Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji nie może
być reprodukowana, przechowywana jako źródło danych, przekazywana
w jakiejkolwiek mechanicznej, elektronicznej lub innej formie zapisu
bez pisemnej zgody wydawcy.
Nota od Redakcji
Pierdomenico Baccalario, nasz korespondent, po przesłaniu nam
tłumaczenia piątego zeszytu Ulyssesa Moorea zniknął. Jego ostatni e-
mail z Kornwalii był bardzo dziwny Oto jego treść:
Przesyłam wam ostatni rozszyfrowany dziennik. Teraz pozostał mi już
tylko jeden. Spodziewam się, że znajdę w nim nowe informacje.
Spotkałem tu kogoś, kto pomaga mi odnaleźć Kilmore Cove. Nie mogę
wam zdradzić, kto to taki, bo obiecałem dyskrecję. Pokazałem mu kufer
i wspólnie doszliśmy do wniosku, że jeden z rysunków w rulonie jest w
gruncie rzeczy mapą Kornwalii z zaznaczonymi ścieżkami. Zwłaszcza
jedna z tych ścieżek jest intrygująca - może się okazać, że nadal istnieje
i prowadzi do Kilmore Cove. Jutro spróbuję się tam wybrać.
Czyż to nie fantastyczne? Czuję, że jestem bliski odkrycia tajemnicy
Ulyssesa Moorea! Nie martwcie się o mnie, wkrótce się odezwę.
Pierdomenico
Od tego maila upłynęło jednak wiele czasu, ponad miesiąc, i teraz już
się niepokoimy...
Pierdomenico nie odpowiada na telefony ani maile. Telefonowaliśmy do
jego pensjonatu, ale i tam nie umieli nam nic powiedzieć.
Nie oddał też wynajętego samochodu. Dosłownie zniknął, przepadł jak
kamień w wodę.
Jeśli ktokolwiek cokolwiek wie, prosimy o szybki kontakt. Dziękujemy
za pomoc!
Redakcja „Parostatku"
PS
Oto jego zdjęcie - to dla tych, którzy nigdy go nie widzieli.
COWPER & ABEL.
'sTATir-: o ?o SOUTHHXM?TON HUII.DINGS CHANCKRY ŁANF.
LONDON
- ULYSSES MOORE -KAMIENNI STRAŻNICY zessjrt piąty
PIĄTY
W ZATOCE WHALES CALL
'rojektant:
Rozdział:
¿ĄLUS !
d wielu, wielu lat żaden mieszkaniec Kilmore Cove
nie widział wieloryba na pełnym morzu. Jednak na-
zwa zatoki, większej od miasteczka, pozostała nie-
zmieniona - na pamiątkę dawnych czasów: Whales Cali - Zew
Wielorybów. Zatoka brała początek na wschód od małego portu, gdzie
długa piaszczysta plaża gubiła się pośród
skał chropawego i surowego urwiska Salton Cliff. Tam, na najwyższym
cyplu, znajdowała się ukryta wśród drzew Willa Argo i tam sterczała
wieżyczka najstarszej części domu z jej ciemnymi oknami. Poniżej
huczało groźnie morze, wzbijając wysoko grzywy fal.
Był wieczór i jak każdego wieczoru w nieparzyste dni Gwendalina
Mainoff, miejscowa fryzjerka, biegła wzdłuż plaży, bo dbała o kondycję.
Powietrze było czyste, a niebo bezchmurne. Słońce zaszło już z pół
godziny temu, ale niebo wciąż jeszcze nieco jaśniało, jakby chciało dać
szansę obejrzenia ostatnich wydarzeń dnia.
Ze słuchawkami na uszach, zatopiona w muzyce symfonicznej i swoich
myślach, Gwendalina nie od razu zauważyła dziwną postać leżącą na
piasku. Przebiegła obok, zasłuchana w muzyce.
Dobiegła aż do końca plaży, do pierwszych skał pnących się w górę, i
dotknęła swojego głazu - mety. Odwróciła się i ruszyła z powrotem w
stronę Kilmore Cove. Dopiero teraz zatrzymała się. Zmarszczyła lekko
czoło i zsunęła słuchawki z uszu.
- A co to takiego? - wykrzyknęła. - Wieloryb na mieliźnie?
mmmmm umai»i mnmtimmiSi^młmp 10 immmtmammsmsmawangiBm
Wyłączyła walkmana i przeszła kilka kroków po wilgotnym piasku. Z
każdym krokiem czuła coraz większy niepokój.
Na piasku leżał mężczyzna w dziwacznej marynarce i wytartych
dżinsach przylegających do ciała. Wyglądał jak trup wyrzucony przez
fale. Ułożenie ramion i nóg wskazywało, że padł wyczerpany.
Gwendalina spojrzała na morze, szukając jakiegoś wyjaśnienia, ale
ujrzała jedynie płaską ciemną linię horyzontu, która stapiała się z
otaczającym mrokiem.
Kilmore Cove spokojnie oczekiwało nadejścia nocy. Ci, którzy
niedawno zgromadzili się w jedynej tutejszej gospodzie, powrócili już
do domów, a wokół pod ciemnymi dachami rozbłysły pierwsze światła.
Wkrótce zapłonęły nieliczne latarnie nabrzeża.
Gwendalina odczekała kilka minut, zanim ośmieliła się zbliżyć do tej
postaci. Nie podeszła wprost, lecz zbliżyła się wielkim łukiem, jakby
chciała zyskać na czasie.
I wtedy zdarzyły się dwie rzeczy: najpierw po drugiej stronie zatoki z
głuchym trzaskiem zapłonęła latarnia morska Leonarda Minaxo. Ten
dźwięk przypominał trzask, jaki wydają stare aparaty fotograficzne.
Latarnia zapłonęła i zaczęła rzucać wokół promienie białawego światła.
Chwilę potem leżący na piasku mężczyzna zakaszlał.
- Więc żyje... - szepnęła fryzjerka, poprawiając sobie odruchowo
słuchawki na szyi.
Spojrzała raz jeszcze w stronę oświetlonej latarni morskiej i przebiegła
ostatnie metry dzielące ją od mężczyzny.
Człowiek zakaszlał ponownie i wykonał dziwny ruch, jakby sądził, że
nadal znajduje się w wodzie i musi machać ramionami, by dopłynąć do
brzegu.
- Jak się pan czuje? - zapytała Gwendalina, gdy znalazła się tuż
obok. Był kompletnie przemoczony i pokryty algami, a jego skóra miała
kolor zepsutych jaj. Nogi uderzały w powietrzu, jakby nadal płynął.
- Przepraszam pana - powtórzyła Gwendalina. - Jak się pan czuje?
Mężczyzna znieruchomiał. A kiedy po kolejnym ataku kaszlu obrócił się
w jej stronę, zdała sobie sprawę, że gdzieś go już widziała. Miał
zamknięte oczy. Długa blizna.na szyi ginęła gdzieś pod ubraniem.
- Potrzebna panu pomoc? - spytała, kładąc mu rękę na ramieniu.
Mężczyzna skinął lekko głową, otworzył usta i wydusił cichą prośbę.
- Sądzę, że... z pewnością... tak...
- Czy da pan radę iść? Śmiało, ja panu pomogę... - I Gwendalina
spróbowała go podnieść, ciągnąc za mokrą odzież.
A on, ciągle z zamkniętymi oczami, posłuszny jej poleceniom, pozwolił
jej się dźwigać. Niepewnie stanął na nogi, mocno ją obejmując.
- Chodźmy, tędy... - powiedziała Gwendalina, prowadząc go w
stronę miasteczka.
- Tak... - szeptał Manfred, usiłując rozpaczliwie utrzymać
równowagę.
W zatoce Whales Call
Chłopiec niespokojnie rozejrzał się wokół i zapewnił:
- Nie zabawię długo. Najwyżej kwadrans!
- Jason... - westchnęła jego siostra. - Nie dasz rady obrócić w
kwadrans. Latarnia jest za miasteczkiem, to daleko. A ty musiałbyś iść
pieszo.
- Tylko w jedną stronę, z powrotem wróciłbym na rowerze - uściślił
chłopiec. - Muszę go odebrać. Natychmiast.
- Możesz to przecież zrobić po lekcjach!
Jason pokręcił przecząco głową i z włosów wypadły mu dwa maleńkie
białe piórka, w dziwny sposób ocalone mimo mycia głowy. Brudne
ślady po smole i zadrapania na brzuchu stanowiły kolejne pamiątki
przygód ostatnich dni.
Julia próbowała go jeszcze powstrzymać. Wskazała otwartą bramę
szkolną w Kilmore Cove i schody, które niczym rządek zębów
prowadziły do środka budynku. Potem zauważyła, że mosiężny dzwon
za parę minut da znak rozpoczęcia lekcji.
- A co ja powiem Miss Stelli?
- Wymyśl coś! - odpowiedział. - Nie powiesz mi, że po tym
wszystkim, co się ostatnio wydarzyło, boisz się wychowawczyni! Ja
chcę tylko...
- Czego chcesz? - przyciskała go Julia, próbując zyskać na czasie.
Świetnie odgadywała, kiedy jej brata nachodziły dziwaczne pomysły.
Od razu wyczuła, że Jason wcale nie chce
wsimsmmmmmmmmmmmimam® 16 tmtmmms'^miimtmmxmtm>main
Niezły pasztet
biec do latarni Leonarda Minaxo tylko po to, by odzyskać rower. Nie
tylko dlatego, że nie cierpiał tego roweru czy wręcz się go wstydził.
Była to typowa damka, pożyczona od państwa Bowenów; różowiutka, z
kierownicą w kształcie motyla, z dzwoneczkami.
Choć Julia wysilała swoją wyobraźnię, nie mogła dociec,
0 co tym razem bratu chodzi.
Jason spoglądał na nią błagalnie błyszczącymi z przejęcia oczami.
- Julio... musisz mi pomóc.
- Ale powiedz mi, dlaczego. I dlaczego nie możesz tego zrobić po
szkole?
Chłopiec westchnął. Wyciągnął dłoń i zaczął wyliczać na palcach:
- Po pietwsze, ponieważ tato po nas przyjedzie; po drugie, ponieważ
zawiezie nas do domu; po trzecie, ponieważ on
1 mama zasypią nas pytaniami; po czwarte, ponieważ będą nas
pilnować. Może mi powiesz, jakim cudem uda nam się wyrwać i zrobić
wszystko to, co musimy zrobić?
Julia zagryzła wargi. Świeża nominacja całej trójki na Kawalerów
Kilmore Cove wiązała się z dużą odpowiedzialnością.
- Przy mamie i tacie kręcących się po domu może być pewien
problem...
- A jeszcze ten właściciel firmy przewozowej, którego ściągnęli z
Londynu...
- Przez kilka dni musimy się trzymać z daleka od Wrót Czasu.
Jason gwałtownie podniósł dłoń.
*
17
mmmmKajmmmnr^mmmimmmumimp
- O, nie! Co to, to nie! Nie możemy sobie na to pozwolić. Nie teraz,
kiedy już wiemy o Pierwszym Kluczu!
- Ale jeśli się zbliżymy do tych drzwi, mama się czegoś domyśli!
- Musimy zaryzykować. A teraz ruszaj, Julio.
- To znaczy?
- To znaczy, że ja idę do Leonarda Minaxo. - I Jason wyciągnął z
kieszeni spodni starą, na pół spaloną fotografię latarnika. Pokazał ją
siostrze: - Spytam go, czy to on jest Ulys-sesem Moorem.
Julia zmartwiona zerknęła w stronę szkoły i mosiężnego dzwonu.
- A ty naprawdę sądzisz, że Leonard ci to powie? Że powie: „Tak, to
ja jestem Ulyssesem Moorem"?
Jason wrócił myślą do poprzedniego dnia, kiedy Leonard ujął ster Metis
i przekroczył Morze Czasu, prowadząc statek przez burzę jak
prawdziwy kapitan.
- Kapitan nigdy nie okłamuje swojej załogi - odpowiedział. - Może
nie mówi całej prawdy, ale nie kłamie.
Rodzeństwo jeszcze raz spojrzało sobie głęboko w oczy i Julia
ostatecznie skapitulowała.
- Więc za kwadrans, tak?
Brat przytaknął, odwrócił się i biegiem ruszył w kierunku ulicy
prowadzącej w stronę morza.
Julia odczekała, aż zniknął, i zaczęła się przygotowywać na spotkanie z
Miss Stellą.
Właśnie doszła do schodów, gdy rozległ się dźwięk mosiężnego
dzwonu.
Jason, z plecakiem na plecach, dobiegł do głównej ulicy.
mmsmsm^am^mmmmmmmsmp 18 GMmmmmimmtsm
GiaśKiS Niezły pasztet
Nietrudno było dociec, z którego sklepu dochodził ten cudowny aromat:
z cukierni Chubbera.
- A czemu by nie? - zapytał samego siebie, uznając, że jego misja
chwilowo nie jest aż tak pilna.
Pełen nadziei wsunął dłoń do kieszeni i po chwili niecierpliwych
poszukiwań wyciągnął jednego szterlinga, monetę okrągłą i ciężką.
- Mam! - wykrzyknął uszczęśliwiony.
Przebiegł pędem ulicę, upewnił się, że nikogo znajomego nie ma w
pobliżu i przełamując strach, że zostanie przyłapany, pchnął drzwi
cukierni.
Powietrze było ciężkie od zapachów. Kogel-mogel, kakao, wanilia,
cynamon i sułtanki - to tylko część cudownych aromatów
wydobywających się ze szklanych gablot cukierni.
Jason przebiegł szybko po podłodze z ciemnego drewna, położył swoją
monetę na marmurowej ladzie i nie odrywając wzroku od kokardy na
błękitnym fartuchu osoby, która
stała za ladą, zamówił dwa ogromne rogaliki nadziewane kremem.
- Jeden dla mnie, a drugi dla siostry - skłamał, żeby się
usprawiedliwić. Nie miał najmniejszego zamiaru ocalić drugiego
rogalika.
- Nie szkodzi, że jeszcze ciepłe? - spytała go sprzedawczyni.
- Wprost przeciwnie.
Chłopiec pochwycił papierową torebkę z ciepłymi rogalikami i odwrócił
się w stronę wyjścia.
Nagle odjęło mu dech w piersiach. Przed drzwiami stał jego ojciec z
innym mężczyzną, którego chyba gdzieś już wcześniej widział. Właśnie
mieli wejść do cukierni.
Jason gwałtownie zrobił w tył zwrot i niepostrzeżenie dla pani za ladą
przeskoczył stoliki, by ukryć się za szkocką zasłoną.
W tym momencie drzwi do cukierni otworzyły się i w sklepie rozległ się
głos pana Covenant.
Ukryty za zasłoną, znieruchomiały Jason słyszał, jak ojciec zamawia
dwa kawałki rolady i dwie kawy z mlekiem.
- To doprawdy bardzo uprzejmie z pana strony, że pofatygował się
pan osobiście do Kilmore Cove jeszcze przed transportem... - usłyszał
słowa ojca skierowane do mężczyzny, z którym wszedł. - I niezmiernie
mi przykro z powodu wczorajszego epizodu, panie Homer...
Jason przypomniał sobie słynnego właściciela firmy przewozowej, który
przyjechał do Kilmore Cove, żeby dopilnować ostatniego etapu
przeprowadzki ich mebli z Londynu.
Widział go poprzedniego wieczoru, gdy w głębokiej ciemności ogrodu
Willi Argo mama udzielała jemu i Julii ostrej reprymendy.
- Panie architekcie, jeśli pan łaskaw - uściślił pan Homer.
Słynny architekt - skorygował Jason, zerkając spoza zasłony
Widział, jak siadają do stolika i pochylają się nad jakimiś kartkami
pełnymi rysunków.
Architekt usiłował wyjaśnić coś w sprawie jakichś wymiarów, podczas
gdy Jason, nie spuszczając ich z oka, spokojnie zjadł połowę swojego
rogalika z kremem.
„Jeśli stąd wyjdę, to mnie zauważą" - pomyślał.
Sprawdził korytarz za swoimi plecami, ciemny i zakurzony. Posadzka
była z ciemnego drewna, jak w cukierni, a na białych ścianach
wieloletnie opary z czekolady i wanilii pozostawiły jedyny w swoim
rodzaju pachnący nalot.
Korytarz miał dwoje drzwi. Pierwsze prowadziły do małej łazienki z
kafelkami w kolorze miodu, z okienkiem wychodzącym na wewnętrzne
podwórko cukierni.
Drugie były zamknięte.
Jason chciał je otworzyć, ale spostrzegł, że nie mają one klamki.
Nachylił się, żeby w półmroku lepiej im się przyjrzeć, i zimny dreszcz
przebiegł mu po plecach.
- O, kurczę... - szepnął zdumiony, upuszczając torebkę z rożkiem.
Drzwi były identyczne jak te ukryte za szafą w Willi Argo. Identyczne
jak drzwi w piwnicy panny Biggles, pod którymi niekiedy można było
dostrzec trochę piasku z egipskiej pu-
styni. Identyczne jak drzwi w Domu Luster, które łączyły Kil-more
Cove z daleką Wenecją. To były Wrota Czasu.
Nagle drgnął.
Usłyszał dźwięk odsuwanego krzesła i podłoga w cukierni zaskrzypiała.
Dobiegł go głos ojca, który zwrócił się do architekta:
- Przepraszam pana na moment.
Miał tylko kilka sekund, więc błyskawicznie otworzył drzwi do łazienki.
Zdążył je zamknąć w chwili, gdy jego ojciec zastukał:
- Zajęte?
Chłopiec rozejrzał się wokół zrozpaczony i żeby nie zostać
rozpoznanym po głosie, zakaszlał, odkręcając jednocześnie kran nad
umywalką.
- O, przepraszam... - powiedział pan Covenant po drugiej stronie.
Spróbował otworzyć drugie drzwi, a potem, pogwizdując, postanowił
czekać, aż toaleta się zwolni.
Jason, spocony jak mysz, przełknął nerwowo ślinę. I jeszcze raz. I
jeszcze. Myślał gorączkowo, co by tu zrobić. Starał się zachować
spokój, analizując i badając różne możliwości.
Wyjść z łazienki nie mógł, to było wykluczone. Były dwa wyjścia:
pozostać w niej na zawsze albo spróbować wydostać się przez okienko.
Wybrał to drugie.
Stanął na umywalce i wspiął się na okno. Dudnienie wody tłumiło
trochę odgłosy jego działania. Chłopiec otworzył okno i uważnie
przyjrzał się jego wymiarom. Z pewnością
WmMUBOKma^ammmmmmmmm^mp 22
Niezły pasztet
nie dałby rady wydostać się przez nie ktoś większy od Jaso-na. Ale jemu
powinno się udać.
Postanowił działać metodycznie. Wyciągnął z buta sznurowadło. Jeden
koniec przywiązał do klamki okienka, drugi wyrzucił na zewnątrz.
Dzięki temu po wyjściu będzie mógł zamknąć okno.
Wyrzucił plecak przez okno i usłyszał, jak potoczył się po ziemi.
W końcu wdrapał się na parapet, przecisnął ręce i głowę, a piętami
mocno odbił się od ściany.
I utknął.
Zawisł z głową przekrzywioną na prawe ramię, z lewym ramieniem
unieruchomionym, a prawym zwisającym już za oknem, z nogami
dyndającymi w powietrzu.
Usiłował spokojnie oddychać, powtarzając sobie, że wszystko będzie
dobrze. Idiotyczna sytuacja. Wyobraził sobie swojego ojca, jak wchodzi
do toalety, po czym ściąga go za nogi z tego okna - i mimo strachu, że to
naprawdę może się tak skończyć, wybuchnął nerwowym śmiechem.
Zauważył, że śmiejąc się, wydycha cały zapas powietrza z płuc, i dzięki
temu może już poruszać lewym ramieniem. Nerwowo spróbował
wymacać jakiś uchwyt za oknem, ale na próżno. Zaczął więc wierzgać
nogami, szukając po omacku punktu podparcia. Już miał zwątpić w
swoje wysiłki, kiedy poczuł jakiś występ pod prawą stopą.
To mogła być jego ostatnia szansa, oparł się więc o to coś, nabrał
powietrza, wypuścił je gwałtownie, i w chwili, gdy stał się płaski jak
śledź w beczce, odepchnął się z całej siły.
23 «nBBSBms^BiiiimmłHisaiiKSBUSBeaa
«SSHiKi SiiffiiK imEiEiBtEiS
Tymczasem pan Covenant wycofał się zza szkockiej kotary.
- Macie może zapasowy klucz do toalety? - spytał kobietę za ladą. -
Sądziłem, że tam ktoś jest, ale chyba zamek się zaciął...
- Oczywiście, że mamy. - Kobieta odsunęła szufladę, wyjęła z niej
mosiężny kluczyk i wręczyła panu Covenant. - To klucz do tych
pierwszych drzwi, drugich nigdy nie udało nam się otworzyć.
Ojciec Jasona wrócił za kotarę i wsunął klucz w zamek pierwszych
drzwi. Usłyszał, jak coś wewnątrz upada na posadzkę.
- Można? - spytał na wszelki wypadek.
Odpowiedziała mu głucha cisza. Poczekał więc jeszcze
chwilę i wszedł.
Tak jak się spodziewał, nie zastał nikogo.
Zakręcił kran i rozejrzał się dokoła nieco zdziwiony: uchwyt do papieru
toaletowego był częściowo oderwany od kafelków, a w dodatku na
ziemi leżała torebka z jednym całym rogalikiem i połówką drugiego.
- No nie... - jęknął Jason już po drugiej stronie, spostrzegając brak
rogalików.
Znajdował się na kwadratowym podwórku, wybrukowanym jasnymi
otoczakami. Dwa przecinające się pasy z ciemnego kamienia tworzyły
wielki X. Tuż obok, po lewej stronie okienka, przez które się wydostał,
znajdowała się kuchenna klatka schodowa i wejście do dwóch piwnic.
Jakieś mizerne pnącze pięło się po murze w rogu, a spomiędzy bruku
sterczały kępy wypalonej przez słońce trawy.
tmmmmimmmzmmiRmimiiPzs-.
ammmimnnsjMimmp
Niezły pasztet
Jason, przyklejony do muru, zrobił ostrożnie kilka kroków, szukając
swego plecaka.
- Szukasz może tego? - dobiegł go głos od strony kuchennych
schodów.
Chłopiec dostrzegł z daleka swój plecak i trzymające go ręce, ale że
schody biegły pod cienistą arkadą, nie mógł zobaczyć rysów twarzy
mężczyzny.
- O tak, bardzo dziękuję... - odparł, lekko zmieszany.
- Mógłbym go prosić?
- To szkolny plecak, nieprawdaż? - dopytywał się głos. Teraz Jason
odniósł wrażenie, że zna skądś ten głos, tylko
jeszcze nie wiedział, skąd.
- Hmm... tak - przyznał.
- No to czemu nie jesteś w szkole?
- No, bo... dzisiaj... moja klasa jest na wycieczce. A ja nie chciałem
z nimi jechać.
- Ciekawe... - Metaliczny błysk światła świadczył, że mężczyzna
stojący w cieniu schodów zerknął na zegarek na ręku.
- Na jakiej wycieczce?
Jason zagryzł usta. Czemu ten człowiek zadaje tyle pytań?
- Mógłbym prosić swój plecak? - spytał.
- Naturalnie... - odparł mężczyzna, wychodząc w końcu
z cienia.
„O, kurczę!" - przeraził się Jason. Przed nim stał dyrektor szkoły.
mmimmmz': 25
PIATY
W WILLI ARGO
Projektant:
PSTER DEDALUS
Rozdział:
Za przeszklonymi drzwiami werandy Willi Argo stały
dwie nieruchome postacie kobiece: jedną była rzeźba
rybaczki zadumanej nad siecią, drugą - pani Covenant, nareszcie sama. I
spokojna.
Jej mąż odwiózł właśnie dzieci do szkoły. Zmyła naczynia po śniadaniu,
układając plan na cały dzień.
Potem pootwierała okna na parterze, żeby przewietrzyć dom, weszła na
górę i posłała łóżka. W wieżyczce poustawiała miniaturowe modele
okrętów i poukładała zeszyty porozrzucane przez dzieci.
Podeszła do okna, by raz jeszcze nacieszyć się zapierającym dech w
piersi widokiem morza. Zatoka połyskiwała w świetle słońca, a wiatr
rzeźbił delikatne fale.
Ocknęła się, dostrzegając nagle kątem oka postać ogrodnika
kuśtykającego po parku.
- Bierzmy się do roboty... - mruknęła sama do siebie i czym prędzej
zeszła na parter. Tu zaczęła przeglądać tysiące bibelotów i
najrozmaitszych przedmiotów, których w Willi Argo było zatrzęsienie:
drewniane maski, figurki zwierząt, dziwne wazy, kandelabry, szkatułki,
muszle, buteleczki z perfumami i różnego rodzaju ozdoby. Najpierw
zamierzała usunąć większą część tego składu galanterii i zwinąć dywany
do czyszczenia. Postanowiła też zdjąć z okien zasłony, by dać tym
pokojom trochę odetchnąć.
Ale nie mogła się zdecydować, od czego zacząć. Dom, choć
przepełniony rzeczami, zachowywał wszak doskonałą równowagę
estetyczną, tak łatwą do zburzenia.
Albo trzeba by usunąć wszystko, albo nic.
A przecież musiała bezwzględnie znaleźć sposób na poko-
mmmmim&PAmmnmmr^mrmP^mp 28
(tmmiUiPAnmnimmnmmirmAtim^
nanie tej góry rzeczy - jej mąż wraz z panem Homerem, architektem,
oczekiwali przyjazdu ciężarówki z meblami z Londynu. Do tego czasu
pani Covenant powinna bodaj wymyślić, co ulokować w domu, co
usunąć, a co wstawić do garażu.
Musiała się zastanowić, gdzie powinna ustawić ważniejsze meble.
- Mamy tyle miejsca, że kłopot jedynie w tym, gdzie co ma stanąć...
- powiedziała wcześniej do męża. Tymczasem okazało się, że to nie
takie proste.
Gdzie postawić kanapę z czarnej skóry? W salonie, na miejscu tej
żółtej? Ale ta żółta ma taki sam odcień, co obraz na ścianie, który
zupełnie nie pasuje do czerni. A jeśli zdjąć obraz, to trzeba by też usunąć
dywan.
I tak bez końca... aż usunie się wszystko.
Miała Wrażenie, że każda rzecz w Willi Argo stanęła na swoim miejscu
raz na zawsze.
- Ale ja muszę coś z tym zrobić! - wykrzyknęła pani Covenant,
rozglądając się bezradnie po werandzie.
Stanęła w otwartych przeszklonych drzwiach, by odetchnąć pełną
piersią. Morskie powietrze pozwoliło jej zapomnieć choć przez chwilę o
kłopotach z meblami.
Kosmyk włosów połaskotał ją w nos. Odrzuciła go i, westchnąwszy
ciężko, wróciła do pokoju.
- Co ja mam zrobić? - rzuciła pytanie w stronę posągu rybaczki,
która jak gdyby nigdy nic ze stoickim spokojem zajmowała się swoją
siecią, w pełni panując nad sytuacją.
Zaskrzypiał żwir. Pani Covenant odwróciła się i ponownie wyszła na
werandę.
- Dzień dobry! - pozdrowił ją Nestor.
- Dzień dobry panu.
- Robi pani wielkie porządki?
- Coś w tym rodzaju.
- Dobrze, dobrze... - bąknął ogrodnik. Według pani Covenant -
podejrzanie obojętnie.
Już od wczorajszego wieczoru, odkąd znalazła swoje dzieci umorusane
od stóp do głów sadzą, miała ochotę rozmówić się z nim.
- Chciałam właśnie porozmawiać... - zaczęła. Nestor natychmiast
przybrał postawę obronną.
- Ja tam nic nie wiem, co oni kombinują. Powiedziałem to pani na
początku, pamięta pani? Że dzieci nie będę pilnować. Ale jeżeli ma mi
pani coś do powiedzenia na temat roślin, to zamieniam się w słuch.
Pani Covenant się uśmiechnęła.
- Czyta pan w moich myślach... Niech mi pan tylko powie, czy
Jason i Julia nie zdenerwowali pana zbytnio?
-Nie.
- To dobrze...
- Ale nie wiem, czy czegoś nie popsuli w domu, bo jak mówiłem,
nie pilnowałem ich.
Pani Covenant rzuciła okiem na mieszkanie.
- Myślę, że nie jest tak źle, z wyjątkiem bałaganu w bibliotece i
przesuniętych kilku mebli...
- Odkrywali swoje nowe królestwo.
- A znając Jasona, wymyślili przynajmniej ze trzysta historii na
temat pochodzenia każdego z tych przedmiotów. To zresztą jest
prawdziwy problem w tym domu.
pmmuim^me^azammmramismiizmim» 30 T nmmmzamimm^
- Historie?
- Nie, przedmioty. Nie wiem wręcz, od czego zacząć. Niedługo
nadjedzie transport z meblami i... jak będę tak marudzić, to trzeba będzie
wyładować je w ogrodzie.
- Doskonały pomysł - zawołał Nestor. - Albo może je pani sprzedać.
Raz w miesiącu jest mały targ staroci. O właśnie, jeśli o tym mowa, to
przydałby mi się fotelik do mego domku.
Pani Covenant poczuła się urażona taką impertynencją.
- Pomysł z targiem staroci wcale nie jest zły - powiedziała. - Tylko
musiałabym zacząć od tych tutaj...
Po czym przeprosiła i weszła do pokoju.
Nestor gwałtownym ruchem otrzepał swoje welwetowe spodnie i
odszedł, kulejąc, do swego domku.
Przeszedł przez drewniane patio, pchnął drzwi i wszedł do środka,
natykając się na swój roboczy stół zawalony gratami. Wygrzebał spod
nich telefon z czarnego bakelitu, sprawdził numer zapisany na tabliczce
zaczepionej na ścianie i gniewnie go wykręcił.
Leonard Minaxo podniósł słuchawkę po piątym sygnale.
- To ja - powiedział Nestor.
- Cześć, stary. Co się dzieje? Po latach milczenia teraz jesteśmy jak
dwa gołąbeczki?
- Chce wyrzucić meble.
- Zaraz, zaraz. Kto chce wyrzucić meble?
- Pani Covenant. Do miasta przyjechał architekt z firmy Homer &
Homer. Zapłaciłem mu mnóstwo pieniędzy, żeby przeprowadzka trwała
możliwie jak najdłużej, ale jak widać dałem za mało.
- Zapłaciłeś mu, żeby pracował jak najwolniej?
- Właśnie.
- Zgłupiałeś chyba...
- Nazwij to jak chcesz, w każdym razie państwo Covenant oczekują
transportu dziś po południu.
- I co z tego...?
- Należałoby... - Zapadła długa cisza, a potem ogrodnik dokończył: -
Należałoby jakoś przeszkodzić im w drodze.
Leonard Minaxo zaśmiał się ironicznie.
- Czyja dobrze rozumiem? Chcesz powiedzieć, że niby ja miałbym
to zrobić?
- Właśnie.
- Jakbyśmy znowu byli dobrymi przyjaciółmi?
- Nigdy nie byliśmy wrogami.
- To kwestia punktu widzenia.
- Mówiliśmy już o tym. To sprawa życia i śmierci.
- Nie zaczynaj.
- Albo ocalenia... życia, gdyby rekin zaatakował.
- Masz moją dozgonną wdzięczność. -1 złamaną nogę.
- Jak dalej tak będziesz gadać, nie licz na moją pomoc.
- Czy to znaczy, że udzieliłbyś mi jej?
- To zależy.
- Od czego?
- Dzieci mi się spodobały - powiedział Leonard, zmieniając
raptownie temat.
- Nie mówimy o dzieciach.
- Ale powinniśmy, nie sądzisz?
mmisma^sm^mimimrmnr^mmp 32 (mm^mummm mmsssmstsmsti
i.
mmsinmr^. n u^m^.mrss^ W Willi Argo ^mmimmmm:,
- Dwa dni temu zszedłeś z urwiska, żeby mi powiedzieć, że
niepotrzebnie się łudzę...
- I dziś ci to samo powtórzę. Ale, na szczęście, może istotnie trafiła
ci się niezwykła para dzieciaków.
- Trójka. Zapomniałeś o Bannerze.
- Bannera wynalazłem ja.
- Może nie masz się czym tak szczycić?
- Ale też i wstydzić. Zawiniło morze, nie ja.
- Leonardzie, posłuchaj. Ty masz swoje poglądy, ja swoje.
- Byliśmy bardzo bliscy odkrycia sekretu konstrukcji drzwi. Bardzo
bliscy.
- Sprawa zamknięta.
- Musimy tylko odbyć jeszcze jedną podróż.
- Sprawa zamknięta.
- A Penęlopa się ze mną zgodziła!
- Powiedziałem, że sprawa zamknięta! - krzyknął Nestor. - Chcesz
mnie wysłuchać czy nie? Chciałbym zatrzymać ten transport, żeby nie
mogli wjechać z meblami do miasteczka. I o to cię proszę. Możesz to
zrobić? Masz jeszcze klucze od Cyklopa? Pamiętasz, gdzie je
ukryliśmy?
- Jasne.
- Oni jadą z Londynu. Jest zatem tylko jedna droga, którą trzeba
zablokować.
- Ej, stary!
- Co takiego?
- Zatrzymam ten transport, ale wieczorem przyjdę do ciebie i raz na
zawsze rozstrzygniemy, co zrobić z Wrotami Czasu.
- Dobrze. Dziś wieczorem. ✓ifkP ć/ń>tzmmaaam
i w
Ulysses Moore Kamienni strażnicy Tytuł oryginału: Ulysses Moore. I guardiani di pietra Projekt graficzny obwoluty i ilustracje: Iacopo Bruno Opracowanie manuskryptu Ulyssesa Moore'a: Pierdomenico Baccalario Tłumaczenie z języka włoskiego: Bożena Fabiani Redakcja wersji polskiej: Dorota Koman Przygotowanie wydania polskiego: Krzysztof Wiśniewski Skład: Tomasz Andziak PR: Katarzyna Portnicka © Edizioni Piemme Spa, 2006 © copyright for the Polish edition by Firma Księgarska Jacek i Krzysztof Olesiejuk - Inwestycje Sp. z o.o., 2007 ISBN-13: 978-83-7512-284-8 Wydawca: Firma Księgarska Jacek i Krzysztof Olesiejuk - Inwestycje Sp. z o.o. 05-850 Ożarów Mazowiecki, ul. Poznańska 91, www.olesiejuk.pl Druk: DRUK-INTRO S.A.
Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji nie może być reprodukowana, przechowywana jako źródło danych, przekazywana w jakiejkolwiek mechanicznej, elektronicznej lub innej formie zapisu bez pisemnej zgody wydawcy. Nota od Redakcji Pierdomenico Baccalario, nasz korespondent, po przesłaniu nam tłumaczenia piątego zeszytu Ulyssesa Moorea zniknął. Jego ostatni e- mail z Kornwalii był bardzo dziwny Oto jego treść: Przesyłam wam ostatni rozszyfrowany dziennik. Teraz pozostał mi już tylko jeden. Spodziewam się, że znajdę w nim nowe informacje. Spotkałem tu kogoś, kto pomaga mi odnaleźć Kilmore Cove. Nie mogę wam zdradzić, kto to taki, bo obiecałem dyskrecję. Pokazałem mu kufer i wspólnie doszliśmy do wniosku, że jeden z rysunków w rulonie jest w gruncie rzeczy mapą Kornwalii z zaznaczonymi ścieżkami. Zwłaszcza jedna z tych ścieżek jest intrygująca - może się okazać, że nadal istnieje i prowadzi do Kilmore Cove. Jutro spróbuję się tam wybrać. Czyż to nie fantastyczne? Czuję, że jestem bliski odkrycia tajemnicy Ulyssesa Moorea! Nie martwcie się o mnie, wkrótce się odezwę. Pierdomenico Od tego maila upłynęło jednak wiele czasu, ponad miesiąc, i teraz już się niepokoimy... Pierdomenico nie odpowiada na telefony ani maile. Telefonowaliśmy do jego pensjonatu, ale i tam nie umieli nam nic powiedzieć. Nie oddał też wynajętego samochodu. Dosłownie zniknął, przepadł jak kamień w wodę.
Jeśli ktokolwiek cokolwiek wie, prosimy o szybki kontakt. Dziękujemy za pomoc! Redakcja „Parostatku" PS Oto jego zdjęcie - to dla tych, którzy nigdy go nie widzieli. COWPER & ABEL. 'sTATir-: o ?o SOUTHHXM?TON HUII.DINGS CHANCKRY ŁANF. LONDON - ULYSSES MOORE -KAMIENNI STRAŻNICY zessjrt piąty PIĄTY W ZATOCE WHALES CALL 'rojektant: Rozdział: ¿ĄLUS ! d wielu, wielu lat żaden mieszkaniec Kilmore Cove nie widział wieloryba na pełnym morzu. Jednak na- zwa zatoki, większej od miasteczka, pozostała nie- zmieniona - na pamiątkę dawnych czasów: Whales Cali - Zew Wielorybów. Zatoka brała początek na wschód od małego portu, gdzie długa piaszczysta plaża gubiła się pośród skał chropawego i surowego urwiska Salton Cliff. Tam, na najwyższym cyplu, znajdowała się ukryta wśród drzew Willa Argo i tam sterczała
wieżyczka najstarszej części domu z jej ciemnymi oknami. Poniżej huczało groźnie morze, wzbijając wysoko grzywy fal. Był wieczór i jak każdego wieczoru w nieparzyste dni Gwendalina Mainoff, miejscowa fryzjerka, biegła wzdłuż plaży, bo dbała o kondycję. Powietrze było czyste, a niebo bezchmurne. Słońce zaszło już z pół godziny temu, ale niebo wciąż jeszcze nieco jaśniało, jakby chciało dać szansę obejrzenia ostatnich wydarzeń dnia. Ze słuchawkami na uszach, zatopiona w muzyce symfonicznej i swoich myślach, Gwendalina nie od razu zauważyła dziwną postać leżącą na piasku. Przebiegła obok, zasłuchana w muzyce. Dobiegła aż do końca plaży, do pierwszych skał pnących się w górę, i dotknęła swojego głazu - mety. Odwróciła się i ruszyła z powrotem w stronę Kilmore Cove. Dopiero teraz zatrzymała się. Zmarszczyła lekko czoło i zsunęła słuchawki z uszu. - A co to takiego? - wykrzyknęła. - Wieloryb na mieliźnie? mmmmm umai»i mnmtimmiSi^młmp 10 immmtmammsmsmawangiBm Wyłączyła walkmana i przeszła kilka kroków po wilgotnym piasku. Z każdym krokiem czuła coraz większy niepokój. Na piasku leżał mężczyzna w dziwacznej marynarce i wytartych dżinsach przylegających do ciała. Wyglądał jak trup wyrzucony przez fale. Ułożenie ramion i nóg wskazywało, że padł wyczerpany. Gwendalina spojrzała na morze, szukając jakiegoś wyjaśnienia, ale ujrzała jedynie płaską ciemną linię horyzontu, która stapiała się z otaczającym mrokiem.
Kilmore Cove spokojnie oczekiwało nadejścia nocy. Ci, którzy niedawno zgromadzili się w jedynej tutejszej gospodzie, powrócili już do domów, a wokół pod ciemnymi dachami rozbłysły pierwsze światła. Wkrótce zapłonęły nieliczne latarnie nabrzeża. Gwendalina odczekała kilka minut, zanim ośmieliła się zbliżyć do tej postaci. Nie podeszła wprost, lecz zbliżyła się wielkim łukiem, jakby chciała zyskać na czasie. I wtedy zdarzyły się dwie rzeczy: najpierw po drugiej stronie zatoki z głuchym trzaskiem zapłonęła latarnia morska Leonarda Minaxo. Ten dźwięk przypominał trzask, jaki wydają stare aparaty fotograficzne. Latarnia zapłonęła i zaczęła rzucać wokół promienie białawego światła. Chwilę potem leżący na piasku mężczyzna zakaszlał. - Więc żyje... - szepnęła fryzjerka, poprawiając sobie odruchowo słuchawki na szyi. Spojrzała raz jeszcze w stronę oświetlonej latarni morskiej i przebiegła ostatnie metry dzielące ją od mężczyzny. Człowiek zakaszlał ponownie i wykonał dziwny ruch, jakby sądził, że nadal znajduje się w wodzie i musi machać ramionami, by dopłynąć do brzegu. - Jak się pan czuje? - zapytała Gwendalina, gdy znalazła się tuż obok. Był kompletnie przemoczony i pokryty algami, a jego skóra miała kolor zepsutych jaj. Nogi uderzały w powietrzu, jakby nadal płynął. - Przepraszam pana - powtórzyła Gwendalina. - Jak się pan czuje? Mężczyzna znieruchomiał. A kiedy po kolejnym ataku kaszlu obrócił się w jej stronę, zdała sobie sprawę, że gdzieś go już widziała. Miał zamknięte oczy. Długa blizna.na szyi ginęła gdzieś pod ubraniem.
- Potrzebna panu pomoc? - spytała, kładąc mu rękę na ramieniu. Mężczyzna skinął lekko głową, otworzył usta i wydusił cichą prośbę. - Sądzę, że... z pewnością... tak... - Czy da pan radę iść? Śmiało, ja panu pomogę... - I Gwendalina spróbowała go podnieść, ciągnąc za mokrą odzież. A on, ciągle z zamkniętymi oczami, posłuszny jej poleceniom, pozwolił jej się dźwigać. Niepewnie stanął na nogi, mocno ją obejmując. - Chodźmy, tędy... - powiedziała Gwendalina, prowadząc go w stronę miasteczka. - Tak... - szeptał Manfred, usiłując rozpaczliwie utrzymać równowagę. W zatoce Whales Call
Chłopiec niespokojnie rozejrzał się wokół i zapewnił: - Nie zabawię długo. Najwyżej kwadrans! - Jason... - westchnęła jego siostra. - Nie dasz rady obrócić w kwadrans. Latarnia jest za miasteczkiem, to daleko. A ty musiałbyś iść pieszo. - Tylko w jedną stronę, z powrotem wróciłbym na rowerze - uściślił chłopiec. - Muszę go odebrać. Natychmiast. - Możesz to przecież zrobić po lekcjach! Jason pokręcił przecząco głową i z włosów wypadły mu dwa maleńkie białe piórka, w dziwny sposób ocalone mimo mycia głowy. Brudne ślady po smole i zadrapania na brzuchu stanowiły kolejne pamiątki przygód ostatnich dni. Julia próbowała go jeszcze powstrzymać. Wskazała otwartą bramę szkolną w Kilmore Cove i schody, które niczym rządek zębów prowadziły do środka budynku. Potem zauważyła, że mosiężny dzwon za parę minut da znak rozpoczęcia lekcji. - A co ja powiem Miss Stelli? - Wymyśl coś! - odpowiedział. - Nie powiesz mi, że po tym wszystkim, co się ostatnio wydarzyło, boisz się wychowawczyni! Ja chcę tylko... - Czego chcesz? - przyciskała go Julia, próbując zyskać na czasie. Świetnie odgadywała, kiedy jej brata nachodziły dziwaczne pomysły. Od razu wyczuła, że Jason wcale nie chce wsimsmmmmmmmmmmmimam® 16 tmtmmms'^miimtmmxmtm>main
Niezły pasztet biec do latarni Leonarda Minaxo tylko po to, by odzyskać rower. Nie tylko dlatego, że nie cierpiał tego roweru czy wręcz się go wstydził. Była to typowa damka, pożyczona od państwa Bowenów; różowiutka, z kierownicą w kształcie motyla, z dzwoneczkami. Choć Julia wysilała swoją wyobraźnię, nie mogła dociec, 0 co tym razem bratu chodzi. Jason spoglądał na nią błagalnie błyszczącymi z przejęcia oczami. - Julio... musisz mi pomóc. - Ale powiedz mi, dlaczego. I dlaczego nie możesz tego zrobić po szkole? Chłopiec westchnął. Wyciągnął dłoń i zaczął wyliczać na palcach: - Po pietwsze, ponieważ tato po nas przyjedzie; po drugie, ponieważ zawiezie nas do domu; po trzecie, ponieważ on 1 mama zasypią nas pytaniami; po czwarte, ponieważ będą nas pilnować. Może mi powiesz, jakim cudem uda nam się wyrwać i zrobić wszystko to, co musimy zrobić? Julia zagryzła wargi. Świeża nominacja całej trójki na Kawalerów Kilmore Cove wiązała się z dużą odpowiedzialnością. - Przy mamie i tacie kręcących się po domu może być pewien problem...
- A jeszcze ten właściciel firmy przewozowej, którego ściągnęli z Londynu... - Przez kilka dni musimy się trzymać z daleka od Wrót Czasu. Jason gwałtownie podniósł dłoń. * 17 mmmmKajmmmnr^mmmimmmumimp - O, nie! Co to, to nie! Nie możemy sobie na to pozwolić. Nie teraz, kiedy już wiemy o Pierwszym Kluczu! - Ale jeśli się zbliżymy do tych drzwi, mama się czegoś domyśli! - Musimy zaryzykować. A teraz ruszaj, Julio. - To znaczy? - To znaczy, że ja idę do Leonarda Minaxo. - I Jason wyciągnął z kieszeni spodni starą, na pół spaloną fotografię latarnika. Pokazał ją siostrze: - Spytam go, czy to on jest Ulys-sesem Moorem. Julia zmartwiona zerknęła w stronę szkoły i mosiężnego dzwonu. - A ty naprawdę sądzisz, że Leonard ci to powie? Że powie: „Tak, to ja jestem Ulyssesem Moorem"? Jason wrócił myślą do poprzedniego dnia, kiedy Leonard ujął ster Metis i przekroczył Morze Czasu, prowadząc statek przez burzę jak prawdziwy kapitan.
- Kapitan nigdy nie okłamuje swojej załogi - odpowiedział. - Może nie mówi całej prawdy, ale nie kłamie. Rodzeństwo jeszcze raz spojrzało sobie głęboko w oczy i Julia ostatecznie skapitulowała. - Więc za kwadrans, tak? Brat przytaknął, odwrócił się i biegiem ruszył w kierunku ulicy prowadzącej w stronę morza. Julia odczekała, aż zniknął, i zaczęła się przygotowywać na spotkanie z Miss Stellą. Właśnie doszła do schodów, gdy rozległ się dźwięk mosiężnego dzwonu. Jason, z plecakiem na plecach, dobiegł do głównej ulicy. mmsmsm^am^mmmmmmmsmp 18 GMmmmmimmtsm GiaśKiS Niezły pasztet
Nietrudno było dociec, z którego sklepu dochodził ten cudowny aromat: z cukierni Chubbera. - A czemu by nie? - zapytał samego siebie, uznając, że jego misja chwilowo nie jest aż tak pilna. Pełen nadziei wsunął dłoń do kieszeni i po chwili niecierpliwych poszukiwań wyciągnął jednego szterlinga, monetę okrągłą i ciężką. - Mam! - wykrzyknął uszczęśliwiony. Przebiegł pędem ulicę, upewnił się, że nikogo znajomego nie ma w pobliżu i przełamując strach, że zostanie przyłapany, pchnął drzwi cukierni. Powietrze było ciężkie od zapachów. Kogel-mogel, kakao, wanilia, cynamon i sułtanki - to tylko część cudownych aromatów wydobywających się ze szklanych gablot cukierni. Jason przebiegł szybko po podłodze z ciemnego drewna, położył swoją monetę na marmurowej ladzie i nie odrywając wzroku od kokardy na błękitnym fartuchu osoby, która stała za ladą, zamówił dwa ogromne rogaliki nadziewane kremem. - Jeden dla mnie, a drugi dla siostry - skłamał, żeby się usprawiedliwić. Nie miał najmniejszego zamiaru ocalić drugiego rogalika. - Nie szkodzi, że jeszcze ciepłe? - spytała go sprzedawczyni. - Wprost przeciwnie. Chłopiec pochwycił papierową torebkę z ciepłymi rogalikami i odwrócił się w stronę wyjścia.
Nagle odjęło mu dech w piersiach. Przed drzwiami stał jego ojciec z innym mężczyzną, którego chyba gdzieś już wcześniej widział. Właśnie mieli wejść do cukierni. Jason gwałtownie zrobił w tył zwrot i niepostrzeżenie dla pani za ladą przeskoczył stoliki, by ukryć się za szkocką zasłoną. W tym momencie drzwi do cukierni otworzyły się i w sklepie rozległ się głos pana Covenant. Ukryty za zasłoną, znieruchomiały Jason słyszał, jak ojciec zamawia dwa kawałki rolady i dwie kawy z mlekiem. - To doprawdy bardzo uprzejmie z pana strony, że pofatygował się pan osobiście do Kilmore Cove jeszcze przed transportem... - usłyszał słowa ojca skierowane do mężczyzny, z którym wszedł. - I niezmiernie mi przykro z powodu wczorajszego epizodu, panie Homer... Jason przypomniał sobie słynnego właściciela firmy przewozowej, który przyjechał do Kilmore Cove, żeby dopilnować ostatniego etapu przeprowadzki ich mebli z Londynu. Widział go poprzedniego wieczoru, gdy w głębokiej ciemności ogrodu Willi Argo mama udzielała jemu i Julii ostrej reprymendy. - Panie architekcie, jeśli pan łaskaw - uściślił pan Homer. Słynny architekt - skorygował Jason, zerkając spoza zasłony Widział, jak siadają do stolika i pochylają się nad jakimiś kartkami pełnymi rysunków. Architekt usiłował wyjaśnić coś w sprawie jakichś wymiarów, podczas gdy Jason, nie spuszczając ich z oka, spokojnie zjadł połowę swojego rogalika z kremem.
„Jeśli stąd wyjdę, to mnie zauważą" - pomyślał. Sprawdził korytarz za swoimi plecami, ciemny i zakurzony. Posadzka była z ciemnego drewna, jak w cukierni, a na białych ścianach wieloletnie opary z czekolady i wanilii pozostawiły jedyny w swoim rodzaju pachnący nalot. Korytarz miał dwoje drzwi. Pierwsze prowadziły do małej łazienki z kafelkami w kolorze miodu, z okienkiem wychodzącym na wewnętrzne podwórko cukierni. Drugie były zamknięte. Jason chciał je otworzyć, ale spostrzegł, że nie mają one klamki. Nachylił się, żeby w półmroku lepiej im się przyjrzeć, i zimny dreszcz przebiegł mu po plecach. - O, kurczę... - szepnął zdumiony, upuszczając torebkę z rożkiem. Drzwi były identyczne jak te ukryte za szafą w Willi Argo. Identyczne jak drzwi w piwnicy panny Biggles, pod którymi niekiedy można było dostrzec trochę piasku z egipskiej pu- styni. Identyczne jak drzwi w Domu Luster, które łączyły Kil-more Cove z daleką Wenecją. To były Wrota Czasu. Nagle drgnął. Usłyszał dźwięk odsuwanego krzesła i podłoga w cukierni zaskrzypiała. Dobiegł go głos ojca, który zwrócił się do architekta: - Przepraszam pana na moment.
Miał tylko kilka sekund, więc błyskawicznie otworzył drzwi do łazienki. Zdążył je zamknąć w chwili, gdy jego ojciec zastukał: - Zajęte? Chłopiec rozejrzał się wokół zrozpaczony i żeby nie zostać rozpoznanym po głosie, zakaszlał, odkręcając jednocześnie kran nad umywalką. - O, przepraszam... - powiedział pan Covenant po drugiej stronie. Spróbował otworzyć drugie drzwi, a potem, pogwizdując, postanowił czekać, aż toaleta się zwolni. Jason, spocony jak mysz, przełknął nerwowo ślinę. I jeszcze raz. I jeszcze. Myślał gorączkowo, co by tu zrobić. Starał się zachować spokój, analizując i badając różne możliwości. Wyjść z łazienki nie mógł, to było wykluczone. Były dwa wyjścia: pozostać w niej na zawsze albo spróbować wydostać się przez okienko. Wybrał to drugie. Stanął na umywalce i wspiął się na okno. Dudnienie wody tłumiło trochę odgłosy jego działania. Chłopiec otworzył okno i uważnie przyjrzał się jego wymiarom. Z pewnością WmMUBOKma^ammmmmmmmm^mp 22 Niezły pasztet nie dałby rady wydostać się przez nie ktoś większy od Jaso-na. Ale jemu powinno się udać.
Postanowił działać metodycznie. Wyciągnął z buta sznurowadło. Jeden koniec przywiązał do klamki okienka, drugi wyrzucił na zewnątrz. Dzięki temu po wyjściu będzie mógł zamknąć okno. Wyrzucił plecak przez okno i usłyszał, jak potoczył się po ziemi. W końcu wdrapał się na parapet, przecisnął ręce i głowę, a piętami mocno odbił się od ściany. I utknął. Zawisł z głową przekrzywioną na prawe ramię, z lewym ramieniem unieruchomionym, a prawym zwisającym już za oknem, z nogami dyndającymi w powietrzu. Usiłował spokojnie oddychać, powtarzając sobie, że wszystko będzie dobrze. Idiotyczna sytuacja. Wyobraził sobie swojego ojca, jak wchodzi do toalety, po czym ściąga go za nogi z tego okna - i mimo strachu, że to naprawdę może się tak skończyć, wybuchnął nerwowym śmiechem. Zauważył, że śmiejąc się, wydycha cały zapas powietrza z płuc, i dzięki temu może już poruszać lewym ramieniem. Nerwowo spróbował wymacać jakiś uchwyt za oknem, ale na próżno. Zaczął więc wierzgać nogami, szukając po omacku punktu podparcia. Już miał zwątpić w swoje wysiłki, kiedy poczuł jakiś występ pod prawą stopą. To mogła być jego ostatnia szansa, oparł się więc o to coś, nabrał powietrza, wypuścił je gwałtownie, i w chwili, gdy stał się płaski jak śledź w beczce, odepchnął się z całej siły. 23 «nBBSBms^BiiiimmłHisaiiKSBUSBeaa «SSHiKi SiiffiiK imEiEiBtEiS
Tymczasem pan Covenant wycofał się zza szkockiej kotary. - Macie może zapasowy klucz do toalety? - spytał kobietę za ladą. - Sądziłem, że tam ktoś jest, ale chyba zamek się zaciął... - Oczywiście, że mamy. - Kobieta odsunęła szufladę, wyjęła z niej mosiężny kluczyk i wręczyła panu Covenant. - To klucz do tych pierwszych drzwi, drugich nigdy nie udało nam się otworzyć. Ojciec Jasona wrócił za kotarę i wsunął klucz w zamek pierwszych drzwi. Usłyszał, jak coś wewnątrz upada na posadzkę. - Można? - spytał na wszelki wypadek. Odpowiedziała mu głucha cisza. Poczekał więc jeszcze chwilę i wszedł. Tak jak się spodziewał, nie zastał nikogo. Zakręcił kran i rozejrzał się dokoła nieco zdziwiony: uchwyt do papieru toaletowego był częściowo oderwany od kafelków, a w dodatku na ziemi leżała torebka z jednym całym rogalikiem i połówką drugiego. - No nie... - jęknął Jason już po drugiej stronie, spostrzegając brak rogalików. Znajdował się na kwadratowym podwórku, wybrukowanym jasnymi otoczakami. Dwa przecinające się pasy z ciemnego kamienia tworzyły wielki X. Tuż obok, po lewej stronie okienka, przez które się wydostał, znajdowała się kuchenna klatka schodowa i wejście do dwóch piwnic. Jakieś mizerne pnącze pięło się po murze w rogu, a spomiędzy bruku sterczały kępy wypalonej przez słońce trawy. tmmmmimmmzmmiRmimiiPzs-.
ammmimnnsjMimmp Niezły pasztet Jason, przyklejony do muru, zrobił ostrożnie kilka kroków, szukając swego plecaka. - Szukasz może tego? - dobiegł go głos od strony kuchennych schodów. Chłopiec dostrzegł z daleka swój plecak i trzymające go ręce, ale że schody biegły pod cienistą arkadą, nie mógł zobaczyć rysów twarzy mężczyzny. - O tak, bardzo dziękuję... - odparł, lekko zmieszany. - Mógłbym go prosić? - To szkolny plecak, nieprawdaż? - dopytywał się głos. Teraz Jason odniósł wrażenie, że zna skądś ten głos, tylko jeszcze nie wiedział, skąd. - Hmm... tak - przyznał. - No to czemu nie jesteś w szkole? - No, bo... dzisiaj... moja klasa jest na wycieczce. A ja nie chciałem z nimi jechać. - Ciekawe... - Metaliczny błysk światła świadczył, że mężczyzna stojący w cieniu schodów zerknął na zegarek na ręku. - Na jakiej wycieczce? Jason zagryzł usta. Czemu ten człowiek zadaje tyle pytań?
- Mógłbym prosić swój plecak? - spytał. - Naturalnie... - odparł mężczyzna, wychodząc w końcu z cienia. „O, kurczę!" - przeraził się Jason. Przed nim stał dyrektor szkoły. mmimmmz': 25 PIATY W WILLI ARGO Projektant: PSTER DEDALUS Rozdział: Za przeszklonymi drzwiami werandy Willi Argo stały dwie nieruchome postacie kobiece: jedną była rzeźba rybaczki zadumanej nad siecią, drugą - pani Covenant, nareszcie sama. I spokojna. Jej mąż odwiózł właśnie dzieci do szkoły. Zmyła naczynia po śniadaniu, układając plan na cały dzień. Potem pootwierała okna na parterze, żeby przewietrzyć dom, weszła na górę i posłała łóżka. W wieżyczce poustawiała miniaturowe modele okrętów i poukładała zeszyty porozrzucane przez dzieci.
Podeszła do okna, by raz jeszcze nacieszyć się zapierającym dech w piersi widokiem morza. Zatoka połyskiwała w świetle słońca, a wiatr rzeźbił delikatne fale. Ocknęła się, dostrzegając nagle kątem oka postać ogrodnika kuśtykającego po parku. - Bierzmy się do roboty... - mruknęła sama do siebie i czym prędzej zeszła na parter. Tu zaczęła przeglądać tysiące bibelotów i najrozmaitszych przedmiotów, których w Willi Argo było zatrzęsienie: drewniane maski, figurki zwierząt, dziwne wazy, kandelabry, szkatułki, muszle, buteleczki z perfumami i różnego rodzaju ozdoby. Najpierw zamierzała usunąć większą część tego składu galanterii i zwinąć dywany do czyszczenia. Postanowiła też zdjąć z okien zasłony, by dać tym pokojom trochę odetchnąć. Ale nie mogła się zdecydować, od czego zacząć. Dom, choć przepełniony rzeczami, zachowywał wszak doskonałą równowagę estetyczną, tak łatwą do zburzenia. Albo trzeba by usunąć wszystko, albo nic. A przecież musiała bezwzględnie znaleźć sposób na poko- mmmmim&PAmmnmmr^mrmP^mp 28 (tmmiUiPAnmnimmnmmirmAtim^ nanie tej góry rzeczy - jej mąż wraz z panem Homerem, architektem, oczekiwali przyjazdu ciężarówki z meblami z Londynu. Do tego czasu pani Covenant powinna bodaj wymyślić, co ulokować w domu, co usunąć, a co wstawić do garażu. Musiała się zastanowić, gdzie powinna ustawić ważniejsze meble.
- Mamy tyle miejsca, że kłopot jedynie w tym, gdzie co ma stanąć... - powiedziała wcześniej do męża. Tymczasem okazało się, że to nie takie proste. Gdzie postawić kanapę z czarnej skóry? W salonie, na miejscu tej żółtej? Ale ta żółta ma taki sam odcień, co obraz na ścianie, który zupełnie nie pasuje do czerni. A jeśli zdjąć obraz, to trzeba by też usunąć dywan. I tak bez końca... aż usunie się wszystko. Miała Wrażenie, że każda rzecz w Willi Argo stanęła na swoim miejscu raz na zawsze. - Ale ja muszę coś z tym zrobić! - wykrzyknęła pani Covenant, rozglądając się bezradnie po werandzie. Stanęła w otwartych przeszklonych drzwiach, by odetchnąć pełną piersią. Morskie powietrze pozwoliło jej zapomnieć choć przez chwilę o kłopotach z meblami. Kosmyk włosów połaskotał ją w nos. Odrzuciła go i, westchnąwszy ciężko, wróciła do pokoju. - Co ja mam zrobić? - rzuciła pytanie w stronę posągu rybaczki, która jak gdyby nigdy nic ze stoickim spokojem zajmowała się swoją siecią, w pełni panując nad sytuacją. Zaskrzypiał żwir. Pani Covenant odwróciła się i ponownie wyszła na werandę. - Dzień dobry! - pozdrowił ją Nestor. - Dzień dobry panu.
- Robi pani wielkie porządki? - Coś w tym rodzaju. - Dobrze, dobrze... - bąknął ogrodnik. Według pani Covenant - podejrzanie obojętnie. Już od wczorajszego wieczoru, odkąd znalazła swoje dzieci umorusane od stóp do głów sadzą, miała ochotę rozmówić się z nim. - Chciałam właśnie porozmawiać... - zaczęła. Nestor natychmiast przybrał postawę obronną. - Ja tam nic nie wiem, co oni kombinują. Powiedziałem to pani na początku, pamięta pani? Że dzieci nie będę pilnować. Ale jeżeli ma mi pani coś do powiedzenia na temat roślin, to zamieniam się w słuch. Pani Covenant się uśmiechnęła. - Czyta pan w moich myślach... Niech mi pan tylko powie, czy Jason i Julia nie zdenerwowali pana zbytnio? -Nie. - To dobrze... - Ale nie wiem, czy czegoś nie popsuli w domu, bo jak mówiłem, nie pilnowałem ich. Pani Covenant rzuciła okiem na mieszkanie. - Myślę, że nie jest tak źle, z wyjątkiem bałaganu w bibliotece i przesuniętych kilku mebli... - Odkrywali swoje nowe królestwo.
- A znając Jasona, wymyślili przynajmniej ze trzysta historii na temat pochodzenia każdego z tych przedmiotów. To zresztą jest prawdziwy problem w tym domu. pmmuim^me^azammmramismiizmim» 30 T nmmmzamimm^ - Historie? - Nie, przedmioty. Nie wiem wręcz, od czego zacząć. Niedługo nadjedzie transport z meblami i... jak będę tak marudzić, to trzeba będzie wyładować je w ogrodzie. - Doskonały pomysł - zawołał Nestor. - Albo może je pani sprzedać. Raz w miesiącu jest mały targ staroci. O właśnie, jeśli o tym mowa, to przydałby mi się fotelik do mego domku. Pani Covenant poczuła się urażona taką impertynencją. - Pomysł z targiem staroci wcale nie jest zły - powiedziała. - Tylko musiałabym zacząć od tych tutaj... Po czym przeprosiła i weszła do pokoju. Nestor gwałtownym ruchem otrzepał swoje welwetowe spodnie i odszedł, kulejąc, do swego domku. Przeszedł przez drewniane patio, pchnął drzwi i wszedł do środka, natykając się na swój roboczy stół zawalony gratami. Wygrzebał spod nich telefon z czarnego bakelitu, sprawdził numer zapisany na tabliczce zaczepionej na ścianie i gniewnie go wykręcił. Leonard Minaxo podniósł słuchawkę po piątym sygnale. - To ja - powiedział Nestor. - Cześć, stary. Co się dzieje? Po latach milczenia teraz jesteśmy jak dwa gołąbeczki?
- Chce wyrzucić meble. - Zaraz, zaraz. Kto chce wyrzucić meble? - Pani Covenant. Do miasta przyjechał architekt z firmy Homer & Homer. Zapłaciłem mu mnóstwo pieniędzy, żeby przeprowadzka trwała możliwie jak najdłużej, ale jak widać dałem za mało. - Zapłaciłeś mu, żeby pracował jak najwolniej? - Właśnie. - Zgłupiałeś chyba... - Nazwij to jak chcesz, w każdym razie państwo Covenant oczekują transportu dziś po południu. - I co z tego...? - Należałoby... - Zapadła długa cisza, a potem ogrodnik dokończył: - Należałoby jakoś przeszkodzić im w drodze. Leonard Minaxo zaśmiał się ironicznie. - Czyja dobrze rozumiem? Chcesz powiedzieć, że niby ja miałbym to zrobić? - Właśnie. - Jakbyśmy znowu byli dobrymi przyjaciółmi? - Nigdy nie byliśmy wrogami. - To kwestia punktu widzenia. - Mówiliśmy już o tym. To sprawa życia i śmierci. - Nie zaczynaj.
- Albo ocalenia... życia, gdyby rekin zaatakował. - Masz moją dozgonną wdzięczność. -1 złamaną nogę. - Jak dalej tak będziesz gadać, nie licz na moją pomoc. - Czy to znaczy, że udzieliłbyś mi jej? - To zależy. - Od czego? - Dzieci mi się spodobały - powiedział Leonard, zmieniając raptownie temat. - Nie mówimy o dzieciach. - Ale powinniśmy, nie sądzisz? mmisma^sm^mimimrmnr^mmp 32 (mm^mummm mmsssmstsmsti i. mmsinmr^. n u^m^.mrss^ W Willi Argo ^mmimmmm:, - Dwa dni temu zszedłeś z urwiska, żeby mi powiedzieć, że niepotrzebnie się łudzę... - I dziś ci to samo powtórzę. Ale, na szczęście, może istotnie trafiła ci się niezwykła para dzieciaków. - Trójka. Zapomniałeś o Bannerze. - Bannera wynalazłem ja. - Może nie masz się czym tak szczycić? - Ale też i wstydzić. Zawiniło morze, nie ja.
- Leonardzie, posłuchaj. Ty masz swoje poglądy, ja swoje. - Byliśmy bardzo bliscy odkrycia sekretu konstrukcji drzwi. Bardzo bliscy. - Sprawa zamknięta. - Musimy tylko odbyć jeszcze jedną podróż. - Sprawa zamknięta. - A Penęlopa się ze mną zgodziła! - Powiedziałem, że sprawa zamknięta! - krzyknął Nestor. - Chcesz mnie wysłuchać czy nie? Chciałbym zatrzymać ten transport, żeby nie mogli wjechać z meblami do miasteczka. I o to cię proszę. Możesz to zrobić? Masz jeszcze klucze od Cyklopa? Pamiętasz, gdzie je ukryliśmy? - Jasne. - Oni jadą z Londynu. Jest zatem tylko jedna droga, którą trzeba zablokować. - Ej, stary! - Co takiego? - Zatrzymam ten transport, ale wieczorem przyjdę do ciebie i raz na zawsze rozstrzygniemy, co zrobić z Wrotami Czasu. - Dobrze. Dziś wieczorem. ✓ifkP ć/ń>tzmmaaam i w