IXENA

  • Dokumenty1 316
  • Odsłony256 861
  • Obserwuję204
  • Rozmiar dokumentów2.2 GB
  • Ilość pobrań148 474

Antologia - Cybernetyczne laleczki

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :2.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

IXENA
EBooki
FANTASTYKA

Antologia - Cybernetyczne laleczki.pdf

IXENA EBooki FANTASTYKA Antologie
Użytkownik IXENA wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 516 stron)

ANTOLOGIA czeskich i słowackich opowiadań fantastyczno-naukowych Cybernetyczne laleczki Wybór i wstęp HALINA JANASZEK-IVANIČKOVÁ Posłowie ONDŘEJ NEFF Wydawnictwo Poznańskie Poznań 1987

Noty o autorach opracowała: HALINA JANASZEK-IVANIČKOVÁ Posłowie przetłumaczyła: HALINA JANASZEK-IVANIČKOVÁ Okładkę projektował: JOZEF PETRUK © Copyright for the Polish edition by Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 1987 ISBN 83-210-0645-0 Redaktor: Barbaru Holderna Redaktor techniczny: Ryszard Biller Korektor: Lidia Stankiewicz Printed tn Poland WYDAWNICTWO POZNAŃSKIE . POZNAN 1987 Wydanie I. Nakład 30 000+350 egz. Ark. wyd. 21,8, ark. druk. 21,5/24 s. Druk ukończono w kwietniu 1987 r. Zam. nr 26/86 1-3/785 Zlec. nr 71269/86 POZNAŃSKIE ZAKŁADY GRAFICZNE IM. M. KASPRZAKA Poznań, ul. Wawrzyniaka 39

Wstęp OD GOLEMA DO CYBERNETYCZNYCH LALECZEK Z MRUGAJĄCYMI OCZAMI SF, tę olbrzymią światową wytwórnię futurologicznych wyobrażeń o przyszłości, w której odzwierciedlenie znajdują w równej mierze hi- potezy na temat tego, co być może, jak i przeniesione w kosmos lęki i nadzieje związane z tym, co jest, można traktować dwojako. Tradycyj- nie, zgodnie z polskim rozumieniem tego pojęcia, jako pewien gatunek literacki, w którym podstawę tematyczną stanowi wpływ realnego lub wyimaginowanego rozwoju nauki i techniki na rzeczywistość. Utwory science fiction mogą należeć do głównego lub peryferyjnego nurtu li- teratury. Decyduje o tym zawarty w nich stopień intelektualnej prze- nikliwości, myślowego nowatorstwa oraz artyzm. Stosowanie nato- miast do nietradycyjnego rozumienia pojęcia SF, które proponuje nasz praski kolega Ondřej Neff, należałoby ją uważać za specyficzny, wła- ściwy dla kół entuzjastów nauki współczesnej sposób wymiany myśli i poglądów w dialogu z czytelnikiem, w którym naukowy lub parana- ukowy punkt widzenia odgrywa rolę decydującą zaś artystyczny - zni- komą. Rezultaty tej wymiany myśli realizowane w formie scjenty- styczno-fantastycznych opowieści znajdują się na ogół poza obrębem głównego nurtu literatury. Wielcy twórcy uprawiający ten gatunek 5

w Czechach, jak np. Jan Weiss czy Karel Čapek, zabłąkali się tam nie- chcący i przypadkiem ku ogólnemu niezadowoleniu teoretyków SF. Zatem prawdziwym ojcem czeskiej SF byłby nie światowej sławy pisarz Karel Čapek, ale peryferyjny autor powieści przygodowych dla mło- dzieży Karel Hloucha, a jej rzeczywisty rozwój zaczynałby się dopiero w drugiej połowie XX wieku, biorąc początek w masowych ruchach czeskich fanów SF. Gdybyśmy nawet ten oryginalny punkt widzenia przyjęli za własny, zmuszeni bylibyśmy wnieść doń pewną żartobliwą poprawkę. Albowiem czeska SF, traktowana jako pewna struktura socjologiczna, wyrosła ze specyficznego sposobu wymiany myśli i po- glądów na tematy naukowe lub pseudonaukowe, nie narodziła się by- najmniej wśród generacji obecnych czterdziestolatków, którzy studia humanistyczne połączyli z ciekawością do nauk ścisłych, nie przyszła na świat we wtajemniczonych klubach czeskich fanów zafascynowa- nych lotami na inne planety, ani wśród cybernetyków i informatyków współczesnych układających programy badawcze coraz to nowszej generacji, czy też wśród szlachetnych ich poprzedników, którzy jak Jan Amos Komenský zgłębiali Labirynt světu i Ráj srdce, lub jak Jakub Arbes w sposób racjonalny próbowali objaśnić niespotykane zagadko- we zjawiska natury. Pojawiła się daleko wcześniej, na przełomie XVI i XVII wieku, a mianowicie na dworze praskim Rudolfa II, cesarza ma- gów i alchemistów, mistrzów nauk okultystycznych, wytapiaczy złota, producentów eliksirów miłości i młodości, czarodziejów i sztuk- mistrzów, astronomów i astrologów z układu gwiazd próbujących przewidzieć przyszłe losy ludzkości. Wynurzyła się z oparów kotłów, w 6

którym warzono korzeń mandragory, z tajemniczych słojów, w których trzymano zwłoki niemowlęcia o dwu głowach, z pyłu roztartych na proch kamieni magicznych chroniących od wszelkiego zła, z lunet, jakimi obserwowano gwiaździste niebo, by wreszcie przybrać bez- kształtną, nieforemną postać Golema, ulepionego z gliny przez rabbie- go Löwa, olbrzyma, który na dany znak ożywał i służył wiernie swemu panu. Nosił mu wodę, rąbał drzewo i sprzątał mieszkanie aż do chwili, w której się zbuntował i posiekał na drobne kawałki dom swego do- broczyńcy... I od tej pory właśnie ten bezkształtny, nieforemny twór uwieczniony w czeskiej ludowej legendzie zaczął atakować wyobraźnię pisarzy i poetów w licznych swoich wcieleniach obiegając czeską i obcą literaturę światową. „Do diabła, toż to jest właściwie Golem, powiedziałem sobie” - oświadczył Čapek dziennikarzom po napisaniu w 1920 roku swojej głośnej sztuki R.U.R. (Rossum's Universal Robots), przedstawiającej bunt człekopodobnych maszyn, nazwanych tu robotami, przeciw lu- dziom. „Robot jest Golemem wykonanym w toku masowej produkcji fa- brycznej. R.U.R. jest to właściwie transpozycja legendy o Golemie w nowoczesnej formie. Przyszło mi to do głowy dopiero wówczas, gdy sztuka była zrobiona” - zdumiał się magnus parens narodowej science fiction, która imię nieznanego do tej pory czeskiego pisarza rozsławiła na całej kuli ziemskiej i do wszystkich słowników świata wprowadziła użyte po raz pierwszy przez niego słowo „robot”. Jak widać zatem z kolejności faktów, czeska SF nie narodziła się dopiero pod wpływem rozwoju cybernetyki (której w czasach Čapka 7

jeszcze nie było), lotów międzyplanetarnych czy wojen gwiezdnych, ona je wyprzedziła swą wyobraźnią, czerpiąc żywotne soki z majaczeń siedemnastowiecznych magów, astrologów i alchemików. Zdaniem Stanisława Lema, największego polskiego autorytetu w dziedzinie SF, wyrażonym w jego dwutomowym dziele Fantastyka i futurologia, Karel Čapek jest jednym z trzech pisarzy światowych (obok Wellsa i Stapledona), którzy położyli podwaliny pod nowocze- sną fantastykę i pokazali jej nieograniczone, jak się wówczas wydawa- ło, możliwości. To jednak nie miały być już nigdy, zdaniem Lema, w pełni wykorzystane. W XX wieku nastąpiło wyczerpanie się paradyg- matu wszelkiej twórczości artystycznej, a science fiction posiadająca z natury rzeczy ambicje poznawcze sięgające szczytów myśli, nie była na ogół w stanie połączyć ich z równie szczytowym osiągnięciem estetycz- nym, gdyż nie dysponowała „własną składnią dostatecznie bogatą, by sprostać mogła złożonością struktur - tak z nauki, jak i ze sztuki po- chodzących”. Prezentowana antologia, acz nie podziela w pełni Lemowskiego pe- symizmu, zawiera wszakże sygnały poruszonej przez niego problema- tyki. Pokazuje science fiction w swej podwójnej postaci, i jako zjawisko socjologiczne, i jako zjawisko literackie sensu stricto, którego znaczna część przedstawicieli, z Čapkiem na czele, znajduje się w obrębie głów- nego nurtu literackiego, część wszakże żyje na jego marginesie. Nie przeszkadza to wcale żywemu dialogowi jego twórców z szeroką rzeszą czytelników zainteresowanych rzeczywistymi lub hipotetycznymi per- spektywami cywilizacji w epoce rewolucji naukowo-technicznej. Włą- czyliśmy więc do antologii (nie bez sugestii Neffa zresztą) zarówno wyrobników pióra w rodzaju Karela Hlouchy, którzy wszakże zasłużyli 8

sobie na naszą wdzięczność jako czescy pionierzy tego gatunku, jak i asów SF, którzy otworzyli przed nią w skali światowej nowe horyzonty, a więc Karela Čapka i jego literacką progeniturę, do której nie- wątpliwie należą zarówno Josef Nesvadba, jak i, choć w mniejszej mie- rze, Ludvík Souček. Widome ślady tych powinowactw z wyboru odci- snęły się przede wszystkim na stylistyce ich wypowiedzi pisarskiej, a także w podejściu do zagadnień etycznych. Cała trójka tych pisarzy, należących do głównego nurtu literatury czeskiej, wespół ze swymi poprzednikami: Jakubem Arbesem, klasykiem prozy fantastyczno- naukowej pozytywistycznej proweniencji, Jiřím Karaskiem ze Lvovíc, łączącym w swej twórczości motywy naukowo-fantastyczne z okulty- zmem oraz Jiřím Weissem, ekspresjonistycznym katastrofistą SF, pokazana została na tle ogromnej plejady aktualnie piszących twórców SF, których utwory zostały wydane w roku 1983 w Pradze w dwu wiel- kich antologiach nowych czeskich opowiadań fantasíycznonaukowych: Železo přichází z hvězd i Lidé ze souhvězdí Lva. Ich autorami są z wykształcenia na poły fizycy i biologowie, na poły humaniści, pisarze, dziennikarze i publicyści, zbaczający w fascynującą ich dziedzinę SF i wytwarzający ten niepowtarzalny dwudziestowieczny klimat entuzja- zmu i zwątpienia wokół spraw związanych z rozwojem cywilizacji, odkryciami medycyny, biologii molekularnej, atomistyki i informatyki. Paleta podejmowanych przez nich spraw jest rzeczywiście ogromna: obejmuje bowiem zarówno problem lotów międzyplanetarnych, jak i zagadnienia z zakresu parapsychologii. Czeska SF ostrzega przed nad- użyciami związanymi z transplantacją organów żywego człowieka (Z. Volný) i nieobliczalnymi w skutkach eksperymentami biomedycznymi 9

(A. Serberová), wyraża niepokój przed zetknięciem się człowieka z naturą, nad którą jego panowanie okazuje się tylko pozorne (L. Macháček), jest przerażona bezbrzeżną głupotą rodzaju ludzkiego (M. Kratochvíl), zgłębia ponownie moralne i medyczne uwarunkowania eutanazji (L. Pok). Często też powraca do tradycyjnego czeskiego mo- tywu golema-robota, już to w poetyce zabawy wynikłej z nie- umiejętności odróżnienia człowieka od cybernetycznej maszyny (J. Veis), już to w poetyce grozy narastającej w miarę, jak roboty zaczy- nają decydować o człowieku (V. Chrastina). Różnorodności treści to- warzyszy wielość form narracyjnych właściwych rozmaitym gatunkom literackim włączonym tutaj w obręb SF, a więc np. baśni (jak u L. Freiovej), starożytnemu mitowi (u O. Neffa i V. Kajdoša), horrorowi (u V. Chrastiny), noweli detektywistycznej (u Z. Černíka), psychologicz- nej (u J. Nesvadby) i parapsychologicznej (u L. Součka). Te różne pod- gatunki SF uprawiano z mniejszą lub większą zręcznością pisarską, zawsze jednak w sposób czytelniczo atrakcyjny. Jakie literackie kształty okażą się trwałe, wyłonione z tego szero- kiego socjoliterackiego zjawiska, jakim stała się dzisiaj SF, trudno w tej chwili jeszcze wyrokować. Nie chodzi mi przy tym o arcydzieła, bo czym jest w wieku dwudziestym, wieku awangardowego burzycielstwa i zmiany wszystkich konwencji, arcydzieło, tego naprawdę nikt nie wie. Chodzi mi jedynie o utwory obdarzone rzeczywistą zdolnością do- cierania do nowych znaczeń, odkrywające przed czytelnikiem zupełnie nowe światy. Na pytanie, które z zamieszczonych tu utworów zadowo- lą takie wymagania, odpowie czas. Znaczna część prezentowanych w tej antologii twórców SF pozostanie zapewne w klubowych gettach 10

fanów, a nieliczni tylko wejdą na stale na karty literatury czeskiej i światowej. Zanim to jednak nastąpi, czytelnik polski będzie miał nie- wątpliwą przyjemność obcowania - za pośrednictwem téj antologii - z ludźmi wykształconymi, światłymi i wrażliwymi, poszukującymi nie- jednokrotnie aż we wszechświecie odpowiedzi na pytania dręczące nas tutaj na Ziemi i rozważającymi wnikliwie możliwe efekty rewolucji naukowo-technicznej, która zachodzi wokół nas. Słowacka SF jest dużo młodsza od czeskiej. Nad jej kołyską nie po- chylali się już alchemicy, astrologowie i okultyści. Powstawała bowiem istotnie dopiero w erze lotów międzyplanetarnych i one właśnie były głównym źródłem inspiracji dla jednego z pierwszych pionierów tego gatunku w Słowacji, Igora Talia, który z początkiem lat sześćdziesią- tych napisał dwie powieści SF Zelená planéta Zem (1960) i Vlasy Bereniky (1961), niezbyt zresztą wysoko cenione przez Słowaków. W ślady Talia podążył Ivan Izakovič w fantastycznonaukowej powieści pod tytułem Cudzie svety (1975), przedstawiający dramatyczny lot międzynarodowej załogi kosmicznej (gdzie, notabene, główną rolę odgrywa sympatyczna lekarka krakowska). Po Tallu i Izakoviču paletę słowackiej SF wzbogacili znacznie: Anton Hykisch tomem nowel Do- bre utajeny mozog (1979), Ján Lenčo nowelami Pomsta zo záhrobia (1971) i Peter Jaroš swoim tomikiem Paradny výlet (1982). Wszyscy trzej w latach sześćdziesiątych byli współtwórcami tak zwanej nowej fali w literaturze słowackiej, która unosiła się na wzburzonym morzu eksperymentatorstwa formalnego i filozoficznego. Poszukiwali nowych terenów eksploracji pisarskiej i nowych form wypowiedzi estetycznej. W trosce o ich znalezienie zdążyli w ciągu kilkunastu lat przetrans- plantować na rodzimy grunt słowacki wszystkie nowinki zachodniej 11

literatury. Tak więc przeszli .szkołę, powieści egzystencjalistycznej, literatury absurdu i groteski, wprowadzili do prozy słowackiej również elementy „nowej powieści” francuskiej. SF wynurzyła się przed nimi jako owoc w poprzednim deccenium zakazany, obciążony mnóstwem podejrzeń i insynuacji, nierzadko także pomówień o niedostatek po- wagi i wypracowanej artystycznie formy. Odebrano ją jako wyzwanie, aby i w tym gatunku sprostać zadaniom, jakie on na nich nakładał, by objawić skryte w nim możliwości, by wzbogacić w ten sposób literaturę słowacką. Wymienieni tu pisarze należeli do głównego nurtu literatury słowackiej, nie musieli więc przedzierać się ku niemu zza ciasnych murów SF; przeciwnie, to dla science-fiction zboczyli z głównego trak- tu swej twórczości. Wszyscy, z wyjątkiem Hykischa, który nosił tytuł inżyniera ekonomii, byli z wykształcenia humanistami, nie zajmowali się nigdy profesjonalnie naukami ścisłymi czy przyrodniczymi. Sięgali po SF w przekonaniu, że stwarza ona dla nich dodatkowe możliwości ekspresji doznań i przemyśleń, które trudniej byłoby zamknąć w tra- dycyjnych formach. Podobną wycieczkę w stront' SF uczynił również w tym czasie przedstawiciel starszej generacji w tomie nowel Takým zvony nezvonia (1979), Rudolf Fabry, specjalista od literatury nadre- alistycznej, wieczny eksperymentator. Science fiction zainteresowały się w Słowacji również, w tym ga- tunku na ogół nieobecne, kobiety. Autorką, która zapowiada się w tym względzie bardzo obiecująco, jest Alta Vášova, uprawiająca coś w ro- dzaju metafizycznej SF, czego przykładem może być jej powieść Po (1979). SF posiada również w Słowacji swoich wybitnych teoretyków, 12

znawców i obrońców gatunku. Należy do nich przede wszystkim Dušan Slobodník, autor historii światowej SF oraz František Miko, poświęcający w swoich teoretycznych pracach o literaturze bardzo dużo uwagi przemianom, jakie wnosi do niej rewolucja naukowo- techniczna. Rozmachu nabiera słowacka SF pisana dla dzieci i młodzieży. Obecnie rozwija się jeszcze poza zasięgiem klubów i stowarzyszeń, jest dziełem twórczych jednostek, a nie szerokich kół socjoinżynierów, ale mimo to i ona może poszczycić się osiągnięciami, które z pewnością zainteresują polskiego czytelnika. Halina Janaszek-Ivaničková

JAKUB ARBES Mózg Newtona (fragment) Po kilku sekundach muzyka umilkła, większość świateł w sali zga- sła, a gdy czarna zasłona, spływająca kilka kroków przed nami od sufi- tu aż do ziemi, rozstępowała się na strony, w ciszy, jaka nastała, za- brzmiał dźwięczny głos: „Pokaz się zaczyna”. Kiedy zasłona rozstąpiła się, ujrzałem pokryte czarnym suknem podwyższenie, na nim niziutki, chyba tylko na dwie stopy od podłogi podniesiony katafalk, a na katafalku przykrytą wiekiem metalową trumnę. Z tyłu i po bokach trumny znajdowało się wiele rzadkich egzotycz- nych kwiatów. Po obu jej stronach płonęły na wysokich świecznikach woskowe świece. Na trumnie, w jej górnej części, umieszczony był wielki wawrzyno- wy wieniec, poniżej oficerski kask i szabla, a u stóp trumny widniało proste epitafium: Bedřich Wünschen podporucznik c.k. Urodzony 7 lipca 1841 roku, zmarł 7 lipca 1866 roku. Zaskoczenie było ogólne. W sali panowała taka cisza, że usłyszeć można było nawet najmniejszy szelest. A w ciszy tej rozległy się po chwili z oddalenia, jakby wychodziły gdzieś z bocznych komnat, tkliwe, 14

smutne głosy, śpiewające znaną pieśń Salve regina. Przez cały czas trwania śpiewu nikt nie powiedział jednego słowa; również i później, gdy śpiew umilkł i w sali nastąpiła znowu grobowa cisza, nikt nawet nie drgnął. Z pewnością nie było w sali oprócz mnie nikogo, kto byłby w tej chwili w pełni świadom, że to wszystko nie jest niczym innym jak tylko rozpoczęciem kuglarskich popisów. Dopiero po dłuższej chwili wstał arcybiskup - z pewnością był naj- bardziej niecierpliwy... Jednakże w tym momencie poleciało w górę z wielkim łoskotem wieko trumny i zatrzymało się między sufitem a podłogą, w powietrzu, jak podobno wznosi się wieko nad trumną Mahometa. W otwartej trumnie dojrzałem trupa w oficerskim mundurze. Bę- dąc jednak nazbyt od niej oddalonym, nie mogłem dokładnie rozpo- znać rysów jego twarzy. W sali panowała ciągle cisza. Dopiero w kilka minut później wstał jeden spośród gości przy stole, za którym siedzieli lekarze i profesorowie z wydziału medycyny. Po- znałem oryginalną głowę lekarza ze Smichova, doktora Sperlicha. - Obejrzyjmy trupa! - powiedział i szybkim krokiem ruszył w stronę katafalku. Koledzy poszli w jego ślady. Po nich wstali goście od stołu inżynie- rów i architektów, później również inni - filozofowie i duchowni ruszy- li ostatni. Po kilku minutach katafalk został otoczony prawie przez wszystkich gości. Tuż przed trumną stało kilku lekarzy; pozostali znajdowali się w przyzwoitej odległości, nie było więc łatwo dostać się do samej trumny. 15

Mnie się to udało i stojąc nad głową trupa zapatrzyłem się w stęża- łą, zsiniałą twarz... Była to ta twarz, którą widziałem w Niechanicach, po bitwie pod Hradcem Králově... Podobieństwo do twarzy przyjaciela było tak niezwykłe, że wpatru- jąc się przez dłuższą chwilę w stężałe rysy, nie mogłem nieomal uwie- rzyć w to, że nie leży tu przede mną trup przyjaciela. Doktor Sperlich przejechał ręką po czole trupa, dotknął pulsu, roz- piął białą kamizelkę oraz koszulę na piersiach i skonstatował, że w trumnie leży rzeczywiście zabalsamowany trup. Niektórzy z tych, co stali w pobliżu, poszli za jego przykładem, aby przekonać się o prawdziwości słów lekarza, ani jeden z nich w nie nie wątpił. I ja położyłem rękę na jego czole - było zimne jak lód... Nachyliwszy się niżej, ku twarzy, nie zauważyłem najmniejszego oddechu. Także na lodowatej ręce i na poły obnażonych piersiach widoczne były niekła- mane znaki śmierci... Doktor Sperlich chcąc w niezbity sposób dowieść obecnym, że mają przed sobą ciało bez czucia, wyjął z kieszeni scyzoryk i otworzywszy go wbił trupowi w pierś... Trup poruszył się jedynie na skutek wstrząsu; poza tym pozostał nie zmieniony... Ci z gości, którzy nie umieli sobie tego w żaden sposób wytłuma- czyć, wymieniali między sobą poglądy; inni wracali na swoje miejsca. Po pięciu czy sześciu minutach pozostało przy trumnie zaledwie około dwudziestu osób. Chcąc także udać się na swoje miejsce, wpatrzyłem się jeszcze raz z uwagą w twarz trupa... Na stężałych wargach spoczywał różowy listek jakiegoś egzotyczne- go kwiatu; właśnie w chwili, gdy wlepiłem swój wzrok w jego twarz, 16

zadrżał, jak listek owiany słabym oddechem. Wpatrzyłem się w twarz uważniej i zauważyłem, że rzęsy u powiek jakby się chwiały i za krótką chwilkę piersi jakby się były wzdęły... Dotknąłem szybko ręki trupa, by się przekonać, czy wzrok mnie nie myli... Ręka nie była już jednak zimna jak lód, ale ciepła, odnosiłem wrażenie, że ciepła w niej szybko przybywa. Chciałem na tę niezwykłą przemianę zwrócić uwagę doktorowi Sperlichowi, który stał dotąd niedaleko od trumny, ale zanim się zde- cydowałem, zobaczyłem, że trup powoli podniósł w górę powieki, po czym je opuścił... Mimo woli wydarł mi się z piersi słaby okrzyk. Kilka osób najbliżej stojących podeszło jeszcze bliżej; ale zaraz po- tem prawie wszyscy szybko i z największym zdziwieniem odskoczyli od trumny... Trup poruszył się, a właściwie zadrżał, jakby go nagle przeszedł prąd elektryczny... I całkiem wyraźnie obserwowałem symptomy po- wracającego animalnego życia. Chyba po trzech minutach trup poruszył głową, później obiema rę- kami, a w kilka minut później poruszyło się całe ciało. Trup z trudem się podniósłszy pozostał kilka minut w takiej pozy- cji, później opadł z powrotem do trumny - ale zaraz potem ponownie wyprostował się i usiadł... Zdziwienie obecnych zmieniło się w prawdziwe osłupienie. Nieza- leżnie od tego, jakie wrażenie wywarła na którymkolwiek z gości owa scena, wydawało mi się pewnym, że nie było w sali nikogo, kto nie byłby w najwyższym stopniu zdziwiony. 17

Jak się wydaje, każdy z obecnych oczekiwał kuglarskich, zupełnie zwyczajnych popisów i nie spodziewał się, że spotka się z czymś tak ekscentrycznym. Zręczność przyjaciela już na wstępie znalazła wielkie uznanie - z tym większym napięciem oczekiwano tego, co jeszcze miało nastąpić. Po podźwignięciu się trupa w trumnie na sali znowu nastała na kilka sekund cisza. Nikt nawet nie drgnął; oczy wszystkich były wpatrzone w osobliwy automat, o którym się przed chwilą niektórzy znawcy niezbicie prze- konali, że jest to zabalsamowany trup. A obecnie trup przejawiał znamiona życia! Siedział wprawdzie jakiś czas bez ruchu, ale oczy mu błyszczały... Po chwili ruszył głową, jakby rozglądając się po obecnych rozglądał się za kimś, później pokiwał głową, jakby był zadowolony, przez twarz jego przeleciał leciutki uśmiech, usta się otworzyły i trup przemówił: - De mortuis nil nisi bene! I o dziwo, wszystko to, co do tej pory rozegrało się przed oczami go- ści, nie wydobyło z nich ani jednego słówka podziwu czy zdziwienia - dopiero dźwięk ludzkiego głosu wywołał echo i w sali rozległy się burz- liwe oklaski przy akompaniamencie okrzyków: - Brawo! Doskonale! Jednocześnie z tym poruszeniem zgasły naraz wszystkie światła; w sali nastała zupełna ciemność. Ale po kilku sekundach światła rozbłysły tak jak przedtem, a na- szym oczom ukazał się zamiast katafalku, trumny i ożywionego trupa prosty stołek, obok niego krzesło, a za stołem mój przyjaciel w ele- ganckim ubraniu salonowym. 18

Znowu zadudniły w sali burzliwe, długotrwałe oklaski i ze wszyst- kich stron wołano: - Doskonale! Po chwili, gdy już burzliwe przejawy uznania ucichły, przyjaciel zwrócił się do obecnych następującymi słowy: - Panowie zechcą wybaczyć, że rozpocząłem swój popis w tak nie- zwykły sposób, ale jak zacząłem, tak też chcę skończyć - pozwólcie mi zapełnić antrakty kilkoma słowami, które mogą was zainteresować. Nie widzicie przed sobą człowieka z mózgiem własnym, lecz cudzym... Przetłumaczyła Halina Janaszek-Ivaničková

ALOIS JIRÁSEK Golem Za panowania Rudolfa II żył w Żydowskim Mieście rabbi Jehuda Löw ben Bezalel, mąż wielce mądry i doświadczony. Był wysokiej po- staci, więc mówiono o nim „wielki rabbi”. Znał się dobrze nie tylko na Talmudzie i kabale, ale również na matematyce i astronomii. Niejedna tajemnica natury, ukryta przed innymi, jemu była znana, a ponadto umiał wiele dziwnych rzeczy, tak że zdumiewał ludzi swą czarodziejską mocą. Sława jego rozeszła się daleko i przeniknęła nawet na zamek Św. Wacława, na dwór króla Rudolfa. Astronom dworski Tycho de Brahe szanował uczonego Jehudę Löwa; sam król poznał go w bardzo dziwny sposób. Jechał razu pewnego z Hradczan na Stare Miasto w karocy dwor- skiej, w orszaku konnych dworzan. Było to właśnie w czasie, gdy wydał rozkaz, by wszyscy Żydzi wynieśli się z Pragi. Rabbi Löw udał się wów- czas na dwór królewski prosić o łaskę dla swych współwyznawców; ale nic nie wskórał, nawet go do króla nie dopuszczono. Teraz czekał na niego na Kamiennym Moście, powiadomiono go bowiem, że będzie tędy przejeżdżał. Gdy ludzie ujrzeli królewską wspaniałą karocę, zaprzęgniętą w czwórkę koni w pięknej błyszczącej uprzęży, a za nią orszak konny, 20

krzyknęli na rabina, by ustąpił z drogi. Ale Löw stał, jak gdyby nie słyszał, akurat na drodze królewskiego powozu. Wówczas ludzie oburzyli się na uczonego męża i zaczęli obrzucać go kamieniami i błotem, ale na jego głowę i płaszcz oraz do jego stóp pa- dały kwiaty. Gdy orszak króla się zbliżył, rabin nadal nie ruszał się z miejsca. Konie, których woźnica nie wstrzymywał, stanęły jak wryte. Dopiero wtedy ruszył się rabin i drogą usłaną różami i innymi kwiatami począł iść ku karocy; tam przyklęknął przed królem i prosił o łaskę dla swych współwyznawców. Król zaskoczony jego widokiem i tym, co się stało, kazał mu przyjść na zamek. Była to wielka łaska. Drugiej łaski dostąpił w siedzibie królewskiej, gdzie próśb jego wy- słuchano. Żydom pozwolono zostać w mieście, a rabbi Löw od tej pory często bywał zapraszany na zamek do króla, któremu skracał długie godziny swymi czarodziejskimi sztuczkami. Pewnego razu król Rudolf wyraził życzenie, by rabbi Bezalel pokazał mu praojca Abrahama, a także Iza- aka, Jakuba i jego synów. Rabbi zawahał się chwilę, ale w końcu obie- cał spełnić żądanie władcy. Prosił tylko, by nikt się nie śmiał, gdy uka- żą się świątobliwe postacie patriarchów. Król i dworzanie, zebrani w obszernej sali, przyrzekli zachować powagę i zaciekawieni spoglądali we wnękę okna, gdzie w półmroku stał poważny „wielki rabbi”. Nagle zniknął jak gdyby we mgle, a z sza- rego obłoku wynurzyła się ogromna, wprost nadludzka postać w suto fałdowanej szacie, jasno oświetlona. Ukazała się, dostojnie przeszła przed zebranymi i znowu znikła, jak gdyby zgasła w ciemnym obłoku. Był to Abraham. Za nim pojawił się Izaak, potem Jakub i jego synowie: 21

Juda, Ruben, Symeon, Izachar i pozostali; ukazywali się jeden po dru- gim, a król i dworzanie w milczeniu i z powagą przyglądali się przod- kom narodu żydowskiego. Wreszcie z obłoku wyłonił się ostatni syn Jakuba, Naftalim, mąż rudy i piegowaty, który zaczął szybko biegać w kółko, jak gdyby bał się spóźnić, jak gdyby gonił poprzednie zjawy. Król nie mógł powstrzymać się od śmiechu. A gdy tylko się roze- śmiał, zniknął obłok i wszystkie zjawy, a w obszernej sali rozległy się o- krzyki przerażenia i grozy. Dworzanie zerwali się ze swych krzeseł; wszyscy spoglądali w górę wskazując malowany strop, który drgnął i jął powoli obsuwać się w dół. Wysoka sala obniżała się coraz bardziej. Dworzanie śmiertelnie bladzi oglądali się na drzwi, lecz nie mogli się ruszyć z miejsca. Byli jak przymurowani. Wszyscy krzyczeli na Bezalela, nawet król wołał, by zatrzymał sufit. I wyszedł rabbi z wnęki przy oknie, i wyciągnął w górę ręce mówiąc coś półgłosem. I oto sklepienie stanęło; przestało się obniżać. Ale król już nie zważał na nowe czary rabina; wybiegł z sali, a za nim wszyscy dworzanie. Strop ten nigdy już nie wrócił do poprzedniego poziomu. Król także już nigdy do tej sali nie wszedł. Zamknięto jej drzwi i nigdy ich nie otworzono. Rabbi Löw ben Bezalel nie popadł jednak w niełaskę z powodu tego wydarzenia. Przeciwnie, nawet sam król Rudolf odwiedził go w jego domu. Takiego zaszczytu Żydowskie Miasto jeszcze nigdy nie dostąpi- ło. Rabbi Löw był bardzo wdzięczny za te odwiedziny i z wdzięczności przygotował swemu panu niemałą niespodziankę. Dom Löwa nie wyglądał okazale. Był stary i niepozorny. Ale gdy tylko król z dworzanami wszedł przez niskie drzwi do sieni, ogarnęło 22

go zdumienie. Nie była to już sień zwykłego domu, lecz wspaniale sklepiony, zdobny malowidłami i stiukami przedsionek książęcego pałacu. A schody wiodące do świetlicy, przedtem drewniane, pokryte były drogocennym kobiercem, spod którego przezierał lśniący mar- mur. Weszli po nich nie do zwykłej świetlicy, lecz do wspaniałej sali, ozdobionej obrazami i cennymi gobelinami. Przez boczne otwarte drzwi widać było szereg pięknych, bogato urządzonych komnat, a przez inne - otwartą galerię włoskiej roboty. Rabbi Löw z szacunkiem zaprowadził króla i jego dworzan do wiel- kiej komnaty, gdzie stał nakryty stół; tu poprosił go, by raczył przyjąć poczęstunek. I zasiadł król do stołu, a rabbi ugościł go ucztą, która w niczym nie ustępowała ucztom na dworze królewskim. Król, ubawiony czarodziejską sztuczką Löwa, który tak poszerzył i wspaniale urządził swój niewielki dom, gościł u niego długo i wyszedł nader zadowolony. Potem niejednokrotnie okazywał swoją przyjaźń uczonemu rabinowi. A rabbi, chcąc zachować jakąś pamiątkę odwiedzin czeskiego króla, kazał na swym domu wyrzeźbić lwa obok swego znaku winnego grona. Jeszcze większym dziwem niż pojawienie się praojców na Hradcza- nach był golem, sługa Jehudy Löwa. Potężny rabbi sam go ulepił z gliny i ożywił włożeniem do ust szemu. Golem pracował za dwóch. Usługiwał, nosił wodę, rąbał drzewo, zamiatał i wykonywał wszystkie ciężkie roboty. A przy tym nie jadł, nie pił i nie potrzebował odpoczynku ani wytchnienia. Ale co tydzień w piątek pod wieczór, gdy nadchodził szabas i gdy trzeba było zaniechać wszelkiej pracy, wyjmował mu rabbi z ust szem; golem, nagle znieru- chomiały, wyglądał jak kukła z martwej gliny. Ożywał dopiero po 23

szabasie, gdy mu rabbi znowu wkładał do ust magiczny szem. Pewnego razu Löw ben Bezalel, udając się do starej synagogi świę- cić szabas, zapomniał o golemie, i nie wyjął mu z ust szemu. Zaledwie wszedł do domu modlitwy i zaczął odmawiać psalm, przybiegli ludzie z jego domu oraz z sąsiedztwa, przerażeni okropnie; wykrzykiwali jeden przez drugiego oznajmiając mu, że golem oszalał, że nikt do niego podejść nie może, bo gotów każdego zamordować. Rabbi wahał się przez chwilę; zbliżał się szabas, psalm już zaczęto odmawiać. Wszelka praca, każdy najmniejszy trud będzie od tej chwili grzechem. Ale psalmu, którym poświęca się dzień sobotni, nie domó- wił do końca, a zatem nie nastała jeszcze właściwa chwila szabasu. Wstał i pośpieszył do domu. Dobiegając usłyszał ciężkie, mocne ude- rzenia. Gdy wszedł - gromada przerażonych ludzi biegła w pewnej odległości za nim - straszne spustoszenie ukazało się jego oczom: roz- bite naczynia, połamane i powyrywane stoły i stołki, skrzynie i ławy, porozrzucane księgi. Tu dzieło zniszczenia było dokonane. W tej chwili golem szalał na podwórku, gdzie leżały już zabite kury, kurczęta, kot i pies i gdzie właśnie wyrwał z ziemi gruby pień lipy. Był zgrzany i czer- wony, a czarne kędziory fruwały mu wokół czoła i twarzy, gdy wywra- cał wielkie drzewo niby cienki kołek w płocie. Rabbi podszedł do golema i patrząc na niego uporczywie, wyciągnął obie ręce. Golem drgnął, wytrzeszczył oczy, a gdy mistrz dotknął go, patrzył mu osłupiały w twarz, jak gdyby przykuty jego mocnym spoj- rzeniem. Nagłym ruchem rabbi włożył mu rękę między zęby i wyrwał 24

magiczny szem. Golem jak podcięty padł na ziemię; leżał bezwładny, już znowu tyl- ko gliniana martwa kukła. Wszyscy zebrani wokoło Żydzi, starzy i młodzi, krzyknęli uradowani i nagle pełni odwagi podeszli do golema śmiejąc się lub wymyślając mu. Rabbi wszakże nie przemówił ani sło- wa, odetchnął tylko głęboko i poszedł z powrotem do synagogi, gdzie w blasku lamp począł ponownie odmawiać psalm święcący szabas. Święty dzień sobotni minął, ale rabbi ben Bezalel nie włożył już go- lemowi do ust szemu. I golem nie ożył więcej, pozostał glinianą kukłą. Wyrzucono go na strych synagogi, gdzie z czasem rozpadł się w proch. Przetłumaczyła Maria Erhardtowa