IXENA

  • Dokumenty1 316
  • Odsłony249 425
  • Obserwuję197
  • Rozmiar dokumentów2.2 GB
  • Ilość pobrań145 280

Anonim - Księga bez tytułu

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.5 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

IXENA
EBooki
FANTASTYKA

Anonim - Księga bez tytułu.pdf

IXENA EBooki FANTASTYKA Anonim
Użytkownik IXENA wgrał ten materiał 8 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 235 osób, 94 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 335 stron)

POD ADNYM POZOREM NIE CZYTAJ KSIĘGI BEZ TYTUŁU KSIĘGA BEZ TYTUŁU ANONIM

Szanowny Czytelniku, Tylko ludzie o czystym sercu mogą zajrzeć na karty tej księgi. Ka da przeczytana strona, ka dy kolejny rozdział przybli y Cię do końca. Nie wszystkim uda się przebrnąć przez całość. Zawiłości akcji oraz bogactwo stylów mogą oszołomić i zamącić w głowie. Próbując dociec prawdy, będziesz ją miał pod samym nosem. Zapadnie ciemność, a z nią nadejdzie wielkie zło. Ci zaś, którzy doczytają tę księgę do końca, być mo e nigdy ju nie ujrzą światła. Anonim Tego samego autora

Pod pseudonimem „Anonim” wydano przez stulecia niezliczone ksią ki. Wymienianie ich tutaj byłoby i niemo liwe, i bezcelowe. Rozdział pierwszy Sanchez nie znosił w swoim barze obcych. Podobnie zresztą jak stałych klientów, tych jednak obsługiwał chętnie, a to z tego prostego powodu, e ich się bał. Wyproszenie bywalca byłoby równoznaczne z podpisaniem na siebie wyroku śmierci. Opryszkowie odwiedzający Tapiocę stale szukali okazji, eby się sprawdzić; właśnie tutaj, w tym barze, bo dzięki temu cały światek przestępczy by się o tym dowiedział. Tapioca bezsprzecznie miała styl. Ściany były ółte, ale nie w miłym dla oka odcieniu, raczej w kolorze plam z nikotyny. Nic w tym dziwnego, bo jedna z wielu niepisanych zasad baru głosiła, e jeśli ju ktoś tu przychodził, to musiał palić. Cygara, fajki, papierosy, skręty, nargile, cygaretki, fajeczki z trawką… dozwolone było wszystko z wyjątkiem niepalenia; to akurat nie wchodziło w rachubę. Nieu ywanie alkoholu tak e uchodziło za grzech, ale największym grzechem było pojawienie się obcego. Tutaj nikt nie lubił obcych. Obcy zapowiadali kłopoty. Nie wolno było im ufać. Dlatego kiedy wszedł mę czyzna w długim czarnym płaszczu, z kapturem nasuniętym nisko na głowę, i usiadł na drewnianym stołku przy ladzie w kącie baru, Sanchez nie przypuszczał, eby gościowi udało się opuścić lokal w jednym kawałku. Ze dwudziestu bywalców siedzących przy stołach przerwało rozmowy i poświęciło chwilę na ocenę mę czyzny w kapturze. Sanchez zwrócił uwagę, e pić te przestali. Niedobrze. Gdyby akurat grała muzyka, po wejściu obcego z pewnością tak e by umilkła. Teraz słychać było jedynie uporczywy furkot wielkiego wentylatora na suficie. Sanchez demonstracyjnie zignorował nowego klienta, udając, e go nie zauwa ył. Ale gdy tamten się odezwał, nie mógł ju dłu ej nie zwracać na niego uwagi. - Barman! Daj pan bourbona.

Facet nawet na niego nie spojrzał. Zamówił kielicha tak, jakby Sanchez w ogóle nie istniał, a e nie opuścił kaptura skrywającego twarz, trudno było powiedzieć, czy wygląda równie wrednie, jak wrednie brzmi jego głos, tak chropowaty, e mo na by nim heblować deski. (W tych stronach wredność człowieka oceniano po tym, jak bardzo chrapliwy był jego głos). Mając to na uwadze, Sanchez wziął względnie czystą szklankę do whisky i podszedł do klienta. Postawił szklankę na lepkim drewnianym kontuarze przed nosem obcego i zaryzykował przelotny rzut oka na ukrytą pod czarnym kapturem twarz. Jednak głęboki cień nie pozwalał dostrzec rysów nieznajomego, a barman roztropnie wolał się nie gapić. - Z lodem – mruknął mę czyzna, ledwie dosłyszalnie. Właściwie był to ochrypły szept. Sanchez jedną ręką sięgnął pod ladę i wyciągnął na wpół pełną brązową butelkę z napisem „Burbon” na nalepce, a drugą wziął dwie kostki lodu. Wrzucił je do naczynia i zaczął nalewać trunek. Napełnił szklankę do połowy, po czym schował butelkę pod bar. - Trzy dolary – powiedział. - Trzy dolary? - No. - To lej pan do pełna. Po wejściu obcego rozmowy ucichły, ale teraz panowała wręcz grobowa cisza. Oczywiście pomijając wentylator na suficie, który jakby furkotał coraz głośniej. Sanchez, który unikał ju kontaktu wzrokowego ze wszystkimi, znów wziął butelkę i napełnił szklankę po brzegi. Obcy rzucił mu banknot pięciodolarowy. - Reszty nie trzeba. Barman odwrócił się i wło ył pieniądze do kasy. Nagle ponad te ciche dźwięki wybił się czyjś głos, równie tak chrapliwy, jak to tylko mo liwe. To Ringo, jeden z najbardziej paskudnych klientów lokalu, zapytał za plecami Sancheza: - Hej, nieznajomy, co cię przywlokło do naszego baru? Masz tu jakiś interes? Ringo siedział z dwoma kompanami przy stoliku usytuowanym zaledwie kilka Kraków za obcym. Był to kawał gnidy – zwalisty, tłusty i nieogolony jak większość mętów w tym barze. Podobnie jak inni, miał w kaburze u pasa rewolwer i tylko czekał na byle pretekst, eby zrobić z niego u ytek. Stojący za kasą przy barze Sanchez odetchnął

głęboko i przygotował się na nieuchronną rozróbę. Ringo był osławionym bandytą, winnym wszelkich przestępstw, jakie tylko mo na sobie wyobrazić. Miał na swoim koncie gwałty, morderstwa, podpalenia, kradzie e, zabójstwa policjantów… pełny katalog zbrodni. Nie było dnia, eby nie dokonał czegoś nielegalnego, co zapewniłoby mu dłu szą odsiadkę. Dzisiejszy dzień niczym nie ró nił się od innych. Ringo zdą ył ju obrabować trzech mę czyzn, przystawiając im lufę rewolweru do głowy, teraz zaś, przepuściwszy większość łupu na piwsko, szukał okazji do zwady. Kiedy Sanchez odwrócił się i spojrzał na salę, przekonał się, e obcy nawet nie drgnął, nie tknął te swojej szklanki. Mało tego – przez kilka przera ająco długich sekund nie odpowiedział na pytanie. Sanchez na własne oczy widział kiedyś, jak Ringo przestrzelił komuś kolano tylko dlatego, e ten nie odpowiedział mu dostatecznie szybko. Dlatego odetchnął z ulgą, gdy nieznajomy, tu przed tym, zanim bandyta miał powtórzyć pytanie, zdobył się na odpowiedź. - Nie szukam kłopotów. Ringo wyszczerzył zęby w złowró bnym uśmiechu. - Ha! – warknął. – Kłopoty to ja i coś mi się widzi, e właśnie mnie znalazłeś. Człowiek w kapturze nie zareagował. Siedział na stołku jakby nigdy nic i wpatrywał się w swoją szklankę. Ringo wstał z krzesła i podszedł do niego. Nachylił się nad kontuarem, wyciągnął rękę, brutalnie zdarł kaptur z głowy przybysza… i ukazała się wyrazista, choć nieogolona twarz jasnowłosego mę czyzny niewiele po trzydziestce. Jego przekrwione oczy świadczyły o tym, e albo ma kaca, albo za wcześnie obudził się z pijackiej drzemki. - Chcę wiedzieć, co tu robisz! – warknął Ringo. – Chodzą słuchy, e rano przyjechał do miasta jakiś obcy. Uwa a się za twardziela. A mo e ty te uwa asz się za twardziela? - Nie jestem twardzielem. - To wkładaj płaszcz i wypierdalaj! – Jak większość rozkazów, tak e i ten miał swoje minusy, bo nieznajomy nie zdjął przecie płaszcza. Blondyn przez chwilę zastanawiał się nad propozycją oprycha, po czym pokręcił głową.

- Znam tego obcego, o którym mówisz – odezwał się tym swoim ochrypłym głosem. – I wiem, po co tu przyjechał. Odczep się, to wszystko ci o nim opowiem. Bandyta rozciągnął usta w szerokim uśmiechu, pod ciemnym i niehigienicznym wąsem. Obejrzał się na kibicującą mu widownię. Ze dwudziestu bywalców przy stołach bacznie obserwowało rozwój wypadków. Kiedy Ringo się uśmiechnął, napięcie na Sali nieco zel ało, chocia wszyscy obecni wiedzieli, e ta zmiana atmosfery jest tylko chwilowa. Było, nie było, siedzieli przecie w barze Tapioca. - I co wy na to, chłopaki? Posłuchamy, co ten piękniś ma nam do powiedzenia? Odpowiedział mu głośny chór potakiwaczy i stukanie się szklankami. Ringo objął ramiona jasnowłosego przybysza i odwrócił go na stołku twarzą do Sali. - No, blondasku, opowiedz nam o tym pieprzonym gnojku. Czego on szuka w moim mieście? Jawna drwina w głosie oprycha nie zniechęciła nieznajomego, który zaczął opowieść: - Rano siedziałem w przydro nym barze ze trzy kilometry stąd, kiedy ten wielki, na oko wredny facet wszedł, usiadł przy ladzie i zamówił drinka. - Jak wyglądał? - Eee, z początku nie było widać jego twarzy, bo była ukryta pod takim wielkim kapturem. Ale potem jakiś gnojek podszedł do niego i ściągnął mu ten kaptur. Ringo przestał się uśmiechać. Podejrzewając, e blondyn się z niego nabija, nachylił się i mocniej ścisnął jego ramię. - No i co, mały, gadaj, co było dalej – polecił głosem, który nie wró ył nic dobrego. - No więc ten obcy, nawiasem mówiąc, całkiem przystojny gość, wychylił szklanicę jednym haustem, wyciągnął gnata i wystrzelał wszystkich kutasów w tym barze… z wyjątkiem mnie i barmana. - Nooo! – rzucił Ringo, oddychając głęboko przez brudny nos. – Rozumiem, dlaczego nie zastrzelił barmana, ale nie widzę powodu, dla którego nie zabił ciebie. - Chcesz wiedzieć, dlaczego mnie nie zabił? Bandzior wyciągnął rewolwer z kabury u szerokiego czarnego pasa i wycelował w twarz nieznajomego, niemal wbijając mu lufę w policzek.

- Jakbyś zgadł, chcę wiedzieć, dlaczego ten taki owaki syn cię nie zastrzelił. Obcy obrzucił go ostrym spojrzeniem, nie zwracając najmniejszej uwagi na przystawiony do głowy rewolwer. - Ba! – odparł. – Nie zastrzelił mnie, bo chciał, ebym zajrzał do tej mordowni i znalazł pieprzonego tłuściocha, którego zwą Ringo. Nacisk, jaki nieznajomy poło ył na słowach „pieprzonego” i „tłuściocha”, nie uszedł uwagi bandyty. Mimo to w ciszy, która zapadła po tym oświadczeniu, zachował, przynajmniej jak na siebie, względny spokój. - Ja jestem Ringo. A ty coś za jeden, blondasku, do kurwy nędzy?! - To nie ma znaczenia. Dwóch tłustych oprychów, którzy siedzieli przy jednym stole z Ringo, wstało. Zrobili krok w kierunku baru, eby w razie czego przyjść kompanowi z pomocą. - Ma znaczenie, i to du e – odrzekł Ringo jadowicie. – Bo chodzą słuchy, e ten facio, ten obcy, o którym się gada, nazywa się Burbon Kid. Ty te pijesz bourbona, no nie? Blondyn zerknął na dwóch compadres bandyty, po czym zajrzał w głąb lufu jego rewolweru. - Wiesz, dlaczego nazywają go Bourbon Kid? – zapytał. - Jasne, e wiem – zawołał za jego plecami jeden z kumpli Ringa. – Podobno jak Kid się napije bourbona, kompletnie mu odbija, dostaje pierdolca i morduje wszystkich, których ma pod ręką. Powiadają, e jest niezwycię ony i e tylko sam Szatan mo e go zabić. - Zgadza się – przytaknął blondyn. – Bourbon Kid wykańcza ka dego. Podobno to właśnie bourbon daje mu tę niesamowitą siłę. Zawsze jak tylko sobie łyknie, zabija wszystkich pojebańców w barze, jacy mu się nawiną. Ju ja coś o tym wiem. Widziałem to na własne oczy. Ringo bez pardonu dźgnął nieznajomego lufą rewolweru w skroń i wskazał na szklankę bourbona. - Pij! Nieznajomy powoli okręcił się na stołku przy barze i sięgnął po szklankę. Ringo śledził ruchy obcego, nie odrywając lufy rewolweru od jego głowy.

Stojący za barem Sanchez odsunął się, eby nie obryzgała go krew czy reszti mózgu, które mogły pofrunąć w jego kierunku. Albo, skoro ju o tym mowa, zabłąkana kula. Patrzył, jak blondyn podnosi szklankę. Na jego miejscu ka dy normalny człowiek trząsłby się tak, e rozlałby przynajmniej połowę zawartości, ale nie on. Trzeba przyznać, e był zimny jak lód w jego szklance. Tymczasem wszyscy klienci baru zerwali się na równe nogi w oczekiwaniu na to, co się stanie; sztuka w sztukę ka dy z nich trzymał dłoń na rękojeści rewolweru. Patrzyli, jak nieznajomy unosi szklankę pod nos i przygląda się zawartości. Po zewnętrznej ściance naczynia spływał pot. To był pot, naprawdę. Prawdopodobnie z dłoni Sancheza, a mo e nawet ostatniego klienta, który pił z tej szklanki. Obcy odczekał, a pot spłynie dostatecznie nisko, eby nie musiał znosić jego smaku na języku. W końcu, kiedy kropla potu spłynęła tak, e nie zachodziła obawa, i wejdzie w kontakt z jego ustami, odetchnął głęboko i wlał napój do gardła. Trzy sekundy później szklanka była pusta. Wszyscy obecni w barze wstrzymali dech. Nic się nie wydarzyło. Dlatego te wcią nie oddychali. I wcią nic się nie działo. Wobec tego wszyscy znowu zaczęli oddychać. Nawet wentylator. Nadal nic. Ringo odsunął rewolwer od twarzy blondyna i zadał pytanie, które cisnęło się na usta wszystkim obecnym: - No to jak, blondasku, jesteś Bourbon Kidem, czy nie? - Fakt, e wypiłem te szczyny, dowodzi tylko jednego – odparł blondyn, ocierając usta grzbietem dłoni. - Tak? A to niby czego? - Tego, e potrafię wypić szczyny i się nie porzygać. Ringo spojrzał na Sancheza. Barman cofał się chyłkiem, dopóki mógł, czyli do chwili, gdy dotknął plecami ściany za barem. Widać było, e jest roztrzęsiony. - Nalałeś mu z butelki do odlewania się? – zapytał bandzior ostro. Sanchez nerwowo kiwnął głową. - Nie spodobał mi się ju na pierwszy rzut oka – wyjaśnił.

Ringo schował broń i cofnął się. Nagle odchylił się do tyłu i zaniósł się gromkim śmiechem, jednocześnie klepiąc blondyna po ramieniu. - Wypiłeś szklankę z flaszki, do której się odlewaliśmy! Ha, ha, ha! Szklankę szczyn! Ten facet wypił szczyny! Wszyscy w barze ryknęli śmiechem. To znaczy wszyscy z wyjątkiem nieznajomego blondyna, który wbił wzrok w Sancheza. - Nalej mi, kurwa, bourbona! – Jego głos chrzęścił jak wir. Barman odwrócił się, wziął inną butelkę zza kontuaru i zaczął nalewać płyn do szklanki obcego. Tym razem napełnił ją po brzegi bez konieczności przypominania mu o tym. - Trzy dolary. Widać było gołym okiem, e blondyn nie jest zachwycony tym, e Sanchez domaga się kolejnych trzech dolarów, i bez zwłoki dał wyraz swojemu niezadowoleniu. Tak szybko, e oczy bywalców nie zdołały tego zarejestrować, sięgnął prawą ręką pod czarny płaszcz i wyciągnął pistolet. Broń w jego dłoni była ciemnoszara i najwyraźniej cię ka, co sugerowało, e magazynek jest pełny. Niegdyś była zapewne srebrna i błyszcząca, ale wszyscy w Tapioce wiedzieli a za dobrze, e jeśli ktoś nosi błyszczącą srebrną broń, to znaczy, e pewnie nigdy jej nie u ywał. Barwa pistoletu obcego świadczyła o tym, e korzystał z niej nader często. Błyskawiczny ruch nieznajomego skończył się z chwilą, gdy lufa broni wycelowała dokładnie w czoło Sancheza. Tej dynamicznej akcji zawtórowała seria głośnych trzasków, ponad dwudziestu, gdy wszyscy bywalcy baru przestali śledzić rozwój wypadków, wyciągnęli rewolwery, odciągnęli kurki i wycelowali w blondyna. - Bez nerw, blondasku – rzucił Ringo i znowu przystawił obcemu lufę do skroni. Sanchez nerwowo i ze skruchą uśmiechnął się do przybysza, który nadal trzymał ciemnoszary pistolet wycelowany w jego głowę. - Tym razem na koszt firmy – powiedział. - A widzisz, ebym sięgnął po forsę, do kurwy nędzy? – padła zwięzła odpowiedź. Zapadła cisza. Blondyn odło ył pistolet na kontuar obok nowej szklanki bourbona i westchnął cicho. Widać było, e jest wkurzony jak cholera i e potrzebuje się napić. Prawdziwego trunku. Musiał wreszcie spłukać z gardła ten ohydny smak moczu.

Podniósł szklankę do ust. Wszyscy bywalcy w nieznośnym napięciu śledzili jego ruchy, czekając, a opró ni naczynie. On jednak chyba specjalnie się nad nimi znęcał. Przez chwilę siedział bez ruchu, jakby zamierzał się odezwać. Wszyscy obserwowali go z zapartym tchem. Powie coś, czy nie? A mo e najpierw wypije bourbona? Na odpowiedź nie musieli długo czekać. Niczym człowiek, który nie pił od tygodnia, blondyn jednym haustem wychylił całą szklankę, po czym z trzaskiem odstawił ją na kontuar. Tym razem był to prawdziwy bourbon, bez dwóch zdań.

Rozdział drugi Ojcu Taosowi zbierało się na płacz. Z biegiem lat zapamiętał niejedną smutną chwilę. Trafiały mu się smutne dni, czasami smutne tygodnie, a pewnie i smutny miesiąc raz na jakiś czas. Ale jeszcze nigdy nie czuł się tak źle. Nigdy w yciu nie było mu tak smutno. Stał tam, gdzie stawał tyle razy, na wyniesionym ołtarzu w Świątyni Herere, i patrzył w dół na rzędy kościelnych ław. Dziś jednak było inaczej. Ławy nie wyglądały tak, jak lubił. Zazwyczaj przynajmniej połowa z nich była zajęta przez jego współbraci, hubalan – mnichów o posępnych twarzach. W tych rzadkich chwilach, gdy ławy były puste, czerpał przyjemność z podziwiania ich schludności albo wyściółek w odprę ającym kolorze lila. Ale nie dziś. Ławy nie były ju schludne ani liliowe. A co najgorsze, bracia hubalanie nie mieli posępnych min. Unoszący się w powietrzu odór nie był mu całkiem obcy. Ojciec Taos miał okazję zetknąć się kiedyś z takim zapachem – ściśle mówiąc, pięć lat wcześniej. Przywoływał on przyprawiające o mdłości wspomnienia, poniewa był to zapach śmierci, zniszczenia i zdrady, spowity w mgiełkę prochu strzelniczego. Ław nie pokrywała ju liliowa wyściółka, były zalane krwią. Niegdyś schludne, teraz stanowiły obraz nędzy i rozpaczy. A najgorsze, e bracia hubalanie zajmujący połowę ław nie byli ju posępni, byli martwi. Sztuka w sztukę. Taos zadarł głowę, spojrzał w górę i zobaczył, e z sufitu, całe piętnaście metrów nad nim, skapuje krew. Idealny łuk marmurowego sklepienia setki lat temu ozdobiono malowidłami; w przepięknych scenach święci anieli tańczyli ze szczęśliwymi, roześmianymi dziećmi. A teraz wszyscy aniołowie i wszystkie dzieci spryskani byli krwią

le ących na dole hubalan. Ich radość ycia i beztroska zniknęły, zakrwawione twarze wyra ały smutek, skruchę i al. Tak samo jak mina ojca Taosa. Ławy zalegało około trzydziestu ciał; prawdopodobnie kolejne trzydzieści, albo i więcej, le ało pod i między siedzeniami. Tylko jeden człowiek prze ył tę masakrę, mianowicie sam ojciec Taos. Ktoś uzbrojony w dubeltówkę postrzelił go z bezpośredniej odległości w brzuch. Ból był straszliwy, a rana wcią jeszcze krwawiła, ale wiedział, e się zagoi. Jego rany zawsze się goiły, musiał jedynie pogodzić się z faktem, i po ranach postrzałowych zazwyczaj zostają blizny. Do tej pory postrzelono go ju dwukrotnie, pięćlat temu, w tym samym tygodniu i w odstępie kilku dni. Na wyspie prze yło dostatecznie wielu mnichów, eby pomogli mu ogarnąć ten bałagan. Zdawał sobie jednak sprawę, e dla hubalan będzie to cię kie prze ycie. Zwłaszcza dla tych, którzy byli tu pięć lat temu, kiedy to po raz ostatni świątynię wypełnił obrzydliwy, bezbo ny smród prochu strzelniczego. Dlatego te z ulgą powitał dwóch swoich ulubionych młodych mnichów, Kyle’a i Peta, którzy weszli do świątyni przez ziejącą dziurę – wejście, do niedawna zamknięte przez olbrzymie, łukowate dębowe drzwi. Kyle miał około trzydziestu lat, Peto był bli ej dwudziestki. Na pierwszy rzut oka często mylnie brano ich za bliźniaków. Nie wynikało to tylko z ich zewnętrznego podobieństwa, chodziło tak e o nawyki. Nie tylko ubierali się tak samo, ale od blisko dziesięciu lat Kyle był mentorem Peta i młodszy mnich podświadomie naśladował pełen nerwowości, przesadnie ostro ny styl bycia przyjaciela. Obaj mieli gładką oliwkową cerę i wygolone głowy. Nosili identyczne brązowe habity, takie same jak wszyscy ci nie yjący mnisi w świątyni. W drodze do ołtarza, na spotkanie z ojcem Taosem, czekała ich niemiła i denerwująca konieczność przechodzenia nad licznymi zwłokami swoich braci. Oglądanie ich w takiej sytuacji było dla Taosa cię kim prze yciem, ale pocieszające było to, e w ogóle widzi ich przy yciu, i jego serce zaczęło bić szybciej. W ciągu ostatniej godziny biło w tempie dziesięciu uderzeń na minutę, dlatego te ojciec z ulgą stwierdził, e teraz ju powraca do normalnego, regularnego rytmu. Peto przytomnie pomyślał, eby wziąć ze sobą mały brązowy dzbanek wody dla ojca Taosa. Zmierzając do ołtarza, uwa ał, eby nic nie rozlać, ale jego ręce wyraźnie się

zatrzęsły, kiedy uświadomił sobie, do jak potwornej zbrodni doszło w świątyni. Przekazał dzbanek ojcu niemal z taką ulgą, z jaką tamten go przyjął. Stary mnich ujął naczynie oburącz i zebrał resztki sił, eby je podnieść do ust. Gdy chłodna woda spłynęła mu do gardła, poczuł, e wraca do ycia; poza tym woda w du ym stopniu przyśpieszała proces powracania do zdrowia. - Dziękuję, Peto. Nic się nie martw, dojdę do siebie, zanim dzień dobiegnie końca – zapewnił, schylając się, eby odstawić pusty dzbanek na kamienną posadzkę. - Naturalnie, ojcze. – W roztrzęsionym głosie Peta trudno byłoby się doszukać przekonania, ale przynajmniej pobrzmiewała w nim nikła nadzieja. Po raz pierwszy tego dnia Taos się uśmiechnął. Niewinność Peta i jego dbałość o innych sprawiły, e nie sposób było nie widzieć spraw w lepszym świetle, skoro ju dotarł tu, do tej krwawej jatki w świątyni. Trafił na tę wyspę w wieku lat dziesięciu, po tym jak gang handlarzy narkotyków zamordował jego rodziców. yjąc wśród mnichów, zyskał wewnętrzny spokój i z biegiem czasu pogodził się ze swoim bólem i bezbronnością. Taos miał poczucie, e wraz z braćmi dokonali czegoś wielkiego, wychowując Peta na cudownego, myślącego, pozbawionego egoizmu człowieka, który stał teraz przed nim. Niestety, będzie musiał wysłać młodego mnicha z powrotem do tego świata, który pozbawił go rodziny. - Kyle, Peto, chyba wiecie, dlaczego tu jesteście? – zapytał. - Tak, ojcze – odparł Kyle za nich obu. - Czy jesteście gotowi podjąć się tego zadania? - Z całą pewnością, ojcze. Inaczej nie posłałbyś po nas. - To prawda, Kyle. Mądry z ciebie chłopak. Czasami zapominam o tym, na jakiego mądrego mę czyznę wyrosłeś. Ale ty, Peto, pamiętaj o tym. Wiele jeszcze się nauczysz od Kyle’a. - Tak, ojcze – przytaknął skromnie Peto. - Słuchajcie uwa nie, bo czas ucieka – ciągnął Taos. – Od tej chwili ka da sekunda jest na wagę złota. Przetrwanie, a wręcz istnienie wolnego świata spoczywa teraz na waszych barkach. - Nie zawiedziemy cię, ojcze – zapewnił Kyle. - Wiem, e mnie nie zawiedziecie, ale jeśli wam się nie powiedzie, sprawicie

zawód całej ludzkości. – Stary mnich przerwał i podjął: - Odnajdźcie kamień. Przywieście go tutaj. Nie dopuście do tego, eby znalazł się w rękach zła, kiedy zapadnie ciemność. - Dlaczego? – spytał Peto. – Co by się wtedy stało, ojcze? Taos wyciągnął rękę, poło ył ją na ramieniu podopiecznego i ścisnął go z zaskakującą, jak na człowieka w jego stanie, siłą. Przera ała go masakra, do jakiej tu doszło, i groźba wisząca nad nimi wszystkimi; najbardziej jednak martwiło go, e z braku wyboru musi wysłać tych dwóch młodych mnichów na tak niebezpieczną misję. - Posłuchajcie mnie, dzieci. Je eli ten kamień znajdzie się w niepowołanych rękach w nieodpowiednim czasie, wszyscy się o tym przekonamy. Oceany wyleją i ludzkość zostanie zmieciona z powierzchni ziemi jak łzy na deszczu. - Jak łzy na deszczu? – powtórzył Peto. - Tak, synu – powiedział Taos łagodnie. – Właśnie tak jak łzy na deszczu. Ale teraz musicie się śpieszyć, nie mam czasu wyjaśniać wam wszystkiego. Poszukiwania nale y rozpocząć natychmiast. Z ka dą mijającą sekundą, z ka dą minutą zbli amy się do końca świata takiego, jaki znaliśmy i kochaliśmy. Kyle wyciągnął rękę, dotknął policzka starszego brata i starł plamę krwi. - Nie martw się, ojcze, nie zmarnujemy ani chwili. – Mimo to zawahał się, po czym zapytał: - Gdzie mamy rozpocząć poszukiwania? - W tym samym miejscu co zawsze, synu. W Santa Mondega. To tam oni najbardziej pragną posiąść Oko Księ yca. Tam zawsze chcieli je mieć. - „Oni”? Jacy „oni”? Kto je ma? Kto dokonał tej masakry? Kogo, czy czego, mamy szukać? Taos zastanowił się nad odpowiedzią. Jeszcze raz obrzucił wzrokiem jatkę dookoła i wrócił pamięcią do chwili, gdy spojrzał w oczy człowiekowi, który go zaatakował. I gdy sekundę później został postrzelony. - Jednego człowieka, Kyle. Szukacie jednego człowieka. Nie wiem, jak się nazywa, ale kiedy dotrzecie do Santa Mondega, zasięgnijcie języka. Pytajcie o człowieka, którego nie mo na zabić. O kogoś, kto sam jeden potrafi zastrzelić trzydziestu, czterdziestu ludzi, a oni nawet go nie drasną. - Ojcze, ale je eli ktoś taki istnieje naprawdę, czy ludzie nie będą obawiali się o

nim mówić? W pierwszej chwili Taosa zirytowały te pytania, ale słowa młodego mnicha miały głęboki sens. Zastanawiał się chwilę. Jedną z mocnych stron Kyle’a było to, e jeśli ju coś kwestionował, przynajmniej robił to inteligentnie. Tym razem Taos potrafił udzielić odpowiedzi na jego pytanie. - Tak, będą się obawiać, ale w Santa Mondega ludzie gotowi są zaprzedać duszę za garść kapusty. - Za co? Nie rozumiem, ojcze. - Za pieniądze, Kyle. Pieniądze. Najgorsze szumowiny i męty zrobią wszystko dla pieniędzy. - Ale przecie my nie mamy pieniędzy, prawda? eby nie u ywać ich przeciwko świętym prawom Hubala. - Teoretycznie masz rację – przyznał Taos. – A jednak mamy tu pieniądze, tyle e ich nie wydajemy. W porcie spotkacie się z bratem Samuelem. Dostaniecie od niego całą walizkę pieniędzy. Sumę większą, ni ktokolwiek mógłby potrzebować. Gospodarujcie nimi oszczędnie, eby pozyskać niezbędne informacje. – Zalała go fala zmęczenia, połączonego z alem i bólem. Przetarł dłonią twarz i podjął: - W Santa Mondega bez pieniędzy nie prze ylibyście ani pół dnia. Dlatego eby nie wiem co, nie mo ecie ich zgubić. Miejcie się te na baczności. Je eli ludzie się dowiedzą, e macie pieniądze, będą was szukać. Bardzo źli ludzie. - Tak, ojcze. Kyle’a ogarnęło lekkie podniecenie. Po raz pierwszy, odkąd przybył na wyspę jako małe dziecko, miał ją opuścić. Wszyscy mnisi trafiali na Hubal w niemowlęctwie – albo jako sieroty, albo dzieci niechciane przez rodziców, a okazja opuszczenia wyspy, jeśli w ogóle, trafiała się raz w yciu. Niestety, fakt bycia mnichem sprawiał, e Kyle’a wkrótce opanowały wyrzuty sumienia z powodu podniecenia, którego nie powinien poczuć. Nie czas i nie miejsce na takie uczucia. - Czy to ju wszystko? – zapytał. Taos pokiwał głową. - Tak, synu. A teraz idźcie. Macie trzy dni na odzyskanie Oka Księ yca i uratowanie świata od zagłady. Piasek w klepsydrze sypie się szybko.

Kyle i Peto ukłonili się ojcu Taosowi i ostro nie ruszyli do wyjścia ze świątyni. Nie mogli się doczekać, kiedy wyjdą na świe e powietrze. Panujący w środku odór śmierci przyprawiał ich o mdłości. Nie zdawali sobie jeszcze sprawy, e odór ten będzie towarzyszył im z chwilą, kiedy opuszczą swoją świętą wyspę. Ojciec Taos wiedział, e tak się stanie. Patrząc, jak odchodzą, ałował, e zabrakło mu odwagi, by wyjawić im prawdę o tym, co czeka ich w świecie zewnętrznym. Przed pięciu laty równie wysłał do Santa Mondega dwóch młodych mnichów. Nigdy nie powrócili i tylko on jeden wiedział dlaczego. Rozdział trzeci Od tego wieczoru, kiedy jasnowłosy mę czyzna w płaszczu z kapturem pojawił się w barze Tapioca, minęło pięć lat. Lokal w zasadzie wyglądał tak jak wtedy. Ściany były mo e nieco ciemniejsze od dymu i bardziej podziurawione zabłąkanymi kulami, ale poza tym nic się nie zmieniło. Nadal nie tolerowano obcych, a stała klientela składała się wyłącznie z szumowin. (Z tym tylko, e to ju nie byli ci sami bywalcy). W ciągu tych

pięciu lat Sanchez przybrał nieco w pasie, ale poza tym tak e nic a nic się nie zmienił. Dlatego te kiedy dwaj dziwnie ubrani nieznajomi weszli po cichu do baru, zamierzał uraczyć ich zawartością butelki do odlewania się. Ci dwaj mogli uchodzić za bliźniaków. Obaj mieli wygolone na łyso głowy i oliwkową cerę, obaj nosili się identycznie – pomarańczowe tuniki bez rękawów, przypominające kimona do karate, a do tego czarne spodnie bojówki i nieco zniewieściałe, spiczaste buty, tak e czarne. Na szczęście w Tapioce nie obowiązywały adne zasady dotyczące stroju, inaczej nie wpuszczono by ich za próg. Obcy podeszli do baru i stanęli, uśmiechając się do Sanchezja głupkowato. Swoim zwyczajem zignorował ich. Pech ciał, e jak zwykle niektórzy z jego co bardziej nieprzyjemnych klientów – czyli naprawdę wrednych gości – zauwa yli przybyszów i po chwili wrzawa w lokalu ucichła. Jak to wczesnym popołudniem, ruch w barze był stosunkowo niewielki. Zajęte były tylko dwa stoliki: jeden przy kontuarze i jeden w samym rogu sali; przy pierwszym siedziało trzech mę czyzn, przy drugim dwóch podejrzanych typków popijało piwo. I jedni, i drudzy wbili twardy wzrok w obu przybyszów. Stali bywalcy nie znali mnichów z zakonu hubalan, o te nieczęsto pojawiali się oni w tych stronach. Nie wiedzieli tak e o tym, e ci dwaj przedziwnie ubrani obcy są pierwszymi od lat mnichami, jacy opuścili wyspę Hubal. Kyle, nieco wy szy od kolegi, był tak e starszy sta em w zakonie. Jego towarzysz Peto jako nowicjusz dopiero się uczył. Oczywiście, Sanchez tego nie wiedział. A zresztą miał to gdzieś. Mnisi zjawili się w barze Tapioca z bardzo konkretnego powodu – było to jedyne miejsce, o jakim słyszeli. Idąc za radą ojca Taosa, popytali miejscowych, gdzie ewentualnie mogą znaleźć człowieka, którego nie da się zabić. Zazwyczaj padała stanowcza odpowiedź: „Zajrzyjcie do baru Tapioca”. Kilka osób w uprzejmości swojej podsunęło im nawet nazwisko człowieka, którego szukali. Kilkakrotnie usłyszeli: „Bourbon Kid”. Poza tym wspominano o kimś, kto niedawno pojawił się w miasteczku i kogo nazywano Jefe. Jak na początek poszukiwań, było to całkiem obiecujące. A przynajmniej tak im się wydawało. - Bardzo pana przepraszam – odezwał się Kyle, przez cały czas uśmiechając się do Sanchezja uprzejmie. – Poprosimy dwa razy wodę, jeśli mo na. Barman wziął dwie puste szklanki, napełnił je sikami z butelki pod ladą i postawił

przed obcymi. - Sześć dolarów. – Je eli ju skandaliczna cena nie odstraszyła obcych, to jego opryskliwy ton powinien im dać do myślenia. Kyle dał Petowi stójkę w bok, nachylił się i nie przestając uśmiechać się sztucznie do Sanchezja, syknął koledze do ucha: - Peto, daj mu forsę. Młody mnich się skrzywił. - Ale czy sześć dolarów to nie za du o za dwie szklanki wody? - odparł szeptem. - Daj mu tę forsę! – powtórzył Kyle z naciskiem. – Nie mo emy wyjść na idiotów. Peto zerknął nad jego ramieniem na Sancheza i uśmiechnął się do wyraźnie zniecierpliwionego barmana. - Myślę, e ten facet próbuje nas okantować. - Dawaj mu forsę, ale ju ! - Dobra, dobra, ale widziałeś, jaką wodę nam nalał? Jest, no… trochę ółtawa. – Odetchnął i dorzucił: - Wygląda jak mocz. - Peto, po porostu mu zapłać. Młodszy mnich wyciągnął z przypiętej do paska małej czarnej torebki zwitek banknotów, odliczył sześć jednodolarówek i podał je starszemu koledze. Z kolei Kyle przekazał je Sanchezowi, który z dezaprobatą pokręcił głową. To tylko kwestia czasu, zanim ktoś dobierze się tym dwóm cudakom do dupy, ale sami sobie winni, e tak się ubierają i zachowują. Odwrócił się, eby schować pieniądze do kasy, lecz jeszcze nawet nie zdą ył się z tym uporać, gdy pod adresem obcych, jak zwykle, padło pierwsze pytanie. - Hej, kutasy, a wy tu czego? – zawołał jeden z dwóch szemranych gości od stolika w rogu. Widząc, e człowiek ten patrzy w jego kierunku, Kyle nachylił się do Peta i wyszeptał mu do ucha: - Coś mi się zdaje, e on mówi do nas. - Myślisz? – W głowie Peta wyczuwało się zdziwienie. – A co to jest kutas? - Nie wiem, ale mam wra enie, e to coś obraźliwego. Kyle odwrócił się i zobaczył, e mę czyźni wstali od stolika w kącie. Drewniana podłoga zadr ała gwałtownie, kiedy te dwa mocno szemrane i wyjątkowo wredne typy

ruszyły w stronę obu mnichów. Byli naprawdę odstręczający. Ich miny i zachowanie zapowiadały kłopoty. Nawet tacy naiwniacy z obcych stron jak Kyle i Peto zdawali sobie z tego sprawę. - Rób co chcesz, bylebyś ich nie zdenerwował – szepnął Kyle do kolegi. – Wyglądają dosyć paskudnie. Gadanie zostaw mnie. Dwaj rozrabiacy zatrzymali się o kilka stóp przed mnichami. Wyglądali na niedomytych, co zresztą potwierdzał bijący od nich odór. Większy z nich, imieniem Jericho, uł tytoń i z kącika ust spływała mu brązowa stru ka. Był nieogolony i nosił najwyraźniej obowiązkowe tutaj niehigieniczne wąsy; sądząc z wyglądu, mo liwe, e nie wychodził z baru od kilku dni. Jego kompan, Rudy, był znacznie ni szy, ale śmierdział równie okropnie. Zaprezentował popsute czarne zęby, uśmiechając się szeroko do Peta – jednego z nielicznych w mieście mieszkańców dorównujących mu niskim wzrostem. O ile Peto był uczniem Kyle’a, o tyle Rudy terminował u Jericha, cieszącego się w miejscowych kręgach sławą znacznie większego bandyty. Jakby chcąc pokazać, kto tu rządzi, Jericho wykonał pierwszy zaczepny ruch i dźgnął Kyle’a palcem w pierś. - Pytałem cię o coś. Co wy tu robicie? Obaj mnisi zwrócili uwagę na chropowatość jego głosu. - Jestem Kyle, a to mój nowicjusz, Peto. Przyjechaliśmy z wyspy Hubal na Pacyfiku i kogoś szukamy. Mo e wy pomo ecie nam go znaleźć? - Zale y, o kogo biega. - Eee, zdaje się, e mówią na niego Bourbon Kid. W Tapioce zapadła śmiertelna cisza. Nawet wentylator ucichł. Nagle zza kontuaru dobiegł brzęk tłuczonego szkła – to Sanchez upuścił pustą szklankę. Od dawna nie słyszał, eby w jego barze ktoś wymienił to imię. Od bardzo dawna! Bourbon Kid przywoływał koszmarne wspomnienia. Na sam dźwięk tego imienia barman zaczął dygotać. Jericho i jego przydupas tak e wiedzieli, o kim mowa. Nie było ich w barze tej nocy, kiedy zawitał tu Bourbon Kid. Nigdy go nie spotkali. Tylko o nim słyszeli – o nim i o wieczorze, kiedy to w Tapioce napił się bourbona. Jericho bacznie przyjrzał się Kyle’owi, chcąc sprawdzić, czy mówi powa nie. Wyszło mu na to, e mnich nie artuje. - Bourbon Kid nie yje! – warknął. – Czego jeszcze chcecie?

Znając Jericha i Rudego nie od dziś, Sanchez uznał, e obcym pozostało ze dwadzieścia sekund ycia. Ale chyba i ten szacunek był zawy ony, bo Peto wziął właśnie swoją szklankę z kontuaru i pociągnął głęboki haust. Jego kubki smakowe natychmiast podpowiedziały mu, e pije coś bezbo nego, i odruchowo wypluł płyn z niesmakiem. Na Rudego! Sanchez o mało nie wybuchnął śmiechem, wiedział jednak, e w swoim dobrze pojętym interesie musi się pohamować. Rudy miał włosy, twarz, wąsy i brwi w sikach. Mnichowi udało się obryzgać go całego. Oczy Rudego wyszły na wierzch z wściekłości, gdy patrzył na złotawą ciecz spływającą mu po piersi. Có za upokorzenie! Coś tak poni ającego, e bez namysłu zamierzał zastrzelić Peta. Jednym płynnym ruchem sięgnął po wiszący u pasa rewolwer. Jego kompan Jericho przyszedł mu z pomocą i tak e wyciągnął broń. Hubalanie ponad wszystko miłują pokój, ale od małego trenują sztuki walki. Tak więc dla Kyle’a i Peta pokonanie dwóch pijanych zbirów było dziecinną igraszką (niemal dosłownie, biorąc pod uwagę to, czym się zajmowali w dzieciństwie), mimo e tamci dwaj celowali w nich z rewolwerów. Obaj mnisi zareagowali natychmiast, z nieprawdopodobną szybkością. Ka dy z nich w absolutnej ciszy zrobił unik i prawą nogą kopnął stojącego przed sobą bandziora między nogi. Następnie zahaczyli nogę za kolano przeciwnika i okręcili się. Wzięci z zaskoczenia i oszołomieni szybkością ataku Jericho i Rudy wrzasnęli tylko, zdumieni, gdy mnisi wyrwali im rewolwery. Niemal w tej samej chwili rozległ się podwójny łomot, gdy dwa zbiry runęły plecami na podłogę, która a zadr ała. Zaledwie kilka sekund wcześniej byli panami sytuacji, a teraz obaj le eli plackiem i gapili się w sufit. Co gorsza, widzieli, e mnisi celują do nich z ich własnej broni. Kyle zrobił krok w przód i oparł czarny spiczasty but na piersi Jericha, eby nie wstawał. Peto nie poszedł w jego ślady, bo Rudy walnął głową w podłogę tak mocno, e pewnie nie miał pojęcia, co się z nim dzieje. - To jak, wiesz, gdzie jest Bourbon Kid, czy nie? – zapytał Kyle, jeszcze mocniej przygniatając butem pierś Jericho. - Wal się! PIF! Twarz Kyle’a nagle obryzgała krew. Spojrzał w lewo i zobaczył, e lufa rewolweru w ręku Peta dymi. Młodszy mnich strzelił Rudemu prosto w twarz. Podłoga i

obaj mnisi byli upaćkani jak jasny gwint. - Peto! Po coś to zrobił? - Ja… ja przepraszam, Kyle, ale nigdy nie strzelałem z broni palnej. Pociągnąłem za spust i jakoś tak wypaliła sama z siebie. - Wiesz, e takie rzeczy się zdarzają – uświadomił go Kyle yczliwie. Peto był tak wstrząśnięty, e z trudem mógł utrzymać rewolwer w rozedrganych rękach. Właśnie zabił człowieka; coś podobnego nigdy nie przyszłoby mu do głowy. W yciu! A jednak, eby nie sprawić zawodu przyjacielowi, próbował wyrzucić z pamięci myśl o zabójstwie. Nie było to jednak łatwe, bo widoczna wszędzie krew nie dawała mu o tym zapomnieć. Z kolei Kyle bardziej przejmował się faktem, e ich wiarygodność legła w gruzach, i cieszył się, e w barze jest mało klientów. - Szczerze mówiąc, nie powinienem cię zabierać ze sobą – rzucił zniecierpliwiony. - Przepraszam. - Mógłbyś coś dla mnie zrobić? - Oczywiście. Co takiego? - Nie celuj we mnie z tego draństwa. Peto opuścił broń, a Kyle z ulgą wrócił do wypytywania Jericha. Trzej mę czyźni przy stoliku na środku odwrócili się do nich plecami i zajęli się swoimi szklankami, jakby nic nadzwyczajnego nie zaszło. Kyle wcią stał nad pozostałym przy yciu opryszkiem, le ącym na podłodze, i przyciskał butem jego pierś. - Posłuchaj, przyjacielu – próbował przemówić mu do rozsądku. – Chcemy tylko wiedzieć, gdzie znajdziemy Bourbon Kida. Pomo esz nam czy nie? - Nie, psiamać! PAF! Jericho z wrzaskiem złapał się za prawą nogę, z której w kilku kierunkach tryskała krew z rany postrzałowej tu pod kolanem. Lufa rewolweru Peta znowu dymiła. - P – p – przepraszam cię, Kyle – wydukał nowicjusz. – Znów sam wypalił. Naprawdę, wcale nie chciałem go… Kyle ze złością pokręcił głową. Teraz ju mieli na koncie jednego trupa i jednego

rannego. Trudno było to uznać za dyskretną metodę odzyskania cennego niebieskiego kamienia zwanego Okiem Księ yca. Ale szczerze mówiąc, pomyślał, choć z nas dwóch to ja jestem starszy, to te jestem zdenerwowany wyjazdem z wyspy Hubal, więc Peto ma prawo być dwa razy bardziej roztrzęsiony. - Niewa ne. Ale postaraj się, eby to było po raz ostatni. Jericho bluzgał przekleństwami, zwijając się z bólu na podłodze, a Kyle wcią przydeptywał mu pierś. - Nie wiem, gdzie jest Bourbon Kid, przysięgam – wychrypiał ranny. - Czy mój przyjaciel ma cię postrzelić jeszcze raz? - Nie, nie! Proszę, przysięgam, e nie wiem, gdzie go szukać. Nigdy go nie widziałem. Musisz mi uwierzyć, proszę! - W porządku. A wiesz coś o kradzie y bezcennego niebieskiego kamienia zwanego Okiem Księ yca? Jericho przestał się wiercić na moment, co dla obu mnichów było świadectwem, e coś wie na ten temat. - Tak. Tak, wiem – wyjąkał i skrzywił się. – Poszukuje go taki jeden, nazywa się El Santino. Proponuje du ą forsę ka demu, kto mu go wystawi. Ale nic więcej nie słyszałem, przysięgam. Kyle zdjął stopę z piersi Jericha i wrócił do kontuaru. Sięgnął po swoją nietkniętą szklankę i upił łyk, po czym idąc śladem Peta, z odrazą wypluł ciecz. Tyle tylko, e on dla odmiany opryskał Sancheza. - Przydałaby się wam chyba świe a woda, bo ta tutaj ju się nie nadaje – podsunął speszonemu i mokremu barmanowi. – Chodź, Peto. Idziemy. - Zaczekaj. Spytaj ich o tego drugiego faceta… tego Jefe. Mo e wiedzą, gdzie moglibyśmy go znaleźć? Kyle spojrzał na Sancheza, ocierającego mocz z twarzy szmatą, która niegdyś mo e i była biała. - Barman, słyszałeś o niejakim Jefe, który mieszka gdzieś w tych stronach? Sanchez pokręcił głową. Jasne, e słyszał o Jefe, ale nie bawił się w donosicielstwo, a ju z pewnością nie wobec obcych. Poza tym wiedział wprawdzie, kim jest Jefe, ale go nigdy nie spotkał. Był to osławiony łowca nagród i obie yświat. To

prawda, chodziły słuchy, e akurat teraz przebywa w Santa Mondega, ale jego noga nie postała jeszcze w Tapioce. Zdaniem Sancheza było to istne błogosławieństwo. - Ja nikogo nie znam. A teraz wypierdalajcie z mojego baru. Obaj mnisi wyszli bez słowa. Krzy yk na drogę, pomyślał Sanchez. Ścieranie krwi z podłogi baru nale ało do jego najbardziej nielubianych obowiązków. A teraz właśnie go to czekało, i to za sprawą dwóch obcych, których powinien przegonić, ledwie wsunęli tu nos. Poszedł do kuchni po szmatę na kiju i kubeł wody i wrócił w chwili, kiedy do baru wszedł kolejny mę czyzna. No tak, jeszcze jeden obcy! Wysoki, mocno zbudowany i ubrany dość dziwnie. Tak jak tamte dwa świry. Zapowiadał się gówniany dzień. Sanchez miał ju go serdecznie dość, a było dopiero wczesne popołudnie. Na podłodze le ał jeden sztywny, jego mózg rozprysnął się po całym barze, i drugi z przestrzeloną nogą. Trzeba będzie wezwać policję, chocia mo e jeszcze nie w tej chwili. Obwiązał mocno starą szmatą ranę na nodze Jericha i pomógł mu wstać, po czym wrócił za kontuar, eby obsłu yć nowego klienta. Jericho wgramolił się na stołek przy barze i siedział bez słowa. Nie zamierzał popełnić błędu po raz drugi i zaczepiać kolejnego obcego, który pojawił się w Tapioce. Barman względnie czystą ścierką wytarł ręce z krwi i spojrzał na klienta. - Co podać, nieznajomy? Mę czyzna usiadł na stołku obok Jericha. Miał na sobie grubą, czarną skórzaną kurtkę bez rękawów, częściowo rozpiętą, dzięki czemu widać było gęsto wytatuowany tors i wielki srebrny krucyfiks. Poza tym miał czarne skórzane spodnie, wysokie czarne buty, gęste czarne włosy, a do kompletu najbardziej czarne oczy, jakie Sanchez widział. W tych stronach oznaczało to, e były naprawdę czarne. Nie zwracając uwagi na barmana, wyciągnął papierosa z miękkiej papierowej paczki, którą poło ył przed sobą na ladzie. Podrzucił go i – nie ruszając się – złapał ustami. Sekundę później nie wiadomo skąd wyjął zapaloną zapałkę, przypalił papierosa i pstryknął zapałką w Sancheza, a wszystko to jednym płynnym ruchem. - Szukam kogoś – oświadczył.

- A ja tu podaję – odparł barman. – To jak, zamawia pan czy nie? - Whisky – powiedział tamten, po czym dorzucił: - Spróbuj mi nalać szczyn, a zabiję. Sancheza nie zdziwił wyraźnie chrapliwy głos nieznajomego. Nalał whisky i postawił szklankę przed klientem. - Dwa dolary. Nieznajomy wychylił whisky duszkiem i walnął pustą szklanką w ladę. - Szukam niejakiego El Santina. Jest tu? - Dwa dolary. Nastąpiła niezręczna chwila – zapłaci czy nie? Mę czyzna wyjął jednak banknot pięciodolarowy z małej kieszonki w kamizelce i poło ył na ladzie, cały czas trzymając go za róg. Sanchez chwycił banknot z drugiej strony, ale tamten nie puszczał. - Mam się spotkać w tym barze z El Santinem. Znasz go? Psiakrew, pomyślał Sanchez ze znu eniem. Dzisiaj ka dy szuka kogoś albo cholera wie czego. Najpierw dwa cudaki i stuknięci zabójcy rozpytują o Bourbon Kida – na samo wspomnienie tego imienia znowu się wzdrygnął – i o jakiś pieprzony niebieski kamień i tego łowcę nagród, Jefe, a teraz następny gówniany obcy przychodzi i pyta o tego El Santina, taka jego mać. Zatrzymał jednak te myśli dla siebie. - Tak, znam go – odparł zwięźle. Mę czyzna puścił banknot, a Sanchez porwał go czym prędzej. Gdy chował go do kasy, jeden ze stałych bywalców tradycyjnie zaczął nagabywać obcego. - Masz jakiś zasrany interes do El Santina, co? – zawołał jeden z trzech mę czyzn siedzących przy stoliku obok kontuaru. Ubrany w skórę nieznajomy nie odpowiedział od razu. Dla Jericha był to sygnał, eby zwlec się ze stołka i odkuśtykać. Miał ju dość wra eń jak na jeden dzień i nie uśmiechało mu się zarobić kolejną kulkę, zwłaszcza e jeden z tych mnichów, kawał złodzieja, wyparował z jego rewolwerem. W drodze do drzwi przeskoczył nad zwłokami swojego kompana i obiecał sobie solennie, eby przez jakiś czas nie pojawiać się w Tapioce. Gdy Jericho wyszedł, wielki, czarnooki nieznajomy przy barze postanowił w końcu odpowiedzieć na pytanie. - Mam dla niego coś, na czym mu zale y – odparł, nie oglądając się na człowieka,

który się do niego zwrócił. - To daj to mnie, a ja mu przeka ę w twoim imieniu – rzekł jeden z trójki przy stole i cała kompania zarechotała. - Nie mogę. - Mo esz, jeszcze jak. – W głosie zabrzmiała niedwuznaczna groźba. Rozległ się głośny trzask, jakby ktoś odwiódł kurek rewolweru. Obcy przy ladzie westchnął i głęboko zaciągnął się papierosem. Trzej opryszkowie wstali od stołu i zrobili kilka kroków w kierunku lady. Stanęli tu za plecami nieznajomego, ten jednak wcią się nie odwracał. - Jak cię zwą? – zapytał złowró bnie ten w środku. Sanchez znał a za dobrze tę podstępną mendę; facet miał czarne, krzaczaste brwi i ró ne w kolorze oczy. Lewe było ciemnobrązowe, prawe o swoistej barwie, którą ktoś kiedy określił jako „wę ową”. Jego dwaj kompani, Pająk i Ogier, wydawali się nieco wy si od niego, mo e dlatego, e obaj nosili wyświechtane kowbojskie kapelusze, pamiętające lepsze dni. Ale oni nie stanowili problemu; to ten fiut pośrodku, z cudacznym okiem, oznaczał kłopoty. Marcus Gnida był drobnym złodziejaszkiem, bandytą i gwałcicielem. Teraz wbił obcemu w krzy e mały rewolwer. – Zadałem ci pytanie – powiedział. – Jak cię zwą, kierowniku? - Jefe. Jestem Jefe. O w dupę! – pomyślał Sanchez. - Jefe. - No. Jefe. - Hej, Sanchez! – zawołał Marcus do barmana. – Czy ci dwaj mnisi nie szukali aby faceta, którego zowią Jefe? - Ano. – Barman uznał, e najlepiej będzie odpowiadać monosylabami. Jefe zaciągnął się głęboko papierosem, odwrócił do pytającego i wydmuchał dym prosto w jego twarz. - Mówiłeś coś o mnichach? - A co? – rzucił Marcus, powstrzymując kaszel. – Dwaj mnisi. Rozminąłeś się z nimi o włos. Musiałeś ich widzieć po drodze. - Nie widziałem adnych jebanych mnichów. - Jasne, skoro tak mówisz.