IXENA

  • Dokumenty1 316
  • Odsłony256 861
  • Obserwuję204
  • Rozmiar dokumentów2.2 GB
  • Ilość pobrań148 474

Allbeury Ted-Człowiek z mózgiem prezydenta

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :682.7 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

IXENA
EBooki
FANTASTYKA

Allbeury Ted-Człowiek z mózgiem prezydenta.pdf

IXENA EBooki FANTASTYKA Allbeury Ted
Użytkownik IXENA wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 178 stron)

Ted Allbeury Człowiek z mózgiem prezydenta Przełożył Jerzy Jarniewicz Mojemu synowi Davidowi i jego ślicznej żonie Paulinie Wydanie mojej książki w Polsce sprawia mi szczególne przyjemność. Po ukończeniu czterech rozdziałów mojej pierwszej powieści, potrzebowałem kogoś, kto pomógłby mi przepisać je na maszynie. Młoda dziewczyna, przysłana przez agencję zatrudnienia, przedstawiła się jako Grażyna Maria Feliński. Była bardzo młoda i bardzo piękna. Wydarzyło się to 20 lat temu i dziewczyna od dawna nazywa się Grażyna Allbeury. Mamy dwie śliczne córki. Polska i Polacy maja specjalne miejsce w moim sercu, Ted Allbeury ”Kryzys kubański nauczył nas jeszcze jednej rzeczy: jak ważne jest, byśmy umieli postawić się w sytuacji innego państwa. Podczas kryzysu prezydent Kennedy poświęcił więcej czasu próbując wyobrazić sobie, jakie mogą być reakcje Chruszczowa i Rosjan na określony przebieg wydarzeń, aniżeli starając się określić jego wpływ na inne aspekty swojej polityki.” - Robert F. Kennedy, Trzynaście dni. „Zauważy pan z pewnością że nie wspomniałem ani słowem o Berlinie. To miejsce nie jest dla mnie niczym innym, jak tylko geograficzną definicją, teatrem jedynie, który można bez obaw pozostawić Rosjanom.” - słowa generała Eisenhowera przekazane droga radiową marszałkowi Montgomery 31 marca 1945 roku. „Siły pokoju i postępu coraz wyraźniej zyskują dziś na znaczeniu i wkrótce wyznaczać będą mogły kierunek polityki międzynarodowej. „- Andriej Gromyko, minister spraw zagranicznych Związku Radzieckiego, Kommunist, wrzesień 1975.

„Wojna nie rozpoczyna się w sposób racjonalny. Musimy więc zdawać sobie Sprawę z tego, że Związek Radziecki rozwija swoje siły, aby ją wygrać „- George S. Brown, generał amerykańskich sił powietrznych, przewodniczący szefów sztabu, luty 1976. USA ZSRR siły zbrojne 2 083 450 4 412 000 czołgi 10 000 42 000 pociski strategiczne 1710 2 378 megatonaż 4 000 10 000 lotnictwo strategiczne 463 135 lotnictwo taktyczne 8 500 6 100 większe okręty wojenne 182 226 lotniskowce 14 1 łodzie podwodne z wyrzutniami rakietowymi 41 73 szturmowe łodzie podwodne 7 253 Newsweek, 1 marca 1976. ROZDZIAŁ 1 Ciężkie chmury w złowieszczym bezruchu po drugiej stronie rzeki groził deszczem, choć według prognozy nie powinno padać przed wieczorem. Widzieli go, jak zbiegł szybko po wąskich schodach i otworzył drzwiczki czarnego buicka, model 1970. Pojechali za nim w odległości kilkunastu metrów. Minął budynek Urzędu do Spraw Kombatantów, kierując się na wschód. Zgubili go, czekając na światłach niedaleko Domu Weterana, ale znów trafili na niego na Indiana Avenue. Później pojechali Czternastą Ulicą i Autostradą nr 1 na drugi brzeg Potomaku. Mężczyzna w buicku prowadził bardzo sprawnie. Duży ruch uliczny, jak w każdy piątek, zapewnił im dostateczną osłonę. Zanim skręcili w Dwudziestą Ulicę, strumień samochodów przerzedził się już nieco. Kiedy jednak wjechali na Arlington Ridge Road, rzekę aut przeciął jakiś konwój wojskowy. Czarny buick podjechał pod stację benzynową na Mount Vernon Avenue i zaparkował niedaleko baru.

Murphy dotarł do najbliższego skrzyżowania, zawrócił i wjechał z powrotem na autostradę. Wkrótce znalazł się na parkingu przy barze, zaparkował w drugim rzędzie samochodów, tuż za buickiem. Siedzieli w wozie, paląc papierosy i czekając. Zanim wyszedł, minęło prawie dwadzieścia minut. Był z innym mężczyzną. Szli w dwójkę przez podwórze, rozmawiając i śmiejąc się. Tym drugim mężczyzną był Ustenko z radzieckiej ambasady. Oficjalnie asystent rzecznika prasowego, w rzeczywistości kapitan KGB. Kiedy stali rozmawiając ze sobą, jakiś człowiek wybiegł z baru i skierował się ku nim. Miał na sobie biały fartuch. Wymachiwał jakimś papierem, który pokazał Ustence. Powiedział coś do niego, po czym Ustenko roześmiał się, wyciągnął portfel i podał mu banknot. Nagle, gdy mężczyzna w fartuchu odwrócił się, by odejść, człowiek z buicka chwycił się obiema rękoma za piersi. Twarz jego wykrzywiła się w wielkim bólu. Nogi odmówiły mu posłuszeństwa i runął jak długi na ziemię. Kiedy leżał na boku, ręce jego ciągle ściskały klatkę piersiową. Jedna noga zgięła się powoli, dotykając piersi, wyprostowała się znowu i człowiek znieruchomiał. Mężczyzna przy kierownicy zgasił papierosa. - Co o tym sądzisz? - Kto wie, rana nożem lub atak serca. Chcesz się temu bliżej przyjrzeć? - Nie. Zobaczymy, co będzie dalej. Poznałeś Ustenkę? - Jasne. Patrz, ten facet w fartuchu biegnie z powrotem do baru. Pewnie chce zadzwonić po karetkę. - Czy Ustenkę można ruszyć? - Jeszcze jak! Widzieli, jak Ustenko pochylił się i dotknął leżącego na ziemi mężczyzny. Wyprostował się, dokładnie i powoli rozejrzał się dookoła, i odszedł do czarnego buicka. Chciał otworzyć bagażnik, lecz bezskutecznie. Wahał się przez chwilę, po czym poszedł szybko wzdłuż szeregu zaparkowanych samochodów do białego volkswagena. Usłyszeli hałas silnika i wkrótce wóz przemknął koło nich prosto w ciemność. Gdy dojechał do autostrady, skręcił w lewo. Zaledwie parę minut później usłyszeli syrenę i ujrzeli świetlny sygnał karetki pogotowia, która wjechała na dziedziniec. Człowiek w fartuchu wybiegł z baru, wymachując do nich rękoma. Karetka zatrzymała się przy leżącej na asfalcie postaci. Z wozu wyskoczył lekarz w białym kombinezonie, z kołyszącym się na szyi stetoskopem. Zobaczyli, jak pochyla się nad leżącym na ziemi człowiekiem.

- Zobaczymy, co ma do powiedzenia. - Ty idź, Murphy, ja zostanę, będę miał wszystko na oku. Nigdy nic nie wiadomo, może są tu inni, których jeszcze nie widzieliśmy. Murphy podszedł do niewielkiej grupy ludzi. Lekarz wyprostował się i spojrzał na mężczyznę z baru. - Nie żyje. Murphy wyciągnął legitymację: - Murphy, Doc, CIA. Co było przyczyną śmierci? Młody lekarz jak zahipnotyzowany wpatrywał się w legitymację, świadomy słów i dużych, zielonych liter CIA wydrukowanych w poprzek tekstu. Jego głowa uniosła się ponownie, aby spojrzeć w twarz Murphy’emu. - Trudno powiedzieć. Wydaje się, że wstrzymanie pracy serca. Trzeba jednak zrobić sekcję - zwrócił się do mężczyzny w fartuchu. - Czy widział pan, jak to się stało? - Jasne, przyłożył dłonie, o tak, do piersi i upadł. - Jak się pan nazywa? - Murphy miał przyjazną minę, lecz umierający klienci stanowią kłopot dla każdego baru. - Ja nie mam z tym nic wspólnego - odrzekł człowieczek. - Prowadzę tylko bar. - Jak się pan nazywa? - Busoni, Emilio Busoni. - Co zjadł ten facet? - Nic nie jadł. Wypił kawę. Jego przyjaciel zjadł... ale, gdzie jest jego przyjaciel? - Odjechał, panie Busoni. Niech się pan o niego nie martwi. Siedzieli przy stoliku czy przy ladzie? - Stali tylko. Pili kawę, ten drugi facet wziął dużą kanapkę z wołowiną. - Czy coś sobie przekazali? Gazety, paczkę, czy coś w tym rodzaju? - Nie sądzę. Nie mogę jednak przysiąc - wzruszył ramionami. - Nie podglądam klientów. Zbyt ciężko pracuję, proszę pana. Murphy odwrócił się do lekarza. - Gdzie go pan teraz zabierze? - Będzie musiał pojechać do kostnicy w Arlington. Takie są przepisy. - W porządku, pojadę z nim. Potrzebna nam będzie autopsja. Murphy podszedł do samochodu. Peter opuścił szybę.

- Nie żyje. Wygląda to na atak serca. Wsiądę do ciężarówki, a ty dorwij tego buicka. Niech chłopaki z laboratorium zajmą się nim. Nikomu nie pozwól zbliżyć się do wozu. Zobaczymy się w Langley za kilka godzin. * Napis na biurku oznajmiał ”J. Shapiro”, za nim siedział pochylony mężczyzna. Kiwając się powoli, spoglądał na dwóch mężczyzn po drugiej stronie biurka. - Nie wiem, o co ci chodzi, Murphy. Chłopcy z laboratorium przetrząsnęli samochód. Widziałeś ich protokół. Jest też specjalny raport na temat zawartości walizki. To też czytałeś. Absolutnie nic, zero. Również sekcja potwierdziła, że facet zmarł na serce. Grube, siwe brwi uniosły się, jakby zadając pytanie. Ściśnięte usta mówiły, że marnuje się tu jego czas. - Musi być jakieś wytłumaczenie, Joe. - Oczywiście, że jest. Na wszystko jest wytłumaczenie. Lecz to wytłumaczenie ani ciebie, ani mnie nie dotyczy. Masz wciąż kilkadziesiąt taśm z całodziennymi nasłuchami trzech lub czterech rozgłośni. Masz stos gazet z całego kraju. No i co? Ci z medycyny sądowej badali je pod mikroskopami, sprawdzali wywoływaczem, podczerwienią, kwarcem i Bóg wie czym jeszcze. Dział szyfrów szukał kodów. Próbowali z nimi i ci z NSA, a wyniki są ciągle takie same. Po prostu jakieś tam taśmy, jakieś tam gazety, nic więcej. Sprawdzali je drukarze dyżurni każdej gazety. Stacje radiowe przesłuchiwały taśmy. Sprawdzali nawet nagrania, porównując je z tymi, które trzymają dla FCC. Identyczne, z wyjątkiem rodzaju użytej taśmy. Czego więc chcesz? Spojrzał wpierw na jednego, potem na drugiego. W jego spojrzeniu dostrzec można było łagodność i rozsądek, ale ramiona zdradzały zniecierpliwienie. Mimo oznak irytacji, Murphy nie był jeszcze gotów się poddać. - Co było na taśmach? - Już mówiłem. Programy z całego dnia. Wiadomości, muzyka, cały ten chłam. Posłuchaj ich zresztą. - A stacje? - WABC z Nowego Jorku, KNX z Los Angeles, WRC z Waszyngtonu i KMOX z St. Louis. - Gazety? - Oto lista. Przeczytaj sam. - i rzucił mu pojedynczą kartkę papieru. Murphy przeczytał dokładnie: Abilene Reporter

Seattle Post Intelligencer Chicago Tribune Calgary Herald Edmonton Journal Austin Citizen Los Angeles Times Burlington Free Press New York Times Christian Science Monitor Murphy nerwowo poruszył się na krześle. - Może powinniśmy przeszukać pokój tego faceta, oskubując wszystko? - Na miłość boską, Murphy! Nic tam nie było. Przerzucił stertę papierów i wziął jedną kartkę, którą przeczytał dokładnie. Pokręcił głową. - Trochę ciuchów, japońskie radio. Techniczni je sprawdzali, nie było przerabiane. Nikt nawet tego nie naprawiał. Możesz je kupić za dziesięć pięćdziesiąt w całym kraju. Z pół tuzina fotografii - takie grzeczne porno. Dziewiętnaście dolarów i czternaście centów gotówką. Plastikowy, na wpół sklejony model 747. To wszystko. Upuścił kartkę na biurko, by pokazać, że nic nie jest warta. - Może parę tygodni, Joe. Są pewne podejrzenia. - W żaden sposób. - Shapiro pokręcił głową. - Za dużo mamy prawdziwej roboty. Nie traćmy czasu. Powstał, by zakończyć rozmowę. Peters okazał się dyplomatą. - Może moglibyśmy przejrzeć raporty w czasie wolnym, Joe. Shapiro wychodząc zza biurka, uśmiechnął się do nich. - W porządku. Macie do tego prawo. Tak czy owak, dzięki temu znaleźliśmy pretekst, aby przyskrzynić Ustenkę. Nie podobało im się to. * * * Wygłaszając wykład, pochylił się do przodu i oparł ręce o drewniany pulpit. Twarz miał nieco odwróconą, by uniknąć promieni popołudniowego słońca, które przenikały przez studentów i oświetlały górny róg tablicy. Gdy już skończył, podniósł się, osłaniając dłonią oczy, czekając na ich pytania. Był to przystojny mężczyzna, około pięćdziesiątki. Jego nadobowiązkowe wykłady z psychiatrii ogólnej przyciągały głównie studentki. Wśród nich była pewna dziewczyna, która przychodziła tu już od dwóch miesięcy i zawsze zadawała jakieś pytanie. Dowiedział się, że

jest studentką trzeciego roku inżynierii, jej pytania wszakże zdradzały, że stać ją było na przenikliwe sądy, w których zawsze pobrzmiewała nuta krytyczna, ukrywająca oczywistą dla wszystkich fascynację. Oczekiwała owego momentu, zadała więc swoje pytanie już jako druga. - Czy dostrzega pan, profesorze Lewin, pewien konflikt między teorią odruchów Pawłowa a poglądami Wygotskiego? Swobodnie położył dłonie na biodrach i uśmiechnął się w jej kierunku. - Konflikty między teoriami istniały zawsze we wszystkich naukach, lecz w przytoczonym przez panią przykładzie konflikt jest najmniej widoczny. Wygotski reprezentował podejście „kulturalno-historyczne”. To właśnie dzięki umiejętności zdystansowania się wobec współczesnych badań oraz dzięki właściwej ocenie przyszłych skutków modnych wówczas teorii, Zeszyty filozoficzne Lenina miały tak istotny wpływ na pierwsze pięciolatki. Nastąpiły zwykłe pytania o Belińskiego, o Dobrojubowa, po których Lewin uciekł z sali. W skrzynce znalazł stos listów, a także kilka płyt gramofonowych, które zamówił w uniwersyteckiej bibliotece muzycznej. Czekał prawie trzy miesiące na nowe nagranie Aszkenazego, zaś longplay Scotta Joplina był wyrazem jawnego uprzywilejowania. Nie spiesząc się, podszedł do kantyny i ustawił się w kolejce. Upłynęło piętnaście minut, zanim zasiadł przy jednym z długich stołów. Wyjadając łyżeczką jogurt, przejrzał korespondencję. Były tam zaproszenia na jesienne seminaria w Getyndze i na uniwersytecie Cornell, trzy czasopisma naukowe, które kiedyś zaprenumerował, przypomnienie o wizycie u lekarza (o którym nigdy nie słyszał) w celu kontroli stanu zdrowia oraz list od kolegi, szefa wydziału psychologii na Uniwersytecie Moskiewskim. Ostatnia koperta była bez wątpienia wysłana przez kobietę. Miała blady, liliowy kolor i zapachniała dyskretnie perfumami, kiedy ją rozciął. List, który znalazł w środku, był jednak krótki i oficjalny. Za trzy dni miał się stawić na kolejne spotkanie. List wysłała Państwowa Komisja Koordynacji Badań Naukowych Rady Ministrów ZSRR. Adres brzmiał: ulica Gorkiego 11, Moskwa. Tam właśnie musiał kiedyś chodzić na przesłuchania. Z podświadomą ostrożnością podniósł głowę znad sterty listów i sprawdził, czy nikt go nie obserwuje. Nikt jednak nawet nie spojrzał w jego stronę. Powiedzieli mu wtedy, że następne przesłuchanie będzie już ostatnie. * * * Żaden dźwięk, żadna muzyka nie poruszyła go nigdy tak mocno i na parę chwil zapomniał prawie o celu swojej wizyty.

Po prawej stronie siedziała orkiestra. Był tam także uśmiechnięty dyrygent, stojący przodem do słuchaczy. Tłumy krzyczących, gwiżdżących, wiwatujących młodych ludzi. A gdy owacje stały się głośniejsze, dyrygent odwrócił się znów do orkiestry. Kiedy uniósł ramiona, wspaniała muzyka zabrzmiała ponownie. Zrazu bez specjalnego zaangażowania słuchał, jak smyczki współzawodniczą z perkusją, wznosząc się na skali dźwięków i potęgując swoją moc, aż zadźwięczały cymbały. I wtedy to się zaczęło: delikatna, cudowna melodia przywiodła mu na myśl carów paradujących na białych koniach wzdłuż Newskiego Prospektu przed cesarską kawalerią. I te głosy kiedy tłum zaśpiewał... słowa zagubione wśród dźwięków orkiestry... śpiewali, jakby to był hymn narodowy. Wzruszyła go nawet ich ignorancja. Wkrótce zaśpiewali ponownie, tym razem głośniej i czyściej. Orkiestra przycichła, mógł uchwycić słowa: „...matko wolnych, Bóg co cię potężną uczynił, jeszcze większą cię czyni...” Uniósł okulary i nastawił ostrość na dziewczynę. Była piękna - nie było co do tego żadnych wątpliwości. Lecz w tym morzu otwartych ust jej usta były zamknięte. Nie śpiewała. Dostrzegł lśniące łzy spływające w dół po policzkach, a gdy na nią patrzył, przetarła grzbietem dłoni swoje pełne, miękkie wargi. Kiedy owacje zdawały się wstrząsać całą salą, spojrzał na Jerina, który pochylił się do przodu, opierając się łokciami o skraj loży. Jerin miał kamienny wyraz twarzy. Jeśli wzruszała go muzyka czy też reakcja słuchaczy, to jednak nie okazywał tego. Był to ostatni wieczór londyńskich koncertów promenadowych PROMS. Siedzieli do samego końca, aż on i inni goście ambasady zabrali swoje rzeczy i odeszli do samochodów, które czekały na nich u wejścia do Albert Hall. Jerin zaproponował wspólną przechadzkę. Do ambasady nie było daleko. Szli spokojną, zadrzewioną aleją wzdłuż Hyde Parku. W końcu Jerin przerwał ciszę. - Co o tym sądzicie? - Macie na myśli dziewczynę? - Oczywiście. - Bardzo piękna. Od jak dawna należy? - Dwa lata, może nieco dłużej. Nie widzieliście jej akt? - Tak, widziałem je w Moskwie, nie pamiętam jednak szczegółów - uśmiechnął się do towarzysza. - Wiecie, że zajmowaliśmy się innymi sprawami. Jerin pokiwał głową, nie odwzajemniając się uśmiechem. - Od kiedy trwa ta operacja?

- Nieco ponad miesiąc. - I sądzą, że to ma sens? - Rozkazy przyszły prosto z Prezydium, towarzyszu. I znów pogrążyli się w ciszy, gdy doszli do sierżanta policji, który skinął głową na ich widok. * Iwan Slanski siedział w wytwornym pokoju w ambasadzie. Kieliszek whisky i szklanka stały na małym, okrągłym stoliku koło jego krzesła, Aktówka w czerwonej oprawie leżała zamknięta na jego kolanach. Miał tylko dwa dni, aby wyrobić sobie zdanie o dziewczynie. Lewin wybrał ją sam na podstawie fotografii. Rozumiał go doskonale. Nawet w czerni i bieli jej twarz była uderzająco piękna. Spokojne, wysokie czoło, piękne brwi, które uwypuklały oczy o ciężkich powiekach, pięknie uformowany nos, duże usta z wyraźnym wcięciem na górnej wardze - wszystko to potęgowało jej zmysłowość, osłabioną jedynie przez zwyczajne dołki, które dotykały linii uśmiechu, jakby brały w nawias jej usta. Była to fotografia dziewczyny w bikini. Długie, czarne pasemka włosów zakrywały jej policzki tak, że można było dostrzec zarys jej smukłej szyi, która wyrastała z szerokich ramion, gdzie cień obojczyka kierował wzrok ku pełnym piersiom. Wydawały się za ciężkie, aby utrzymał je napięty, biały stanik. Zakrzywiona linia brzucha, zaokrąglone uda, które przechodziły w długie, kształtne nogi, i wąskie, białe majteczki, którym ledwo udawało się ukryć jej płeć. Wysłuchał taśmy, na której nagrano jej wykład „Organizacja Fine Gael i Fianna Fail a ich wpływ na związki zawodowe w Republice Irlandii”. Gdyby zapomnieć o treści wykładu, głos ten z pewnością kojarzyłby się z sypialnią. Był głosem o brązowych oczach, który poruszał lędźwia i serce nawet wtedy, gdy miał poruszać umysły. Clodagh Maria Kevan mogła być Włoszką lub Hiszpanką, gdyby nie jej imię. Historia Irlandii może służyć licznymi przykładami, które pozwoliłyby zrozumieć mężczyzn i kobiety tego narodu. W ich urodzie i zachowaniu przejawiają się ciągle owe geny rozbite jak statki o skały zachodniego wybrzeża. Gdy miała lat dwadzieścia cztery, niespokojny duch dziewczyny odnalazł swoją przystań w Partii Komunistycznej. Przede wszystkim z tego względu Slanski czuł do niej uprzedzenie. Istnieją setki powodów, dla których ludzie w Europie wstępują do partii komunistycznych: od chłodnej, trzeźwej analizy do znerwicowanych reakcji emocjonalnych. Uczuciowi rekruci pełni są sprzecznych motywacji. Znaleźć tu można stare wygi wojenne z

prokomunistycznych placówek. Wojna domowa w Hiszpanii, Miecz Stalingradu, dwadzieścia milionów Rosjan zabitych w czasie drugiej wojny światowej, temat Lary z Doktora Żywago, Olga Korbut, Dynamo Moskwa, Koncert Fortepianowy b-moll Czajkowskiego oraz nieodwzajemniona miłość. Jeśli połączyć większość tych czynników, powstanie szczególna gmatwanina. Linia życia zbuntowanych legalistów. Kobieta lub mężczyzna, których życie jest w sumie prawomyślne, doświadczają czasami silnej ręki władzy. Niesprawiedliwość doznana od policji czy wymiaru sprawiedliwości, od szkoły lub pracodawcy, rynku lub Kościoła, może rozpalić frustrację w płonącą nienawiść do tych, których wcześniej szanowało się najbardziej. Nieopanowana chęć rewanżu może być łatwo wykorzystana w działalności partyjnej, której nieskrywanym celem jest zniszczenie tych instytucji. Jak samobójca w desperackim oskarżeniu w ostatnim liście, tajny członek partii może odnaleźć ukojenie wśród dusz mu pokrewnych. A gdy nastanie dzień rewolucji, któż wtedy będzie panem? Dużo łatwiej jest kochać kraj, którego się nigdy nie widziało, który leży dwa tysiące mil stąd i który nie prosi o nic, jak tylko o to, by w niego wierzyć, Łatwo jest wymyślić uzasadnienie nieuświadomionych czynów i postaw, a jeśli kogoś na to nie stać, inni zrobią to za niego. Dialektyka uczucia jest równie przekonywująca, co dialektyka materializmu. * Clodagh Kevan wychowywała się w jednym z tych zbudowanych naprędce domów, które zaśmiecają krajobraz hrabstwa Kerry i Cork. Tamto życie jednak zakończyło się, kiedy miała lat dwanaście, w dzień, gdy na drzwiczkach z listewek przynieśli do domu ciało jej ojca. Był wciąż w zabłoconej myśliwskiej kurtce. Głowa przekrzywiła się, jedna ręka uderzała o schody, gdy nieśli go na górę do sypialni. Potem nastąpiły dwa lata spędzone z matką w dwóch dużych pokojach na górnym piętrze osiemnastowiecznego domu w Dublinie, będącego własnością brata matki. Co dzień była świadkiem końca tej pięknej kobiety, która grała rolę zubożałej Zeldy Fitzgerald. Nikt nie bawił się w pozory. Dziewczyna widziała obojętność mężczyzn, którzy przynosili ze sobą whisky, a na kominku zostawiali wyświechtane banknoty. Wiele lat później widziała ich zdjęcia i nazwiska w gazetach. Byli teraz prawnikami i artystami, ministrami tego lub owego, poetami, sklepikarzami, politykami i dyrektorami wielkich firm. Dwóch lub trzech wykazało się dostateczną odwagą, by wziąć udział w pogrzebie jej matki. W owym czasie dziewczyna była na studiach, opłaconych przez wuja.

Pod koniec drugiego roku po raz pierwszy przespała się z mężczyzną. Był wykładowcą na wydziale historii. Obu stronom wydawało się, że jest to genialny układ. Było w tym związku i trochę uczucia, i trochę przyjemności, a chociaż nie zapisano tego w kontrakcie, dyplom miała zapewniony. Świadoma była władzy, jaką sprawować mogła dzięki ślicznej twarzy i powabnemu ciału. Od czasu do czasu używała tej władzy, niekiedy z uczuciem, nigdy zaś z miłością. Podczas studiów podyplomowych w Wyższej Szkole Ekonomicznej w Londynie wstąpiła do partii komunistycznej. Miejscowi działacze w Croydon od razu rozpoznali prawdziwą wartość jej wykształcenia i inteligencji. Wzięła udział tylko w jednym spotkaniu. Stary partyjny wyga w lukrowanych słowach przedstawił radziecki punkt widzenia na odprężenie i konferencję w Helsinkach. W czasie dyskusji ta piękna dziewczyna zniszczyła doszczętnie całe jego rozumowanie. W polemicznym wystąpieniu cytowała oświadczenia Prezydium i ocenę polityki radzieckiej ostatnich pięciu lat. Jej argumenty za polityką odprężenia były poprzedzone wywodem, na który składał się łańcuch sylogizmów nie do obalenia. Gdy usiadła, zapanowała cisza, gdyż większość członków nie była w stanie stwierdzić, czy dziewczyna jest za, czy przeciw. Wiedział o tym tylko jeden mężczyzna. Zdecydował, że nie pozwoli, aby ten bystry talent wystawiał się na niebezpieczeństwo nosząc legitymację członkowską. Clodagh Kevan otrzymała zaproszenie do uczestnictwa w posiedzeniach, które odbywały się w wytwornym dworku w Buckinghamshire, gdzie bèz końca dyskutowano nad polityką partii. Z niewzruszoną logiką uzasadniała kiedyś potrzebę wystąpienia Związku Radzieckiego z Organizacji Narodów Zjednoczonych. Gość przybyły z Moskwy uśmiechnął się i poprosił, by Clodagh podała swoje argumenty przeciwko wystąpieniu. Uczyniła dokładnie to, o co ją prosił. Życie partii wszakże nie ograniczało się do posiedzeń czy dyskusji politycznych, zaś dziewczyna była zbyt atrakcyjną istotą. Wystarczyłaby jej uroda, zapierająca dech w piersiach, lub też dialektyka. Lecz połączenie obydwu stanowiło zbyt bogatą pożywkę, której nie potrafili strawić nawet najzagorzalsi zapaleńcy. Dziewczyna zajęła się więc innymi sprawami. Slanskiego niepokoił dwunastoletni okres w jej życiu. Kiedyś na pewno nadejdzie czas zapłaty za lata rodzicielskiej obojętności. No i to dziwne nastawienie do seksu. Z pewnością nie można jej uznać za osobę rozwiązłą, lecz była w niej pewna gotowość oddawania siebie w nagrodę za ustępliwość. Istniał gdzieś raport sporządzony przez pewnego towarzysza z King Street, który pracował z nią kiedyś wieczorem nad jakimś sprawozdaniem

w tajnej siedzibie partii w Kensington. Około północy miał już dość wykresów i tabel ilustrujących względną siłę nabywczą i zaproponował dokończyć sprawozdanie następnego dnia. Bezskutecznie starała się odwieść go od tego zamiaru. W końcu ze spokojem zaproponowała, że się z nim prześpi. Był też inny mężczyzna o nazwisku Jephcott, członek partii zaledwie od sześciu miesięcy, pracownik Ministerstwa Obrony, którego dziewczyna po prostu zauroczyła. Przynosił jej ściśle tajne dokumenty, jak pies przynosi kość. Nieustannie proponował jej małżeństwo, nienasycony krótkimi spotkaniami w łóżku. Jeśli jednak wziąć pod uwagę rolę, jaką dziewczyna ma wkrótce odegrać, nawet te negatywne cechy mogą okazać się przydatne. Slanski podejmie decyzję po przesłuchaniu. ROZDZIAŁ 2 Zaczęło się to dawno temu, owego jesiennego wieczora w 1962 roku, kiedy radzieckie okręty wojenne płynące na Kubę otrzymały drogą radiową z Moskwy rozkaz natychmiastowego zawrócenia z kursu. Wydarzenie to powinno być taką samą lekcją dla Moskwy, jak i dla Waszyngtonu. Lecz nie było. Podczas wizyty w Bułgarii Chruszczow wymyślił sobie plan wysłania na Kubę głowic nuklearnych. Poparło go grono twardogłowych, lecz dowództwo Armii Czerwonej przyjęło ten pomysł niezwykle chłodno. W tej sytuacji Nikita Ch. wymusił zgodę na niechętnym mu Komitecie Centralnym, a gdy wszystko poszło w rozsypkę, na protokołach zebrań znalazło się dość podpisów członków Politbiura. Pomogły mu one uniknąć typowego losu przegranych sowieckich dygnitarzy: odszedł na emeryturę. Departament Planowania i Analiz przy KGB dokonał rutynowej oceny sprawy kubańskiej. Raport przeszedł odpowiednimi kanałami, lecz bez komentarza. Kiedy w 1972 roku KGB przeniosło swoje działania operacyjne do dużego, nowego budynku na obwodnicy moskiewskiej, raport - jak to było w zwyczaju - został ponownie przeczytany. Oznaczało to początek Operacji 471. W makulaturze z Departamentu znalazły się dwie żyły złota. Trzeba było jednak przenikliwości Slanskiego; - aby je rozpoznać. Raport ten zawierał pierwszą wzmiankę o „rozpoznaniu zamiarów”, a także opinię grupy konsultacyjnej, według której w nadchodzącej dekadzie dużo istotniejszym zadaniem stanie się poznanie możliwych reakcji przeciwników Związku Radzieckiego (to jest Stanów Zjednoczonych i Chin) na radzieckie plany globalne. Straci swoje znaczenie „pracochłonna” działalność wywiadowcza, dotycząca uzbrojenia i możliwości uderzeniowych. Raport zalecał przesunięcie środków i wysiłków do nowych zadań, mających na celu rozpracowanie centrów decyzyjnych w Waszyngtonie i Pekinie. Po tym zaleceniu następowała analiza roli, jaką

odegrał Kennedy w kubańskiej porażce. Eksperci podkreślali też rzecz, która powinna być oczywista. Bez względu bowiem na to, jakie były możliwości kontroli i współdziałania Kongresu, Senatu, Pentagonu i całej państwowej machinerii, kiedy doszło do działań zbrojnych, decyzję podjął jeden tylko człowiek. Prezydent. Do realizacji celów Operacji 471 powołano niewielką grupę ekspertów, która gromadziła informacje dotyczące wszystkich czynników osobowościowych, środowiskowych, zdrowotnych i intelektualnych, mogących mieć wpływ na decyzje czterech amerykańskich prezydentów poczynając od 1972 roku. Po wyborze Langhama na prezydenta eksperci otrzymali rozkaz rozpoczęcia Fazy Drugiej Operacji 471 - należało zwerbować mężczyznę, który byłby odpowiednikiem prezydenta Stanów Zjednoczonych. * * * Iwan Slanski awansował na pułkownika KGB. Miał 43 lata, był wysoki, szczupły, o smutnej nieco i bladej twarzy. Po ukończeniu Uniwersytetu Moskiewskiego zaczął pracować w Ministerstwie Kultury, a stamtąd dzięki znajomości języków przeszedł do Agencji Prasowej Nowosti, gdzie pracował jako dziennikarz w USA i Irlandii. Sprowadzono go do Moskwy na wyraźne życzenie KGB. Tu znalazł zatrudnienie w Departamencie „S” Pierwszego Wydziału. Departament „S” jest odpowiedzialny za dobór, kształcenie oraz rozlokowanie radzieckich agentów działających za granicą, zaś Stany Zjednoczone stały się specjalnym regionem Slanskiego. Choć wyróżnił się jako osoba odpowiedzialna za dwie grupy tajnych agentów, jedną w Nowym Jorku, drugą w Waszyngtonie, w zasadzie był tylko urzędnikiem. Sporządzane przez niego analizy sytuacji były niezwykle trafne, zarówno jeśli chodzi o ludzi, jak i wydarzenia. Miał też ów niecodzienny dar: umiejętność przewidywania, wyczulenie na to, co nowe. Operację 471 ulokował w apartamencie na górnym piętrze Hotelu Narodowego, jednego z najnowocześniejszych hoteli moskiewskich. Biorąc pod uwagę ciągły przepływ hotelowych gości, lokalizacja ta zapewniała doskonałą osłonę. Gęste szeregi anten na płaskim dachu zwrócone były na zachód w kierunku wielu europejskich stolic, niewidoczne z żadnej dzielnicy miasta. Choć była dopiero trzecia po południu, na dworze panował mrok. Slanski stał przy jednym z okien i wyglądał przez nie, odsłoniwszy zasłony. W oddali dostrzegł światła pociągu wyjeżdżającego ze stacji Sawiełowskiej. Zaś dalej na wschód ze szczytu telewizyjnego wieżowca migotało nieustannie czerwone światło. Gęsty śnieg wydawał się szaty, przecięty podwójną, czarną wstęgą tam, gdzie ruch uliczny oczyścił główne drogi. A sądząc po zachmurzonym niebie, zanosiło się na dalsze opady śniegu. Kiedy odwrócił się od

okna, usłyszał pukanie do drzwi. Otworzyły się, wpuszczając do pokoju mężczyznę w futrzanej czapie i w ciężkim zimowym płaszczu. Panów skinął głową, wytrzepał płaszcz i czapkę, powiesił je na staroświeckim wieszaku. Podszedł do stolika, zacierając dłonie. Spojrzał na Slanskiego. - Masz tu jakąś whisky? Slanski zerknął na szereg butelek, kieliszków i owoców znajdujących się na długiej, drewnianej ławie. Uśmiechnął się. - Częstuj się. Borys Panów, major KGB, był najstarszym członkiem grupy kontrolnej Operacji 471. I najtwardszym. Jego krępe ciało o szerokiej klatce piersiowej i czerwonej, surowej twarzy było wiernym obrazem tego mężczyzny. Wychowanek sierocińca. Żołnierz Armii Czerwonej, tak jak wielu innych ukształtowany przez wojnę. Po wojnie sześć lat spędzonych w GRU w służbie wywiadowczej Armii Czerwonej udowodniły, że posiada wszystkie zalety, pomysłowość i przebiegłość, jakich wymagała ta służba. Całkowita wierność armii, jaką w sobie miał, rozbudziła w nim pogardę do polityki. Gdy przydzielono go do Operacji 471, grupa zyskała groźnego zwolennika agresji zbrojnej jako metody rozwiązywania większości problemów politycznych. Był ekspertem w sprawach taktyki wojennej Stanów Zjednoczonych i działalności Pentagonu. Odpowiadał za przygotowanie w Kijowie sztabu operacyjnego Fazy Drugiej. Panów usiadł naprzeciwko Slanskiego przy długim stole. Przed nim stał kieliszek whisky. Rozpiął kołnierzyk, oparł się o tył krzesła i spojrzał na Slanskiego. - No cóż, towarzyszu, gotowe. - Wszystko? - Budowa zakończona, personel już czeka. Przygotowaliśmy też doborową jednostkę, która pilnować będzie urządzeń. Przesyłki z taśmami i gazetami opóźniają się. Powinieneś dać tym z Waszyngtonu kopa w dupę. - Jak na razie nie jest to nasze priorytetowe zadanie. Tamtejsza grupa jest dopiero na dotarciu. Trudno im ustalić jakiekolwiek metody czy techniki, skoro nie mają materiałów. Trzeba rozwiązać kilka technicznych problemów. - Na przykład jakich? - Należałoby skopiować programy radiowe z oryginalnych taśm na dużych szpulach Revoxa. Jest jednak różnica napięcia przy nagrywaniu i odtwarzaniu, musimy więc używać transformatora. - Co z programami telewizyjnymi?

- Kupiliśmy całkowicie nowy sprzęt. Możemy teraz współpracować z systemem Sony. - A co z ludźmi, którzy przestrajali sprzęt? Panów uśmiechnął się. - Zostaną przeniesieni. Cała załoga do innych zadań. Nie ma tu żadnego problemu. - A jeśli zaczną gadać? - Nie zaczną. Nie martw się o to. Zostaw to mnie. Slanski otworzył usta, jakby chciał zadać kolejne pytanie, przemyślał je raz jeszcze i zamilkł na kilka chwil. Panów nieustannie go obserwował, domagając się wzrokiem, by dokończył swoją kwestię. Kiedy Panów sięgnął po kieliszek, Slanski odezwał się: - Podkomisja prezydium przesłała nam dziś ostateczne instrukcje. Panów spojrzał pytająco, unosząc brwi. - I co? - Musimy go wybrać w ciągu trzech dni. - Cóż, najgorsze mamy już za sobą, dzięki Bogu. Slanski pochylił się nad stołem, opierając się na rozłożonych dłoniach. - Borys, sądzisz, że to się nam uda? Duża dłoń Panowa rozpięła guziki munduru i poluzowała pasek, - Towarzyszu, pomysł jest w zasadzie w porządku. Dużo zależy od człowieka, którego wybierzemy, od jego zdolności przyswajania sobie przekazywanych mu informacji. W sumie będzie on tylko jeszcze jednym sprawdzianem. Poza tym, wszystko pójdzie zgodnie z planem. Prawie przez cały czas operacji nasze decyzje będą podejmowane na podstawie zwykłych, zbieranych rutynowo danych. Pamiętam jednak kryzys kubański. Opracowaliśmy wtedy i strategię, i cele, lecz Amerykanie dowiedzieli się o cztery dni za wcześnie, na co się zanosi. Przez dziesięć dni wszyscy starali się przewidzieć, jaka będzie reakcja Kennedy’ego, kiedy zrobimy to lub tamto. Chruszczow wypytywał każdego, kto kiedykolwiek spotkał się z Kennedym. Jak dobrze wiesz z ogólnej oceny operacji, większość naszych przewidywań dotyczących działań wojskowych była trafna. W końcu jednak te łajdaki zakpiły sobie z nas, aż cała sprawa przekształciła się w osobisty pojedynek Kennedyego z Chruszczowem. Chruszczow dwa razy wykonał fatalny ruch, w rezultacie więc nie miał innego wyboru jak tylko wycofać się. Za mało wiedział, by działać inaczej. - Kiedy rozpoczynałeś tę operację, było jasne, że musimy dowiedzieć się wielu rzeczy o prezydencie Stanów Zjednoczonych. Faza Druga przyniesie jeszcze więcej informacji. - Wyobraź sobie sytuację, w której się niechybnie znajdziemy. Potrzeba nam tylko konwencjonalnego wojska i uzbrojenia, aby zagarnąć to, co chcemy - pod warunkiem, że Amerykanie nie użyją nuklearnej broni taktycznej. Może prześlemy im sygnał, że jeśli użyją

nuklearnej zabawki, spełnimy starą groźbę Chruszczowa i pogrzebiemy ich wszystkich? A może Kongres go poprze? Najwyższe Dowództwo powie to co ma do powiedzenia, Prezydium przedstawi swoje zdanie, a wtedy się nie zgodzą. Wówczas wprowadzimy naszego człowieka. On im to może powiedzieć. Nasza operacja to nie cyrk z jakąś wróżką. Znajdziemy człowieka, który ma mózg prezydenta. Mówiąc wprost, wolałbym mieć tego człowieka, niż go nie mieć. Z pewnością będzie dokładniejszy niż cały zespół ekspertów. Jeśli przekonamy się, że błądzi, po prostu damy spokój. Zrobimy wszystko, co możliwe, aby uzyskać właściwą odpowiedź. - Byłbyś wspaniałym wujaszkiem, Borys - uśmiechnął się Slanski. Panów odwzajemnił się nikłym uśmiechem i powstał. * * * Czujkow, marszałek Armii Czerwonej, czterdzieści lat w służbie, nie zauważył śniegu sypiącego między nim a jego towarzyszem. Kiedy mówił, jego jasnoniebieskie oczy utkwione były w twarzy drugiego mężczyzny. Andropow, szef KGB, czuł, jak z kapelusza skapują mu na szyję krople wody. Mokre spodnie lepiły się do nóg. Słuchał jednak Czujkowa z uwagą. - To nie Panów mnie niepokoi, przyjacielu, lecz Slanski. Jest bystry, przyznaję, ale widzę w nim słabego człowieka. A to może okazać się niebezpieczne. - W jaki sposób, towarzyszu marszałku? Czujkow przechylił głowę. W czujnych oczach tego zawadiaki widać było całą chłopską przebiegłość, która zapewniła mu karierę. - Wybieramy człowieka, tego faceta z tytułem profesora lub kogoś innego, a potem nastawiamy go tak, aby myślał jak prezydent Stanów Zjednoczonych. Przydzielamy mu Panowa, który ma być jego twardogłowym doradcą. Dajemy mu Slanskiego - ten robi za „miękkiego” człowieka. A więc z całej trójki dwóch będzie patrzeć na wszystko z punktu widzenia Amerykanów. - Przecież oni wszyscy będą tak postępować, nawet Panów. Czujkow szczęknął zębami ze zniecierpliwienia. - Nie rozumiecie mnie, towarzyszu. Panów to człowiek armii. Nie będzie się bawił w całe to psychologiczne gówno. Same wojskowe fakty. Dwaj pozostali to cywile. Nie zechcą uznać żadnych ograniczeń. Jeśli nic będą myśleć jak Amerykanie, stracimy tylko czas. A jeśli zaczną po amerykańsku, czy będą wiedzieć, kiedy gra się zaczyna, a kiedy kończy? O to was pytam. - Prezydium podejmie ostateczną decyzję, czy wnioski opracowane w ramach Operacji 471 zostaną przyjęte. Reakcja może być negatywna.

Czujkow pchnął palcem w pierś Andropowa. - Pożyjemy, zobaczymy, chłopcze. Podczas afery kubańskiej byłem przez dwanaście dni na Kremlu. Byle szczeniaka, który kiedyś tam powiedział Kennedy’emu „Cześć”, uważano za nie wiem jaką wyrocznię. To samo może się zdarzyć i tym razem. Lecz dziś stawka jest inna: nie chodzi już o zawrócenie z kursu kilku statków handlowych. Przyjacielu, nie można zawrócić rakiet ICBM, kiedy ktoś naciśnie guzik. - Co więc proponujecie, towarzyszu marszałku? - Słuchajcie Andropow, ja niczego nie proponuję. To pomysł waszych ludzi. Prezydium przekazało wam rozkazy. Chcę tylko powiedzieć, byście bacznie przyglądali się tym chłopakom. Na jego surowej, czerwonej twarzy odbijało się wieloletnie doświadczenie osoby, która całe życie spędziła knując intrygi na najwyższym szczeblu. Andropow zdawał sobie sprawę, że wraz z rozpoczęciem Operacji 471 wkracza na bardzo niepewny grunt. Czasami podejrzewał nawet, że może to być jakaś rozgrywka, którą Armia prowadzi na własną rękę. Być może Czujkow i inni chcą wykorzystać Operację dla swoich własnych intryg lub zrobić z niej kozła ofiarnego, gdyby się coś nie udało. Być może chodzi o coś więcej niż tylko próbne ćwiczenia, jak zasugerowano w Prezydium, Być może jego domysły na temat Berlina to tylko część prawdy. Kiedy ponownie spojrzał na Czujkowa, ujrzał ukrytą chytrość w pomarszczonych kącikach jego oczu. Odwrócił się i szurnął nogą. - Będę bardzo ostrożny, towarzyszu marszałku. Możecie być spokojni. ROZDZIAŁ 3 Owego wieczoru, kiedy Langham został wybrany nowym prezydentem Stanów Zjednoczonych, do agentów KGB z ambasad w Waszyngtonie, Londynie i Meksyku nadeszły szczegółowe instrukcje, by nawiązać natychmiast ścisłą współpracę z grupami specjalistycznymi, które niedawno wyjechały z Moskwy. Głównym zadaniem tych grup było zebrać jak najwięcej informacji dotyczących Theodore’a „Teddy” Langhama. Jego rodzice, dzieciństwo, wykształcenie, stan zdrowia, zainteresowania, kochanki, sport, pieniądze, interesy, portret psychologiczny, jego kumple, wady i zalety. Setki dziennikarzy, reporterów i pisarzy wzięło na warsztat niemal te same tematy. Dostarczyli radzieckiemu wywiadowi połowę potrzebnych materiałów za względnie niską cenę, zaś ich działalność stanowiła w tym samym czasie doskonałą osłonę dla grup wywiadowczych KGB.

Gdy minęło sześć tygodni, w Moskwie było już 521 mikrofilmów, sześć cali na cztery. Ważyły cztery funty dziewięć uncji. Zawierały ponad 140000 dokumentów, raportów, świadectw szkolnych, słowem całą makulaturę, która dokumentuje życie każdego obywatela w wysoko rozwiniętym społeczeństwie. Slanski zasiadł przed monitorem, przeglądając kilka z wielu setek dokumentów. Rozszyfrowywał bazgroły prowincjonalnych lekarzy, nauczycieli szkół średnich, dowódców jednostek wojskowych oraz całej masy polityków i biznesmenów. W nowym budynku sztabowym oddział obróbki danych zapisał na kartach wszystkie, najdrobniejsze nawet szczegóły, sporządzając indeksy źródeł i dokumentów, oceniając ich wiarygodność. Pracując w tempie dwudziestu pięciu tysięcy kart na godzinę, chłopcy harowali przez tydzień, przeznaczając dodatkowo jeden dzień na ostateczną redakcję. Kiedy dane wyjściowe rozbito na trzydzieści jeden kategorii, ocean informacji przeniesiony został na taśmę. „Teddy” Langham miał pięćdziesiąt dwa lata. Był absolwentem uniwersytetu w Teksasie. Urodził się w Wichita Falls, 24 października 1928 roku. Nigdy do końca nie pozbył się teksańskiego akcentu i nigdy mu na tym nie zależało. Dużo ważniejsze niż akcent były bowiem słowa, których używał. Kojarzyły się raczej z Harvardzką Szkołą Biznesu aniżeli z otwartymi przestrzeniami Teksasu. W Partii Republikańskiej uważano, że oto mają wreszcie własnego Johna Kennedy’ego. A Teddy Langham pięknie pasował do tego wszystkiego. Nie spoufalał się z nimi, choć wiedział, jak ich podejść. Dziwna to była kampania, odmienna od poprzednich, gdyż to właśnie Langham uznał, że amerykańscy wyborcy zmęczeni są już partyjnymi zlotami. Zwracał się wprost do ludzi ponad głowami zawodowych polityków. Zaś ku przerażeniu własnych ekspertów publicznie wychwalał zalety przeciwnika. Badania opinii publicznej przewidywały miażdżące zwycięstwo, jednak wśród starych partyjnych wyjadaczy, tych od codziennej, zakulisowej roboty, dawało się odczuć poważne wątpliwości. Po raz pierwszy mieli do czynienia z kandydatem, który potrafił przemówić nie tylko do konserwatywnego, republikańskiego wyborcy, ale także do wpływowego centrum zwyczajnych obywateli. Kiedy przyłączyli się twórcy, pisarze, gwiazdorzy filmowi i muzycy, wydawało się, że sprawa jest załatwiona. Langham jednakże wiedział, że w ciągu paru miesięcy, jakie dzielą go jeszcze od listopadowych wyborów, nieznany prawie nikomu chłopak będzie tracił głosy na rzecz zawodowego polityka, którego wystawiła Partia Demokratyczna. Ludzie mieli już dosyć zawodowców, zastanawiali się jednak, czy aby Harry Truman nie był tu wyjątkiem. Potakiwał i uśmiechał się, słysząc rady, jakie otrzymywał od

swojego sztabu wyborczego, ale dalej robił swoje, bo tylko to umiał. Nad zawodowcami miał tylko jedną przewagę - rozumiał zwykłych ludzi. Kiedy Teddy Langham urządził się w Houston jako konsultant pewnej firmy, już w pierwszym roku zarobił na czysto pięć tysięcy dolarów i nauczył się wiele. Wiedział już, że nie wolno mówić żargonem Harvardzkiej Szkoły Biznesu, chyba, że się rozmawia z kolegami-absolwentami tej szkoły. Drobni przedsiębiorcy wpadali w panikę, gdy słyszeli ten język. Przyswoili sobie główne teoretyczne zasady, ale tego stylu myślenia nie dało się zastosować w ich własnych niewielkich przedsiębiorstwach. Biznes, jaki robili, był nie tylko maszynką do produkowania forsy, ale także pewnym stylem życia. Byli dobrzy w swoim fachu i po prostu chcieli być lepsi. Nie pragnęli przeistoczyć się w Standard Oil czy Du Pont. W drugim roku zarobił już piędziesiąt tysięcy i nauczył się wiele o drobnych i średnich przedsiębiorstwach, o ich właścicielach i pracownikach. Z biegiem czasu zamienił działalność konsultingową na arbitraż i tu dostał następną lekcję. Jeśli chcesz załatwić w ciągu jednego dnia większość strajków, mów głośno prawdę, nie bawiąc się w rytuały negocjacji. W trzecim roku zarabiał na związkach tak dużo jak na pracownikach. Często mówiono o nim, że jest psychiatrą od biznesu, lecz mijało się to z prawdą. Był po prostu doświadczonym, rozsądnym i uczciwym człowiekiem. Nigdy nie był pewien, czy stanowiło to jego siłę czy też słabość. Nic poświęcał jednak wiele czasu na analizowanie tego problemu. Ani się spostrzegł, a był już postacią na narodowej scenie politycznej. Po wyborach okazało się, że nie było oszałamiającego zwycięstwa, jedynie wystarczająca, umiarkowana przewaga głosów. Niewielu więc potrafiło docenić, że Langham znowu wygrał. Zwycięstwo było jego, lecz zawodowcy pozostali w cieniu. Im to właśnie przypisał swoje zwycięstwo. Kiedy trzeba było postawić krzyżyk na kartce do głosowania, odezwały się stare partyjne sentymenty, apelujące do serca i kieszeni. Głosowanie przebiegło według tradycyjnych wzorców. Chruszczow powiedział kiedyś: „Sukces ma tysiąc ojców; porażka - to sierota”, * Grupa ekspertów, opracowująca kryteria wyboru rosyjskiego odpowiednika prezydenta Langhama, przekazała stacji komputerowej pięćdziesiąt podstawowych zaleceń, zgodnie z którymi należało prowadzić poszukiwania. W rezultacie tak określonego zadania uzyskano ponad tysiąc kart do rozpatrzenia. Kiedy liczba ta została ograniczona do czterystu kandydatów, do stawianych im wymagań dopisano płynną znajomość języka angielskiego. Lista zmniejszyła się do siedemdziesięciu czterech. Pobyt w Stanach Zjednoczonych

przynajmniej raz w życiu zredukował listę do trzydziestu nazwisk. Jeden z kandydatów zmarł, zaś teczki pozostałych dwudziestu dziewięciu przekazano Slanskiemu i Panowowi z zastrzeżeniem, że gdy na liście pozostanie tylko trzech kandydatów, w ostatecznej selekcji także Prezydium będzie miało swój udział. Fakt, że Langham odsłużył rok w armii amerykańskiej w Korci, wyeliminował dziewiętnastu z pozostałych jeszcze na liście kandydatów. Zostało dziesięciu. Uznano, że osoba, która kiedyś służyła w siłach zbrojnych, może oceniać sytuacje zbliżone do stanu wojny przez pryzmat swoich doświadczeń w wojsku. Mogą one rodzić niechęć do wojny lub - przeciwnie - skłonność do motywowanych patriotyzmem wojowniczych postaw. W obu przypadkach wojenne doświadczenie może odegrać pewną rolę, gdy trzeba będzie podjąć decyzję na tak lub nic. W ustaleniu decydującego kryterium właśnie Slanski miał największy udział: w rezultacie w centrum zainteresowania znalazł się Lewin, który i tak zajmował wysoką pozycję wśród finałowej dziesiątki kandydatów. Nietrudno było przedstawić argumenty Panowowi, lecz prawdziwą trudność stanowiło sformułowanie własnych racji w słowach, które nie obraziłyby nikogo z Prezydium. W ocenie Slanskiego problem z wyborem kandydata polegał na rozbieżności między dyspozycyjnością wobec partii a wymogiem, by „podrabiany” prezydent myślał na sposób amerykański. Tak jak myślałby Langham. Każdy obywatel radziecki, który osiągnął chociażby drugorzędne stanowisko w aparacie władzy, miał za sobą lata surowego wychowania i indoktrynacji. Doprowadzały one niechybnie do myślowej sztampy, która odrzucała automatycznie wszystko to, co nie odzwierciedla oficjalnego radzieckiego stanowiska nawet w najmniej istotnym konflikcie interesów. Ostatecznie komisja prezydialna zaakceptowała dokonany przez Slanskiego wybór wraz z uzasadnieniem i Lewin wysunął się na czoło listy. Jako psychiatra Lewin znajdował się na uprzywilejowanej pozycji. Umiał analizować motywację i obawy ludzi. Ich poglądy polityczne lub narodowość interesowały go tylko wtedy, gdy miały wpływ na ich zdrowie psychiczne. W Związku Radzieckim znaleźć można wystarczająco wiele różnic między Rosjanami, Gruzinami, Uzbekami, Ormianami i całą resztą, aby przekonać czołowego psychiatrę, że narodowość to jedynie sprawa środowiska. Slanski i Panów przesłuchiwali Lewina dwa razy. Wspomnieli o specjalnym zadaniu, ale nie zdradzili, na czym ma polegać. Podczas pierwszej rozmowy Lewin przyjął zdecydowanie obronną postawę, odpowiadając na ich sondażowe pytania jedynie zdawkowym „tak” lub „nie”, kiedy to tylko było możliwe. Gdy zadawali mu pytania dotyczące najrozmaitszych zagadnień, jego odpowiedzi były zawsze zgodne z linią partii.

W czasie drugiej rozmowy wydawało się, że Lewin zrozumiał już, iż nikt tu nie kwestionuje ani jego pozycji, ani lojalności. Wtedy to zaczął przejawiać się duch walki człowieka sukcesu. Pod koniec drugiej godziny gawędzili sobie swobodnie na temat ostatnich fanaberii Plisieckiej w Teatrze Bolszoj, jak i o Ruchomym święcie Hemingwaya. Nie usiłowano ukrywać przed nim faktu, że obaj jego rozmówcy to oficerowie KGB, ale też nie podkreślano tego szczególnie. Pośrednia krytyka stosunków panujących na wydziale psychologii w Moskwie, wskazująca na to, że Slanski i Panów dobrze znali wewnętrzne tarcia w tej instytucji, spotkała się z nagrodą w postaci uśmiechu i krótkiego komentarza, który był zarówno dowcipny, jak i dyplomatyczny. W końcu Slanski zadał mu pytanie na temat jego stosunku do Amerykanów. Lewin wzruszył ramionami i uśmiechnął się. - Spotykałem się głównie z naukowcami i studentami. Rzadko kiedy wychodziłem poza teren uniwersytetu. - Jakie jest jednak wasze ogólne nastawienie? Lewin pokręcił głową, jak gdyby odmawiał jakiejkolwiek jednoznacznej odpowiedzi. - To też ludzie, jak sądzę. - Podobno Amerykanie bardzo nas przypominają. Zgadzacie się z tym? Lewin zaciągnął się papierosem. Pochylił się, by strząsnąć popiół do szklanej popielniczki, po czym spojrzał na obu. - Błąd. Podstawą takiego sądu jest zazwyczaj przekonanie, że oba narody kochają dzieci, są ambitne jeśli chodzi o rozwój technologiczny, lubią przedsięwzięcia na wielką skalę, kochają sport i tak dalej w podobnym, modnym dziś stylu. - Nie zgadzacie się więc? Lewin energicznie pokręcił głową, wyciągając nogi, jak czynił to czasem podczas seminariów, kiedy zbierał myśli. Spojrzał na swych rozmówców już nie jak osoba, której coś grozi, ale z pozycji wykładowcy, na którego mądrą odpowiedź czekają dwaj bystrzy studenci. - Te tak zwane podobieństwa to kłębowisko terminów średnich w koślawych sylogizmach. Amerykanie lubią dzieci, Rosjanie lubią dzieci, a więc wszyscy Amerykanie są jak wszyscy Rosjanie. Ale Żydzi też lubią dzieci, Włosi lubią dzieci. Mówi się, że jesteśmy podobni, gdyż z podziwem patrzymy na postęp technologiczny. To samo jednak powiedzieć można o każdym szalonym państwie afrykańskim. Czego bowiem pragną przede wszystkim? Międzynarodowego portu lotniczego i nuklearnego reaktora. Te podobieństwa to dziennikarski wymysł. Zupełnie bez sensu. Slanski pokiwał głową.

- Nie dostrzegacie więc żadnych istotnych podobieństw? - Towarzyszu, przypisujecie mi to, czego nie powiedziałem - uśmiechnął się Lewin. - Oczywiście, że są podobieństwa. Tak samo jak między nami a plemionami w dżunglach Ameryki Południowej. Różnice wynikają z odmiennego środowiska. Geny to tylko pewien zakres naszych możliwości. Nic innego tylko środowisko nadaje kamieniom kształt. Główną różnicę stanowi zdyscyplinowanie narodu. Nasze środki, nasi ludzie jednoczą się, aby osiągnąć określone cele. U Amerykanów tego nie ma. Tam każdy walczy z każdym. Rozmowa trwała jeszcze godzinę. Potem podziękowano Lewinowi, zaznaczając, że być może zostanie zaproszony na jeszcze jedną rozmowę. Choć niekoniecznie. Kiedy Lewin już wyszedł, Slanski nalał sobie i Panowowi whisky. Obaj przesiedli się na wygodne fotele przy kominku. Slanski, mieszając wódkę w kieliszku, powiedział: - Porozmawiajmy teraz o niesprzyjających czynnikach. Moje pierwsze zastrzeżenie dotyczy tego, że Lewin jest wykładowcą na uniwersytecie, Langham zaś przez długi czas zajmował się biznesem. Panów wzruszył ramionami. - To nieistotne, Iwan. Kiedy zaczniemy działać, doświadczenia gospodarcze Langhama ani mu nie pomogą, ani nie przeszkodzą. Wiele artykułów z prasy amerykańskiej traktujących o Langhamie wspomina, że proponowano mu kiedyś posadę na Uniwersytecie Harvarda i że poważnie nad tą propozycją się zastanawiał. Nie widzę tu problemu. Niepokoją mnie natomiast dziewczyny. Slanski uśmiechnął się. - Panów, jaki z ciebie świętoszek! Panów poruszył się w fotelu, rozparł się wygodnie i spojrzał na Slanskiego. - Czy uważasz, że jest to rzecz normalna, jeśli facet potrafi w ciągu trzech lat przelecieć co najmniej dziewięć różnych dziewcząt? - Och, na miłość boską! Te studentki same oddają się wykładowcom. A on jest przystojnym mężczyzną. To całkiem zrozumiałe. Jest wdowcem. Nikomu nie dzieje się żadna krzywda. - Nie mówię, przyjacielu, o krzywdzie. Myślę o tym, co będzie, jeśli zamkniemy go bez kobiety na sześć miesięcy, może siedem. Taki napalony kogut sprawiać może kłopoty. Slanski pochylił się i postawił kieliszek na stole. - Możemy dostarczać mu kobiet. Nie widzę problemu. - W żadnym wypadku. Pomijając już względy bezpieczeństwa, czyżbyś nie czytał wszystkich materiałów? Takie kontakty mają osobisty charakter. Bukiety kwiatów, bilety na

balet. Facet zaczyna je kochać. Widziałem już takich ludzi w akcji. To oni są świętoszkami. Widzą śliczną buźkę i dwa duże cyce i już tracą głowę. Chcą przelecieć taką jedną, ale nie mogą tego zrobić ot tak po prostu, z marszu. O, nie. To musi być romantyczne. Miłość, Romeo i Julia. Czytanie wierszy w Parku Gorkiego. Oni wszyscy są tak cholernie do siebie podobni. Slanski rozłożył się wygodnie w fotelu, pochylił głowę i myślał z zamkniętymi oczyma. - Może znajdziemy kogoś dla niego. Jakąś dziewczynę. Coś rzeczywiście szałowego. Jego romanse trwały zazwyczaj cztery miesiące. Może ta będzie nowa Szecherezada i da radę przez sześć. - Nie może to być Rosjanka. Za dużo by mówiła. Odgadłaby, o co chodzi. - A więc cudzoziemka. - To nie takie proste. Chociaż nie miałaby żadnego kontaktu z zewnętrznym światem, jak w przypadku Rosjanki... - To żaden problem znaleźć dziewczynę. - Chcesz znaleźć dla niego Żydówkę? - Dlaczego Żydówkę? - Nazywa się Lewin. To Żydek. Slanski przymknął oczy, słysząc tę tanią odzywkę. - Nie przeczytaliście dokładnie sprawozdań, towarzyszu. Nie jest Żydem. I jego rodzice też nie byli Żydami. Panów uśmiechnął się kręcąc powoli kieliszkiem. Wciąż uśmiechnięty, spojrzał ponownie na Slanskiego, który zapytał: - A gdy już będzie po wszystkim? - Pozbędziemy się jej. - Może. Slanski wstał i przeciągnął się, Po chwili odwrócił się, by spojrzeć na Panowa. - Wydaje mi się, że Lewin będzie naszym człowiekiem. * * * Andriej Iwanowicz Lewin urodził się 7 sierpnia 1928 roku. W Rosji rozpoczęła się właśnie pierwsza pięciolatka. W Stanach Zjednoczonych Walt Disney pokazał pierwszą kreskówkę z Myszką Mickey, w Londynie zaś opublikowana została powieść D. H. Lawrence’a Kochanek Lady Chatterley.

Ojca Lewina, znanego lekarza, zamordowano podczas drugiej fali stalinowskich czystek. Jego matka przez sześć miesięcy przebywała w więzieniu, tymczasem młodego Lewina skierowano do państwowego sierocińca na przedmieściu Leningradu. Matkę widział raz, gdy miał jedenaście lat. Później dowiedział się, że dostała zezwolenie na widzenie się z synem, gdyż mąż jej - jak poinformowały ją władze - został „przez pomyłkę” rozstrzelany. W Moskwie mieszkał bowiem inny Iwan Lewin, chirurg, Żyd. Andriej Lewin ukończył Uniwersytet Moskiewski i zgodnie z zaleceniem komisji został przeniesiony na Wydział Psychologii Eksperymentalnej w Leningradzie. Dzięki swoim pracom, takim jak „Psychologiczne skutki działania hormonów męskich na psychikę kobiety” czy też „Neurochemiczne podłoże agresji” szybko zyskał uznanie wśród swoich przełożonych oraz kolegów, specjalistów w tej dziedzinie na zagranicznych uczelniach. Służył dwa lata na froncie wojny koreańskiej aż do zawieszenia broni w 1956 roku. Opracował nową technikę przesłuchiwania amerykańskich jeńców wojennych, która wkrótce stała się powszechnie obowiązującą normą. Po powrocie do Leningradu mianowany został profesorem psychiatrii stosowanej. Opublikował broszurkę „Psychologia szachów”, której fragmenty przedrukował nie tylko miesięcznik Nature, ale także i cotygodniowy dodatek Prawdy. W związku z tą publikacją otrzymał wiele listów od zachwyconych czytelników. Jeden z nich przyszedł od Galiny Malenkowej, pięknej dwudziestodwuletniej blondynki. Pobrali się jesienią 1958 roku. Galina zmarła jednak następnego lata, wydając na świat dziecko. Dziewczynkę. Niemowlakiem zaopiekował się sierociniec w Smoleńsku, zaś Lewin starał się zapomnieć zarówno o dziecku, jak i o jego matce. Wydawało się, że w jego życiu nastąpiła jakaś dziwna, przypominająca koszmarny sen aberracja. Jego wiedeński poprzednik innym słowem określił tego rodzaju sny, lecz nawet po opublikowaniu prac, które rzeczywiście ugruntowały jego pozycję w oczach zagranicznych specjalistów, Lewin nie potrafił dostrzec żadnego związku. Wraz z grupą studentów badał wpływ wojennych przeżyć na procesy pamięci. Badania wykazały, że wielu świadkom nieludzkich tragedii udało się usunąć w podświadomość wszelkie wspomnienie o wojennym koszmarze. W rezultacie jednak, jak się okazało, wyparli oni z pamięci także i cały zespół danych dotyczących współczesnych wydarzeń. Można zmusić się do zapomnienia pewnych faktów, lecz nie sposób siłą woli ograniczyć tego, co ulec ma zapomnieniu. Praca Lewina „Tłumienie przeżyć traumatycznych i jego wpływ na nieświadomość” opublikowana została w większości krajów. Wkrótce Lewin zaczął otrzymywać zaproszenia na zagraniczne wykłady, seminaria i konferencje. W paru przypadkach zezwolono mu na uczestniczenie w tych spotkaniach. Był kilka razy w Stanach Zjednoczonych, raz w Londynie, dwa razy we Francji i we Włoszech.

Miał także swój udział w nieudanej próbie nawiązania współpracy z Chińczykami. Pozwolono mu wtedy uczestniczyć w konferencji w Pekinie, choć nie wolno mu było przemawiać publicznie. Według pogłosek miał dostać nominację na szefa wszystkich programów badawczych w dziedzinie psychologii i psychiatrii prowadzonych na Uniwersytecie Moskiewskim, ale tak się nie stało. Nie było w tym nic nadzwyczajnego, żadnego odstępstwa od normy. Zdawał sobie sprawę, że gdyby pozostał w wojsku, nie zmieniłoby to bardzo jego sytuacji. A jednak widok ładnej twarzyczki lub swetra skrywającego jędrne piersi łatwo mógł przyciągnąć jego uwagę: ambitne studentki tylko czekały, aby móc spełnić jego marzenia. Bukiet róż od profesora w szafce studentki był znanym dobrze ruchem otwierającym kolejną partię szachów niczym ruch pionkiem z P4 na K4. Lewin nie różnił się od wielu podobnych mu, romantycznych kochanków: nie potrafił elegancko kończyć owych znajomości. Był mężczyzną, który mógł mieć tylko jedną dziewczynę, lecz końcówki zazwyczaj wypadały paskudnie. * * * Komisja prezydialna przeanalizowała końcowe sprawozdanie Slanskiego i wyraziła swoje poparcie. Człowiekiem tym miał zostać Andriej Lewin. ROZDZIAŁ 4 Ostatnia rozmowa z Lewinem była zadziwiająco łatwa. Wyjaśnili mu, czego się od niego oczekuje. Najpierw był rozbawiony, potem zasypał ich pytaniami. - A więc operacja ma swój sztab w Moskwie? - Nie, Andriej, będziemy w Kijowie. Znasz Kijów? - Niezbyt dobrze. Byłem tam na kilku spotkaniach na uniwersytecie. Spędziłem też parę tygodni wakacji, ale to było dawno. - No cóż, będziemy poza centrum miasta. W budynku, w którym kiedyś było studio filmów dokumentalnych. Teraz przystosowano je do naszych zadań. - Będziecie tam wraz z Panowem? - Tak, obaj tam będziemy, jako członkowie waszej ekipy. Będzie też grupa łącznościowa i pracownicy sekretariatu. Będziemy podłączeni do głównego komputera w Moskwie. Znajdzie się tam też dział archiwalny i niewielka grupa badawcza. Lewin wstał, uśmiechając się pod nosem. Projekt operacji i rola, jaką ma w niej pełnić, wyraźnie mu się spodobały. - Czy nasze analizy rzeczywiście będą miały wpływ na podejmowane decyzje?