W sierpniu skapituluje. Pójdzie zdawać do pedagogicznej, gdzie
absolwenta dwunastki oczywiście przyjmą z pocałowaniem ręki. Na czwartym roku, nękany
przez hormony, ożeni się z taką samą jak on okularnicą, która da mu dopiero po ślubie. A
potem przez dwadzieścia lat będą odkładali po dwadzieścia rubli z pensji na mieszkanie, tak
jak Akakiusz Akakijewicz z Gogola na nowy płaszcz.
A jego weseli koledzy tymczasem ukończą swoje instytuty spraw międzynarodowych i
rozjadą się po zagranicach. Za dziesięć lat, kiedy Rob będzie dymał po pracy z siatką na
zakupy (to znaczy kefir i makaron), a wiatr naturalnie będzie wiał w oczy, przy chodniku
nagle zatrzyma się elegancka łada albo nawet wołga, z której wychyli się Pietia Sołncew i
krzyknie: „Darnowski! Robin-Bobin! Haj! Long tajm noł si! Nawet okulary masz te same!
Siadaj, podwiozę!”. No i oczywiście nie będzie pamiętał, jak przy wszystkich, przy Regince,
pogrążył kolegę do reszty. Krzywdę pamiętają tylko skrzywdzeni, winowajcy mają krótką
pamięć.
O tym, że Regina Kirpiczenko urządza party na daczy, w klasie wiedziano już przed
pierwszym maja. Jej starzy machnęli się na tydzień do Picundy, a córkę zostawili samą.
Zawarli z nią dżentelmeńską umowę: niech pod żadnym pozorem nie zaprasza kumpli do
mieszkania w Moskwie, gdzie są dywany, kryształy i drogi sprzęt, za to domek letni jest do jej
całkowitej dyspozycji.
Rob obserwował ożywienie, które ogarnęło klasę (kogo zaprosi, a kogo nie), jak
Kopciuszek siostry wybierające się na królewski bal: nie żeby całkiem obojętnie, ale bez
większego zaangażowania. Jego samego takie szczęście nie mogło spotkać, wszelkie więc
intrygi i zabiegi nie miałyby sensu.
No i nagle piątego maja, po godzinie wychowawczej, poświęconej rocznicy urodzin
Karola Marksa, podchodzi do Roba Reginka, obdarza go łaskawym spojrzeniem i mówi:
- Robik, dziesiątego robię party. Na daczy, z noclegiem. Jak chcesz, to przyjedź.
Stała przy oknie oświetlona słońcem, włosy przewiązane granatową wstążką błyszczały i
mieniły się, a Robowi zaschło w gardle, w skroniach mu załomotało, aż poczuł gorąco, a w
piersiach, przeciwnie - chłód.
Była taka piękna! Nawet gdyby jej stary był nie przedstawicielem handlowym, ale
stróżem, to przygarbionemu okularnikowi taka laska w życiu by się nie dostała.
Była z niej nie tylko ładna, ale i równa dziewucha. Od razu się domyślił przyczyny tego
niespodziewanego zaproszenia. Parę dni wcześniej kuratorium zrobiło im sprawdzian z
algebry, a Regince z matmą szło tak sobie. Rzuciła przez rząd ławek karteczkę: „SOS!”. Rob
od razu zostawił swoją pierwszą grupę, szybko rozwiązał zadania z drugiej i w ten sam
sposób odesłał z powrotem zgnieciony karteluszek. Tak że to nie na jego pryszcze poleciała
Reginka; chciała po prostu odwdzięczyć się za pomoc na klasówce.
- Dziesiątego? - upewnił się jakby od niechcenia. - Chyba dam radę. Okej, przyjadę.
Ale nie zdołał utrzymać fasonu - rozpromienił się w uśmiechu.
Jednak kiedy oprzytomniał, poczuł się okropnie. W co się ma ubrać? Przecież nie
pojedzie na daczę w granatowym szkolnym mundurku. Można sobie wyobrazić, ile tamci
mieliby radochy. Im to dobrze z „Bieriozkami” i zagranicznymi łachami, a on nie ma nawet
przyzwoitych dżinsów.
A jak trwoga, to do matki, bo więcej przecież nie miał do kogo. Wiedział, że mamińska
chowa jakieś zaskórniaki, w końcu nie na darmo wieczorami prowadzi dwa kółka
zainteresowań w tej swojej bibliotece.
O markowych łachach nie było z nią sensu gadać, bo i tak by nie wyczuła. Do tej pory
dżinsy nazywała „teksasami”, a adidasy - „tenisówkami”. Dlatego Rob zaczął mówić w
dostępnym dla niej języku: że jest tak a tak, zaprosiła go jedna dziewczyna z bardzo
porządnej rodziny, więc nie chciałby wyglądać jak obdartus. Dotknął też romantycznej struny.
To ostatnie okazało się strzałem bez pudła. Odkąd stary dał od niej nogę, Lideczka
Lwowna (tak matkę nazywali wszyscy jej współpracownicy) machnęła ręką na swój wygląd i,
jak to się mówi, kompletnie spiczniała. Ani włosów nie ufarbuje, ani tapety nie nałoży na
facjatę, a już jak się ubiera, to można tylko zaintonować marsza żałobnego. Ale czarodziejskie
słowa: „Wiesz, mamo, ta dziewczyna tak mi się podoba...”, podziałały na Lideczkę Lwownę
jak dźwięk trąbki na starego konia kawaleryjskiego: potrząsnęła półroczną ondulacją, błysnęła
oczami i zarecytowała ulubionego poetę:
- „Starym sportowcom śnią się rekordy, poetom śnią się nowe pomysły, a zakochanym w
mieście ogromnym śnią się bezludne wyspy!”.
- No właśnie - przytaknął Rob. - Rozumiesz, mamo, tam na daczy wszyscy będą
odstrzeleni, w markowych ubraniach, a ja w czym pójdę? W dresach i pionierkach?
- Wszystko rozumiem, możesz się nie martwić - powiedziała mamińska tonem dobrej
wróżki.
Prawdę mówiąc, Rob nie pokładał w niej specjalnych nadziei, ale Lideczka Lwowna
wzniosła się na wyżyny matczynej miłości: poszła do komitetu, narobiła szumu, powołała się
na wszystkie socjalistyczne świętości i wydębiła talon na prawdziwe adidasy z trzema białymi
paskami i symbolem olimpiady. Z wierzchu były zamszowe, w środku zachwycająco miękkie
- Rob obejrzał je, obmacał i ucieszył się.
W rezultacie pojechał na daczę w dobrym nastroju, bo wyekwipował się dosyć
przyzwoicie: rumuńska koszula w pomarańczowo-zieloną kratkę wyglądała znośnie,
nieprzemakalną kurtką przewiązał się w pasie, żeby zasłaniała marne indyjskie dżinsy, za to
buty miał naprawdę ekstra.
Kiedy jednak dotarł do sosnowego kolinogórskiego raju, szybko spuścił nos na kwintę.
Po pierwsze, dacza zwaliła go z nóg. Nawet nie podejrzewał, że mogą być i takie: nie
żadne tam sześć arów, ale cały kawał lasu. I okna od podłogi do sufitu, i olbrzymi kominek, i
skóry zwierząt rozesłane na podłodze.
Po drugie, koledzy. Wszyscy w dżinsowych garniturach, w skórzanych kurtkach, w
ciemnych okularach. Jedni palili kenty, inni nawet moory, szczękali piezoelektrycznymi
zapalniczkami.
No, ale całkiem dobił go Pietka Sołncew. Chciał zrobić wrażenie, więc specjalnie
przyjechał ostatni. Nie autobusem, jak Rob, i nawet nie taksówką, jak większość, ale
jasnoczerwonym motocyklem Yamaha. Cały w szeleszczącej skórze, w sznurowanych
wysokich butach.
Potem woził po działce dziewczyny, a przede wszystkim Reginkę.
Kiedy Darnowski patrzył, jak Reginka trzyma się Pieti, pomyślał, że gdyby go tak złapała
z tyłu i przycisnęła się do niego swoim biustem numer sześć, z pewnością dostałby ataku
serca.
Wieczorem, kiedy zaczęły się tańce-przytulańce, było już wyraźnie widać, że Pietka
całkiem serio wziął na cel gospodynię daczy. Atmosfera, jak to mówią, temu sprzyjała. Było
już całkiem odjazdowo, na kanapie Witka i Miłka całowali się z języczkiem, Sieriożka i
Lenka poszli bez krępacji na górę (wszyscy wiedzieli, że od dawna ze sobą żyją), a reszta
policzek przy policzku odstawiała tango przy wtórze chrypienia grupy Smokie:
A summer evening on Les Champs Elysees
A secret rendez-vous they plannedfor days...*
Za stołem gęsto zastawionym firmowymi butelkami zostało ich tylko troje: Darnowski i
Pietia z Reginką. Rob w skupieniu sączył przez słomkę whisky and soda (okropne świństwo),
udając, że się zamyślił, a w rzeczywistości z zamierającym sercem śledził manipulacje
Sołncewa. Ręka tamtego już dwukrotnie opadła - niby to przypadkiem - na ramię Reginki i
została łagodnie zdjęta.
Trzecią próbę jednak uwieńczył sukces. Czy to Regince znudziło się robić ceregiele, czy
to podziałała na nią muzyka, dość, że pokryta złocistymi włoskami dłoń Pieti opanowała plac
boju i stopniowo zaczęła go poszerzać: ześlizgnęła się pod pachę, w pobliże drugorzędnej
cechy płciowej.
Rob śledził te osiągnięcia już nie z zazdrością, ale z ponurą, beznadziejną zawiścią.
Ładny, dowcipny blondynek... i czarny pas w dżudo, i tatuś w KC, i japoński motocykl...
Rob nie miał z nim najmniejszych szans.
Czy na pewno ani jednej? - pisnęła nieszczęsna, zahukana ambicja. A jeśli ruszyć
mózgiem? Jeśli podejść do zadania beznamiętnie, matematycznie?
Intelekt podjął wyzwanie i od razu podpowiedział: kultura - sztuka. Sołncew w życiu nie
miał w ręku nic prócz „Radzieckiego Sportu” i „Piłki Nożnej”.
- No, a jak ten Lawrence i Aksionow? - spytał Rob Reginkę.
*
Letni wieczór na Champs Elysees, spotkanie w tajemnicy, które od dawna planowali...
Po zaproszeniu na daczę ośmielił się i wysłał delikatny sygnał: dał jej do poczytania
Kochanka Lady Chatterley po angielsku i opowiadanie Wasilija Aksionowa, swoje ulubione.
Kombinacja była nieprzypadkowa, przemyślana.
- Lawrence jakoś mi nie podchodził, nudnawy - ochoczo odezwała się Reginka. - Ale
opowiadanie klasa. I fajnie się nazywa: Szkoda, że was tam nie było. Koniec też fajny. Jak w
bajce.
- Bo to właśnie jest bajka. - Rob uśmiechnął się smutno. - Naprawdę nie zrozumiałaś
tego? Główny bohater nie zyskał sławy, nie ożenił się z gwiazdą filmową. To tylko jego
fantazje, skutek tęsknoty i samotności.
Powiedział to odpowiednim tonem - lekkim, niedopraszającym się współczucia. Na
Reginkę chyba podziałało. Popatrzyła na Roba jakoś szczególnie, jak gdyby pierwszy raz go
zobaczyła. Lekko się odchyliła, niedbałym gestem strąciła rękę Pietki. Robowi serce aż
podskoczyło z radości.
No nie, coś między nimi wyraźnie w tamtym momencie zaskoczyło, zawibrowało czy jak
tam to nazwać.
Lekko, od niechcenia, szedł dalej:
- Ale że zostawiłaś Kochanka Lady Chatterley, to niedobrze. Przez początek faktycznie
ciężko przebrnąć. Za to potem są takie sceny miłosne, że w ogóle obłęd.
Pietka Sołncew nie czytał książek, ale głupi nie był - zrozumiał, że schodzi na drugi plan.
I zasunął Robowi fangę: i z lewej, i z prawej, i w gębę, i poniżej pasa.
Popatrzył na Darnowskiego, siedzącego nonszalancko, z nogą założoną na nogę;
zatrzymał wzrok na lipnym indyjskim materiale. Z udanym podziwem powiedział:
- Oho, dżinsy - prawdziwe Milton, z tygrysem na tyłku. Chyba wystałeś je w kolejce w
Świecie Dziecka. No, gratulacje.
Przechylił się i poklepał po policzku Roba, którego aż skręciło.
A wtedy właśnie jak na złość skończyła się kaseta i na werandzie zrobiło się cicho.
Wszyscy słyszeli: Sołncew rozdeptuje rywala.
- A to co? O, kurde! - Pietka dotknął palcem dumnie prezentowanego adidasa. -
Prawdziwy adidas! Gdzie dostałeś? Mówią, że w czasie olimpiady stróżom i babciom
klozetowym będą takie dawać bezpłatnie.
Ale widać i tego mu było mało.
- No, Robin-Bobin, wyglądasz jak pierwszy amant z pisma „Robotnik”. - Pietka mrugnął
i zrobił nieprzyzwoity gest. - „Kochanek Lady Własnołapskiej”. Z tym, to wiesz, lepiej
ostrożnie, bo nigdy się od pryszczy nie uwolnisz.
Wszyscy ryknęli śmiechem. Nawet Reginka, zdrajczyni, zachichotała. A Rob jedynie
mrugał oczami, bo podły Pietka nie tylko dotknął bolesnych miejsc, ale w ogóle trafił w
dziesiątkę: i z kolejką po dżinsy za dwanaście rubli, no i oczywiście z „tym”.
Ej, gdyby nie to haniebne zacukanie, nie żałośnie opadnięta szczęka, nie krew, która
napłynęła do twarzy!
Co do Lady Własnołapskiej wystarczyło tylko się skrzywić: fe, sir, cóż za trywialny
dowcip! A w sprawie adidasów i dżinsów odpowiedzieć spokojnie, z godnością: „Z czego
jesteś taki dumny, Piotrusiu? Że ci tatulek kupił jednoślad i garniturek skórzany, no i co? A w
ogóle czy to męska rzecz, gadanie o szmatach?”.
Ale skapitulował wobec takiej jawnej agresji. Zachował się jak kompletny kretyn:
poczerwieniał i przy akompaniamencie ogólnego rechotu poderwał się i wybiegł z domu. To
znaczy faktycznie przyznał, że z niego wieśniak, robol, męczychujek. Przy wszystkich, przy
Regince!
Jak żyć po czymś takim? - spytał Rob swego odbicia. A ono po mefistofelesowsku się
skrzywiło, zafalowało - to pojazd zakołysał się na wyboju.
W radiu inteligencki głosik przynudzał coś do rymu, chyba z Puszkina.
Autobus zwolnił na zakręcie, a potem ni stąd, ni zowąd skręcił w bok, i to tak
gwałtownie, że Rob walnął głową o szybę.
Do gruppenführera
Nagle Szary drgnął, bo naszła go niespodziewana, szalona myśl.
A gdyby tak wytłuc samego Rożnowa?
Jasna sprawa, nie samemu.
Może by tak poprosić Müllera?
A co? Że Rożnow jest po wyroku, to Müller ma w dupie, bo sam odsiedział wyrok w
kolonii.
Dla Müllera nie sztuka załatwić nawet dorosłego faceta. Szczególnie jeśli do pomocy
miałby chłopaków z komanda.
W zeszłym tygodniu na przykład zdarzyło się coś takiego.
Szary szedł betonową drogą z Lesgorodka razem z innymi „sondziarzami”: Müllerem,
Gazerem, Wową i Piszczkiem. Nagle widzą, że na poboczu stoi żiguli z moskiewskim
numerem, a jakiś wujo się rozkraczył i zmienia koło. A wieczór blisko, na drodze nie ma
nikogo.
Müller mówi szeptem:
- Soldaten, widzieliście łopatnik?
I rzeczywiście, gościowi z tylnej kieszeni wystawał portfel z krokodylowej skóry. Albo
wężowej - krótko mówiąc, drogi, błyszczący.
- Piszczek, Wowa, Szary - w krzaki! - rozkazał Müller. - Gazer, idź z tyłu, dziesięć
metrów za mną.
I ruszył do samochodu, bez pośpiechu, rozkołysanym krokiem.
Szary patrzył na to z krzaków i serce mu głośno waliło. Czyżby faktycznie tamten chciał
obrobić frajera? To przecież nie to samo, co wytrząsać dychy z gówniarzy przed szkołą, to już
jest paragraf „rozbój”.
A moskwianin obejrzał się na odgłos kroków, ale nic złego nie pomyślał. Müller nie
wygląda znowu tak strasznie: niemrawy, jasnowłosy chłopak, krótko ostrzyżony, cały ubrany
na czarno. Na oko nie przypomina bandyty.
Prawdziwe nazwisko szefa „sonderkommanda” brzmiało: Mielnikow; przełożone z
rosyjskiego na niemiecki to by było „Müller”, jak ten z serialu o Stirlitzu. Gość miał palmę na
punkcie Szwabów. Kazał się nazywać „gruppenführerem”; język można połamać. Chłopaków
z ulicy Kujbyszewa zawsze nazywali „sondziarzami”, bo ograniczali się do drobnych
kradzieży kieszonkowych. Ale Müller przerobił to po swojemu, powiedział: „Teraz nie
jesteśmy sondziarze, tylko sonderkommando. Jasne?”. No fakt, nie można zaprzeczyć,
„sonderkommando” lepiej się słyszy.
No więc podchodzi Müller do frajera, zatrzymuje się, coś tam do niego mówi albo może
się pyta. Facet odpowiada, nie odwracając się. Wtedy Müller jak się nie zamachnie i - rrryz
kantem dłoni w pochylony kark. Tamten tylko rymnął gębą o zderzak. A z tyłu już Gazer
podlatuje, i z glana, i z glana!
Kiedy Szary z resztą podbiegli, łopuch już był w rękach u Müllera, a Gazer wyciągał
frajera za nogi, bo tamten ze strachu wlazł pod swoją furę.
Müller wyjął dokumenty, przeczytał na głos nazwisko, imię, odojcowskie też, adres.
- Patrz - mówi do wuja. - Jak nas zakapujesz, to koniec z tobą.
A po facecie było widać, że nikogo nie zakapuje, takiego ma cykora.
Tylko się prosił:
- Chłopaki, oddajcie mi dowód i prawo jazdy, co? Müller nic nie oddał, tylko dał
tamtemu kopa w żebra, rzucił wypatroszony łopuch i po sprawie.
Potem podzielił forsę, całych pięćdziesiąt pięć rubli: sobie trzy dychy, piętnaście
Gazerowi. A Wowa, Piszczek i Szary dostali dychę na trzech. Jeszcze im powiedział:
- Tacy z was pomocnicy. Przylecieli na gotowe. Volkssturm, a nie sonderkommando. Z
jednego Gazera jest dobry żołnierz, ale ma rondel zamiast głowy.
Co to jest „volkssturm”, Szary nie wiedział, ale że w mieście „sondziarze” nie mieli
dużego autorytetu, to fakt. I chłopaków mało, i prawdziwych byków nie było. Gazer chłop
silny, ale tępy; co prawda, to prawda. A Müller oczywiście znał wszystkie ciosy typu kantem
dłoni w szyję, jednak przeciwko takim żołnierzom jak „syczowski” Baniak to był za cienki, a
co dopiero mówić o Sztyku z jego „dworcowymi”.
Ale wpieprzyć gnojowi Rożnowowi, żeby sobie nie pozwalał, to dla Müllera tyle co
splunąć. A już Szary to odpracuje, odwdzięczy się. Ej, czemu nie wpadł na to wcześniej?! No,
wstydził się. Jak mu opowiedzieć, że jego, szesnastoletniego chłopaka, ojczym łoi pasem po
gołym tyłku i zagania spać „pod pryczę”?
Tyle że teraz Szary nie myślał o wstydzie - życie go do tego zmusiło. Bardzo już scykał
się przed powrotem do domu.
Trzeba zajrzeć do kotłowni. Może chłopaki jeszcze tam są. Jeśli już się rozeszli, to musi
iść do Müllera do mieszkania. No, kijowo jest. Bo stary Müllera to solidny facet, kierownik
magazynu meblowego, nie pozwala synowi zadawać się z ferajną. Gruppenführer się
rozzłości, ale co robić? Chyba się powiesić.
Szary westchnął ciężko.
Wtedy radio, jak gdyby podsłuchało jego ponure myśli, spytało wierszem:
Darze dziwny, przypadkowy,
Życie, na coś mi jest dane?
I zakrztusiło się. Bo autobus rzuciło w bok - tak silnie, że Szaremu aż czapka spadła z
głowy.
Biała Kolumna, czyli Biały Słup
Pozostałymi pasażerami też rzuciło, ale dalsze wypadki przebiegały tak szybko, że chyba
żaden z nich nie zdążył się obudzić. A jeśli nawet zdążył, co to za różnica? Tak czy siak, nic
już nie opowiedzą.
Robert Darnowski popatrzył do przodu, na kabinę kierowcy, i przez podwójne szkło
zobaczył na środku drogi coś bardzo dziwnego: wysoką i szeroką białą kolumnę, nawet nie
żeby białą, ale jak gdyby wypełnioną w środku jakimś światłem, jaskrawym albo i
niejaskrawym. Sama zaś kolumna była niby szklana, ale to na pewno w niej odbiły się
reflektory.
Siergiej Dronow zobaczył to samo, tylko trochę pod innym kątem, i nazwał w duchu
kolumnę Białym Słupem.
Dlaczego kierowca tak ostro skręcił w lewo, było jasne: wyleciał zza zakrętu, zobaczył
nieoczekiwaną przeszkodę i próbował uniknąć zderzenia. Niepojęte było coś innego -
dlaczego w następnej chwili tak samo skręcił kierownicę z powrotem.
„Odbito mu czy co?” - przemknęło Robowi przez głowę.
A Szary pomyślał po prostu: „Zaraz się rozpieprzymy”.
Obaj mimo woli zmrużyli oczy, czekając, aż usłyszą brzęk rozbitego szkła, ale usłyszeli
coś zupełnie innego, przy czym jeden i drugi wcale nie te same dźwięki.
Ale najpierw lepiej powiedzieć, co zobaczyli.
Kiedy obaj otworzyli oczy (i Rob, i Szary mieli wrażenie, że to stało się najwyżej
sekundę później), zobaczyli nad sobą bielony, popękany sufit. Tylko że Darnowski widział
pęknięcia podłużne, a Dronow przeważnie poprzeczne i z żółtawymi smugami.
Nietrudno wyjaśnić tę zbieżność widoku, który odsłonił się ich oczom: chłopcy ocknęli
się na tym samym oddziale reanimacji w rejonowym szpitalu w Basmanowie, w dwóch
sąsiednich separatkach.
Rozdział drugi
Symfonia - rapsodia
Co się tyczy Roba, to jeszcze coś usłyszał. Był to wielogłosowy dźwięk orkiestry, na który
składały się: słodkie piłowanie skrzypiec, zachwycone szlochy trąbek, zwycięski łoskot
perkusji, a w dodatku łaskoczący dusze śpiew jakichś nieznanych mu instrumentów. Kiedy
uczeń dziesiątej klasy już się ocknął, ale jeszcze nie całkiem przyszedł do siebie, pomyślał:
„No, nieźle dają, choć to klasyka; ale nie nudzą. W swoim rodzaju nie gorsze niż Led
Zeppelin. Może to Vivaldi?”. I najpierw odruchowo poszukał oczami źródła, skąd płynęła ta
cudowna symfonia-rapsodia, czy jak się to tam nazywa.
Właśnie wtedy zauważył bielony sufit, ściany pomalowane na kazionny, sinawy kolor i
szklano-metalową konstrukcję, którą rurka łączyła z jego zabandażowanym łokciem. Nie
dostrzegł ani radioodbiornika, ani magnetofonu. Ale metamorfoza, jakiej uległ autobus, do
tego stopnia zdumiała ucznia dziesiątej klasy, że na pewien czas zapomniał o melodii i zaczął
mrugać oczami, a także potrząsnął głową, wskutek czego kroplówka zabulgotała z
niezadowoleniem. Muzyka zresztą nie znikła, ale jak gdyby pozostała w tle, tak jak w kinie.
Potem otworzyły się drzwi i do sali wszedł brodaty człowiek w białym kitlu. Symfonia-
rapsodia zredukowała głośność niemal do zera, ale mimo wszystko nie ucichła zupełnie.
- Gdzie ja jestem? W szpitalu, tak? A co się stało? - spytał Rob jakimś nieswoim,
ochrypłym głosem.
Lekarz usiadł obok, poprawił kroplówkę, ujął pacjenta za przegub i popatrzył na zegarek.
- Miałeś szczęście, chłopcze. Powinni cię w muzeum pokazywać. Po takim uderzeniu
wszystkie organy wewnętrzne powinny były popękać, a kręgi połamać się w diabły. Z tych,
co siedzieli z przodu, zrobiła się marmolada, a ty nic. Nawet puls masz normalny. A
znajdujesz się teraz w szpitalu imienia Siemaszki, na reanimacji, to znaczy na oddziale
intensywnej opieki medycznej. Ale to tylko na wszelki wypadek. Jesteś cały i zdrowy, możesz
choćby jutro jechać do Afganistanu, spełnić internacjonalistyczny obowiązek. - Brodaty
roześmiał się, odłączając rurkę od łokcia. Rob skrzywił się, kiedy igła wyszła z żyły. -
Rodzinę zawiadomiliśmy, bądź spokojny. Dobrze, że miałeś dowód w kieszeni. Co to było z
tym autobusem? Śledczy się tu do ciebie pcha, chce to wyjaśnić. Zdążyłeś coś zauważyć?
Muzyka, która na pewien czas ucichła, znowu zaczęła grać głośniej i jakoś bardzo
dziarsko, jak nakręcona. Gdzieś tu mają głośniki, czy co? E, nie, skąd w zakichanym szpitalu
rejonowym mieliby sprzęt takiej jakości? A tu są wyraźnie i dolby, i basy, i częstotliwość
klasy luks. Dziwne. Darnowski rozejrzał się na wszystkie strony, ale żadnej aparatury nie
zobaczył.
Brodatemu lekarzowi chciał najpierw opowiedzieć o białej kolumnie na szosie, ale potem
się zawahał. Najprawdopodobniej mu się przywidziała, już po tym, jak stracił świadomość.
Co by miała robić kolumna pośrodku drogi, jeszcze w dodatku szklana?
Nagle doktor go spytał:
- Czego tak głową kręcisz? W oczach ci się nie dwoi? W uszach nie dzwoni, nie szumi?
No, podnieś brodę. Popatrz tutaj. - Położył pacjentowi ręce na skroniach.
Trzeba mu powiedzieć o muzyce, pomyślał Rob. Ale nagle spotkał się wzrokiem ze
spojrzeniem lekarza i wzdrygnął się: oczy brodacza błysnęły zielonym kocim płomieniem,
zaczęły fosforyzować. To było tak niespodziewane i okropne, że uczniowi dziesiątej klasy
serce omal nie podskoczyło do gardła.
Muzyka umilkła zupełnie. Zamiast niej uczeń dziesiątej klasy usłyszał smętny, piskliwy
głos, który szybciutko mamrotał: Teń-tere-teń. Kapuśniaczku gorącego, klopsików do
menażki, drzwi na klucz i znowu łyczka. Jak ręką. Teń-tere-teń.
- Nie szarp się. Patrz w oczy! - krzyknął lekarz basem na dygoczącego Roba.
Nikogo więcej w pokoju nie było, absolutnie nikogo!
Głosik zapiszczał znowu, wprost w uszach Darnowskiego: Źrenice, źrenice. Jefimyczowi
trzeba powiedzieć, niech on. Łyczka, łyczka...
Oczy doktora już nie świeciły tym przerażającym blaskiem. No jasne, to był omam.
- Leżę sam w pokoju? Czy ktoś tu jeszcze jest? - ostrożnie spytał Rob, łypiąc okiem. Na
razie nie mógł odwrócić głowy - brodacz nadal ściskał mu skronie.
- Sam. Jak von baron - odrzekł wesoło tamten, cofając dłonie. - Wiesz ty co, wybrańcze
losu? Nie wpuszczę do ciebie śledczego. Nie podoba mi się, jak mrugasz i trzęsiesz głową.
Niech cię obejrzy lekarz naczelny. A ty sobie odpocznij. Apetytu na razie nie masz ani nie
możesz mieć, a ja, bratku, zgłodniałem. Zajrzę do twojego sąsiada, potem zjem obiad i znowu
Boris AKUNIN Fantastyka Z rosyjskiego przełożył Jerzy Czech
Tytuł oryginału FANTASTIKA Projekt graficzny serii Cecylia Staniszewska Ewa Łukasik Zdjęcie na okładce Playboy Archive/Corbis Redaktor prowadzący Ewa Niepokókzycka Redakcja Elżbieta Rawska Redakcja techniczna Małgorzata Juźwik Korekta Maciej Korbasiński Jadwiga Piller Copyright © B. Akunin, 2005 Copyright © for the Polish translation by Bertelsmann Media sp. z o.o., 2007 Świat Książki Warszawa 2007 Bertelsmann Media sp. z o.o. ul. Rosola 10, 02-786 Warszawa Skład i łamanie Plus 2
Druk i oprawa GGP Media GmbH, Póssneck ISBN 978-83-247-0101-8 Nr 5387
I DAR PRZYPADKOWY
Rozdział pierwszy Wypadek o znaczeniu lokalnym Gdyby to się zdarzyło dekadę później, w łasej na „czarne” wiadomości epoce kapitalizmu, o tragedii doniosłyby natychmiast wszystkie gazety i stacje telewizyjne. Ale radzieckie środki masowego przekazu nie miały zwyczaju niepokoić obywateli drobiazgami. Pod względem liczby ofiar wypadek miał „znaczenie lokalne”, dlatego milczał o nim program telewizyjny „Czas” i główne organy prasowe. Z centralnych gazet jedynie tygodnik milicji drogowej „O bezpieczeństwo ruchu” zamieścił na ostatniej stronie w rubryce „Kronika wypadków” krótką notkę. OBWÓD MOSKIEWSKI, REJON BASMANOWSKI. 10 maja. Na drugim kilometrze Szosy Kolinogórskiej autobus linii podmiejskich wypadł na zakręcie z trasy i uległ rozbiciu. Są ofiary w ludziach. Dochodzenie w tej sprawie wykazało, że przyczyną wypadku był poważny błąd kierowcy, który nie opanował pojazdu. Obwodowej gazecie „Sztandar Leninowski” specjalną uchwałą biura komitetu obwodowego pozwolono dać dziesięć linijek petitem. Co prawda razem z nagłówkiem. Podnieść poziom wyszkolenia Na zebraniu aktywu gospodarczego organizacji partyjnej zakładów Mosobwspołsamtrans rozpatrzona została sprawa niedawnej katastrofy autobusu podmiejskiego linii 685 (Zwienigorod - stacja Pierchuszkowo), której skutkiem były ofiary w ludziach. Członkowie partii zażądali od kierownictwa zakładów, by podjęło starania mające na
celu podniesienie poziomu wyszkolenia kierowców. Postanowiono zorganizować na wszystkich trasach Miesiąc Bezpieczeństwa Ruchu. I tylko rejonowa „Basmanowska Prawda” wydrukowała dosyć szczegółowy opis tego, co się stało. Nie można było zresztą postąpić inaczej, bo o wydarzeniu mówiono w całym rejonie, a w dodatku opowiadano różne bzdury: że autobus wjechał rzekomo na pełnym gazie w kolumnę marszową Dywizji Tamańskiej, rozbił się o stalowe opancerzenie, a zginąć miało prawie stu pasażerów. Żeby w zarodku stłumić rozprzestrzenianie się plotek rzucających cień na honor czołgistów z dywizji gwardyjskiej, odznaczonej Orderem Czerwonego Sztandaru (którzy faktycznie owego dnia odbywali manewry, ale w całkiem innym miejscu), redakcja podjęła śmiałą decyzję: przydzieliła drażliwemu społecznie materiałowi całe pół szpalty na drugiej stronie. Zamierzano przy tym jednak przenieść akcent z negatywów na pozytywy, tak by artykuł, pomimo tragicznej treści, nie miał pesymistycznego wydźwięku, głosił natomiast afirmację życia. Trzeba przyznać, że to się udało. W czepku urodzeni Majowy wieczór był rześki i pogodny, nad brzegami rzeki Moskwy snuła się leciutka, zwiewna mgła. Piękny dzień zbliżał się do końca; światełka zapalające się w oknach wiejskich domów i dacz stwarzały nastrój przytulności. Nic nie zapowiadało nieszczęścia. Podmiejski autobus pracowicie wzbijał tumany pyłu na Kolinej Górze, jadąc w stronę Szosy Rublowsko-Uspienskiej. Ludzi było niewielu - w sobotę główny strumień pasażerów, jak wiadomo, kieruje się ze stolicy w stronę obwodu, a nie na odwrót. Sosny na sławnym osiedlu luminarzy nauki i sztuki spokojnie szumiały nad pustą szosą, wzmagając senną atmosferę. Natura spała, spał sosnowy bór, pasażerom również opadały głowy. Kto wie, może i trzydziestoośmioletni Sz., kierowca autobusu, zdrzemnął się na chwilę na swoim fotelu. Tak czy owak, temu,
co się stało, zapobiec już nie można. Na ostrym zakręcie wielotonowy pojazd zniosło na przeciwny pas... Specjaliści spróbowali odtworzyć przebieg zdarzenia. Sądząc po śladach hamowania, tym żałobnym zawijasie, który pozostał na asfalcie, pojazd musiało znieść najpierw w lewo, a potem gwałtownie rzuciło go w prawo. Oto rekonstrukcja zdarzenia, dokonana przez sztab dochodzeniowy, w którego skład weszli najbardziej doświadczeni funkcjonariusze prokuratury i pracownicy inspekcji drogowej. Do wypadku doszło wskutek tragicznego splotu dwóch czynników. Po pierwsze, nieuwagi kierowcy, który próbując się utrzymać na nawierzchni, zmuszony był uciec się do gwałtownego hamowania. Po drugie, leżącego w poprzek drogi kloca. Zablokowane przednie koła najechały na przeszkodę, wskutek czego autobus dosłownie stanął dęba i sam zmiażdżył się własnym ciężarem. Co prawda kloc drewna znaleziono nie na drodze, ale w rowie, piętnaście metrów od miejsca wypadku, eksperci jednak zakładają, że został odrzucony siłą uderzenia. W zasadzie wszystkie dziewiętnaście osób, które znajdowały się się w zmasakrowanym autobusie, powinny były zginąć. Wydarzył się jednak prawdziwy cud! Dwaj młodzi pasażerowie, który zajmowali tylne siedzenia, R., uczeń dziesiątej klasy, i S., uczeń technikum, wyszli cało z wypadku. I to nie tylko przeżyli, ale w dosłownym sensie wyszli cało! Obaj chłopcy oczywiście znajdują się w stanie szoku, ale lekarze naszego szpitala rejonowego im. Siemaszki, którzy gruntownie ich zbadali, zapewniają stanowczo, że nie odnieśli oni poważniejszych obrażeń. W dawnych czasach o takich szczęściarzach powiedziano by „w czepku urodzeni”. My jednak powiemy inaczej: „Chłopcy, urodziliście się jakby po raz drugi. Czeka was piękne, ciekawe życie. Warto, abyście przeżyli je godnie”. Korespondent nic nie skłamał i nie przekręcił - uczciwie opisał wszystko, czego dowiedział się w sztabie dochodzeniowym. Może poza jedną, drugorzędną okolicznością, która wytworzyłaby tylko niepotrzebny zamęt w głowach czytelników. Chodzi o to, że w
sprawie sławetnego kloca eksperci mieli poważne wątpliwości. Po pierwsze, kloc był cały, nie nosił żadnych śladów uszkodzeń, a po drugie, sądząc po warstwie kurzu, musiał leżeć w rowie przynajmniej kilka godzin. Ekipa dochodzeniowa nie potrafiła jednak przedstawić żadnej innej, choćby trochę wiarygodnej wersji zdarzenia, a kierownictwo, jak to kierownictwo, nalegało na szybkie ustalenie przyczyn. Dlatego też winę za „wypadek drogowy, który pociągnął za sobą śmierć dwóch lub więcej osób”, przypisano niememu drzewu oraz równie milczącemu kierowcy Sz., którego zdeformowane szczątki w tym czasie spoczywały już na cmentarzu w Basmanowie. Nikt zatem się nie dowiedział, co naprawdę stało się wieczorem 10 maja 1980 roku na drugim kilometrze Szosy Kolinogórskiej. R., uczeń dziesiątej klasy Rob nie czuł zimna, dopóki kluczył między wysokimi płotami, szukając najpierw szosy, a potem przystanku autobusowego. Trzy drinki (prawdziwa whisky z prawdziwą wodą sodową) jeszcze nie wywietrzały z głowy, poza tym marsz go rozgrzewał. No i oczywiście nerwy robiły swoje. Roba trzęsło ze złości i z poczucia krzywdy; to już krewa, kanał, kompletny syf, do budy lepiej nie chodzić. A zostało mu jeszcze trzy tygodnie nauki, i potem tylko egzaminy. A może skończyć ze sobą? Nie, bez kitu. Tak czy siak, jest po wszystkim, koniec, po takim wstydzie. Żeby chociaż zepsuć gnojkom bal maturalny. Nazamawiali u starych włoskich garniturów, naszyli sukienek u Stawy Zajcewa. Będziecie chodzili w czerni, a może ktoś nawet zapłacze, mściwie rozmyślał Rob, wpatrując się w zardzewiałą tabliczkę z rozkładem jazdy. Ostatni autobus o 22.45, teraz jest za dwadzieścia jedenasta. Przynajmniej tym razem miał szczęście. Ale minęło pół godziny i stało się jasne, że rozkład jest zupełnie fikcyjny, z rzeczywistością nie ma żadnego związku. Ostatni autobus albo już przejechał, albo w ogóle nie pojedzie. Rob spróbował złapać okazję i niepewnie uniósł kciuk - zachodnim zwyczajem - ale samochodów było mało i oczywiście żaden się nie zatrzymał. A potem droga w ogóle opustoszała. W górze sosny i czarne niebo, wokoło szare parkany. I zimno, kurde mol, jak zimno!
Szczękał zębami pod rozbitą latarnią, pochlipywał, mełł w ustach przekleństwa - rosyjskie i angielskie. Idiotyczna, bezsensowna sytuacja, całkiem w duchu całej jego zasranej biografii. Wrócić na daczę? W życiu, to lepiej już zdechnąć tu z zimna. Iść na piechotę? To dobrych dwadzieścia pięć kaem, do linii okrężnej metra. W kieszeni pięćdziesiąt kopiejek, a za darmo chuja tam kto powiezie, tu nie Kalifornia. Poczerwieniał ze złości, kiedy przypomniał sobie, jak stracił drogocenną piątkę. Przez dwa miesiące oszczędzał forsę, nie jadł śniadań w bufecie. Chciał zaszpanować przed Reginą, kupił węgierski dżin Marina za cztery pięćdziesiąt. A Reginka tylko skrzywiła nos, u niej na stole stały wyłącznie trunki z „Bieriozki”, za waluty: dżin Beefeater, whisky Teachers czy nawet ajerkoniak Adwokat. No więc schowała po cichu demoludowe siki świętej Weroniki, a Rob udał, że tego nie widzi. - Nie warto było się pchać ze swoim bimberkiem, szanowny Robercie Łukiczu - powiedział na głos. Imię odojcowskie dodawał do własnego tylko w przystępie ostatecznego masochizmu. Robert Łukicz! Kombinejszyn nie dla nerwowych. Już za samo to powinno się było starych pozbawić praw rodzicielskich. Nazwisko Rob miał nawet niezłe, dobrze brzmiące: Darnowski. Że dziadek nazwał starego „Łuka”, to też zrozumiałe. Przecież był duchownym, a czego można wymagać od byłego popa? Ale tatulek, pieprzony kajakarz! Albo mamińska, pracownica kultury! Co za ptasi móżdżek trzeba było mieć, żeby dać synowi na imię „Robert”?! To dla nich, dla tych debilów z lat sześćdziesiątych, idolem był poeta Robert Rożdiestwienski. Mamińska nawet teraz czasem zamyka oczy i zaczyna: „Bluźnierczo kocham życie! Lecz przyjdzie taka pora, że - nocą czy o świcie - i ze mną się upora”. Eeech, rzygać się chce. Robert Łukicz Darnowski, no jak? Można się zsikać ze śmiechu! Póki człowiek jest młody, to jeszcze ujdzie, ale co będzie, jak się zestarzeje? Na szczęście do tego jeszcze daleko, jakieś dwadzieścia lat. Może zdąży już wyjść z mody to idiotyczne posługiwanie się imieniem odojcowskim i będzie u nas tak jak w Ameryce: po prostu Robert Darnowski. A jeszcze lepiej Rob albo Robbie. Jankeski prezydent Carter ma na imię po prostu Jimmie i już, a nie James Łukicz, czy jak mu tam po ojcu. Haniebna nieprzemakalna kurteczka nie grzała, tylko okropnie szeleściła, więc Rob cały
ładunek mizantropii skierował na swego bohaterskiego rodzica, bo to właśnie on kupił kurtkę. Na urodziny. Rob widział te produkty przodującego radzieckiego przemysłu lekkiego w sklepie z przecenionymi towarami, za czternaście rubli. Pewnie, starszy inżynier pensyjkę ma podłą, a jeszcze alimenty dla mamińskiej, no i w dodatku zafundował sobie dwójkę nowych bachorów. Już by lepiej nic Robowi nie dawał. Albo dał pieniądze. A tak to niech go cholera. To właśnie przez starego Rob miał przerąbane. Uczyłby się w normalnej szkole, z dziećmi zwykłych rodziców, i czułby się nie gorzej niż reszta. Na nieszczęście koło ich domu znajdowała się sławetna szkoła numer dwanaście, gdzie nie przyjmowano byle kogo; ale tatulek wyniuchał, że jest jakiś procent miejsc zarezerwowanych dla dzieci z dzielnicy, polazł aż do Wydziału Oświaty i w końcu wepchnął syna do tej elitarnej budy. „Niech się chłopak uczy języka, przyda mu się w życiu”. Takich jak Rob, przyjętych w ramach procentu, w klasie nazywano „tubylcami”. „Tubylcy” nie mieszkali w samodzielnych mieszkaniach, tylko w komunalnych, nie jadali domowych kanapek z szynką, tylko szkolne śniadania, i nie jeździli latem do starych do Waszyngtonu albo Tokio, ale na obozy pionierskie. Po ośmiu latach w dwunastce rozgęszczano klasy i wszystkich tubylców wypieprzono w cholerę, tak że poszli do zwyczajnej szkoły. Ocalało tylko dwóch: Szyłow, którego ojciec był inwalidą wojennym, i Darnowski, za bardzo dobre stopnie. Szczęśliwa młodość upływała Robowi następująco: wstawał o szóstej, bo z Nowogiriejewa, gdzie mamińskiej dali mieszkanie w ośmiopiętrowym bloku, do szkoły jechało się półtorej godziny. Siedział w pierwszej ławce, skrobał pracowicie swoim piórem kulkowym za trzydzieści pięć kopiejek - w całej klasie takimi pisali tylko on i Szyłow, pozostali głównie parkerami. Kiedy nikt na niego nie patrzył (to znaczy prawie zawsze), zerkał ukradkiem na Reginkę Kirpiczenko, bohaterkę romantycznych i erotycznych snów. Ta oczywiście nawet się tego nie domyślała, bo była seksbombą, córką dyplomaty i w ogóle egzystowała w przestrzeni, która z wielkopłytowym Nowogiriejewem w żadnym punkcie się nie przecinała. Jeden jedyny raz przeszedł Rob na drugą stronę jej czarodziejskiego lustra, i jaką porutą się to wszystko skończyło! Pociągnął nosem, zakrztusił się zimnym powietrzem, zaczął kaszleć. Z piersi wydobyło się żałosne bulgotanie, a Rob pomyślał: no świetnie, zapalenie płuc, będę chorował do końca roku szkolnego, a potem tylko zdam egzaminy i cześć, na balu maturalnym jakoś sobie
poskaczecie beze mnie. Ale przecież nie będzie nocował na tym pieprzonym przystanku. Jeszcze naprawdę tu zdechnie jak pies pod płotem. Wcisnął głowę w ramiona, zgiął ręce w łokciach i podreptał przed siebie. Żeby chociaż dostać się do zakrętu na Szosę Rublowsko-Uspienską. Może jednak ktoś podwiezie go do Moskwy za pięćdziesiąt kopiejek. Nie, za czterdzieści pięć, przecież piątka musi zostać na metro. Przeszedł jakieś sto metrów, gdy nagle z tyłu usłyszał terkot silnika. Obejrzał się - zza rogu najpierw wychynęły smugi reflektorów, potem ukazała się szara, prostokątna bryła. Czyżby to autobus? „By zebrać ich wszystkich, idących na dno, z bulwarów, rozbitków”* , jak śpiewał Okudżawa mamińskiej? Co sił w nogach Rob popędził z powrotem pod betonowy daszek i jeszcze zamachał rękami. A nuż się nie zatrzyma? Ale autobus przystanął. Wydał z siebie ciężkie westchnienie, jak gdyby chciał powiedzieć: „Oj, jak mi wszyscy obrzydliście”, i otworzył drzwi. Jeszcze nie wierząc w niespodziewany sukces, Rob wdrapał się po stopniach. W środku paliło się słabe światło, radio darło się (w moskiewskiej komunikacji publicznej coś takiego byłoby nie do pomyślenia), za szybą ziewał kierowca. - Proszę opłacić przejazd - zahuczał głośnik, zagłuszając jazgot tranzystora. - Dziesięć kopiejek. Rob rzucił monetę do kasy, oderwał dwa pięciokopiejkowe bileciki. Gdzie by tu usiąść? Ludzi w autobusie nie było dużo. Wszyscy co do jednego spali rozwaleni na siedzeniach - jedni parami, inni w pojedynkę. Rob nie miał ochoty przepychać się do okna, więc ruszył przejściem, wypatrując miejsca bez chrapiącego sąsiada. Dotarł tak aż do końca autobusu. Co prawda tam też siedział jakiś chłopak, ale w samym kącie, a siedzenie było długie, więc Rob wcisnął się w drugi kąt. Chwilę się powiercił, żeby się wygodniej usadowić. Zanim odwrócił się do okna, zerknął na chłopaka, ale dostrzegł tylko ciemny ponury * Przełożył Andrzej Mandalian.
profil i nasuniętą na oczy cyklistówkę w stylu „trudne dzieciństwo”. S., uczeń technikum Na pewno trzeba było dać w łapę; dychę albo nawet dwadzieścia pięć rubli, ponuro rozmyślał Szary. Wtedy by się i łóżko znalazło. Tylko skąd wziąć taką forsę? Stypa dwadzieścia dwa pięćdziesiąt na miesiąc, i wszystko zabiera Rożnow. Z internatu gówno wyjdzie, to jasne. Znaczy się, cały rok przepadł na darmo. Na darmo Szary tłukł się kolejką podmiejską i autobusem aż do sąsiedniego rejonu, na darmo męczył się na praktyce w garażu. Szlag by trafił to całe technikum samochodowe, chodził tam tylko po to, żeby mieć internat; obiecali mu, że po pierwszej klasie dostanie miejsce. Żeby nie mieszkać w domu, nie patrzeć co dzień na tego skurwiela Rożnowa. „Są problemy z miejscami - powiedział administrator. - Może zimą coś się znajdzie. Musisz się dowiadywać, Dronow”. I jeszcze się, gnój, śmieje. No jasne, naprasza się, żeby coś mu dać. Przecież mają w internacie łóżko po jednym z trzeciej klasy, wypieprzyli go za chlanie. Zresztą co za różnica, mają czy nie mają. Ważne, że nie dali. No i co, musi jeszcze pół roku mieszkać z Rożnowem? Lepiej chyba zdechnąć. Chłopaki mówili, że jak się złoży podanie do komisji, to mogą wziąć do wojska na ochotnika już od siedemnastu lat. Byłoby fajnie. Ale do siedemnastu trzeba jeszcze dożyć (Szary miał urodziny dopiero we wrześniu). Najgorzej, że rano, kiedy wyjeżdżał do technikum, myślał, że to już koniec, aut, że już nie wróci. Tak że zasunął Rożnowowi tekstem: „Tylko uważaj, gnido. Jak będziesz matkę lał, to cię załatwię”. Tamten ryknął, mało nie zleciał z sofy - cały czerwony, z obrzmiałym ryjem. „Coś powiedział, ty szczylu?!”. I zaczął bluzgać. Ale Szary już trzasnął drzwiami i zbiegał po schodach, przeskakując po dwa stopnie. Wiedział, że po pijaku ojczym go nie dogoni. Ale też nie zapomni. Rożnowowi, nieważne, ile wypił, film się nigdy nie urywał. To był silny byk i prawdziwa kanalia. W młodości odsiedział dwa lata za nieumyślne zabójstwo - stuknął w bójce faceta, tamten przywalił głową o jakiś kant, i po zawodach. Ten wyczyn i odsiadka, która potem nastąpiła, były najważniejszymi wydarzeniami w życiu Rożnowa. Wszystkie jego opowieści dotyczyły łagru, wszystkie piosenki znał stamtąd. W domu też
zaprowadził lagrowe porządki. Szary musiał więc niekiedy spać „pod pryczą” (czyli łóżkiem) i bywał „kiepskim” przez cały tydzień (to znaczy jadał nie przy stole, ale siedząc w kucki, dziurawą łyżką aluminiową), a czasem zostawał w ogóle bez żarcia - jeśli Rożnow wsadzał go do karcu. A przedtem, skurwiel, recytował z pamięci instrukcję: „Odbywający karę pozbawienia wolności, umieszczeni w izolatorze więziennym, nie mają prawa do widzeń, rozmów telefonicznych, otrzymywania produktów żywnościowych, listów oraz paczek”. No, a co ojczym urządzi za dzisiejsze głupie gadanie, nawet strach było sobie wyobrażać. Do późnego wieczora Szary siedział w technikum, odwlekał czas powrotu, ale co ma się stać, to się stanie - ostatnim autobusem wrócił jednak do Basmanowa, gdzie Rożnow nie mógł się już go doczekać. Najgorszy w ojczymie był zapach. Pracował jako technik sanitarny w administracji budynków, mycia nie uznawał, i przez to mieszkanie przesiąkło ohydnym, kwaśnym odorem. Jak to się stało, że matka poleciała na takiego śmierdziela? Jeszcze parę lat temu była z niej kobita do rzeczy, a życie z Rożnowem zmieniło ją w siwą staruchę - wiecznie pijaną i prawie tak samo brudną jak ten gnój. Szary jednak nie winił matki, bo miała jeszcze gorzej niż on sam. Kiedy była trzeźwa, to cały czas ryczała. Z przedszkola, gdzie pracowała jako sprzątaczka, wychrzanili ją i jeszcze zagrozili, że złożą donos do sądu - bo tyle, mówią, nakradła naczyń i pościeli. A co miała robić? Gdyby nie dała ojczymowi forsy na wódę, toby ją wytłukł. Ale on, Szary, też jest niezły palant. „Załatwię” - powiedział i od razu dyla, taki gówniany obrońca. A Rożnow już pewnie odegra się na matce, da jej do wiwatu. Taka rozgrzewka, zanim pasierb wróci. A pasierb nigdzie nie uciekł i już dojeżdża do Kolinej Góry. Oj, dostanie od Rożnowa, dostanie jak nigdy dotąd, to już ma jak w banku. Na przystanku ktoś wsiadł i zajął miejsce na tej samej ławce co Szary, tylko w drugim kącie. Okularnik, z Moskwy. Kochanek Lady Własnołapskiej W autobusie było jasno, a na zewnątrz ciemno, dlatego Rob widział swoje odbicie w oknie prawie jak w lustrze. Widok własnej twarzy nie poprawił mu nastroju. Parszywe
okularki fasonu „dożyjemy do poniedziałku”, za nimi malutkie oczka, włosy proste jak patyki, czoło - pryszcz na pryszczu, i monumentalny nochal jak góra Ararat pośrodku bladych równin - spadek po babce Ormiance. Ty pokrako o śmiesznym imieniu i bez przyszłości, powiedział Rob do swojego czarnego odbicia. Siedemnaście lat, a już przegrany na całej linii. W chwili goryczy dalsze życie stanęło przed nim w całej swojej bezlitosnej oczywistości. Bo będzie tak. Najpierw spróbuje się dostać na filologię, na szczęście egzaminy na uniwersytet są w lipcu. Zabraknie mu punktów, bo nie ma mocnych „pleców” i na egzaminie nie zapanuje nad nerwami. W sierpniu skapituluje. Pójdzie zdawać do pedagogicznej, gdzie absolwenta dwunastki oczywiście przyjmą z pocałowaniem ręki. Na czwartym roku, nękany przez hormony, ożeni się z taką samą jak on okularnicą, która da mu dopiero po ślubie. A potem przez dwadzieścia lat będą odkładali po dwadzieścia rubli z pensji na mieszkanie, tak jak Akakiusz Akakijewicz z Gogola na nowy płaszcz. A jego weseli koledzy tymczasem ukończą swoje instytuty spraw międzynarodowych i rozjadą się po zagranicach. Za dziesięć lat, kiedy Rob będzie dymał po pracy z siatką na zakupy (to znaczy kefir i makaron), a wiatr naturalnie będzie wiał w oczy, przy chodniku nagle zatrzyma się elegancka łada albo nawet wołga, z której wychyli się Pietia Sołncew i krzyknie: „Darnowski! Robin-Bobin! Haj! Long tajm noł si! Nawet okulary masz te same! Siadaj, podwiozę!”. No i oczywiście nie będzie pamiętał, jak przy wszystkich, przy Regince, pogrążył kolegę do reszty. Krzywdę pamiętają tylko skrzywdzeni, winowajcy mają krótką pamięć. O tym, że Regina Kirpiczenko urządza party na daczy, w klasie wiedziano już przed pierwszym maja. Jej starzy machnęli się na tydzień do Picundy, a córkę zostawili samą. Zawarli z nią dżentelmeńską umowę: niech pod żadnym pozorem nie zaprasza kumpli do mieszkania w Moskwie, gdzie są dywany, kryształy i drogi sprzęt, za to domek letni jest do jej całkowitej dyspozycji. Rob obserwował ożywienie, które ogarnęło klasę (kogo zaprosi, a kogo nie), jak Kopciuszek siostry wybierające się na królewski bal: nie żeby całkiem obojętnie, ale bez większego zaangażowania. Jego samego takie szczęście nie mogło spotkać, wszelkie więc intrygi i zabiegi nie miałyby sensu.
No i nagle piątego maja, po godzinie wychowawczej, poświęconej rocznicy urodzin Karola Marksa, podchodzi do Roba Reginka, obdarza go łaskawym spojrzeniem i mówi: - Robik, dziesiątego robię party. Na daczy, z noclegiem. Jak chcesz, to przyjedź. Stała przy oknie oświetlona słońcem, włosy przewiązane granatową wstążką błyszczały i mieniły się, a Robowi zaschło w gardle, w skroniach mu załomotało, aż poczuł gorąco, a w piersiach, przeciwnie - chłód. Była taka piękna! Nawet gdyby jej stary był nie przedstawicielem handlowym, ale stróżem, to przygarbionemu okularnikowi taka laska w życiu by się nie dostała. Była z niej nie tylko ładna, ale i równa dziewucha. Od razu się domyślił przyczyny tego niespodziewanego zaproszenia. Parę dni wcześniej kuratorium zrobiło im sprawdzian z algebry, a Regince z matmą szło tak sobie. Rzuciła przez rząd ławek karteczkę: „SOS!”. Rob od razu zostawił swoją pierwszą grupę, szybko rozwiązał zadania z drugiej i w ten sam sposób odesłał z powrotem zgnieciony karteluszek. Tak że to nie na jego pryszcze poleciała Reginka; chciała po prostu odwdzięczyć się za pomoc na klasówce. - Dziesiątego? - upewnił się jakby od niechcenia. - Chyba dam radę. Okej, przyjadę. Ale nie zdołał utrzymać fasonu - rozpromienił się w uśmiechu. Jednak kiedy oprzytomniał, poczuł się okropnie. W co się ma ubrać? Przecież nie pojedzie na daczę w granatowym szkolnym mundurku. Można sobie wyobrazić, ile tamci mieliby radochy. Im to dobrze z „Bieriozkami” i zagranicznymi łachami, a on nie ma nawet przyzwoitych dżinsów. A jak trwoga, to do matki, bo więcej przecież nie miał do kogo. Wiedział, że mamińska chowa jakieś zaskórniaki, w końcu nie na darmo wieczorami prowadzi dwa kółka zainteresowań w tej swojej bibliotece. O markowych łachach nie było z nią sensu gadać, bo i tak by nie wyczuła. Do tej pory dżinsy nazywała „teksasami”, a adidasy - „tenisówkami”. Dlatego Rob zaczął mówić w dostępnym dla niej języku: że jest tak a tak, zaprosiła go jedna dziewczyna z bardzo porządnej rodziny, więc nie chciałby wyglądać jak obdartus. Dotknął też romantycznej struny. To ostatnie okazało się strzałem bez pudła. Odkąd stary dał od niej nogę, Lideczka Lwowna (tak matkę nazywali wszyscy jej współpracownicy) machnęła ręką na swój wygląd i, jak to się mówi, kompletnie spiczniała. Ani włosów nie ufarbuje, ani tapety nie nałoży na facjatę, a już jak się ubiera, to można tylko zaintonować marsza żałobnego. Ale czarodziejskie
słowa: „Wiesz, mamo, ta dziewczyna tak mi się podoba...”, podziałały na Lideczkę Lwownę jak dźwięk trąbki na starego konia kawaleryjskiego: potrząsnęła półroczną ondulacją, błysnęła oczami i zarecytowała ulubionego poetę: - „Starym sportowcom śnią się rekordy, poetom śnią się nowe pomysły, a zakochanym w mieście ogromnym śnią się bezludne wyspy!”. - No właśnie - przytaknął Rob. - Rozumiesz, mamo, tam na daczy wszyscy będą odstrzeleni, w markowych ubraniach, a ja w czym pójdę? W dresach i pionierkach? - Wszystko rozumiem, możesz się nie martwić - powiedziała mamińska tonem dobrej wróżki. Prawdę mówiąc, Rob nie pokładał w niej specjalnych nadziei, ale Lideczka Lwowna wzniosła się na wyżyny matczynej miłości: poszła do komitetu, narobiła szumu, powołała się na wszystkie socjalistyczne świętości i wydębiła talon na prawdziwe adidasy z trzema białymi paskami i symbolem olimpiady. Z wierzchu były zamszowe, w środku zachwycająco miękkie - Rob obejrzał je, obmacał i ucieszył się. W rezultacie pojechał na daczę w dobrym nastroju, bo wyekwipował się dosyć przyzwoicie: rumuńska koszula w pomarańczowo-zieloną kratkę wyglądała znośnie, nieprzemakalną kurtką przewiązał się w pasie, żeby zasłaniała marne indyjskie dżinsy, za to buty miał naprawdę ekstra. Kiedy jednak dotarł do sosnowego kolinogórskiego raju, szybko spuścił nos na kwintę. Po pierwsze, dacza zwaliła go z nóg. Nawet nie podejrzewał, że mogą być i takie: nie żadne tam sześć arów, ale cały kawał lasu. I okna od podłogi do sufitu, i olbrzymi kominek, i skóry zwierząt rozesłane na podłodze. Po drugie, koledzy. Wszyscy w dżinsowych garniturach, w skórzanych kurtkach, w ciemnych okularach. Jedni palili kenty, inni nawet moory, szczękali piezoelektrycznymi zapalniczkami. No, ale całkiem dobił go Pietka Sołncew. Chciał zrobić wrażenie, więc specjalnie przyjechał ostatni. Nie autobusem, jak Rob, i nawet nie taksówką, jak większość, ale jasnoczerwonym motocyklem Yamaha. Cały w szeleszczącej skórze, w sznurowanych wysokich butach. Potem woził po działce dziewczyny, a przede wszystkim Reginkę.
Kiedy Darnowski patrzył, jak Reginka trzyma się Pieti, pomyślał, że gdyby go tak złapała z tyłu i przycisnęła się do niego swoim biustem numer sześć, z pewnością dostałby ataku serca. Wieczorem, kiedy zaczęły się tańce-przytulańce, było już wyraźnie widać, że Pietka całkiem serio wziął na cel gospodynię daczy. Atmosfera, jak to mówią, temu sprzyjała. Było już całkiem odjazdowo, na kanapie Witka i Miłka całowali się z języczkiem, Sieriożka i Lenka poszli bez krępacji na górę (wszyscy wiedzieli, że od dawna ze sobą żyją), a reszta policzek przy policzku odstawiała tango przy wtórze chrypienia grupy Smokie: A summer evening on Les Champs Elysees A secret rendez-vous they plannedfor days...* Za stołem gęsto zastawionym firmowymi butelkami zostało ich tylko troje: Darnowski i Pietia z Reginką. Rob w skupieniu sączył przez słomkę whisky and soda (okropne świństwo), udając, że się zamyślił, a w rzeczywistości z zamierającym sercem śledził manipulacje Sołncewa. Ręka tamtego już dwukrotnie opadła - niby to przypadkiem - na ramię Reginki i została łagodnie zdjęta. Trzecią próbę jednak uwieńczył sukces. Czy to Regince znudziło się robić ceregiele, czy to podziałała na nią muzyka, dość, że pokryta złocistymi włoskami dłoń Pieti opanowała plac boju i stopniowo zaczęła go poszerzać: ześlizgnęła się pod pachę, w pobliże drugorzędnej cechy płciowej. Rob śledził te osiągnięcia już nie z zazdrością, ale z ponurą, beznadziejną zawiścią. Ładny, dowcipny blondynek... i czarny pas w dżudo, i tatuś w KC, i japoński motocykl... Rob nie miał z nim najmniejszych szans. Czy na pewno ani jednej? - pisnęła nieszczęsna, zahukana ambicja. A jeśli ruszyć mózgiem? Jeśli podejść do zadania beznamiętnie, matematycznie? Intelekt podjął wyzwanie i od razu podpowiedział: kultura - sztuka. Sołncew w życiu nie miał w ręku nic prócz „Radzieckiego Sportu” i „Piłki Nożnej”. - No, a jak ten Lawrence i Aksionow? - spytał Rob Reginkę. * Letni wieczór na Champs Elysees, spotkanie w tajemnicy, które od dawna planowali...
Po zaproszeniu na daczę ośmielił się i wysłał delikatny sygnał: dał jej do poczytania Kochanka Lady Chatterley po angielsku i opowiadanie Wasilija Aksionowa, swoje ulubione. Kombinacja była nieprzypadkowa, przemyślana. - Lawrence jakoś mi nie podchodził, nudnawy - ochoczo odezwała się Reginka. - Ale opowiadanie klasa. I fajnie się nazywa: Szkoda, że was tam nie było. Koniec też fajny. Jak w bajce. - Bo to właśnie jest bajka. - Rob uśmiechnął się smutno. - Naprawdę nie zrozumiałaś tego? Główny bohater nie zyskał sławy, nie ożenił się z gwiazdą filmową. To tylko jego fantazje, skutek tęsknoty i samotności. Powiedział to odpowiednim tonem - lekkim, niedopraszającym się współczucia. Na Reginkę chyba podziałało. Popatrzyła na Roba jakoś szczególnie, jak gdyby pierwszy raz go zobaczyła. Lekko się odchyliła, niedbałym gestem strąciła rękę Pietki. Robowi serce aż podskoczyło z radości. No nie, coś między nimi wyraźnie w tamtym momencie zaskoczyło, zawibrowało czy jak tam to nazwać. Lekko, od niechcenia, szedł dalej: - Ale że zostawiłaś Kochanka Lady Chatterley, to niedobrze. Przez początek faktycznie ciężko przebrnąć. Za to potem są takie sceny miłosne, że w ogóle obłęd. Pietka Sołncew nie czytał książek, ale głupi nie był - zrozumiał, że schodzi na drugi plan. I zasunął Robowi fangę: i z lewej, i z prawej, i w gębę, i poniżej pasa. Popatrzył na Darnowskiego, siedzącego nonszalancko, z nogą założoną na nogę; zatrzymał wzrok na lipnym indyjskim materiale. Z udanym podziwem powiedział: - Oho, dżinsy - prawdziwe Milton, z tygrysem na tyłku. Chyba wystałeś je w kolejce w Świecie Dziecka. No, gratulacje. Przechylił się i poklepał po policzku Roba, którego aż skręciło. A wtedy właśnie jak na złość skończyła się kaseta i na werandzie zrobiło się cicho. Wszyscy słyszeli: Sołncew rozdeptuje rywala. - A to co? O, kurde! - Pietka dotknął palcem dumnie prezentowanego adidasa. - Prawdziwy adidas! Gdzie dostałeś? Mówią, że w czasie olimpiady stróżom i babciom klozetowym będą takie dawać bezpłatnie.
Ale widać i tego mu było mało. - No, Robin-Bobin, wyglądasz jak pierwszy amant z pisma „Robotnik”. - Pietka mrugnął i zrobił nieprzyzwoity gest. - „Kochanek Lady Własnołapskiej”. Z tym, to wiesz, lepiej ostrożnie, bo nigdy się od pryszczy nie uwolnisz. Wszyscy ryknęli śmiechem. Nawet Reginka, zdrajczyni, zachichotała. A Rob jedynie mrugał oczami, bo podły Pietka nie tylko dotknął bolesnych miejsc, ale w ogóle trafił w dziesiątkę: i z kolejką po dżinsy za dwanaście rubli, no i oczywiście z „tym”. Ej, gdyby nie to haniebne zacukanie, nie żałośnie opadnięta szczęka, nie krew, która napłynęła do twarzy! Co do Lady Własnołapskiej wystarczyło tylko się skrzywić: fe, sir, cóż za trywialny dowcip! A w sprawie adidasów i dżinsów odpowiedzieć spokojnie, z godnością: „Z czego jesteś taki dumny, Piotrusiu? Że ci tatulek kupił jednoślad i garniturek skórzany, no i co? A w ogóle czy to męska rzecz, gadanie o szmatach?”. Ale skapitulował wobec takiej jawnej agresji. Zachował się jak kompletny kretyn: poczerwieniał i przy akompaniamencie ogólnego rechotu poderwał się i wybiegł z domu. To znaczy faktycznie przyznał, że z niego wieśniak, robol, męczychujek. Przy wszystkich, przy Regince! Jak żyć po czymś takim? - spytał Rob swego odbicia. A ono po mefistofelesowsku się skrzywiło, zafalowało - to pojazd zakołysał się na wyboju. W radiu inteligencki głosik przynudzał coś do rymu, chyba z Puszkina. Autobus zwolnił na zakręcie, a potem ni stąd, ni zowąd skręcił w bok, i to tak gwałtownie, że Rob walnął głową o szybę. Do gruppenführera Nagle Szary drgnął, bo naszła go niespodziewana, szalona myśl. A gdyby tak wytłuc samego Rożnowa? Jasna sprawa, nie samemu. Może by tak poprosić Müllera?
A co? Że Rożnow jest po wyroku, to Müller ma w dupie, bo sam odsiedział wyrok w kolonii. Dla Müllera nie sztuka załatwić nawet dorosłego faceta. Szczególnie jeśli do pomocy miałby chłopaków z komanda. W zeszłym tygodniu na przykład zdarzyło się coś takiego. Szary szedł betonową drogą z Lesgorodka razem z innymi „sondziarzami”: Müllerem, Gazerem, Wową i Piszczkiem. Nagle widzą, że na poboczu stoi żiguli z moskiewskim numerem, a jakiś wujo się rozkraczył i zmienia koło. A wieczór blisko, na drodze nie ma nikogo. Müller mówi szeptem: - Soldaten, widzieliście łopatnik? I rzeczywiście, gościowi z tylnej kieszeni wystawał portfel z krokodylowej skóry. Albo wężowej - krótko mówiąc, drogi, błyszczący. - Piszczek, Wowa, Szary - w krzaki! - rozkazał Müller. - Gazer, idź z tyłu, dziesięć metrów za mną. I ruszył do samochodu, bez pośpiechu, rozkołysanym krokiem. Szary patrzył na to z krzaków i serce mu głośno waliło. Czyżby faktycznie tamten chciał obrobić frajera? To przecież nie to samo, co wytrząsać dychy z gówniarzy przed szkołą, to już jest paragraf „rozbój”. A moskwianin obejrzał się na odgłos kroków, ale nic złego nie pomyślał. Müller nie wygląda znowu tak strasznie: niemrawy, jasnowłosy chłopak, krótko ostrzyżony, cały ubrany na czarno. Na oko nie przypomina bandyty. Prawdziwe nazwisko szefa „sonderkommanda” brzmiało: Mielnikow; przełożone z rosyjskiego na niemiecki to by było „Müller”, jak ten z serialu o Stirlitzu. Gość miał palmę na punkcie Szwabów. Kazał się nazywać „gruppenführerem”; język można połamać. Chłopaków z ulicy Kujbyszewa zawsze nazywali „sondziarzami”, bo ograniczali się do drobnych kradzieży kieszonkowych. Ale Müller przerobił to po swojemu, powiedział: „Teraz nie jesteśmy sondziarze, tylko sonderkommando. Jasne?”. No fakt, nie można zaprzeczyć, „sonderkommando” lepiej się słyszy. No więc podchodzi Müller do frajera, zatrzymuje się, coś tam do niego mówi albo może
się pyta. Facet odpowiada, nie odwracając się. Wtedy Müller jak się nie zamachnie i - rrryz kantem dłoni w pochylony kark. Tamten tylko rymnął gębą o zderzak. A z tyłu już Gazer podlatuje, i z glana, i z glana! Kiedy Szary z resztą podbiegli, łopuch już był w rękach u Müllera, a Gazer wyciągał frajera za nogi, bo tamten ze strachu wlazł pod swoją furę. Müller wyjął dokumenty, przeczytał na głos nazwisko, imię, odojcowskie też, adres. - Patrz - mówi do wuja. - Jak nas zakapujesz, to koniec z tobą. A po facecie było widać, że nikogo nie zakapuje, takiego ma cykora. Tylko się prosił: - Chłopaki, oddajcie mi dowód i prawo jazdy, co? Müller nic nie oddał, tylko dał tamtemu kopa w żebra, rzucił wypatroszony łopuch i po sprawie. Potem podzielił forsę, całych pięćdziesiąt pięć rubli: sobie trzy dychy, piętnaście Gazerowi. A Wowa, Piszczek i Szary dostali dychę na trzech. Jeszcze im powiedział: - Tacy z was pomocnicy. Przylecieli na gotowe. Volkssturm, a nie sonderkommando. Z jednego Gazera jest dobry żołnierz, ale ma rondel zamiast głowy. Co to jest „volkssturm”, Szary nie wiedział, ale że w mieście „sondziarze” nie mieli dużego autorytetu, to fakt. I chłopaków mało, i prawdziwych byków nie było. Gazer chłop silny, ale tępy; co prawda, to prawda. A Müller oczywiście znał wszystkie ciosy typu kantem dłoni w szyję, jednak przeciwko takim żołnierzom jak „syczowski” Baniak to był za cienki, a co dopiero mówić o Sztyku z jego „dworcowymi”. Ale wpieprzyć gnojowi Rożnowowi, żeby sobie nie pozwalał, to dla Müllera tyle co splunąć. A już Szary to odpracuje, odwdzięczy się. Ej, czemu nie wpadł na to wcześniej?! No, wstydził się. Jak mu opowiedzieć, że jego, szesnastoletniego chłopaka, ojczym łoi pasem po gołym tyłku i zagania spać „pod pryczę”? Tyle że teraz Szary nie myślał o wstydzie - życie go do tego zmusiło. Bardzo już scykał się przed powrotem do domu. Trzeba zajrzeć do kotłowni. Może chłopaki jeszcze tam są. Jeśli już się rozeszli, to musi iść do Müllera do mieszkania. No, kijowo jest. Bo stary Müllera to solidny facet, kierownik magazynu meblowego, nie pozwala synowi zadawać się z ferajną. Gruppenführer się rozzłości, ale co robić? Chyba się powiesić.
Szary westchnął ciężko. Wtedy radio, jak gdyby podsłuchało jego ponure myśli, spytało wierszem: Darze dziwny, przypadkowy, Życie, na coś mi jest dane? I zakrztusiło się. Bo autobus rzuciło w bok - tak silnie, że Szaremu aż czapka spadła z głowy. Biała Kolumna, czyli Biały Słup Pozostałymi pasażerami też rzuciło, ale dalsze wypadki przebiegały tak szybko, że chyba żaden z nich nie zdążył się obudzić. A jeśli nawet zdążył, co to za różnica? Tak czy siak, nic już nie opowiedzą. Robert Darnowski popatrzył do przodu, na kabinę kierowcy, i przez podwójne szkło zobaczył na środku drogi coś bardzo dziwnego: wysoką i szeroką białą kolumnę, nawet nie żeby białą, ale jak gdyby wypełnioną w środku jakimś światłem, jaskrawym albo i niejaskrawym. Sama zaś kolumna była niby szklana, ale to na pewno w niej odbiły się reflektory. Siergiej Dronow zobaczył to samo, tylko trochę pod innym kątem, i nazwał w duchu kolumnę Białym Słupem. Dlaczego kierowca tak ostro skręcił w lewo, było jasne: wyleciał zza zakrętu, zobaczył nieoczekiwaną przeszkodę i próbował uniknąć zderzenia. Niepojęte było coś innego - dlaczego w następnej chwili tak samo skręcił kierownicę z powrotem. „Odbito mu czy co?” - przemknęło Robowi przez głowę. A Szary pomyślał po prostu: „Zaraz się rozpieprzymy”. Obaj mimo woli zmrużyli oczy, czekając, aż usłyszą brzęk rozbitego szkła, ale usłyszeli coś zupełnie innego, przy czym jeden i drugi wcale nie te same dźwięki. Ale najpierw lepiej powiedzieć, co zobaczyli.
Kiedy obaj otworzyli oczy (i Rob, i Szary mieli wrażenie, że to stało się najwyżej sekundę później), zobaczyli nad sobą bielony, popękany sufit. Tylko że Darnowski widział pęknięcia podłużne, a Dronow przeważnie poprzeczne i z żółtawymi smugami. Nietrudno wyjaśnić tę zbieżność widoku, który odsłonił się ich oczom: chłopcy ocknęli się na tym samym oddziale reanimacji w rejonowym szpitalu w Basmanowie, w dwóch sąsiednich separatkach.
Rozdział drugi Symfonia - rapsodia Co się tyczy Roba, to jeszcze coś usłyszał. Był to wielogłosowy dźwięk orkiestry, na który składały się: słodkie piłowanie skrzypiec, zachwycone szlochy trąbek, zwycięski łoskot perkusji, a w dodatku łaskoczący dusze śpiew jakichś nieznanych mu instrumentów. Kiedy uczeń dziesiątej klasy już się ocknął, ale jeszcze nie całkiem przyszedł do siebie, pomyślał: „No, nieźle dają, choć to klasyka; ale nie nudzą. W swoim rodzaju nie gorsze niż Led Zeppelin. Może to Vivaldi?”. I najpierw odruchowo poszukał oczami źródła, skąd płynęła ta cudowna symfonia-rapsodia, czy jak się to tam nazywa. Właśnie wtedy zauważył bielony sufit, ściany pomalowane na kazionny, sinawy kolor i szklano-metalową konstrukcję, którą rurka łączyła z jego zabandażowanym łokciem. Nie dostrzegł ani radioodbiornika, ani magnetofonu. Ale metamorfoza, jakiej uległ autobus, do tego stopnia zdumiała ucznia dziesiątej klasy, że na pewien czas zapomniał o melodii i zaczął mrugać oczami, a także potrząsnął głową, wskutek czego kroplówka zabulgotała z niezadowoleniem. Muzyka zresztą nie znikła, ale jak gdyby pozostała w tle, tak jak w kinie. Potem otworzyły się drzwi i do sali wszedł brodaty człowiek w białym kitlu. Symfonia- rapsodia zredukowała głośność niemal do zera, ale mimo wszystko nie ucichła zupełnie. - Gdzie ja jestem? W szpitalu, tak? A co się stało? - spytał Rob jakimś nieswoim, ochrypłym głosem. Lekarz usiadł obok, poprawił kroplówkę, ujął pacjenta za przegub i popatrzył na zegarek. - Miałeś szczęście, chłopcze. Powinni cię w muzeum pokazywać. Po takim uderzeniu wszystkie organy wewnętrzne powinny były popękać, a kręgi połamać się w diabły. Z tych, co siedzieli z przodu, zrobiła się marmolada, a ty nic. Nawet puls masz normalny. A znajdujesz się teraz w szpitalu imienia Siemaszki, na reanimacji, to znaczy na oddziale intensywnej opieki medycznej. Ale to tylko na wszelki wypadek. Jesteś cały i zdrowy, możesz choćby jutro jechać do Afganistanu, spełnić internacjonalistyczny obowiązek. - Brodaty roześmiał się, odłączając rurkę od łokcia. Rob skrzywił się, kiedy igła wyszła z żyły. - Rodzinę zawiadomiliśmy, bądź spokojny. Dobrze, że miałeś dowód w kieszeni. Co to było z
tym autobusem? Śledczy się tu do ciebie pcha, chce to wyjaśnić. Zdążyłeś coś zauważyć? Muzyka, która na pewien czas ucichła, znowu zaczęła grać głośniej i jakoś bardzo dziarsko, jak nakręcona. Gdzieś tu mają głośniki, czy co? E, nie, skąd w zakichanym szpitalu rejonowym mieliby sprzęt takiej jakości? A tu są wyraźnie i dolby, i basy, i częstotliwość klasy luks. Dziwne. Darnowski rozejrzał się na wszystkie strony, ale żadnej aparatury nie zobaczył. Brodatemu lekarzowi chciał najpierw opowiedzieć o białej kolumnie na szosie, ale potem się zawahał. Najprawdopodobniej mu się przywidziała, już po tym, jak stracił świadomość. Co by miała robić kolumna pośrodku drogi, jeszcze w dodatku szklana? Nagle doktor go spytał: - Czego tak głową kręcisz? W oczach ci się nie dwoi? W uszach nie dzwoni, nie szumi? No, podnieś brodę. Popatrz tutaj. - Położył pacjentowi ręce na skroniach. Trzeba mu powiedzieć o muzyce, pomyślał Rob. Ale nagle spotkał się wzrokiem ze spojrzeniem lekarza i wzdrygnął się: oczy brodacza błysnęły zielonym kocim płomieniem, zaczęły fosforyzować. To było tak niespodziewane i okropne, że uczniowi dziesiątej klasy serce omal nie podskoczyło do gardła. Muzyka umilkła zupełnie. Zamiast niej uczeń dziesiątej klasy usłyszał smętny, piskliwy głos, który szybciutko mamrotał: Teń-tere-teń. Kapuśniaczku gorącego, klopsików do menażki, drzwi na klucz i znowu łyczka. Jak ręką. Teń-tere-teń. - Nie szarp się. Patrz w oczy! - krzyknął lekarz basem na dygoczącego Roba. Nikogo więcej w pokoju nie było, absolutnie nikogo! Głosik zapiszczał znowu, wprost w uszach Darnowskiego: Źrenice, źrenice. Jefimyczowi trzeba powiedzieć, niech on. Łyczka, łyczka... Oczy doktora już nie świeciły tym przerażającym blaskiem. No jasne, to był omam. - Leżę sam w pokoju? Czy ktoś tu jeszcze jest? - ostrożnie spytał Rob, łypiąc okiem. Na razie nie mógł odwrócić głowy - brodacz nadal ściskał mu skronie. - Sam. Jak von baron - odrzekł wesoło tamten, cofając dłonie. - Wiesz ty co, wybrańcze losu? Nie wpuszczę do ciebie śledczego. Nie podoba mi się, jak mrugasz i trzęsiesz głową. Niech cię obejrzy lekarz naczelny. A ty sobie odpocznij. Apetytu na razie nie masz ani nie możesz mieć, a ja, bratku, zgłodniałem. Zajrzę do twojego sąsiada, potem zjem obiad i znowu