Uganiając się za tym, co zgubili po tamtej stronie, natykają się tylko na własną
nicość. Żeby nie wypaść z szarej rzeczywistości, w której, jako niepoprawni realiści,
czują się u siebie w domu, sens, którym się napawają, zrównany zostaje z
nonsensem, przed którym uciekają. Zgniły czar nie różni się od zgniłej egzystencji,
którą opromienia.
Theodor Adorno, „Minima Moralia"
(przełożyła Małgorzata Łukasiewicz)
Po przejściu od wyższego do niższego stanu zawsze pozostają ruiny, tajemnice
oraz zalegający, bezimienny gniew. Spójrzcie. Tu spoczywają umarli ojcowie.
Cormac Mccardiy, „Blood Meridian"
ROZDZIAŁ 1
Moje serce usycha, a intelekt zbiera siły. Powody - rozpaczliwie szukam
powodów. Czasem mam wrażenie, że za każdym napisanym słowem stoi wstyd.
Drusas Achamian, „Kompendium pierwszej wojny świętej"
Wczesna wiosna, Rok Kła 4112, Enathpaneah
Były czasy, gdy przyszłość Achamiana wyznaczało przyzwyczajenie, twardy rytm
dni spędzanych na harówce w cieniu ojca. Rankiem swędziały go palce, po południu
paliły plecy. Złowione ryby lśniły srebrzyście w blasku słońca. Jutro stawało się
kolejnym dzisiaj, a dzisiaj przeradzało się we wczoraj, jakby czas był żwirem w
toczącej się beczce, zawsze zataczającym ten sam krąg. Spodziewał się wówczas tylko
tego, co już zniósł przedtem, był przygotowany jedynie na to, co już się wydarzyło.
Przyszłość była niewolnicą przeszłości. Zmieniała się jedynie wielkość jego dłoni.
Ale teraz...
Zdyszany szedł przez ogród na dachu kwatery Proyasa. Nocne niebo było
bezchmurne, na czarnym tle rysowały się gwiazdozbiory. Na wschodzie pojawił się
Uroris, na zachodzie opadał ku horyzontowi Cep. W oddali widać było wokoło brzegi
Niecki, chaos granatowych sylwetek budynków rozświetlonych punkcikami pochodni.
Z ulic na dole dobiegały krzyki, melancholijne i zarazem pełne szalonej radości.
Na przekór rozsądkowi Ludzie Kła zatriumfowali nad poganami. Caraskand
znowu stał się wielkim inrithijskim miastem.
Achamian przedarł się przez jałowcowy żywopłot, zaczepiając szatą o ostre gałęzie.
Większa część ogrodu była martwa, ziemię zryto i przekopano podczas głodu.
Zatrzymał się przy pustym rynsztoku, a potem zdeptał wyschniętą trawę, uklepując ją
na kształt dywanu, i uklęknął. Nadal trudno mu było zaczerpnąć tchu.
Nie było już ryb. Dłonie już nie krwawiły, gdy rankiem zaciskał pięści. A
przyszłość... zerwała się z łańcucha.
- Jestem uczonym powiernikiem - wyszeptał przez zaciśnięte zęby.
Uczeni powiernicy. Kiedy ostatnio z nimi rozmawiał? To on podróżował i do niego
należał obowiązek utrzymywania kontaktu. Fakt, że nie robił tego przez tak długi czas,
z pewnością wyda się im niewytłumaczalnym zaniedbaniem. Uznają go za szaleńca.
Zażądają niemożliwego. A jutro...
Wszystko zawsze sprowadzało się do problemu jutra.
Zacisnął powieki i zaintonował pierwsze słowa. Kiedy otworzył oczy, ujrzał blady
krąg światła, jakie rzucały pod jego kolanami cienie niezliczonych źdźbeł trawy. Przez
tę mozaikę biegł chrząszcz, rozpaczliwie uciekający przed czarnoksięskim aspektem
Achamiana. Uczony powiernik nie przestawał mówić. Jego dusza naginała się do
słów, dając oddech abstrakcjom, myślom, które nie należały do niego, znaczeniom
przenikającym do samych fundamentów świata. Grunt pochylił się niespodziewanie i
nagle tutaj nie znaczyło już „tutaj", lecz „wszędzie". Chrząszcz, trawa, nawet
Caraskand, wszystko to zniknęło.
Poczuł smak wilgotnego powietrza Atyersus, wielkiej cytadeli Szkoły
Powierników, w ustach nie swoich, ale kogoś innego... Nautzery.
Do gardła podszedł mu fetor morskiej wody i gnijących wymiocin. Fale biły o
brzeg. Czarne wody kłębiły się pod mrocznym niebem. Rybitwy unosiły się w oddali
niczym zapowiedź cudu.
Nie... nie tutaj.
Znał to miejsce tak dobrze, że aż zapaskudził się z przerażenia. Od smrodu
dopadły go mdłości. Zatkał usta i nos, spojrzał na fortyfikacje... stał na szczycie
drewnianego szafotu. Dokąd okiem sięgnąć, majaczył nad nim całun wiszących
trupów.
Dagliash.
Gdzie tylko mury zwracały się ku morzu, od podstawy aż po blanki przybito
gwoździami niezliczone tysiące: tu wojownik o lnianej grzywie powalony w sile wieku,
ówdzie niemowlę przybite przez usta jak wieniec laurowy. Ciała owinięto rybackimi
sieciami, Achamian sądził, że po to, by rozkład więzadeł ich nie zniekształcił. U
podstawy sieć zwisała luźno, obciążona niezliczonymi czaszkami i innymi ludzkimi
szczątkami. Wokół tej makabrycznej układanki krążyły wrony i rybitwy, a nawet kilka
głuptaków. Najwyraźniej ptaki zapamiętał najlepiej.
To miejsce śniło mu się wiele razy. Mur Umarłych, do którego przybito Seswathę,
pojmanego po upadku Trysë, by na własne oczy ujrzał chwałę Rady.
Nautzera wisiał tuż obok. Uda i przedramiona przebito mu gwoździami. Był nagi,
tylko na szyi miał Agoniczny Kołnierz. Sprawiał wrażenie ledwie przytomnego.
Achamian splótł drżące dłonie i ścisnął je tak mocno, że zahamował dopływ krwi.
Dagliash była ongiś potężną strażnicą, spoglądającą ponad pustkowiami Agongorei na
położone po drugiej stronie Golgotterath. Jej wież bronili mieszkańcy Aörsi, ludzie o
twardych sercach. Teraz stała się tylko kolejnym etapem zagłady świata. Aörsi
zginęło, jego mieszkańców wymordowano, a wielkie miasta Kûniüri przerodziły się w
martwe skorupy. Nieludzie uciekli do swych górskich warowni, a ocalałe państwa
Wysokich Norsirajów - Eämnor oraz Akksersja - walczyły o przetrwanie.
Od chwili przybycia Nie-Boga minęły trzy lata. Achamian wyczuwał za zachodnim
horyzontem jego złowrogą obecność. Zapowiedź zagłady.
Nagły powiew obryzgał go zimną pianą.
Nautzero, to ja, Acha...
Przerwał mu udręczony krzyk. Czarnoksiężnik skulił się ze strachu, choć wiedział,
że nic mu nie grozi. Zacisnął ręce na zakrwawionym drewnie..
Na innym poziomie pomostu, niżej na murach, nad miotającym się cieniem
pochylał się Bashrag. Z wielkich jak pięści znamion pokrywających jego skórę zwisały
długie czarne włosy. Na obu ogromnych, straszliwych policzkach widniały
wykrzywione, szczątkowe twarze. Bestia wyprostowała się nagle - każda jej noga była
trzema połączonymi w całość nogami, każda ręka trzema rękami - unosząc bladego
mężczyznę nabitego na długi jak włócznia gwóźdź. Nieszczęśnik wierzgał jeszcze przez
chwilę niczym niemowlę wyciągnięte z balii. Potem Bashrag oparł go o stertę trupów i
zaczął walić w gwóźdź potężnym młotem, szukając niewidocznych gniazd czopów.
Nad murami poniosły się kolejne krzyki. Monstrum szczęknęło zębami w ekstazie.
Unieruchomiony Achamian przyglądał się, jak Bashrag wbija drugi gwóźdź w
miednicę ofiary. Krzyki nabrały obłąkańczej intensywności. Wtem na czarnoksiężnika
padł cień.
- Ból - rzekł ktoś niskim głosem, tak blisko, jakby szeptał mu do ucha.
Achamian gwałtownie zaczerpnął tchu. Niespodziewanie płuca wypełniło mu
ciepłe powietrze Caraskandu.
Jego Pieśń zachwiała się na chwilę pod wpływem tego przypomnienia
prawdziwego porządku świata. Ujrzał przelotnie Wzgórze Bawołu na tle gwiazd.
Potem zobaczył, że stoi nad nim Mekeritrig gapiący się na Nautzerę, który wisiał,
wciąż żywy, pośród rozdziawionych ust i wyciągających się rozpaczliwie kończyn.
- Ból i degradacja - ciągnął Nieczłowiek głosem pełnym niemożliwych dla ludzi
brzmień. - Kto by pomyślał, że w tych dwóch słowach można odnaleźć zbawienie,
Seswatho?
Mekeritrig stał w dziwnie afektowanej pozie nieludzkich Ishroi, wciskając
splecione dłonie w dół pleców. Miał na sobie togę z czarnego adamaszku, na którą
włożył kolczugę z nimilu. Jej pierścienie wykuto na podobieństwo splecionych ze sobą
żurawi. Kawałki nimilowego łańcucha opadały na ziemię razem z plisami togi.
- Zbawienie... - wydyszał Nautzera głosem Seswathy, podnosząc opuchnięte oczy
na księcia Nieludzi. - Czy to zaszło już tak daleko, Cet'ingiro? Czy tak niewiele
pamiętasz?
Przez nieskazitelną twarz Nieczłowieka przemknął wyraz przerażenia. Jego
źrenice stały się wąskie jak kreski postawione gęsim piórem. Po tysiącleciach
praktykowania czarów piętno noszone przez Quya sięgało znacznie głębiej niż u
ludzkich czarnoksiężników ze szkół - jak indygo porównane z wodą. Pomimo swej
nadnaturalnej urody i białej niby porcelana skóry wydawali się wyniszczeni, zwiędli i
poczerniali niby wypalona skorupa, ożywiona, lecz pusta. Niektórzy byli ponoć
naznaczeni tak głęboko, że wystarczyło, by stanęli na odległość wyciągniętej ręki od
chorae, a już zaczynali zmieniać się w sól.
- Pamiętam? - Mekeritrig odpowiedział gestem żałosnym, a zarazem
majestatycznym. - Wzniosłem wielki mur...
Jakby na podkreślenie jego słów na gigantyczną budowlę padły promienie słońca,
ogrzewając umarłych swym karmazynowym blaskiem.
- To ohyda! - warknął Nautzera.
Sieci łopotały wokół wiszących trupów. Po prawej stronie, w miejscu gdzie
biegnący po łuku mur niknął mu z oczu, Achamian zauważył gnijące ramię, które
kołysało się miarowo, jakby chciało ostrzec nadpływające statki.
- Tak samo jak wszystkie pomniki, wszystkie monumenty - zauważył Mekeritrig,
opuszczając podbródek do prawego ramienia w nieludzkim geście przytaknięcia. -
Czym one są, jeśli nie protezami wyrażającymi naszą bezradność, naszą nieudolność?
Może będę żył wiecznie, ale mój byt, niestety, jest bytem śmiertelnika. Twoje
cierpienie staje się moim zbawieniem, Seswatho.
- Nie, Cet'ingiro... - Gdy Achamian usłyszał, z jakim wysiłkiem Seswatha mówił,
oczy zaszły mu łzami bólu. Jego ciało nie zapomniało tego snu. - Nie musi być tak!
Czytałem starożytne kroniki. Studiowałem wizerunki wyryte w Wielkich Białych
Komnatach, nim jeszcze Celmomas rozkazał usunąć stamtąd twoją podobiznę. Kiedyś
byłeś wielki. Byłeś jednym z tych, którzy nas wynieśli, uczynili Norsirajów pierwszymi
wśród plemion ludzi! Nie byłeś tym, czym stałeś się teraz, mój książę!
Nieczłowiek raz jeszcze przechylił głowę w tym samym osobliwym geście. Po jego
policzku spłynęła łza.
- Właśnie dlatego, Seswatho. Właśnie dlatego...
Cięcie zostawia bliznę, a wspomnienie o pieszczocie zanika. Ten prosty fakt
wyrażał tragiczną, katastrofalną prawdę o Nieludziach. Mekeritrig żył już na świecie
sto razy dłużej niż najstarsi z ludzi. Więcej niż sto! Achamian zastanawiał się, jak to
jest, gdy wszelkie radosne wspomnienia - dotyk kochanki czy ciepłe gaworzenie
dziecka - przesłonią nagromadzone w ciągu stuleci ból, przerażenie i nienawiść.
Filozof Gotagga napisał kiedyś, że aby zrozumieć duszę Nieczłowieka, wystarczy
obnażyć plecy starego, krnąbrnego niewolnika. Blizny. Blizny na bliznach. To właśnie
doprowadziło ich do obłędu. Wszystkich.
- Jestem Nieobliczalny - mówił Mekeritrig. - Robię to, czego nienawidzę, narażam
serce na uderzenia bicza, żeby móc pamiętać! Rozumiesz, co to znaczy? Jesteście
moimi dziećmi!
- Musi istnieć jakiś inny sposób - wydyszał Nautzera.
Nieczłowiek pochylił łysą głowę, jak syn owładnięty wyrzutami sumienia, gdy
stanął przed obliczem ojca.
- Jestem Nieobliczalny... - Gdy uniósł wzrok, jego policzki lśniły od łez. - Nie ma
innego sposobu.
Nautzera naprężył mięśnie, próbując wyrwać gwoździe przebijające jego ramiona.
Krzyknął z bólu.
- Zabij mnie więc! Zabij, niech to się wreszcie skończy!
- Ale ty wiesz, Seswatho.
- Co wiem?
- Gdzie jest Czapla Włócznia.
Nautzera wybałuszył przerażone oczy, zaciskając zęby w bólu.
- Gdybym wiedział, ty byłbyś w niewoli, a ja zostałbym twoim oprawcą.
Mekeritrig uderzył go na odlew z taką gwałtownością, że Achamian podskoczył. Po
obtłuczonym murze spłynęły strużki krwi.
- Zniszczę cię do szczętu - wychrypiał Nieczłowiek. - Choć cię kocham, wykorzenię
fundamenty twej duszy! Uwolnię cię od złudzenia, które wyraża słowo „człowiek", i
przywołam bestię! Bezduszną, wyjącą bestię będącą prawdą o wszystkim... odpowiesz
mi!
Starzec zakasłał. Z ust pociekła mu krew.
- I... będę o tym pamiętał, Seswatho!
Achamian widział przez chwilę zrośnięte zęby Nieczłowieka. Oczy Mekeritriga
rozbłysły niczym włócznie słonecznego blasku. Na koniuszkach jego palców zapłonęły
pomarańczowe kręgi o kipiących, fraktalnych brzegach. Czarnoksiężnik natychmiast
rozpoznał Pieśń: to była stworzona przez Quya wersja Ligatur Thawa. Mekeritrig
zacisnął gorejące wulkanicznym ogniem dłonie na czole Seswathy, paląc jego ciało i
duszę.
Nautzera zawył jak zwierzę.
- Pssst! - wyszeptał Mekeritrig, dotykając policzka starego czarnoksiężnika. -
Cicho, dziecko...
Starca dopadły mdłości i konwulsje.
- Proszę - mówił Nieczłowiek. - Proszę, nie płacz...
Nautzero! - wył Achamian w myślach. Nie mógł znowu na to patrzeć, nie po tym,
co uczyniły mu Szkarłatne Wieżyce. Nautzero, to sen! To sen!
Nad wielką Dagliash zapadła cisza. W górze krążyły mewy i rybitwy. Umarli
spoglądali niewidzącymi oczami na wzburzone morze.
Nautzera odwrócił się od dłoni Mekeritriga, spoglądając na Achamiana.
Spazmatycznie wydychał zimne powietrze.
- Przecież ty nie żyjesz - wydyszał.
Żyję - zaprzeczył Achamian. Ocalałem.
Szafot i mur zniknęły razem ze smrodem zgnilizny i przenikliwymi krzykami
padlinożernego ptactwa. I z Mekeritrigiem. Achamian stał pośrodku pustki.
Niewiarygodna transformacja zaparła mu dech w piersiach.
Jak to możliwe, że żyjesz?! - zawołał w myślach Nautzera. Powiedziano nam, że
pojmały cię Wieżyce!
To...
Achamianie! Akka! Czy wszystko w porządku?
Dlaczego wydawał się sobie tak mały? Miał powody, by dopuścić się oszustwa.
Powody!
To... to...
Gdzie jesteś? Wyślemy kogoś po ciebie. Pomścimy cię!
Współczucie? Troska o niego?
Nie, Nautzero. Nic nie rozumiesz...
Skrzywdzono mojego brata! Cóż więcej muszę wiedzieć?
Na chwilę dopadły go szalone zawroty głowy.
Okłamałem was.
Zapadła długa, złowroga cisza, niezmącona, lecz wypełniona niewypowiedzianymi
słowami.
Okłamałeś? Chcesz powiedzieć, że Wieżyce cię nie pojmały?
Nie... to znaczy, tak, pojmały mnie! Udało mi się uciec...
W ciemności rozbłysły szalone wizje Iothiah. Torturujący go beznamiętnie Iyokus.
Oślepienie Xinemusa. Laleczka wathi i uwolnienie boskiej mocy gnozy.
W tych wspomnieniach krzyczeli ludzie.
Tak! Dobrze się spisałeś, Achamianie! To godne zapisania! Uwiecznienia w
naszych annałach! Ale wspominałeś coś o kłamstwach?
Jest... pewien fakt... fakt, który zataiłem przed tobą i pozostałymi.
Jaki fakt?
Powrócił Anasûrimbor...
Nastała długa przerwa pełna niezwykłego skupienia.
Co ty gadasz?
Przybył zwiastun, Nautzero. Nadciąga koniec świata.
* * *
Nadciąga koniec świata.
Każde zdanie - nawet to - utraci wszelkie znaczenie, jeśli powtórzy się je
wystarczająco wiele razy. Achamian zdawał sobie sprawę, że właśnie dlatego
Seswatha przeklął własnych następców piętnem swej udręczonej duszy. Jednakże
teraz, gdy wyznawał winę Nautzerze, miał wrażenie, że wypowiada te słowa po raz
pierwszy w życiu.
Do tej pory chyba nie traktował ich poważnie. Przynajmniej nie do tego stopnia.
Nautzera był zbyt głęboko wstrząśnięty, by mógł się oburzać na zdradę
Achamiana. W jego Drugim Głosie pojawiła się niepokojąca nuta niezrozumienia,
może nawet zapowiedź uwiądu starczego. Dopiero później Achamian uświadomił
sobie, że starzec po prostu był przerażony, podobnie jak on sam przed kilkoma
miesiącami, obawiał się, że nie sprosta wydarzeniom, które miały nastąpić.
Nadciągał koniec świata.
Achamian zaczął od opisania pierwszego spotkania z Kellhusem, owego dnia pod
murami Momemn, gdy Proyas wezwał go, by poddał ocenie Scylvenda. Opowiedziało
nadzwyczajnej inteligencji Anasûrimbora, jako dowód przytaczając ulepszenia
wprowadzone przez niego do logiki Ajencisa. Zdał relację z tego, jak Kellhus w
niewytłumaczalny sposób zapanował nad zastępami świętej wojny, przytaczając fakty,
których świadkiem był osobiście, a także te, o których usłyszał później od Proyasa.
Nautzera najwyraźniej dowiedział się już od informatorów zbliżonych do dworu
cesarskiego, że jakiś człowiek podający się za proroka zdobył wielkie znaczenie wśród
Ludzi Kła, ale po drodze do Atyersus nazwisko Anasûrimbor przybrało formę
Nasurius. Dlatego zlekceważyli go jako kolejnego fanatyka.
Potem Achamian zrelacjonował wydarzenia w Caraskandzie: nadejście padyradży,
oblężenie i głód, narastanie napięcia między ortodoksami a zaudûnyanimi, potępienie
Kellhusa jako fałszywego proroka, a na koniec objawienie pod drzewem Umiaki o
czarnych konarach, gdzie Kellhus wyznał Achamianowi prawdę, tak jak
czarnoksiężnik wyznawał ją teraz.
Opowiedział Nautzerze o wszystkim oprócz Esmenet.
Kiedy go uwolniono, nawet najbardziej nieprzejednani ortodoksi padli przed
nim na kolana. Jak mogliby tego nie zrobić? Scylvend stoczył pojedynek z Cutiasem
Sarcellusem. Pierwszy rycerz-komandor okazał się skóroszpiegiem! Zastanów się,
Nautzero! Zwycięstwo Scylvenda dowiodło, że demony pragnęły śmierci
Wojownika-Proroka. Demony! Jak powiedział Ajencis, ludzie zawsze czynią z
zepsucia dowód czystości.
Przerwał. Jakaś złośliwa cząstka jego jaźni była przekonana, że Nautzera nigdy w
życiu nie czytał Ajencisa.
Tak, tak - odparł z bezgłośną niecierpliwością stary czarnoksiężnik.
Potem jego wpływ ogarnął ich jak gorączka. Zastępy świętej wojny nagle się
zjednoczyły jak nigdy przedtem. Wszystkie Wielkie Imiona - z wyjątkiem Conphasa
- uklękły i ucałowały jego kolano. Gotian rozpłakał się publicznie, obnażył pierś
przed mieczem Anasûrimbora. A potem wymaszerowali. Cóż to był za widok,
Nautzero! Równie wspaniały i straszliwy jak to, co oglądamy w naszych snach. Byli
chorzy. Konali z głodu. Wyszli przez bramę, powłócząc nogami. Umarli ruszyli na
wojnę...
W mroku zamigotały nagle obrazy tych, którzy wydawali się już złamani.
Wychudli piechurzy w opadających kolczugach. Rycerze dosiadający koni o
sterczących żebrach. Powiewał nad nimi prosty sztandar z Kołem Męki.
Co się wydarzyło potem?
Coś niewiarygodnego. Zwyciężyli. Nie sposób było ich powstrzymać! Moje oczy
wciąż jeszcze wypełnia zachwyt...
A padyradża? - zapytał Nautzera. Kascamandri? Co się z nim stało?
Zginął z ręki Wojownika-Proroka. Święta wojna idzie na Shimeh, gdzie czekają
cishaurimowie. Nie pozostał nikt, kto mógłby ją powstrzymać, Nautzero. Właściwie
już zatriumfowała!
Ale dlaczego? - zdziwił się stary czarnoksiężnik. Jeśli Anasûrimbor Kellhus wie o
istnieniu Rady i wierzy, że zbliża się Druga Apokalipsa, po co kontynuuje tę głupią
wojnę? Może po prostu chciał cię oszukać? Rozważyłeś tę możliwość?
On ich widzi. Czystka ciągle trwa. Wierzę mu.
Po śmierci Sarcellusa kilkunastu wpływowych ludzi po prostu zniknęło,
zostawiając po sobie zdumionych wasali. Po tym wydarzeniu nawet najbardziej
fanatyczni z ortodoksów przeszli do Wojownika-Proroka. Po klęsce padyradży
przetrząśnięto Caraskand i szeregi świętej wojny, ale Achamian słyszał tylko o dwóch
plugastwach, które odnaleziono i... wyegzorcyzmowano.
To... to nadzwyczajne, Akka! Twoje słowa znaczą, że wkrótce całe Trzy Morza
uwierzą!
Albo spłoną.
Myśl o trwodze i niedowierzaniu, z jakimi wkrótce zetkną się posłowie Szkoły
Powierników, sprawiała mu ponurą satysfakcję. Od stuleci byli pośmiewiskiem. Od
stuleci spotykali się ze wzgardą, a nawet obelgami, które jnan przeznaczał dla
najpodlejszych nędzników. Ale teraz... rehabilitacja była potężnym narkotykiem.
Będzie wypełniać żyły uczonych powierników jeszcze przez pewien czas.
Tak! - zawołał Nautzera. Dlatego właśnie nie możemy zapominać, co jest
naprawdę istotne. Rady nie uda się wykorzenić tak łatwo. Spróbują zamordować
Anasûrimbora. Nie ma wątpliwości.
Nie ma - potwierdził Achamian, choć z jakiegoś powodu myśl o kolejnych
zamachach nie przyszła mu wcześniej do głowy.
A to oznacza, że musisz uczynić wszystko, co leży w twej mocy, by go chronić -
ciągnął Nautzera. Nie może go spotkać nic złego!
Wojownik-Prorok nie potrzebuje mojej opieki.
Dlaczego tak go nazywasz? - zapytał Nautzera po chwili przerwy.
Dlatego że żadne inne miano nie mogłoby oddać mu sprawiedliwości. Nawet
Anasûrimbor. Jednak jakaś głęboko zakorzeniona niepewność nie pozwoliła mu tego
powiedzieć.
Achamianie? Naprawdę myślisz, że jest prorokiem?
Nie wiem, co myśleć. Zbyt wiele się wydarzyło.
Nie czas teraz na sentymentalne głupoty!
Zamilcz, Nautzero. Nie widziałeś go.
Nie widziałem... ale zobaczę.
Co masz zamiar uczynić?
Jego uczony brat tu przybędzie? Ta myśl zaniepokoiła Achamiana. Perspektywa,
że inni uczeni powiernicy staną się świadkami jego upokorzenia.
Nautzera jednak zignorował to pytanie.
A co sądzi o tym wszystkim nasza kuzynka, szkoła Szkarłatnych Wieżyc?
W jego myślach pobrzmiewała nuta sarkastycznej wesołości, która jednak
wydawała się niemal boleśnie wymuszona.
Gdy Eleäzarasa widzę podczas narad, wygląda jak człowiek, którego dzieci
niedawno sprzedano w niewolę. Nie potrafi się nawet zdobyć na to, by na mnie
spojrzeć, a co dopiero zapytać mnie o Radę. Słyszał o zniszczeniach, jakie
spowodowałem w Iothiah. Chyba się mnie boi.
Przyjdzie do ciebie, Achamianie. Wcześniej czy później.
Niech przyjdzie.
Co noc otwierano księgi i wzywano dłużników do spłaty należności. Ten dług
również zostanie spłacony.
Nie czas na zemstę. Musisz rozmawiać z nim jak równy z równym, w żaden
sposób nie okazując, że cię uprowadzono i przesłuchiwano... rozumiem, że pragniesz
mu za to zapłacić... ale pomyśl, o co idzie gra! Jej stawka jest ważniejsza niż
wszystko. Rozumiesz?
Co rozumienie ma wspólnego z nienawiścią?
Rozumiem wystarczająco dobrze, Nautzero.
A ten Anasûrimbor? Co sądzą o nim Eleäzaras i reszta?
Pragną, by okazał się oszustem. Tyle przynajmniej wiem. Ale nie mam pojęcia,
co o nim myślą.
Musisz im jasno oznajmić, Achamianie, że Anasûrimbor należy do nas. Muszą
się dowiedzieć, że to, co wydarzyło się w Iothiah, było drobiazgiem w porównaniu z
tym, co ich czeka, jeśli spróbują go porwać.
Wojownika-Proroka nie sposób porwać. On jest... poza naszym zasięgiem.
Achamian przerwał, by wziąć się w garść. Ale można go kupić.
Kupić? Jak to?
On pragnie gnozy, Nautzero. Jest jednym z Nielicznych. A jeśli mu odmówię,
może się zwrócić do Szkarłatnych Wieżyc.
Jednym z Nielicznych? Kiedy się o tym dowiedziałeś?
Jakiś czas temu...
I nic nam nie powiedziałeś? Achamianie... Akka... muszę mieć pewność, że mogę
ci zaufać.
Tak jak ja zaufałem tobie w sprawie Inraua?
Nastała długa cisza wypełniona zapowiedzią oskarżeń i poczucia winy.
Achamianowi wydawało się, że dostrzega w mroku chłopca, który przygląda się
swemu nauczycielowi z zalęknieniem w oczach.
Postąpiłem nieroztropnie - przyznał Nautzera. Ale późniejsze wydarzenia
dowiodły, że miałem rację, nie uważasz?
To ostatnie ostrzeżenie - wychrypiał Achamian. Rozumiesz?
Jak miał tego dokonać? Jak długo zdoła toczyć dwie wojny, jedną w imieniu
świata, a drugą przeciwko samemu sobie?
Ale muszę mieć pewność, że mogę ci zaufać!
Co mam powiedzieć? Nie znasz go! Dopóki go nie poznasz, nie możesz
zrozumieć.
Czego zrozumieć?
Że jest jedyną nadzieją świata. Wysłuchaj mnie, Nautzero. On jest kimś więcej
niż zwykłym znakiem i stanie się kimś więcej niż jeszcze jednym czarnoksiężnikiem.
Znacznie więcej!
Poskrom swe namiętności! Musisz w nim widzieć narzędzie! Narzędzie Szkoły
Powierników! Nic więcej i nic mniej! Musi należeć do nas!
A jeśli zażąda w zamian gnozy?
Gnoza jest naszym młotem. Naszym! Tylko poddając się...
A co z Wieżycami? Co będzie, jeśli Eleäzaras zaoferuje mu anagogię?
Nautzera zawahał się, oburzony i poirytowany.
To szaleństwo! Prorok, który dla czarów rozgrywa jedną szkołę przeciwko
drugiej? Prorok-czarodziej? Szaman?
Po tym słowie zapadła cisza wypełniona eterycznym wrzeniem, jakie zawsze
towarzyszyło takim rozmowom, jakby cały ciężar świata sprzeciwiał się ich
niemożliwości. Nautzera miał rację - to było nieprawdopodobne, szalone. Czy jednak
daruje Achamianowi szalone zadanie, jakie przed nim postawił? Nakazał mu za
pomocą uprzejmych słów i dyplomatycznych uśmiechów zdobyć zaufanie ludzi, którzy
go torturowali. Co więcej, nakazał wkraść się w łaski proroka, mężczyzny, który
ukradł mu jego jedyną miłość... Achamian stłumił wypełniającą mu serce furię. W
Caraskandzie z jego niewidzących oczu wypłynęły dwie łzy.
Proszę bardzo! - zawołał Nautzera tonem niepokojącej desperacji. Zażądają za to
mojej głowy, ale... naucz go Pomniejszych Pieśni. Denotacyjnych i tak dalej. Daj mu
śmieci i przekonaj, że posiadł nasze najgłębsze tajemnice.
Nadal nic nie rozumiesz, Nautzero! Wojownika-Proroka nie sposób oszukać!
Każdego człowieka można oszukać, Achamianie. Każdego.
Czy powiedziałem, że on jest człowiekiem? Nie znasz go. Nie ma drugiego
takiego jak on, Nautzero! Męczy mnie już powtarzanie tego w kółko!
Niemniej jednak musisz nałożyć mu jarzmo. Od tego zależy wynik naszej wojny.
Wszystko od tego zależy!
Musisz mi uwierzyć, Nautzero. Nie leży w naszych siłach zapanowanie nad nim.
To on...
Wtem przez jego myśli przemknęła urzekająca wizja Esmenet.
To on panuje.
* * *
Na wzgórzach pasły się nieprzeliczone stada należące do ich wrogów i Ludzie Kła
się radowali, albowiem ich głód nie miał sobie równych. Krowy zarżnęli na ucztę, a
byki spalili w ofierze Gilgaölowi o krzemiennym sercu oraz pozostałym Stu Bogom.
Żarli, aż się porzygali, a potem żarli dalej. Pili do nieprzytomności. Wielu można było
znaleźć klęczących przed chorągwiami z Kołem Męki, ustawionymi przez sędziów
wszędzie, gdzie zbierali się ludzie. Płakali pod tym obrazem, tocząc łzy
niedowierzania. Gdy grupy hulaków mijały się w ciemności, pijani mężczyźni
krzyczeli w obozowym żargonie: „Jesteśmy gniewem bożym!". Ściskali się nawzajem,
wiedząc, że witają braci, ludzi, którzy wraz z nimi spojrzeli we wnętrze gorejącego
pieca. Nie było już ortodoksów i zaudûnyanich.
Wszyscy znowu stali się inrithimi.
Conriyanie tatuowali sobie na wewnętrznych powierzchniach przedramion kręgi
ze znakiem X w środku, używając inkaustów zrabowanych z kianeńskich skryptoriów.
Thunyeri, a potem w ślad za nimi Tydonnowie rozgrzewali noże w płomieniach i
wycinali sobie na barkach trzy Kły symbolizujące trzy wielkie bitwy, kalecząc się na
scylvendzką modłę. Galeoci i Ainończycy również zdobili ciała znakami
symbolizującymi, że przeszli transformację. Tylko Nansurczycy nie chcieli w tym
uczestniczyć.
Oddział Agmundrów odnalazł na wzgórzach chorągiew padyradży. Bezzwłocznie
przynieśli ją do Saubona, który w nagrodę wypłacił im trzysta kianeńskich akali. W
pałacu Famy urządzono improwizowaną ceremonię. Książę Kellhus kazał zdjąć
jedwabną płachtę z tyczki i położyć przed swym tronem. Następnie postawił obute w
sandały stopy na herbie, który mógł wyobrażać lwa bądź tygrysa.
- Wszystkie symbole, wszystkie święte znaki naszych wrogów rzucicie mi pod
nogi! - zapowiedział.
Fanimscy jeńcy przez dwa dni trudzili się na polu bitwy, znosząc poległych
pobratymców na wielkie sterty pod murami Caraskandu. Nękały ich niezliczone
padlinożerne ptaki - kanie i kawki, bociany i wielkie pustynne sępy, niekiedy
przesłaniając niebo niczym szarańcza. Choć żeru było pod dostatkiem, walczyły wciąż
ze sobą jak mewy.
Ludzie Kła nie przestawali świętować, mimo że wielu zachorowało, a stu nawet
umarło. Lekarze-kapłani mówili, że to skutek przejedzenia po długim okresie głodu.
Potem, czwartego dnia po bitwie na równinie Tertae, spędzono jeńców w wielki
korowód i rozebrano do naga, by wszyscy ujrzeli ich upokorzenie. Następnie fanimów
objuczono wszystkimi zdobytymi łupami: szkatułkami ze złotem i srebrem,
zeumickimi jedwabiami, orężem z nenciphońskiej stali, balsamami i olejkami z
Cingulatu. Jeńców popędzono biczami i cepami, każąc im przejść przez Rogową
Bramę, a potem przez cały Kalaul, gdzie żołnierze świętej wojny pozdrawiali ich
szyderczymi okrzykami.
Na koniec fanimów zaprowadzono pod czarne drzewo, Umiaki. Wojownik-Prorok
siedział tam na prostym stołku, by wysłuchać, co mają do powiedzenia. Tych, którzy
padli na kolana i przeklęli Fane'a, prowadzono jak psy do czekających nieopodal
handlarzy niewolników. Tych, którzy nie chcieli tego zrobić, zabijano na miejscu.
Gdy już było po wszystkim i na pogrążone w mroku wzgórza padły szkarłatne
promienie słońca, Wojownik-Prorok wstał ze stołka i uklęknął we krwi wrogów.
Nakazał swym wyznawcom podchodzić do siebie i każdemu kolejno kreślił fanimską
krwią na czole znak Kła.
Nawet najmężniejsi płakali z zachwytu.
* * *
Esmenet należy do niego...
Podobnie jak wszystkie przerażające myśli, ta również żyła własnym życiem,
zakradała się do świadomości i znikała, czasami dławiła, a czasami kryła się, zimna i
nieruchoma. Choć miał wrażenie, że zna ją od dawna, dręczyła go jak coś, o czym
przypomniał sobie zbyt późno. Była wrzaskliwym wezwaniem do broni, a zarazem
smętnym wyznaniem porażki. Nie tylko stracił Esmenet, ale Kellhus mu ją odebrał.
To było tak, jakby dusza Achamiana potrafiła dotknąć tylko pewnych spraw,
pewnych wymiarów. Ta zdrada była po prostu zbyt kolosalna.
Stary dureń!
Jego przybycie do pałacu Famy skonfundowało urzędników powołanych z
szeregów zaudûnyanich. Odnosili się do niego z szacunkiem - w końcu był kiedyś
nauczycielem mistrza - ale w ich zachowaniu wyczuwało się zalęknioną niepewność. I
nie chodziło o to, że jest czarnoksiężnikiem. Byli ludźmi głęboko wierzącymi, ale
wydawało się, że niepokoi ich nie tyle jego osoba, ile własne myśli. Achamian doszedł
do wniosku, że znają go, tak ludzie znają tych, których w skrytości wyśmiewają. A
teraz stał przed nimi i nie ulegało wątpliwości, że będzie ważną postacią w świętych
księgach, które z pewnością powstaną. Przerażała ich własna bezbożność.
Rzecz jasna, wiedzieli, że jest rogaczem. Opowieści o wszystkich, którzy dzielili się
chlebem i udźcem przy ognisku Xinemusa, krążyły po obozowisku w mniej lub
bardziej przeinaczonej postaci. Nie uchowały się żadne tajemnice. Szczególnie
historię Achamiana - czarnoksiężnika zakochanego w kurwie, która stała się
małżonką proroka - z pewnością powtarzały już tysiące ust, zwielokrotniając jego
hańbę.
Czekając, aż ukryta maszyneria gońców i sekretarzy przekaże jego prośbę,
Achamian zawędrował na sąsiedni dziedziniec. Uderzyła go myśl o innych potężnych
czynnikach wpływających na jego sytuację. Uświadomił sobie, że nawet gdyby nie było
Rady ani groźby Drugiej Apokalipsy, nic nie wyglądałoby już tak samo. Kellhus
zmieniał świat - nie w taki sposób, jak Ajencis czy Triamis, ale tak jak uczynił to Inri
Sejenus.
To był rok pierwszy. Nastała nowa era.
Wyszedł z chłodnego cienia portyku w ostre światło poranka. Stał przez chwilę bez
ruchu, oślepiony blaskiem białych i różowych marmurów. Potem jego spojrzenie
padło na usytuowane pośrodku dziedzińca grządki. Zauważył ze zdziwieniem, że
zostały przekopane i posadzono na nich białe lilie oraz ostre jak włócznie agawy -
dzikie kwiaty przyniesione zza murów. Wypatrzył trzech mężczyzn - zapewne
petentów jak on - którzy rozmawiali cicho po drugiej stronie podwórca. Dziwne, że
tak szybko wróciły tu spokój i normalność. Przed zaledwie tygodniem w Caraskandzie
panowały głód i zaraza, a teraz mógłby niemal uwierzyć, że czeka na audiencję w
Momemn albo Aöknyssus.
Nawet chorągwie - bele białego jedwabiu rozwieszone wzdłuż kolumnad -
wywierały niesamowite wrażenie ciągłości, jakby nic się nie zmieniło, jakby
Wojownik-Prorok przebywał tu zawsze. Achamian wbił spojrzenie w stylizowany
wizerunek Kellhusa wyszyty czarną nicią na białej tkaninie. Rozpostarte kończyny
dzieliły krąg na cztery równe części. Koło Męki.
Zadął chłodny wietrzyk i przez podobiznę przebiegła fałda przywodząca na myśl
pełznącego pod pościelą węża. Achamian uświadomił sobie, że ktoś musiał zacząć
wyszywać te wizerunki jeszcze przed bitwą.
Kimkolwiek jednak byli ci ludzie, zapomnieli o Serwë. Odsunął od siebie
wspomnienie dziewczyny połączonej sznurami z Kellhusem i obręczą. Pod drzewem
Umiaki było bardzo ciemno, ale wydawało mu się wówczas, że widzi odchyloną do
tyłu twarz zastygłą w śmiertelnym grymasie ekstazy...
„Mówiłeś prawdę - przyznał owej nocy Kellhus. - Tsuramah. Mog-Pharau... ".
- Mistrzu Achamianie!
Zaskoczony czarnoksiężnik odwrócił się i ujrzał żołnierza w zielono-złotych
regaliach, który wyszedł w blask słońca. Jak wszyscy Ludzie Kła, był chudy, ale nie
przypominał szkieletu, jak wielu tych, których można było spotkać pod pałacem
Famy. Padł na kolana u jego stóp.
- Jestem Dun Heörsa, kapitan tarczownik Stu Filarów - oznajmił z silnym
galeockim akcentem, wpatrując się w ziemię. Gdy jednak uniósł wzrok, w jego
niebieskich oczach widziało się niewiele uprzejmości, za to nadmiar wyrachowania. -
Rozkazał mi cię przyprowadzić.
Achamian przełknął ślinę i skinął głową.
Rozkazał...
Podążył za żołnierzem do mrocznych, pachnących wonnościami korytarzy.
Wojownik-Prorok rozkazał...
Po skórze przebiegły mu ciarki. Spośród niezliczonych ludzi żyjących w
niezliczonych krainach na całym świecie tylko jeden Anasûrimbor Kellhus rozmawiał
z Bogiem. Z Bogiem! Jak mogłoby być inaczej, skoro wiedział to, czego nikt inny nie
mógł wiedzieć, i mówił prawdy, jakich nikt poza nim nie byłby w stanie wymówić?
Któż jednak mógłby mieć pretensję do Achamiana, który wciąż nie dowierzał? To
było tak, jakby uniósł flet na wiatr i usłyszał melodię. Nie sposób było uwierzyć w coś
takiego...
Zdarzył się cud. Zstąpił między nich prorok.
Oddychaj, kiedy będziesz z nim rozmawiał. Musisz pamiętać, żeby oddychać.
Kapitan tarczownik nie odezwał się po drodze ani słowem. Wpatrywał się przed
siebie z tą samą niesamowitą dyscypliną, jaką się cechowali wszyscy w pałacu. Gdy
wchodził na zdobne dywany gdzieniegdzie rozłożone na podłodze, odgłos jego kroków
cichł.
Choć Achamian był podenerwowany, cieszył się, że nie musi rozmawiać. Targały
nim sprzeczne emocje. Nienawiść do niezwyciężonego rywala, oszusta, który ukradł
mu żonę, pozbawiając go w ten sposób męskości. Miłość do starego przyjaciela,
ucznia, który był zarazem nauczycielem i wzbogacił jego duszę niezliczonymi nowymi
ideami. Strach przed przyszłością, przed drapieżnym obłędem, który wkrótce spadnie
na wszystkich. Radość z chwilowej klęski wroga.
Gorycz. Nadzieja.
I bojaźń... przede wszystkim bojaźń.
Ludzkie oczy były maleńkimi otworkami. Podobnie - wszystkie napisane przez
ludzki rodzaj księgi, nawet te święte. A ponieważ ludzie nie potrafili dojrzeć tego, co
leżało poza zasięgiem ich wzroku, uważali, że widzą wszystko, brali swe otworki za
niebo.
Kellhus był inny. Był drzwiami. Ogromną bramą.
Przybył, by nas zbawić. Muszę o tym pamiętać. Muszę się uczepić tej myśli!
Kapitan tarczownik przeprowadził go wzdłuż szeregu wartowników o kamiennych
twarzach. Na ich opończach wyhaftowano złoty znak Stu Filarów, pionowe słupy na
tle długiego, krętego Kła. Przeszli przez zdobione geometrycznym wzorem
mahoniowe drzwi i Achamian znalazł się w portyku znacznie większego dziedzińca.
Poczuł intensywną woń kwiatów.
Za kolumnadą lśnił w blasku słońca zamarły w bezruchu sad. Czarne gałęzie
drzew - Achamian uznał, że to jakieś egzotyczne jabłonie - porastały konstelacje
kwiecia. Każdy płatek był skrawkiem bieli zanurzonym we krwi. W różnych punktach
sadu ponad drzewa wyrastali potężni skalni wartownicy, dolmeny z ciemnego,
nieobrobionego kamienia, bardziej starożytne niż Kyraneas, a nawet Shigek.
Wspomnienie po dawno już rozerwanym kręgu.
Achamian zerknął z pytaniem w oczach na kapitana Heórsę, lecz nagle ujrzał
wśród kwitnących drzew jakieś poruszenie. Odwrócił się i zobaczył ją. Szła u boku
Kellhusa.
Esmenet.
Mówiła coś, ale słyszał tylko echo jej głosu. Spuściła wzrok, wpatrując się w
pokryty płatkami grunt pod swymi małymi stopami. Uśmiechnęła się ze ściskającym
serce smutkiem, jakby na żartobliwe propozycje odpowiadała wyznaniami miłości.
Achamian uświadomił sobie, że po raz pierwszy widzi tych dwoje razem. Esmenet
wyglądała nieziemsko: pewna siebie, smukła, odziana w turkusową kianeńską suknię,
na pewno uszytą dla którejś z konkubin zabitego padyradży. Była pełna wdzięku, oczy
miała ciemne, twarz smagłą, a jej włosy błyszczały pod złotymi nitkami chusty jak
obsydian. Cesarzowa Nilnameshu trzymająca pod rękę najwyższego króla Kûniüri. Na
szyi nosiła chorae, błyskotkę! Łzę Boga, czarniejszą niż czerń.
Esmenet, lecz zarazem ktoś inny. Kobieta lekkich obyczajów zniknęła bez śladu.
Stała się teraz kimś wspaniałym.
Została odkupiona.
Odbierałem jej blask, uświadomił sobie. Byłem dymem, a on jest... zwierciadłem.
Na widok proroka kapitan Heörsa uklęknął i dotknął twarzą ziemi. Achamian
postąpił tak samo, choć przede wszystkim dlatego, że nogi się pod nim ugięły.
Kiedy znowu umrę, gdzie cię znajdę? - zapytał ją owego dnia, gdy go złamała. Na
Wyżynach Andiamińskich?
Tytuł oryginału: The Thousandfold Thought Copyright © 2006 by R. Scott Bakker Copyright for the Polish translation © 2007 by Wydawnictwo MAG Redakcja: Maria Rawska Korekta: Urszula Okrzeja Ilustracja na okładce: David Rankine Opracowanie graficzne okładki: Jarosław Musiał Projekt typograficzny, skład i łamanie: Tomek Laisar Fruń ISBN 978-83-7480-046-4 Wydanie I Wydawca: Wydawnictwo MAG ul. Krypska 21 m. 63, 04-082 Warszawa tel./fax (0-22) 8134743 e-mail: kurz@mag.com.pl http://www.mag.com.pl
TINIE i KEITHOWI z wyrazami miłości
Uganiając się za tym, co zgubili po tamtej stronie, natykają się tylko na własną nicość. Żeby nie wypaść z szarej rzeczywistości, w której, jako niepoprawni realiści, czują się u siebie w domu, sens, którym się napawają, zrównany zostaje z nonsensem, przed którym uciekają. Zgniły czar nie różni się od zgniłej egzystencji, którą opromienia. Theodor Adorno, „Minima Moralia" (przełożyła Małgorzata Łukasiewicz) Po przejściu od wyższego do niższego stanu zawsze pozostają ruiny, tajemnice oraz zalegający, bezimienny gniew. Spójrzcie. Tu spoczywają umarli ojcowie. Cormac Mccardiy, „Blood Meridian"
Spis treści ROZDZIAŁ 1............................................................................................................................. 9 ROZDZIAŁ 2 .......................................................................................................................... 34 ROZDZIAŁ 3 .......................................................................................................................... 51 ROZDZIAŁ 4 .......................................................................................................................... 76 ROZDZIAŁ 5........................................................................................................................... 97 ROZDZIAŁ 6 ........................................................................................................................ 124 ROZDZIAŁ 7......................................................................................................................... 147 ROZDZIAŁ 8 ........................................................................................................................ 165 ROZDZIAŁ 9 ........................................................................................................................ 182 ROZDZIAŁ 10....................................................................................................................... 199 ROZDZIAŁ 11 ....................................................................................................................... 220 ROZDZIAŁ 12....................................................................................................................... 240 ROZDZIAŁ 13....................................................................................................................... 262 ROZDZIAŁ 14....................................................................................................................... 282 ROZDZIAŁ 15....................................................................................................................... 301 ROZDZIAŁ 16....................................................................................................................... 338 ROZDZIAŁ 17....................................................................................................................... 387 GLOSARIUSZ ENCYKLOPEDYCZNY.............................................................................. 398 PODZIĘKOWANIA ............................................................................................................. 495
ROZDZIAŁ 1 Moje serce usycha, a intelekt zbiera siły. Powody - rozpaczliwie szukam powodów. Czasem mam wrażenie, że za każdym napisanym słowem stoi wstyd. Drusas Achamian, „Kompendium pierwszej wojny świętej" Wczesna wiosna, Rok Kła 4112, Enathpaneah Były czasy, gdy przyszłość Achamiana wyznaczało przyzwyczajenie, twardy rytm dni spędzanych na harówce w cieniu ojca. Rankiem swędziały go palce, po południu paliły plecy. Złowione ryby lśniły srebrzyście w blasku słońca. Jutro stawało się kolejnym dzisiaj, a dzisiaj przeradzało się we wczoraj, jakby czas był żwirem w toczącej się beczce, zawsze zataczającym ten sam krąg. Spodziewał się wówczas tylko tego, co już zniósł przedtem, był przygotowany jedynie na to, co już się wydarzyło. Przyszłość była niewolnicą przeszłości. Zmieniała się jedynie wielkość jego dłoni. Ale teraz... Zdyszany szedł przez ogród na dachu kwatery Proyasa. Nocne niebo było bezchmurne, na czarnym tle rysowały się gwiazdozbiory. Na wschodzie pojawił się Uroris, na zachodzie opadał ku horyzontowi Cep. W oddali widać było wokoło brzegi Niecki, chaos granatowych sylwetek budynków rozświetlonych punkcikami pochodni. Z ulic na dole dobiegały krzyki, melancholijne i zarazem pełne szalonej radości. Na przekór rozsądkowi Ludzie Kła zatriumfowali nad poganami. Caraskand znowu stał się wielkim inrithijskim miastem. Achamian przedarł się przez jałowcowy żywopłot, zaczepiając szatą o ostre gałęzie.
Większa część ogrodu była martwa, ziemię zryto i przekopano podczas głodu. Zatrzymał się przy pustym rynsztoku, a potem zdeptał wyschniętą trawę, uklepując ją na kształt dywanu, i uklęknął. Nadal trudno mu było zaczerpnąć tchu. Nie było już ryb. Dłonie już nie krwawiły, gdy rankiem zaciskał pięści. A przyszłość... zerwała się z łańcucha. - Jestem uczonym powiernikiem - wyszeptał przez zaciśnięte zęby. Uczeni powiernicy. Kiedy ostatnio z nimi rozmawiał? To on podróżował i do niego należał obowiązek utrzymywania kontaktu. Fakt, że nie robił tego przez tak długi czas, z pewnością wyda się im niewytłumaczalnym zaniedbaniem. Uznają go za szaleńca. Zażądają niemożliwego. A jutro... Wszystko zawsze sprowadzało się do problemu jutra. Zacisnął powieki i zaintonował pierwsze słowa. Kiedy otworzył oczy, ujrzał blady krąg światła, jakie rzucały pod jego kolanami cienie niezliczonych źdźbeł trawy. Przez tę mozaikę biegł chrząszcz, rozpaczliwie uciekający przed czarnoksięskim aspektem Achamiana. Uczony powiernik nie przestawał mówić. Jego dusza naginała się do słów, dając oddech abstrakcjom, myślom, które nie należały do niego, znaczeniom przenikającym do samych fundamentów świata. Grunt pochylił się niespodziewanie i nagle tutaj nie znaczyło już „tutaj", lecz „wszędzie". Chrząszcz, trawa, nawet Caraskand, wszystko to zniknęło. Poczuł smak wilgotnego powietrza Atyersus, wielkiej cytadeli Szkoły Powierników, w ustach nie swoich, ale kogoś innego... Nautzery. Do gardła podszedł mu fetor morskiej wody i gnijących wymiocin. Fale biły o brzeg. Czarne wody kłębiły się pod mrocznym niebem. Rybitwy unosiły się w oddali niczym zapowiedź cudu. Nie... nie tutaj. Znał to miejsce tak dobrze, że aż zapaskudził się z przerażenia. Od smrodu dopadły go mdłości. Zatkał usta i nos, spojrzał na fortyfikacje... stał na szczycie drewnianego szafotu. Dokąd okiem sięgnąć, majaczył nad nim całun wiszących trupów. Dagliash. Gdzie tylko mury zwracały się ku morzu, od podstawy aż po blanki przybito gwoździami niezliczone tysiące: tu wojownik o lnianej grzywie powalony w sile wieku, ówdzie niemowlę przybite przez usta jak wieniec laurowy. Ciała owinięto rybackimi sieciami, Achamian sądził, że po to, by rozkład więzadeł ich nie zniekształcił. U
podstawy sieć zwisała luźno, obciążona niezliczonymi czaszkami i innymi ludzkimi szczątkami. Wokół tej makabrycznej układanki krążyły wrony i rybitwy, a nawet kilka głuptaków. Najwyraźniej ptaki zapamiętał najlepiej. To miejsce śniło mu się wiele razy. Mur Umarłych, do którego przybito Seswathę, pojmanego po upadku Trysë, by na własne oczy ujrzał chwałę Rady. Nautzera wisiał tuż obok. Uda i przedramiona przebito mu gwoździami. Był nagi, tylko na szyi miał Agoniczny Kołnierz. Sprawiał wrażenie ledwie przytomnego. Achamian splótł drżące dłonie i ścisnął je tak mocno, że zahamował dopływ krwi. Dagliash była ongiś potężną strażnicą, spoglądającą ponad pustkowiami Agongorei na położone po drugiej stronie Golgotterath. Jej wież bronili mieszkańcy Aörsi, ludzie o twardych sercach. Teraz stała się tylko kolejnym etapem zagłady świata. Aörsi zginęło, jego mieszkańców wymordowano, a wielkie miasta Kûniüri przerodziły się w martwe skorupy. Nieludzie uciekli do swych górskich warowni, a ocalałe państwa Wysokich Norsirajów - Eämnor oraz Akksersja - walczyły o przetrwanie. Od chwili przybycia Nie-Boga minęły trzy lata. Achamian wyczuwał za zachodnim horyzontem jego złowrogą obecność. Zapowiedź zagłady. Nagły powiew obryzgał go zimną pianą. Nautzero, to ja, Acha... Przerwał mu udręczony krzyk. Czarnoksiężnik skulił się ze strachu, choć wiedział, że nic mu nie grozi. Zacisnął ręce na zakrwawionym drewnie.. Na innym poziomie pomostu, niżej na murach, nad miotającym się cieniem pochylał się Bashrag. Z wielkich jak pięści znamion pokrywających jego skórę zwisały długie czarne włosy. Na obu ogromnych, straszliwych policzkach widniały wykrzywione, szczątkowe twarze. Bestia wyprostowała się nagle - każda jej noga była trzema połączonymi w całość nogami, każda ręka trzema rękami - unosząc bladego mężczyznę nabitego na długi jak włócznia gwóźdź. Nieszczęśnik wierzgał jeszcze przez chwilę niczym niemowlę wyciągnięte z balii. Potem Bashrag oparł go o stertę trupów i zaczął walić w gwóźdź potężnym młotem, szukając niewidocznych gniazd czopów. Nad murami poniosły się kolejne krzyki. Monstrum szczęknęło zębami w ekstazie. Unieruchomiony Achamian przyglądał się, jak Bashrag wbija drugi gwóźdź w miednicę ofiary. Krzyki nabrały obłąkańczej intensywności. Wtem na czarnoksiężnika padł cień. - Ból - rzekł ktoś niskim głosem, tak blisko, jakby szeptał mu do ucha. Achamian gwałtownie zaczerpnął tchu. Niespodziewanie płuca wypełniło mu
ciepłe powietrze Caraskandu. Jego Pieśń zachwiała się na chwilę pod wpływem tego przypomnienia prawdziwego porządku świata. Ujrzał przelotnie Wzgórze Bawołu na tle gwiazd. Potem zobaczył, że stoi nad nim Mekeritrig gapiący się na Nautzerę, który wisiał, wciąż żywy, pośród rozdziawionych ust i wyciągających się rozpaczliwie kończyn. - Ból i degradacja - ciągnął Nieczłowiek głosem pełnym niemożliwych dla ludzi brzmień. - Kto by pomyślał, że w tych dwóch słowach można odnaleźć zbawienie, Seswatho? Mekeritrig stał w dziwnie afektowanej pozie nieludzkich Ishroi, wciskając splecione dłonie w dół pleców. Miał na sobie togę z czarnego adamaszku, na którą włożył kolczugę z nimilu. Jej pierścienie wykuto na podobieństwo splecionych ze sobą żurawi. Kawałki nimilowego łańcucha opadały na ziemię razem z plisami togi. - Zbawienie... - wydyszał Nautzera głosem Seswathy, podnosząc opuchnięte oczy na księcia Nieludzi. - Czy to zaszło już tak daleko, Cet'ingiro? Czy tak niewiele pamiętasz? Przez nieskazitelną twarz Nieczłowieka przemknął wyraz przerażenia. Jego źrenice stały się wąskie jak kreski postawione gęsim piórem. Po tysiącleciach praktykowania czarów piętno noszone przez Quya sięgało znacznie głębiej niż u ludzkich czarnoksiężników ze szkół - jak indygo porównane z wodą. Pomimo swej nadnaturalnej urody i białej niby porcelana skóry wydawali się wyniszczeni, zwiędli i poczerniali niby wypalona skorupa, ożywiona, lecz pusta. Niektórzy byli ponoć naznaczeni tak głęboko, że wystarczyło, by stanęli na odległość wyciągniętej ręki od chorae, a już zaczynali zmieniać się w sól. - Pamiętam? - Mekeritrig odpowiedział gestem żałosnym, a zarazem majestatycznym. - Wzniosłem wielki mur... Jakby na podkreślenie jego słów na gigantyczną budowlę padły promienie słońca, ogrzewając umarłych swym karmazynowym blaskiem. - To ohyda! - warknął Nautzera. Sieci łopotały wokół wiszących trupów. Po prawej stronie, w miejscu gdzie biegnący po łuku mur niknął mu z oczu, Achamian zauważył gnijące ramię, które kołysało się miarowo, jakby chciało ostrzec nadpływające statki. - Tak samo jak wszystkie pomniki, wszystkie monumenty - zauważył Mekeritrig, opuszczając podbródek do prawego ramienia w nieludzkim geście przytaknięcia. - Czym one są, jeśli nie protezami wyrażającymi naszą bezradność, naszą nieudolność?
Może będę żył wiecznie, ale mój byt, niestety, jest bytem śmiertelnika. Twoje cierpienie staje się moim zbawieniem, Seswatho. - Nie, Cet'ingiro... - Gdy Achamian usłyszał, z jakim wysiłkiem Seswatha mówił, oczy zaszły mu łzami bólu. Jego ciało nie zapomniało tego snu. - Nie musi być tak! Czytałem starożytne kroniki. Studiowałem wizerunki wyryte w Wielkich Białych Komnatach, nim jeszcze Celmomas rozkazał usunąć stamtąd twoją podobiznę. Kiedyś byłeś wielki. Byłeś jednym z tych, którzy nas wynieśli, uczynili Norsirajów pierwszymi wśród plemion ludzi! Nie byłeś tym, czym stałeś się teraz, mój książę! Nieczłowiek raz jeszcze przechylił głowę w tym samym osobliwym geście. Po jego policzku spłynęła łza. - Właśnie dlatego, Seswatho. Właśnie dlatego... Cięcie zostawia bliznę, a wspomnienie o pieszczocie zanika. Ten prosty fakt wyrażał tragiczną, katastrofalną prawdę o Nieludziach. Mekeritrig żył już na świecie sto razy dłużej niż najstarsi z ludzi. Więcej niż sto! Achamian zastanawiał się, jak to jest, gdy wszelkie radosne wspomnienia - dotyk kochanki czy ciepłe gaworzenie dziecka - przesłonią nagromadzone w ciągu stuleci ból, przerażenie i nienawiść. Filozof Gotagga napisał kiedyś, że aby zrozumieć duszę Nieczłowieka, wystarczy obnażyć plecy starego, krnąbrnego niewolnika. Blizny. Blizny na bliznach. To właśnie doprowadziło ich do obłędu. Wszystkich. - Jestem Nieobliczalny - mówił Mekeritrig. - Robię to, czego nienawidzę, narażam serce na uderzenia bicza, żeby móc pamiętać! Rozumiesz, co to znaczy? Jesteście moimi dziećmi! - Musi istnieć jakiś inny sposób - wydyszał Nautzera. Nieczłowiek pochylił łysą głowę, jak syn owładnięty wyrzutami sumienia, gdy stanął przed obliczem ojca. - Jestem Nieobliczalny... - Gdy uniósł wzrok, jego policzki lśniły od łez. - Nie ma innego sposobu. Nautzera naprężył mięśnie, próbując wyrwać gwoździe przebijające jego ramiona. Krzyknął z bólu. - Zabij mnie więc! Zabij, niech to się wreszcie skończy! - Ale ty wiesz, Seswatho. - Co wiem? - Gdzie jest Czapla Włócznia. Nautzera wybałuszył przerażone oczy, zaciskając zęby w bólu.
- Gdybym wiedział, ty byłbyś w niewoli, a ja zostałbym twoim oprawcą. Mekeritrig uderzył go na odlew z taką gwałtownością, że Achamian podskoczył. Po obtłuczonym murze spłynęły strużki krwi. - Zniszczę cię do szczętu - wychrypiał Nieczłowiek. - Choć cię kocham, wykorzenię fundamenty twej duszy! Uwolnię cię od złudzenia, które wyraża słowo „człowiek", i przywołam bestię! Bezduszną, wyjącą bestię będącą prawdą o wszystkim... odpowiesz mi! Starzec zakasłał. Z ust pociekła mu krew. - I... będę o tym pamiętał, Seswatho! Achamian widział przez chwilę zrośnięte zęby Nieczłowieka. Oczy Mekeritriga rozbłysły niczym włócznie słonecznego blasku. Na koniuszkach jego palców zapłonęły pomarańczowe kręgi o kipiących, fraktalnych brzegach. Czarnoksiężnik natychmiast rozpoznał Pieśń: to była stworzona przez Quya wersja Ligatur Thawa. Mekeritrig zacisnął gorejące wulkanicznym ogniem dłonie na czole Seswathy, paląc jego ciało i duszę. Nautzera zawył jak zwierzę. - Pssst! - wyszeptał Mekeritrig, dotykając policzka starego czarnoksiężnika. - Cicho, dziecko... Starca dopadły mdłości i konwulsje. - Proszę - mówił Nieczłowiek. - Proszę, nie płacz... Nautzero! - wył Achamian w myślach. Nie mógł znowu na to patrzeć, nie po tym, co uczyniły mu Szkarłatne Wieżyce. Nautzero, to sen! To sen! Nad wielką Dagliash zapadła cisza. W górze krążyły mewy i rybitwy. Umarli spoglądali niewidzącymi oczami na wzburzone morze. Nautzera odwrócił się od dłoni Mekeritriga, spoglądając na Achamiana. Spazmatycznie wydychał zimne powietrze. - Przecież ty nie żyjesz - wydyszał. Żyję - zaprzeczył Achamian. Ocalałem. Szafot i mur zniknęły razem ze smrodem zgnilizny i przenikliwymi krzykami padlinożernego ptactwa. I z Mekeritrigiem. Achamian stał pośrodku pustki. Niewiarygodna transformacja zaparła mu dech w piersiach. Jak to możliwe, że żyjesz?! - zawołał w myślach Nautzera. Powiedziano nam, że pojmały cię Wieżyce! To...
Achamianie! Akka! Czy wszystko w porządku? Dlaczego wydawał się sobie tak mały? Miał powody, by dopuścić się oszustwa. Powody! To... to... Gdzie jesteś? Wyślemy kogoś po ciebie. Pomścimy cię! Współczucie? Troska o niego? Nie, Nautzero. Nic nie rozumiesz... Skrzywdzono mojego brata! Cóż więcej muszę wiedzieć? Na chwilę dopadły go szalone zawroty głowy. Okłamałem was. Zapadła długa, złowroga cisza, niezmącona, lecz wypełniona niewypowiedzianymi słowami. Okłamałeś? Chcesz powiedzieć, że Wieżyce cię nie pojmały? Nie... to znaczy, tak, pojmały mnie! Udało mi się uciec... W ciemności rozbłysły szalone wizje Iothiah. Torturujący go beznamiętnie Iyokus. Oślepienie Xinemusa. Laleczka wathi i uwolnienie boskiej mocy gnozy. W tych wspomnieniach krzyczeli ludzie. Tak! Dobrze się spisałeś, Achamianie! To godne zapisania! Uwiecznienia w naszych annałach! Ale wspominałeś coś o kłamstwach? Jest... pewien fakt... fakt, który zataiłem przed tobą i pozostałymi. Jaki fakt? Powrócił Anasûrimbor... Nastała długa przerwa pełna niezwykłego skupienia. Co ty gadasz? Przybył zwiastun, Nautzero. Nadciąga koniec świata. * * * Nadciąga koniec świata. Każde zdanie - nawet to - utraci wszelkie znaczenie, jeśli powtórzy się je wystarczająco wiele razy. Achamian zdawał sobie sprawę, że właśnie dlatego Seswatha przeklął własnych następców piętnem swej udręczonej duszy. Jednakże teraz, gdy wyznawał winę Nautzerze, miał wrażenie, że wypowiada te słowa po raz pierwszy w życiu.
Do tej pory chyba nie traktował ich poważnie. Przynajmniej nie do tego stopnia. Nautzera był zbyt głęboko wstrząśnięty, by mógł się oburzać na zdradę Achamiana. W jego Drugim Głosie pojawiła się niepokojąca nuta niezrozumienia, może nawet zapowiedź uwiądu starczego. Dopiero później Achamian uświadomił sobie, że starzec po prostu był przerażony, podobnie jak on sam przed kilkoma miesiącami, obawiał się, że nie sprosta wydarzeniom, które miały nastąpić. Nadciągał koniec świata. Achamian zaczął od opisania pierwszego spotkania z Kellhusem, owego dnia pod murami Momemn, gdy Proyas wezwał go, by poddał ocenie Scylvenda. Opowiedziało nadzwyczajnej inteligencji Anasûrimbora, jako dowód przytaczając ulepszenia wprowadzone przez niego do logiki Ajencisa. Zdał relację z tego, jak Kellhus w niewytłumaczalny sposób zapanował nad zastępami świętej wojny, przytaczając fakty, których świadkiem był osobiście, a także te, o których usłyszał później od Proyasa. Nautzera najwyraźniej dowiedział się już od informatorów zbliżonych do dworu cesarskiego, że jakiś człowiek podający się za proroka zdobył wielkie znaczenie wśród Ludzi Kła, ale po drodze do Atyersus nazwisko Anasûrimbor przybrało formę Nasurius. Dlatego zlekceważyli go jako kolejnego fanatyka. Potem Achamian zrelacjonował wydarzenia w Caraskandzie: nadejście padyradży, oblężenie i głód, narastanie napięcia między ortodoksami a zaudûnyanimi, potępienie Kellhusa jako fałszywego proroka, a na koniec objawienie pod drzewem Umiaki o czarnych konarach, gdzie Kellhus wyznał Achamianowi prawdę, tak jak czarnoksiężnik wyznawał ją teraz. Opowiedział Nautzerze o wszystkim oprócz Esmenet. Kiedy go uwolniono, nawet najbardziej nieprzejednani ortodoksi padli przed nim na kolana. Jak mogliby tego nie zrobić? Scylvend stoczył pojedynek z Cutiasem Sarcellusem. Pierwszy rycerz-komandor okazał się skóroszpiegiem! Zastanów się, Nautzero! Zwycięstwo Scylvenda dowiodło, że demony pragnęły śmierci Wojownika-Proroka. Demony! Jak powiedział Ajencis, ludzie zawsze czynią z zepsucia dowód czystości. Przerwał. Jakaś złośliwa cząstka jego jaźni była przekonana, że Nautzera nigdy w życiu nie czytał Ajencisa. Tak, tak - odparł z bezgłośną niecierpliwością stary czarnoksiężnik. Potem jego wpływ ogarnął ich jak gorączka. Zastępy świętej wojny nagle się zjednoczyły jak nigdy przedtem. Wszystkie Wielkie Imiona - z wyjątkiem Conphasa
- uklękły i ucałowały jego kolano. Gotian rozpłakał się publicznie, obnażył pierś przed mieczem Anasûrimbora. A potem wymaszerowali. Cóż to był za widok, Nautzero! Równie wspaniały i straszliwy jak to, co oglądamy w naszych snach. Byli chorzy. Konali z głodu. Wyszli przez bramę, powłócząc nogami. Umarli ruszyli na wojnę... W mroku zamigotały nagle obrazy tych, którzy wydawali się już złamani. Wychudli piechurzy w opadających kolczugach. Rycerze dosiadający koni o sterczących żebrach. Powiewał nad nimi prosty sztandar z Kołem Męki. Co się wydarzyło potem? Coś niewiarygodnego. Zwyciężyli. Nie sposób było ich powstrzymać! Moje oczy wciąż jeszcze wypełnia zachwyt... A padyradża? - zapytał Nautzera. Kascamandri? Co się z nim stało? Zginął z ręki Wojownika-Proroka. Święta wojna idzie na Shimeh, gdzie czekają cishaurimowie. Nie pozostał nikt, kto mógłby ją powstrzymać, Nautzero. Właściwie już zatriumfowała! Ale dlaczego? - zdziwił się stary czarnoksiężnik. Jeśli Anasûrimbor Kellhus wie o istnieniu Rady i wierzy, że zbliża się Druga Apokalipsa, po co kontynuuje tę głupią wojnę? Może po prostu chciał cię oszukać? Rozważyłeś tę możliwość? On ich widzi. Czystka ciągle trwa. Wierzę mu. Po śmierci Sarcellusa kilkunastu wpływowych ludzi po prostu zniknęło, zostawiając po sobie zdumionych wasali. Po tym wydarzeniu nawet najbardziej fanatyczni z ortodoksów przeszli do Wojownika-Proroka. Po klęsce padyradży przetrząśnięto Caraskand i szeregi świętej wojny, ale Achamian słyszał tylko o dwóch plugastwach, które odnaleziono i... wyegzorcyzmowano. To... to nadzwyczajne, Akka! Twoje słowa znaczą, że wkrótce całe Trzy Morza uwierzą! Albo spłoną. Myśl o trwodze i niedowierzaniu, z jakimi wkrótce zetkną się posłowie Szkoły Powierników, sprawiała mu ponurą satysfakcję. Od stuleci byli pośmiewiskiem. Od stuleci spotykali się ze wzgardą, a nawet obelgami, które jnan przeznaczał dla najpodlejszych nędzników. Ale teraz... rehabilitacja była potężnym narkotykiem. Będzie wypełniać żyły uczonych powierników jeszcze przez pewien czas. Tak! - zawołał Nautzera. Dlatego właśnie nie możemy zapominać, co jest naprawdę istotne. Rady nie uda się wykorzenić tak łatwo. Spróbują zamordować
Anasûrimbora. Nie ma wątpliwości. Nie ma - potwierdził Achamian, choć z jakiegoś powodu myśl o kolejnych zamachach nie przyszła mu wcześniej do głowy. A to oznacza, że musisz uczynić wszystko, co leży w twej mocy, by go chronić - ciągnął Nautzera. Nie może go spotkać nic złego! Wojownik-Prorok nie potrzebuje mojej opieki. Dlaczego tak go nazywasz? - zapytał Nautzera po chwili przerwy. Dlatego że żadne inne miano nie mogłoby oddać mu sprawiedliwości. Nawet Anasûrimbor. Jednak jakaś głęboko zakorzeniona niepewność nie pozwoliła mu tego powiedzieć. Achamianie? Naprawdę myślisz, że jest prorokiem? Nie wiem, co myśleć. Zbyt wiele się wydarzyło. Nie czas teraz na sentymentalne głupoty! Zamilcz, Nautzero. Nie widziałeś go. Nie widziałem... ale zobaczę. Co masz zamiar uczynić? Jego uczony brat tu przybędzie? Ta myśl zaniepokoiła Achamiana. Perspektywa, że inni uczeni powiernicy staną się świadkami jego upokorzenia. Nautzera jednak zignorował to pytanie. A co sądzi o tym wszystkim nasza kuzynka, szkoła Szkarłatnych Wieżyc? W jego myślach pobrzmiewała nuta sarkastycznej wesołości, która jednak wydawała się niemal boleśnie wymuszona. Gdy Eleäzarasa widzę podczas narad, wygląda jak człowiek, którego dzieci niedawno sprzedano w niewolę. Nie potrafi się nawet zdobyć na to, by na mnie spojrzeć, a co dopiero zapytać mnie o Radę. Słyszał o zniszczeniach, jakie spowodowałem w Iothiah. Chyba się mnie boi. Przyjdzie do ciebie, Achamianie. Wcześniej czy później. Niech przyjdzie. Co noc otwierano księgi i wzywano dłużników do spłaty należności. Ten dług również zostanie spłacony. Nie czas na zemstę. Musisz rozmawiać z nim jak równy z równym, w żaden sposób nie okazując, że cię uprowadzono i przesłuchiwano... rozumiem, że pragniesz mu za to zapłacić... ale pomyśl, o co idzie gra! Jej stawka jest ważniejsza niż wszystko. Rozumiesz?
Co rozumienie ma wspólnego z nienawiścią? Rozumiem wystarczająco dobrze, Nautzero. A ten Anasûrimbor? Co sądzą o nim Eleäzaras i reszta? Pragną, by okazał się oszustem. Tyle przynajmniej wiem. Ale nie mam pojęcia, co o nim myślą. Musisz im jasno oznajmić, Achamianie, że Anasûrimbor należy do nas. Muszą się dowiedzieć, że to, co wydarzyło się w Iothiah, było drobiazgiem w porównaniu z tym, co ich czeka, jeśli spróbują go porwać. Wojownika-Proroka nie sposób porwać. On jest... poza naszym zasięgiem. Achamian przerwał, by wziąć się w garść. Ale można go kupić. Kupić? Jak to? On pragnie gnozy, Nautzero. Jest jednym z Nielicznych. A jeśli mu odmówię, może się zwrócić do Szkarłatnych Wieżyc. Jednym z Nielicznych? Kiedy się o tym dowiedziałeś? Jakiś czas temu... I nic nam nie powiedziałeś? Achamianie... Akka... muszę mieć pewność, że mogę ci zaufać. Tak jak ja zaufałem tobie w sprawie Inraua? Nastała długa cisza wypełniona zapowiedzią oskarżeń i poczucia winy. Achamianowi wydawało się, że dostrzega w mroku chłopca, który przygląda się swemu nauczycielowi z zalęknieniem w oczach. Postąpiłem nieroztropnie - przyznał Nautzera. Ale późniejsze wydarzenia dowiodły, że miałem rację, nie uważasz? To ostatnie ostrzeżenie - wychrypiał Achamian. Rozumiesz? Jak miał tego dokonać? Jak długo zdoła toczyć dwie wojny, jedną w imieniu świata, a drugą przeciwko samemu sobie? Ale muszę mieć pewność, że mogę ci zaufać! Co mam powiedzieć? Nie znasz go! Dopóki go nie poznasz, nie możesz zrozumieć. Czego zrozumieć? Że jest jedyną nadzieją świata. Wysłuchaj mnie, Nautzero. On jest kimś więcej niż zwykłym znakiem i stanie się kimś więcej niż jeszcze jednym czarnoksiężnikiem. Znacznie więcej! Poskrom swe namiętności! Musisz w nim widzieć narzędzie! Narzędzie Szkoły
Powierników! Nic więcej i nic mniej! Musi należeć do nas! A jeśli zażąda w zamian gnozy? Gnoza jest naszym młotem. Naszym! Tylko poddając się... A co z Wieżycami? Co będzie, jeśli Eleäzaras zaoferuje mu anagogię? Nautzera zawahał się, oburzony i poirytowany. To szaleństwo! Prorok, który dla czarów rozgrywa jedną szkołę przeciwko drugiej? Prorok-czarodziej? Szaman? Po tym słowie zapadła cisza wypełniona eterycznym wrzeniem, jakie zawsze towarzyszyło takim rozmowom, jakby cały ciężar świata sprzeciwiał się ich niemożliwości. Nautzera miał rację - to było nieprawdopodobne, szalone. Czy jednak daruje Achamianowi szalone zadanie, jakie przed nim postawił? Nakazał mu za pomocą uprzejmych słów i dyplomatycznych uśmiechów zdobyć zaufanie ludzi, którzy go torturowali. Co więcej, nakazał wkraść się w łaski proroka, mężczyzny, który ukradł mu jego jedyną miłość... Achamian stłumił wypełniającą mu serce furię. W Caraskandzie z jego niewidzących oczu wypłynęły dwie łzy. Proszę bardzo! - zawołał Nautzera tonem niepokojącej desperacji. Zażądają za to mojej głowy, ale... naucz go Pomniejszych Pieśni. Denotacyjnych i tak dalej. Daj mu śmieci i przekonaj, że posiadł nasze najgłębsze tajemnice. Nadal nic nie rozumiesz, Nautzero! Wojownika-Proroka nie sposób oszukać! Każdego człowieka można oszukać, Achamianie. Każdego. Czy powiedziałem, że on jest człowiekiem? Nie znasz go. Nie ma drugiego takiego jak on, Nautzero! Męczy mnie już powtarzanie tego w kółko! Niemniej jednak musisz nałożyć mu jarzmo. Od tego zależy wynik naszej wojny. Wszystko od tego zależy! Musisz mi uwierzyć, Nautzero. Nie leży w naszych siłach zapanowanie nad nim. To on... Wtem przez jego myśli przemknęła urzekająca wizja Esmenet. To on panuje. * * * Na wzgórzach pasły się nieprzeliczone stada należące do ich wrogów i Ludzie Kła się radowali, albowiem ich głód nie miał sobie równych. Krowy zarżnęli na ucztę, a byki spalili w ofierze Gilgaölowi o krzemiennym sercu oraz pozostałym Stu Bogom. Żarli, aż się porzygali, a potem żarli dalej. Pili do nieprzytomności. Wielu można było znaleźć klęczących przed chorągwiami z Kołem Męki, ustawionymi przez sędziów
wszędzie, gdzie zbierali się ludzie. Płakali pod tym obrazem, tocząc łzy niedowierzania. Gdy grupy hulaków mijały się w ciemności, pijani mężczyźni krzyczeli w obozowym żargonie: „Jesteśmy gniewem bożym!". Ściskali się nawzajem, wiedząc, że witają braci, ludzi, którzy wraz z nimi spojrzeli we wnętrze gorejącego pieca. Nie było już ortodoksów i zaudûnyanich. Wszyscy znowu stali się inrithimi. Conriyanie tatuowali sobie na wewnętrznych powierzchniach przedramion kręgi ze znakiem X w środku, używając inkaustów zrabowanych z kianeńskich skryptoriów. Thunyeri, a potem w ślad za nimi Tydonnowie rozgrzewali noże w płomieniach i wycinali sobie na barkach trzy Kły symbolizujące trzy wielkie bitwy, kalecząc się na scylvendzką modłę. Galeoci i Ainończycy również zdobili ciała znakami symbolizującymi, że przeszli transformację. Tylko Nansurczycy nie chcieli w tym uczestniczyć. Oddział Agmundrów odnalazł na wzgórzach chorągiew padyradży. Bezzwłocznie przynieśli ją do Saubona, który w nagrodę wypłacił im trzysta kianeńskich akali. W pałacu Famy urządzono improwizowaną ceremonię. Książę Kellhus kazał zdjąć jedwabną płachtę z tyczki i położyć przed swym tronem. Następnie postawił obute w sandały stopy na herbie, który mógł wyobrażać lwa bądź tygrysa. - Wszystkie symbole, wszystkie święte znaki naszych wrogów rzucicie mi pod nogi! - zapowiedział. Fanimscy jeńcy przez dwa dni trudzili się na polu bitwy, znosząc poległych pobratymców na wielkie sterty pod murami Caraskandu. Nękały ich niezliczone padlinożerne ptaki - kanie i kawki, bociany i wielkie pustynne sępy, niekiedy przesłaniając niebo niczym szarańcza. Choć żeru było pod dostatkiem, walczyły wciąż ze sobą jak mewy. Ludzie Kła nie przestawali świętować, mimo że wielu zachorowało, a stu nawet umarło. Lekarze-kapłani mówili, że to skutek przejedzenia po długim okresie głodu. Potem, czwartego dnia po bitwie na równinie Tertae, spędzono jeńców w wielki korowód i rozebrano do naga, by wszyscy ujrzeli ich upokorzenie. Następnie fanimów objuczono wszystkimi zdobytymi łupami: szkatułkami ze złotem i srebrem, zeumickimi jedwabiami, orężem z nenciphońskiej stali, balsamami i olejkami z Cingulatu. Jeńców popędzono biczami i cepami, każąc im przejść przez Rogową Bramę, a potem przez cały Kalaul, gdzie żołnierze świętej wojny pozdrawiali ich szyderczymi okrzykami.
Na koniec fanimów zaprowadzono pod czarne drzewo, Umiaki. Wojownik-Prorok siedział tam na prostym stołku, by wysłuchać, co mają do powiedzenia. Tych, którzy padli na kolana i przeklęli Fane'a, prowadzono jak psy do czekających nieopodal handlarzy niewolników. Tych, którzy nie chcieli tego zrobić, zabijano na miejscu. Gdy już było po wszystkim i na pogrążone w mroku wzgórza padły szkarłatne promienie słońca, Wojownik-Prorok wstał ze stołka i uklęknął we krwi wrogów. Nakazał swym wyznawcom podchodzić do siebie i każdemu kolejno kreślił fanimską krwią na czole znak Kła. Nawet najmężniejsi płakali z zachwytu. * * * Esmenet należy do niego... Podobnie jak wszystkie przerażające myśli, ta również żyła własnym życiem, zakradała się do świadomości i znikała, czasami dławiła, a czasami kryła się, zimna i nieruchoma. Choć miał wrażenie, że zna ją od dawna, dręczyła go jak coś, o czym przypomniał sobie zbyt późno. Była wrzaskliwym wezwaniem do broni, a zarazem smętnym wyznaniem porażki. Nie tylko stracił Esmenet, ale Kellhus mu ją odebrał. To było tak, jakby dusza Achamiana potrafiła dotknąć tylko pewnych spraw, pewnych wymiarów. Ta zdrada była po prostu zbyt kolosalna. Stary dureń! Jego przybycie do pałacu Famy skonfundowało urzędników powołanych z szeregów zaudûnyanich. Odnosili się do niego z szacunkiem - w końcu był kiedyś nauczycielem mistrza - ale w ich zachowaniu wyczuwało się zalęknioną niepewność. I nie chodziło o to, że jest czarnoksiężnikiem. Byli ludźmi głęboko wierzącymi, ale wydawało się, że niepokoi ich nie tyle jego osoba, ile własne myśli. Achamian doszedł do wniosku, że znają go, tak ludzie znają tych, których w skrytości wyśmiewają. A teraz stał przed nimi i nie ulegało wątpliwości, że będzie ważną postacią w świętych księgach, które z pewnością powstaną. Przerażała ich własna bezbożność. Rzecz jasna, wiedzieli, że jest rogaczem. Opowieści o wszystkich, którzy dzielili się chlebem i udźcem przy ognisku Xinemusa, krążyły po obozowisku w mniej lub bardziej przeinaczonej postaci. Nie uchowały się żadne tajemnice. Szczególnie historię Achamiana - czarnoksiężnika zakochanego w kurwie, która stała się małżonką proroka - z pewnością powtarzały już tysiące ust, zwielokrotniając jego
hańbę. Czekając, aż ukryta maszyneria gońców i sekretarzy przekaże jego prośbę, Achamian zawędrował na sąsiedni dziedziniec. Uderzyła go myśl o innych potężnych czynnikach wpływających na jego sytuację. Uświadomił sobie, że nawet gdyby nie było Rady ani groźby Drugiej Apokalipsy, nic nie wyglądałoby już tak samo. Kellhus zmieniał świat - nie w taki sposób, jak Ajencis czy Triamis, ale tak jak uczynił to Inri Sejenus. To był rok pierwszy. Nastała nowa era. Wyszedł z chłodnego cienia portyku w ostre światło poranka. Stał przez chwilę bez ruchu, oślepiony blaskiem białych i różowych marmurów. Potem jego spojrzenie padło na usytuowane pośrodku dziedzińca grządki. Zauważył ze zdziwieniem, że zostały przekopane i posadzono na nich białe lilie oraz ostre jak włócznie agawy - dzikie kwiaty przyniesione zza murów. Wypatrzył trzech mężczyzn - zapewne petentów jak on - którzy rozmawiali cicho po drugiej stronie podwórca. Dziwne, że tak szybko wróciły tu spokój i normalność. Przed zaledwie tygodniem w Caraskandzie panowały głód i zaraza, a teraz mógłby niemal uwierzyć, że czeka na audiencję w Momemn albo Aöknyssus. Nawet chorągwie - bele białego jedwabiu rozwieszone wzdłuż kolumnad - wywierały niesamowite wrażenie ciągłości, jakby nic się nie zmieniło, jakby Wojownik-Prorok przebywał tu zawsze. Achamian wbił spojrzenie w stylizowany wizerunek Kellhusa wyszyty czarną nicią na białej tkaninie. Rozpostarte kończyny dzieliły krąg na cztery równe części. Koło Męki. Zadął chłodny wietrzyk i przez podobiznę przebiegła fałda przywodząca na myśl pełznącego pod pościelą węża. Achamian uświadomił sobie, że ktoś musiał zacząć wyszywać te wizerunki jeszcze przed bitwą. Kimkolwiek jednak byli ci ludzie, zapomnieli o Serwë. Odsunął od siebie wspomnienie dziewczyny połączonej sznurami z Kellhusem i obręczą. Pod drzewem Umiaki było bardzo ciemno, ale wydawało mu się wówczas, że widzi odchyloną do tyłu twarz zastygłą w śmiertelnym grymasie ekstazy... „Mówiłeś prawdę - przyznał owej nocy Kellhus. - Tsuramah. Mog-Pharau... ". - Mistrzu Achamianie! Zaskoczony czarnoksiężnik odwrócił się i ujrzał żołnierza w zielono-złotych regaliach, który wyszedł w blask słońca. Jak wszyscy Ludzie Kła, był chudy, ale nie przypominał szkieletu, jak wielu tych, których można było spotkać pod pałacem
Famy. Padł na kolana u jego stóp. - Jestem Dun Heörsa, kapitan tarczownik Stu Filarów - oznajmił z silnym galeockim akcentem, wpatrując się w ziemię. Gdy jednak uniósł wzrok, w jego niebieskich oczach widziało się niewiele uprzejmości, za to nadmiar wyrachowania. - Rozkazał mi cię przyprowadzić. Achamian przełknął ślinę i skinął głową. Rozkazał... Podążył za żołnierzem do mrocznych, pachnących wonnościami korytarzy. Wojownik-Prorok rozkazał... Po skórze przebiegły mu ciarki. Spośród niezliczonych ludzi żyjących w niezliczonych krainach na całym świecie tylko jeden Anasûrimbor Kellhus rozmawiał z Bogiem. Z Bogiem! Jak mogłoby być inaczej, skoro wiedział to, czego nikt inny nie mógł wiedzieć, i mówił prawdy, jakich nikt poza nim nie byłby w stanie wymówić? Któż jednak mógłby mieć pretensję do Achamiana, który wciąż nie dowierzał? To było tak, jakby uniósł flet na wiatr i usłyszał melodię. Nie sposób było uwierzyć w coś takiego... Zdarzył się cud. Zstąpił między nich prorok. Oddychaj, kiedy będziesz z nim rozmawiał. Musisz pamiętać, żeby oddychać. Kapitan tarczownik nie odezwał się po drodze ani słowem. Wpatrywał się przed siebie z tą samą niesamowitą dyscypliną, jaką się cechowali wszyscy w pałacu. Gdy wchodził na zdobne dywany gdzieniegdzie rozłożone na podłodze, odgłos jego kroków cichł. Choć Achamian był podenerwowany, cieszył się, że nie musi rozmawiać. Targały nim sprzeczne emocje. Nienawiść do niezwyciężonego rywala, oszusta, który ukradł mu żonę, pozbawiając go w ten sposób męskości. Miłość do starego przyjaciela, ucznia, który był zarazem nauczycielem i wzbogacił jego duszę niezliczonymi nowymi ideami. Strach przed przyszłością, przed drapieżnym obłędem, który wkrótce spadnie na wszystkich. Radość z chwilowej klęski wroga. Gorycz. Nadzieja. I bojaźń... przede wszystkim bojaźń. Ludzkie oczy były maleńkimi otworkami. Podobnie - wszystkie napisane przez ludzki rodzaj księgi, nawet te święte. A ponieważ ludzie nie potrafili dojrzeć tego, co leżało poza zasięgiem ich wzroku, uważali, że widzą wszystko, brali swe otworki za niebo.
Kellhus był inny. Był drzwiami. Ogromną bramą. Przybył, by nas zbawić. Muszę o tym pamiętać. Muszę się uczepić tej myśli! Kapitan tarczownik przeprowadził go wzdłuż szeregu wartowników o kamiennych twarzach. Na ich opończach wyhaftowano złoty znak Stu Filarów, pionowe słupy na tle długiego, krętego Kła. Przeszli przez zdobione geometrycznym wzorem mahoniowe drzwi i Achamian znalazł się w portyku znacznie większego dziedzińca. Poczuł intensywną woń kwiatów. Za kolumnadą lśnił w blasku słońca zamarły w bezruchu sad. Czarne gałęzie drzew - Achamian uznał, że to jakieś egzotyczne jabłonie - porastały konstelacje kwiecia. Każdy płatek był skrawkiem bieli zanurzonym we krwi. W różnych punktach sadu ponad drzewa wyrastali potężni skalni wartownicy, dolmeny z ciemnego, nieobrobionego kamienia, bardziej starożytne niż Kyraneas, a nawet Shigek. Wspomnienie po dawno już rozerwanym kręgu. Achamian zerknął z pytaniem w oczach na kapitana Heórsę, lecz nagle ujrzał wśród kwitnących drzew jakieś poruszenie. Odwrócił się i zobaczył ją. Szła u boku Kellhusa. Esmenet. Mówiła coś, ale słyszał tylko echo jej głosu. Spuściła wzrok, wpatrując się w pokryty płatkami grunt pod swymi małymi stopami. Uśmiechnęła się ze ściskającym serce smutkiem, jakby na żartobliwe propozycje odpowiadała wyznaniami miłości. Achamian uświadomił sobie, że po raz pierwszy widzi tych dwoje razem. Esmenet wyglądała nieziemsko: pewna siebie, smukła, odziana w turkusową kianeńską suknię, na pewno uszytą dla którejś z konkubin zabitego padyradży. Była pełna wdzięku, oczy miała ciemne, twarz smagłą, a jej włosy błyszczały pod złotymi nitkami chusty jak obsydian. Cesarzowa Nilnameshu trzymająca pod rękę najwyższego króla Kûniüri. Na szyi nosiła chorae, błyskotkę! Łzę Boga, czarniejszą niż czerń. Esmenet, lecz zarazem ktoś inny. Kobieta lekkich obyczajów zniknęła bez śladu. Stała się teraz kimś wspaniałym. Została odkupiona. Odbierałem jej blask, uświadomił sobie. Byłem dymem, a on jest... zwierciadłem. Na widok proroka kapitan Heörsa uklęknął i dotknął twarzą ziemi. Achamian postąpił tak samo, choć przede wszystkim dlatego, że nogi się pod nim ugięły. Kiedy znowu umrę, gdzie cię znajdę? - zapytał ją owego dnia, gdy go złamała. Na Wyżynach Andiamińskich?