Czasami myślę o tych sobotnich dzieciakach, którymi byliśmy, i o
czasach, kiedy tak dziko sobie rośliśmy... Tim Buckley Dolphins
Zawsze żyłem w niepewności. Niepewność ma podwójne dno. Zachęca,
żeby człowiek dowiedział się o sobie więcej, a kiedy się do tego zabierze,
okazuje się, że oto otworzył drzwi wiodące do starej niepewności, która z
kolei otwiera się na mrok wątpliwości nowej. Derek Raymond The Hidden
Files
Zabiorą cię do więziennej rejestracji.
Rejestracja kojarzy mi się z przestronnym pomieszczeniem i energiczną
blondynką za kontuarem - uśmiechniętą z błyszczącymi oczami. A to
faktycznie było pomieszczenie, ale na tym podobieństwa się kończyły.
Kiepsko oświetlone. Cuchnęło gównem, choć nie wiedziałem, skąd
dochodzi smród. To bez znaczenia. Byłem przyzwyczajony.
Sam sobie zdążyłem stworzyć odpowiedni klimat.
Pozwolą ci zatrzymać niektóre rzeczy. Odtąd będzie to twoje „mienie".
Poproszą żebyś podpisał formularz potwierdzający, że wiesz, co się
znajduje w twojej torbie i że ta torba została w twojej obecności
zapieczętowana.
Zapytali, czy rozumiem, co się dzieje. Spojrzałem na grubasa za biurkiem.
Miał pokrytą bliznami twarz. Patrzyłem, jak po obu stronach ust
wydymają się policzki. Kiwnąłem głową zanim zdążył znowu zapytać.
Dobrze wiedziałem, co się dzieje. Pochyliłem się, żeby podpisać
formularz. Kiedy przycisnąłem długopis, zabolał mnie nadgarstek.
Siadając, zauważyłem niebieski ślad tuszu we wnętrzu dłoni.
Będziesz mógł wziąć kąpiel albo prysznic.
Brałem już tego ranka prysznic. Skórę twarzy wciąż miałem napiętą
świeżo ogoloną.
Dostaniesz więzienny numer. Powiedzą ci, gdzie będziesz spał. Obejrzy
cię ktoś z więziennej służby zdrowia. Powiedz mu, jeśli będziesz czuł
przygnębienie łub strach albo jeśli nie będziesz mógł sobie poradzić z tym,
co czujesz albo czego się obawiasz. Wszystko, co powiesz, jest objęte
tajemnicą lekarską.
Przy badaniu na nic się nie skarżyłem. Czuję się dobrze, powiedziałem
lekarzowi, zupełnie dobrze. Nie panikowałem. Nie martwiłem się.
9
X
Wszystko było w porządku. Bo powiedziałem sobie, że to nieuniknione. O
dwudziestej przeszedłem na utrzymanie Jej Królewskiej Mości. Miałem
już za sobą gonitwę gównianych oskarżeń we własnej głowie. A także
pyskówkę z policją i rozróbę z dyżurnym sierżantem. Skończyło się
złamanym żebrem (wyleczone) i nie doprowadziło donikąd.
Wcale tego nie okazywałem, ale Chryste, w środku byłem jednym wielkim
supłem. Przerażenie to złe słowo. Raczej groza. Kamienny chłód
pieprzonej śmierci. Ze strachu słaniałem się na nogach.
Czasami to bez znaczenia, czy jesteś niewinny, czy nie. Czasami liczy się
tylko to, jak spędzisz czas za kratkami.
Miałem przed sobą najwyżej pięć łat, żeby się tym czasem nacieszyć.
Dzięki Mo Tiernanowi.
fasada numer jeden: zawsze umawiaj się z klientem w biurze. Albo go
namówisz, żeby do ciebie przyszedł, albo on spróbuje cię wyrolować.
Zwłaszcza jeśli jest świrem.
Tylko że mój klient to wcale nie klient. Gdyby był, nie poszedłby za mną
do męskiej toalety w pubie The Denton. I nie trząsłby się tak, jakby miał
parkinsona. Ani by się tak rozpaczliwie nie szczerzył.
- Trafiłeś do złego Innesa, koleś - mówię.
Chudzielec z twarzą jak zmięta gazeta kręci lekko głową. Naprawdę trafił
do złego Innesa. Szuka mojego brata, Declana. Brata, którego nie ma w
mieście, bo poszedł na odwyk - cienia ćpuna, którym był od dawna.
Ale spróbujcie powiedzieć coś rozdygotanemu psycholowi.
- Stary, jestem w potrzebie. Mam kasę, serio. - W otwartych ustach
widać zepsute zęby. Uboczny skutek metadonu. Tak jak miejscami
fioletowe dziąsła. Zamglone oczy szaleńca - to valium albo temazepam. Po
takiej dawce środków uspokajających powinien być potulny jak baranek.
Ale w mętnym spojrzeniu czai się czujny niepokój. Wśród miliona
kłębiących się myśli tkwi jedno niezachwiane przekonanie - że coś przed
nim ukrywam.
- Nic nie mam, stary. To nieporozumienie. - Spróbuj być
dyplomatyczny, kiedy pośladki dygoczą ci w rytm uderzeń serca.
Zaczynam się cofać. Powoli, ale dla niego i tak za szybko. Coś przed nim
chowam, a on nie pozwoli mi odejść bez walki. Nagle w jego dłoni
pojawia się nóż. Mały, wyszczerbiony, wygląda jak scyzoryk. Widywałem
już takie. Niedawno sam taki miałem.
Chciałem, żeby Paulo tu był. Wiedziałby, jak sobie poradzić. Pracował
jako bramkarz w czasach, kiedy Mojżesz nosił jeszcze koszulę
11
w zębach. Ale Paula nie ma, więc się poddaję. Podnoszę ręce do góry i
pokazuję dłonie. Nic nie mam, stary. Niczego nie ukrywam.
- Schowaj ten nóż, dobra?
Prawa dłoń zwija się i zagina wokół gładkiego drewnianego trzonka, jakby
wciskała ostrze w rączkę.
- Schowaj to, koleś - głos mi twardnieje. - Nie bądź kutasem.
Zastanawia się i wybiera drugą możliwość.
Spóźnia się. Robię krok naprzód i czuję szarpnięcie w bok. Prawą stopą
zaczepiam o jego pobicie. Przytrzymuję nogę, mocno wykręcam i patrzę,
jak traci równowagę. Stopa zostaje w miejscu, a ciało wali w drzwi kibla
za moimi plecami.
Z hukiem wpada głową do kabiny. Scyzoryk wyślizguje mu się z ręki i leci
w moją stronę. Przygważdżam go stopą przy drzwiach, koleś opiera się na
muszli, próbując się dźwignąć. Odwraca głowę, mruży oczy. Szuka noża.
Co teraz?
Poskromić gnoja. Dać mu popalić. Wsuwam się za nim do kabiny, opadam
na kolana i chwytam go za głowę. Nie ma włosów, żeby za nie złapać,
ściskam więc czaszkę palcami. Czuje to i zaczyna się wiercić.
Gwałtownie pcham mu twarz w dół. Po stłumionym trzasku orientuję się,
że trafiła w muszlę, nie w wodę. Z porcelany spływa krew. Jego ciało
przebiega skurcz. Próbuje się podnieść, ałe tył głowy unieruchamia mu
deska klozetowa. Pluje krwią na ścianę, krzycząc, że mnie zabije, żebym
tylko, kurwa, poczekał. Deska trzeszczy w zawiasach.
Całym ciężarem ciała przygniatam mu głowę, żfeby mieć pewność, że tym
razem twarz znajdzie się pod wodą. Prawą ręką zaczyna młócić powietrze.
Plecy mu sztywnieją. Muszę go przytrzymać. Tylko tak, żeby stracił chęć
do walki. Nie za mocno. Nie chcę go zabić.
Prawa ręka ćpuna wystrzela w górę, łokciem z całej siły wali mnie w
policzek. Szok sprawia, że zacieśniam uchwyt. Zaczyna mi szumieć w
głowie, w ustach czuję smak krwi.
Bulgocze wściekle tuż pod powierzchnią starając się zaczerpnąć
powietrza. Przytrzymuję go, póki nie przemoknie mi rękaw, a mięśnie
ramion nie zaczną boleśnie drżeć.
1 wtedy zaczyna wiotczeć.
Mija ze trzydzieści sekund, zanim się orientuję, że wciąż trzymam mu
głowę twarzą w dół. Zwalniam uchwyt, gotów podnieść się z kolan.
Z rykiem szarpie głowę do tyłu, a ja skaczę na równe nogi. Kaszle,
dławiąc się wodą stojącą w klozecie cały dzień. Oczy ma zaciśnięte,
12
na karku kawałek gówna. Kaszląc, opryskuje mnie mieszaniną sików i
krwi. Chwytam go pod pachy i wyciągam z kabiny. Stopy ślizgają mi się
po podłodze, on z ledwością przebiera nogami.
Wytaczamy się z kibla do baru. Idąc, zawadza o stoliki, grzechocze
popielniczkami, rozlewa piwo.
Jeden gość łapie swoją szklankę, lager chlusta mu na rękę, wrzeszczy więc
na mnie, żebym zabrał stąd tego ćpuna.
- A myślisz, że co, kurde, próbuję zrobić?
Docieramy do frontowych drzwi, wypycham go na zewnątrz. Ugina mu się
kolano i koleś spada trzy stopnie w dół na ulicę. Turla się na brzuch,
znowu się krztusi i wymiotuje na jezdnię. Stoję w drzwiach i patrzę,
otrząsając rękę z wody. Próbuję rozmasować obolałe mięśnie ramienia.
Dźwiga się na ręce i kolana, wypluwając resztkę wymiocin. Patrzy mi w
oczy. Wróci tu. Nawet nie zauważę kiedy.
No, nie mogę się doczekać.
Patrzę, jak wstaje i odchodzi. Fajerwerki pomarańczowymi ognikami
rozświetlają niebo od Salford aż po Hulme. Strzela raca i rozrzuca cień
ćpuna na trzy strony, zanim zniknie. Woń dymu w powietrzu sprawia, że
oczy zachodzą mi łzami. Smród bijący od marynarki nie polepsza sprawy.
W oddali słyszę wrzaski dzieciaków. Wypisują swoje imiona w powietrzu
zimnymi ogniami, kradną z zakładów palety na rozpałkę. Piekło rozpętane
na ziemi ku czci zdrajcy.
Wystarczający powód, żeby człowiek poczuł się spragniony. Spluwam
krwią na chodnik i wracam do baru.
2
Zaszywam się przy narożnym stoliku z kuflem Stelli. Próbuję uratować
kilka papierosów z mokrej paczki i jednego udaje mi się przypalić. Reszta
jest pulpą brejowatą mieszaniną rozmoczonego papieru i tytoniu. Papieros
smakuje jak woda w kiblu, ale i tak go palę. Wciąż boli mnie ramię, choć
nie tak bardzo jak usta. Powinienem wiedzieć, że to głupota spotykać się
tutaj z klientem. Przez telefon nie powiedział mi, jak się nazywa, ale ton
jego głosu
13
sprawił, że uznałem go za człowieka w potrzebie. Wtedy nie wiedziałem,
jaka to potrzeba.
Łyk piwa, żeby przepłukać sobie usta. Gnojek nieźle mi przyłożył. Macam
zęby czubkiem języka. Jeden trzonowiec z tyłu porusza się w dziąśle.
Gmeram mocniej i zaczyna mnie rwać. Kolejny łyk, żeby stępić ból.
Gdyby to był klient, mógłbym mu policzyć ekstra za leczenie. I w
normalnej sytuacji by za to zapłacił. Tylko że normalni klienci nie dają mi
w zęby. Wolą żebym wyniuchał, co porabiają ich ukochane żony albo
gdzie włóczą się nocami dzieci. Tego chcą klienci - prywatnego szpiega,
który powstrzyma się od ocen. Ale interes idzie kiepsko, właściwie prawie
całkiem zdechł. Dlatego tu przyszedłem. Musiałem stracić rozum.
Pulchna blondynka z ciemnymi odrostami i głębokim dekoltem pochyla
się nad barem, racząc właściciela niezdrową dawką swoich wdzięków.
Chwyta przezroczystego drinka i widzi, że na nią patrzę. Odwracam
wzrok, ale jest już za późno. Rusza z miejsca. Idąc, krzyżuje nogi. Pewnie
myśli, że wygląda seksownie, tymczasem widać, że jest zalana.
Zdążyłem osuszyć połowę kufla, zanim osunęła się na siedzenie obok.
Przez chwilę poprawia sukienkę - numer, który może wyglądał dobrze,
kiedy miała dziesięć kilo mniej, ale teraz pasuje do niej jak koronka do
barchanowych gaci. Grzebie w paczce mentolowych papierosów, wkłada
jednego między czerwone wargi, i przypala różową jednorazową
zapalniczką. Zaciąga się kilka razy i opiera papierosa o moją popielniczkę.
Na filtrze zostaje szkarłatny ślad po szmince. Albo po krwawiących
dziąsłach.
- Mój mąż to drań - mówi. Obraca się, przyszpilając mnie w rogu. Pije
drinka. - Pogrywa sobie ze mną. - W jej oddechu czuć ciężki zapach dżinu.
Nic nie odpowiadam.
- Znam cię - stwierdza.
- Znasz mnie. - Kupa osób mnie zna. Chociaż ja większości wcale nie
chcę znać. Ale tak to jest, nie można mieć wszystkiego. - No to kim
jestem?
- Pracujesz dla Morrisa Tiernana.
Kłuje mnie w dziąśle. Przykrywam na chwilę ząb językiem, żeby
uśmierzyć ból. A potem łyk piwa, żeby wypłukać krew z ust.
- Nie pracuję dla Tiernana.
Unosi brwi.
- Myślałam, że pracujesz.
14
- Pracowałem z nim. A to nie znaczy, że pracowałem dla niego.
- Jasne. - Przymyka jedno oko. Próbuje mrugnąć, ale wygląda to tak,
jakby dostała udaru. - Rozumiem.
Gdzieś w pubie zaczyna zawodzić szafa grająca i słychać kawałek country
Stand by your man. Trwaj wiernie przy swoim mężczyźnie, nawet jeśli cię
zdradza. Nawet jeżeli do nieprzytomności skopie ciebie oraz psa. Nie chcę
tu dłużej zostawać. Dopiję piwo i spadam.
- To skurwiel - mówi, spoglądając na właściciela, a ja podążam za jej
wzrokiem. Zwalisty gość. Podwinięte po łokcie rękawy koszuli odkrywają
umięśnione, owłosione przedramiona. Ze swojego miejsca mogę
rozpoznać trochę wyblakłe niebieskie tatuaże.
- To on? - pytam.
- On.
Zarys szczęki, sposób, w jaki patrzy na klientów. Tak, ten gość to skurwiel.
Ale nic mi do tego.
- Zawsze można skorzystać z poradni małżeńskiej - mówię.
- Na to już za późno.
Odwraca się do mnie i na jej twarz pada światło. Jest bardziej pijana, niż
przypuszczałem. Nie różni się od innych potencjalnych rozwódek, które
mnie zaczepiały, kiedy wyszedłem z pudła. Kilka zbędnych kilogramów w
okolicy bioder, obwisły biust. Wokół ust zmarszczki jak ślady pierwszych
uderzeń dłuta w zmurszałe drewno. Namiętne spojrzenie, które może
kiedyś działało, ale od tego czasu zdążyło się zużyć. Te kobiety muszą
czuć ode mnie zapach więzienia jak jakąś tanią wodę po goleniu. Pewnie
liczą na sado-maso albo coś gorszego.
Patrzy mi prosto w oczy i pyta:
- Jak myślisz, ile by kosztowała pewna rzecz?
- Pewna rzecz?
- No coś, co mogłoby się mu przydarzyć.
- Nie nadążam - mówię, choć wiem dobrze, o co jej chodzi. Czasem
po prostu trzeba zmusić człowieka, żeby to powiedział.
- Nadążasz.
Uśmiecham się bez przekonania. Znów patrzę na właściciela. Grzebie w
kasie.
- Skarbie, myślę, że nie masz pieniędzy.
- Mogę mieć.
- Aleja nie zajmuję się takimi rzeczami.
- A czym się zajmujesz? - pyta. Patrzy na mnie spod przymkniętych
powiek. Dym z papierosa kłębi się jej wokół oczu.
15
- Jak masz na imię?
- Brenda.
- Widzisz, Brendo, nie powinnaś prosić nieznajomego, żeby przyłożył
twojemu mężowi. To nieładnie. Nie znam gościa, ale wygląda na
skończonego kretyna. Dlatego ci współczuję. Naprawdę. Tylko że
sprzątnięcie go nie rozwiąże problemu, choćbyś nie wiem ile wypiła.
- Ale ja nie jestem...
- Owszem, jesteś. I wiesz, co? Kiedy wytrzeźwiejesz i nadal będziesz
to samo czuła, zadzwoń do mnie, dobra? Rozejrzymy się za rozwiązaniem
mniej drastycznym niż poważne uszkodzenie ciała. - Zapisuję swoje
nazwisko i numer do biura na podkładce pod piwo i popycham przez stolik
w jej stronę. - Nie nakręcaj się za bardzo. Jestem dość tani, więc przemyśl
to, a potem zadzwoń do mnie.
Dopijam resztkę piwa i wstaję.
Brenda patrzy na mnie szklistymi oczami. Usta się jej krzywią.
- Musisz mi pomóc - mówi.
- I pomogę. Po prostu do mnie zadzwoń, dobrze?
Zamyśla się, spoglądając na podkładkę. A potem gasi papierosa. Ręka jej
drży.
- Wszystko w porządku? - pytam.
- Odwal się.
Wstaję od stolika, a ona przypala kolejnego papierosa. Gapi się na
szklankę przed sobą. Nieźle się bawiła, planując zabicie męża. Ale kiedy
włączy się jej moralność, całkiem straci rezon. Głupia krowa. Powiedziała,
żebym się odwalił. Jej prawo. Co nie znacfcy, że musi mi się to podobać.
Kiedy przechodzę obok baru, mąż Brendy obrzuca mnie niechętnym
spojrzeniem. Odpowiadam mu tym samym.
Czas spadać. Cała ta noc to porażka.
3
M o, kurde, co się z tobą dzieje? - spytał Baz.
Podniosłem wzrok. Czegoś chciał, ale nie kumałem, o co chodzi. Patrzył
na mnie okrągłymi oczami, jakby czekał, aż coś powiem. Pieprzony gruby
sukinsyn z tego Baza. Szerokie bary i brzuch wielki jak
16
uwieszony u pasa dzieciak. W dodatku zawsze ma na sobie koszulkę
grzecznie wpuszczoną w spodnie od dresu.
- Czego? - spytałem.
- Coś do ciebie mówiłem. Rossie poszedł na dziwki na Cheetham Hill
i wyrwał jedną.
- Uhm.
- Sharone. Znasz Sharone?
- Pierdolona ćpunka. Człowieku, widziałem ją z tym pieprzonym
Columbo. Sprzedawał jej pieprzony crack.
- Taa - odparł Baz. - I Rossie ją wyrwał.
- Cholera, chce trafić do parku sztywnych?
- Możesz na niego mówić Johnny Uschnięty Fiutek.
- Wal się.
- Hej, możesz na niego mówić Johnny Uschnięty Fiutek.
- Ty możesz na niego mówić Johnny Uschnięty Fiutek. Ja będę go
nazywał Rossie Flejojebca.
Baz zarechotał. Valium dało mi kopa. Uśmiechnąłem się. Ale nie
roześmiałem. Nawet z valium nie było mi do śmiechu. Nie po tym, co
usłyszałem. Dopiłem resztę piwa.
- Idziemy. - Pociągnąłem Baza.
- Została mi jeszcze połowa.
- Pieprzyć to. Ja spadam.
A to znaczy, że Baz prowadzi. Łyknął, ile się da, i wyszliśmy. Kazałem mu
jechać do Wheatsheaf. Na początku psioczył i jęczał, a potem popatrzył mi
w oczy i się zamknął. Może i wielki z niego bysior, ale dobrze wie, kiedy
jestem poważny jak jakiś cholerny nowotwór.
- Muszę się jutro zobaczyć z Callumem Innesem - oznajmiłem, kiedy
już siedzieliśmy w samochodzie.
- A co? Chcesz, żeby dla ciebie powęszył?
- Jak to?
- Słyszałem, że to prywatny łaps.
- Że co?
Baz wyszczerzył zęby.
- Słyszałem, że to prywatny łaps. Detektyw czy coś.
- Eee, ściemniasz.
- Czyli że ty nie słyszałeś.
- Nie. Myślałem, że siedział w pierdlu.
- Ale już wyszedł - powiedział Baz. - Skunks sobie wykombinował, że
otworzy własny biznes.
2 - Sobotnie dziecko
17
- Myśli, że kim, do cholery, jest?
- Słyszałem, że się nawrócił na drogę prawa i sprawiedliwości.
- Chyba pedalstwa, skoro pracuje dla tej cioty Paula Graya.
To mu się spodobało. Roześmiał się, a ja wyjrzałem przez okno. Prywatny
detektyw. Ciekawe, czy mój stary o tym wie. Pewnie tak. To dlatego mam
się zobaczyć z Innesem.
Pieprzony prywatny detektyw. Cholera. Jak to się stało? Jeszcze niedawno
koleś szczał po nogach ze strachu.
Baz podkręcił muzę, ale trzeba duuużo więcej, żeby gościu przestał bić
pianę.
Dotarliśmy do Wheatsheaf. Zostawiłem Baza przy barze, a sam po-szłem
do sali klubowej, żeby zobaczyć się z tatą. Siedział tam, gdzie zawsze,
dokładnie naprzeciwko okna. Miał przed sobą kufel ciemnego piwa i palił.
Wszyscy jego starzy kumple byli na miejscu. Mały Frank nucił coś
0 głupiej dziwce imieniem Kathleen. Pieprzony Irlandczyk - wystarczy,
że się tacy nastukają a zaraz zaczynają śpiewać jakieś stare gówno. Ojciec
miał do niego słabość, ale ja wiedziałem, że Frank lubi dla zabawy urwać
kotu łeb i podrzucić komuś do samochodu. Moim zdaniem ma nierówno
pod sufitem. Dawno temu trzeba było odstrzelić gościa.
Ale nie po to się tu przywlokłem. Poszłem prosto do taty, stanąłem przy
stoliku i powiedziałem:
- Przecież mówiłeś, że wszystko zostanie w rodzinie.
Ojciec popatrzył na mnie, jakbym był gówriem.
- Nie będziemy na ten temat rozmawiać.
- Powiedziałeś, że będziemy siedzieć cicho.
- I siedzimy.ł
- To po co mam się spotkać z Innesem?
- Pójdziesz się z nim zobaczyć.
Zgasił rothmansa w popielniczce i zapalił następnego, wciągając połowę
jednym machem.
- To jakim cudem to zostanie w pierdolonej rodzinie?
Wycelował we mnie peta.
- Uważaj, do cholery, co mówisz, Mo. Usiądź i okaż odrobinę
szacunku.
Spojrzałem dookoła. Wszyscy się na nas gapili. Chętnie bym tym
złamasom wpakował po kulce w łeb. Ale tego nie zrobiłem. Usiadłem
1 rzuciłem:
- Myślałem, że to ja mam się tym zająć.
- Nigdy tak nie mówiłem. Nie ma mowy.
18
- Obiecałeś.
- Niczego nie obiecywałem. Jeśli ty i twoje tępe przydupasy zaczniecie
przy tym węszyć, wszystko spieprzycie.
- Tato...
- Nie wyskakuj mi tu z tatą, gnoju. Rób, co ci powiedziałem.
Wybierzesz się jutro do Innesa i powiesz mu, że chcę z nim pogadać. To
wszystko. Nie powiesz mu nic więcej. Nie powiesz mu, do cholery, ani
słowa więcej, albo nakopię ci do dupy, słyszysz mnie?
Chciałem mu powiedzieć, żeby to on okazał mi odrobinę szacunku.
Czułem, jak szczypie mnie lewe oko i drga powieka. Otrząsnąłem się.
- Tato, to pieprzony pijus. A tobie potrzebny jest ktoś, komu możesz
zaufać, prawda?
- Tak - mruknął. - Potrzebuję kogoś, komu mogę zaufać. Dlatego, do
cholery, rób, co ci każę.
Tyle mu chciałem powiedzieć, że aż parowała mi czacha. Ale trzeba było
to wszystko w sobie zdusić. Wstałem i wychodząc z sali klubowej,
trzasnąłem drzwiami, akurat kiedy Mały Frank przeszedł do piosenki o
zatoce Galway.
Baz zobaczył mnie i podszedł.
- I co? W porzo?
- Ni chuja, stary - powiedziałem. - Nic nie jest w porzo, jasne?
- Aha.
- Przynieś mi kronenburga.
Baz zawołał właściciela - tłustego gościa o imieniu Brian - i powiedział
mu, czego chcę.
- Weź też brandy - dodałem i odszedłem od baru.
Klapnąłem przy stole i wsunąłem rękę do kieszeni, żeby wymacać kilka
tabletek valium. Kręciło mi się w głowie - za długo już czekałem na piwo i
brandy, żeby się tego kołowrotu pozbyć. Potrzebowałem pomocnej dłoni.
Zarzuciłem valium i spłukałem brandy, którą przyniósł Baz.
Ojciec to ojciec. Nie zamierzam się z nim kłócić, nawet jeśli mnie świerzbi
język. Mówi: skacz, i ty, kurde, skaczesz, choćbyś należał do rodziny.
Przywykłem do tego. Wychował mnie, jakbym był jedynakiem, nawet jak
moja matka się wypięła. Ale ostatnio coś się zepsuło, coś zaczęło puszczać
w szwach. Jakby miał straszną ochotę kopnąć mnie w dupę. A nie ma nic
gorszego niż być zgnojonym przez własnego ojca.
Może ojciec bywał miękki wobec innych, ale jeśli o mnie chodzi, to miał
niezłą radochę, zmieniając moje życie w gówno.
19
4
w głowie mi łomocze, jakby ktoś puścił Stompa w stereo, a zapiekana
kiełbaska od Greggsa, którą próbuję zjeść, parzy mi podniebienie.
Chucham i dmucham, w końcu wypluwam to, co mam w ustach, a resztę
ciskam za okno. Patrzę, jak podskakuje i rozbryzguje się pod kołami
samochodu. Mówię sobie, że tak czy siak była gówniana.
Okrążam Salford. Poranne słońce wygląda jak dysk żółci na tle
zadymionego nieba. Wciąż jeszcze dopalają się wczorajsze ogniska. Jakby
dopiero co ustały zamieszki. Materiał z Bośni, Belfastu, Bagdadu, a teraz z
północnego Manchesteru. Wymarłe ulice, pozostała tylko atmosfera
podniecenia.
Po wyjściu z The Denton piłem jeszcze w domu. Niezła część butelki
vladivara poszła na zabicie bólu szczęki. Rzut oka w lustro wystarczył,
żebym się zorientował, że ćpun prawie wybił mi ząb. Tak byłoby zresztą
najlepiej. Teraz trzyma się tylko na nerwie i rwie jak skurczybyk.
Powinienem iść do dentysty, ale nie mam kasy. Poza tym od ostatniej
kontroli trochę czasu upłynęło - mój stary dentysta pewnie wącha już
kwiatki od spodu. Pieprzyć to, dam radę.
Jadę na poranny trening z Paulem, który ,pewnie wyświadczy mi tę
przysługę i wykopie skurczybyka. Jest w tym dobry. Chociaż dobija
pięćdziesiątki, wciąż ma paskudny prawy sierpowy i haka, którym może
powalić słonia.
O tej porze dnia to szybka przejażdżka. Ale kiedy chcę się zatrzymać
przed klubem, widzę, że Paulo czeka na mnie ze skrzywioną gębą. Zerkam
na zegarek - jestem pół godziny za wcześnie. Zwalniam i opuszczam
szybę, kiedy podchodzi. To nie wróży niczego dobrego.
- Co się stało? - pytam.
Paulo nachyla się do mnie.
- Masz gościa.
- Klient?
- Cal, kurde, mam nadzieję, że nie. I lepiej się go stąd pozbądź, zanim
wrócę z papiernika, albo obaj wylądujecie na ulicy. Jasne?
- Chwila...
- Chcę, żeby stąd zniknął. I żadnych ale.
Paulo odchodzi kawałek, celuje we mnie palcem i rusza dalej Regent
Road. Parkuję i wysiadam, żując wewnętrzną stronę policzka. Gość rao-
20
że oznaczać dwie rzeczy: albo klienta, albo detektywa sierżanta Donki-na,
który postanowił wpaść i mi przypierdolić. Ale ani jedno, ani drugie nigdy
wcześniej nie wytrącało Paula z równowagi. Właściwie mało co wytrącało
go z równowagi. Słynął z opanowania.
Dlatego jestem cholernie zdenerwowany.
Pcham podwójne drzwi do klubu i czuję falę ciepła na twarzy. Zaczynam
się pocić. Odkąd wyszedłem z więzienia, to miejsce było moim drugim
domem. A Paulo był facetem, który poręczył za mnie przy zwolnieniu
warunkowym i trzymał moją stronę. Zobaczył we mnie kiedyś coś, czego
sam nie widziałem. Zabrał do klubu, dołączył do innych chłopaków,
którzy właśnie wyszli z pierdla, i patrzył, jak sobie nawzajem kopiemy
tyłki, póki któryś nie ma dość. Miałem wtedy dwadzieścia dwa lata - od
tamtego czasu zdążyło już parę lat minąć - i kupę agresji do przerobienia.
Może jestem za stary, żeby tu wracać, ale Paulo ma dla mnie od cholery
roboty. Muszę tu bywać - to jeden z warunków wcześniejszego
zwolnienia. Dwa lata i sześć miesięcy, a potem będę wolnym człowiekiem.
Do tego czasu co kilka tygodni muszę wpadać i spotykać się ze swoim
kuratorem. Szatański pomysł. Trzeba przesiadywać w mikroskopijnym
biurze z chuderlawym protekcjonalnym kutasem. Który, mówiąc szczerze,
ma wszystko w dupie. Wystarczyło, żeby raz na mnie spojrzał, a zobaczył
przestępcę. Dokładniej mu się nie chciało przyglądać. W sumie w
porządku. Bo ja też, kiedy tylko na niego spojrzałem, zobaczyłem kutasa. I
wcale mi się dokładniej nie chce przyglądać.
Gadaliśmy z Paulem, żeby otworzyć agencję, jakąś drobną działalność, i
traktowaliśmy to jak żart, dopóki nie zaczęli przychodzić ludzie. Nigdzie
się nie ogłaszałem, ale wieści się rozniosły, a większość moich klientów
nie należy do osób, które mogłyby sobie pozwolić na usługi
profesjonalistów. Albo po prostu nie ufają zawodowcom. Doszło do tego,
że Paulo zaczął pobierać ode mnie opłatę za wynajem biura.
Ma facet tupet. Tak naprawdę to tylko schowek na miotły z biurkiem i
dwoma krzesłami. A nie, jest jeszcze okno z malowniczym widokiem na
śmietnik.
Drzwi są otwarte. W środku widzę jakiś ruch. Ktoś wysoki i chudy
spaceruje bez celu.
Robi mi się niedobrze.
Nic dziwnego, że Paulo nie chciał zostać. To nie jest towarzystwo dla
byłego więźnia. Zwłaszcza dla takiego, który powrócił na drogę prawa i
zamierzał na niej pozostać. Wszystko przez Brendę, która wspomniała
wczoraj w nocy to nazwisko. Morrisa Tiernana musiały nieźle zapiec uszy.
21
J
No i przysłał syna na pogawędkę. Morrisa juniora, nazywanego Mo, żeby
uniknąć zamieszania. Ponad metr dziewięćdziesiąt wzrostu, chudy jak
tyczka i uroku tyle co mokry kaszel. Brzydka cera, jeszcze gorsze maniery,
wygolona czacha - urodzony ABS. Swego czasu, kiedy Manchester był na
fali, Mo zawiadywał rozprowadzaniem prochów przed pubem
naprzeciwko klubu Hacienda. Zbijał na tym kokosy i tak jak ojciec umiał
trzymać się z dala od poważniejszych kłopotów. Kiedy para dzieciaków na
góralach zerwała się ze smyczy i z przerobioną wiatrówką ruszyła na
bramkarzy w klubie, wszyscy wiedzieli, że stał za tym Mo. Jedna osoba
zabita, trzy ranne, ale Tiernanowi nie postawiono nawet zarzutu.
A potem Tony Wilson nazwał to po prostu „nocą". Niektórzy mówili, że
został zmuszony. Za dużo prochów, za dużo złych wpływów, no i
Manchester szybko tracił blask. Tej ostatniej dla Haciendy nocy, kiedy
Wilson otworzył ramiona i powiedział ludziom w klubie, żeby brali, co
chcą Mo stał w pierwszym szeregu. Włosy dopiero zaczynały mu się
wtedy przerzedzać i dbał o to, żeby wyglądać trendy. Dziś zdążył już
całkiem wyłysieć, a modę miał w głębokim poważaniu.
Ruszam w stronę biura. Mo raczej nie składa towarzyskich wizyt.
Rozglądam się wkoło, żeby sprawdzić, czy nie widać kogoś nieznajomego.
To niepodobne do Mo, żeby poruszać się w pojedynkę. Zwykle ma przy
sobie kilku dresiarzy, którzy kręcą się w pobliżu z anteną samochodową w
spodniach. Ale nikogo takiego nie widać. Ot, zwyczajny poranek - tak to
wygląda. ,
Wchodzę do biura, a Mo odwraca się, słysząc skrzypienie drzwi. Jego
źrenice sąjak główki od szpilek w morzu popękanych naczynek. Dla Mo to
nie wczesny poranek, tylko głęboka noc. Trzyma w ręce butelkę jogurtu.
Widzi mnie i bierze łyk. Na górnej wardze jogurt zostawia mu wąsy.
Wygląda jak chory na wściekliznę pies.
- Dobrze się czujesz, Mo?
Patrzy na mnie i długim palcem wskazuje na moją twarz.
- Ciastko - mówi.
- Co takiego?
Koniuszek jego palca się porusza.
- Masz na twarzy ciastko.
Wycieram policzek wierzchem dłoni i próbuję się uśmiechnąć. Zwykle
zamykam drzwi, ale tym razem decyduję się zostawić je otwarte. Skoro
mam tutaj Mo, będę potrzebował świadków i ewentualnej drogi ucieczki.
22
- Czym mogę ci służyć?
- Ej, stary, jak leci? - Przysiada na krawędzi biurka, nogami stukając o
podłogę.
- Spoko. Jakoś się trzymam.
- Ciężko jest po wyjściu, co? Ile to już? Dwa lata?
- Dwa i pół.
- Kupę się przez ten czas zmieniło. - Jeszcze raz pociąga z butelki. Ma
długi, wypielęgnowany paznokieć u małego palca. Wciąga kokę,
pieprzony alfons. Zlizuje żółtą pianę i cmoka. - Słyszałem, że jesteś teraz
czysty i w ogóle.
- Czysty, jak tylko się da.
- Pracujesz dla Paula?
- Tak, trochę.
- Bo słyszałem, że jesteś kimś w rodzaju prywatnego detektywa.
- Tak daleko bym się nie posunął.
- A jak daleko?
- No dobra, zrobiłem coś w tym stylu. Wieści się rozeszły, więc znowu
coś w tym stylu zrobiłem.
Mo kiwa głową ale wcale nie z aprobatą. Raczej, jakby didżej w jego
mózgu właśnie zmiksował jakiś hałaśliwy kawałek.
- Kurde, w życiu bym cię nie wziął za psa. Ech. Wszystko się zmienia.
Trochę czasu minęło, odkąd się widzieliśmy. A co się dzieje z twoim
bratem?
- Declan jest w Edynburgu.
- Co u niego?
- Jest czysty.
- To dobrze. Pieprzona hera zawsze cię wyrucha. Sława dopalaczom.
- Powiem mu, że przesyłasz pozdrowienia.
- Nie trzeba. I tak się pewnie niedługo zobaczymy. - Usta Mo
rozchylają się w żółtawym uśmiechu. - Człowiek z Manchesteru zawsze
będzie Mancem.
Czyli teraz w Manchesterze chłopak z Leith to też Manc. No to ja jestem
Liam Gallagher. Ale nie mam zamiaru poprawiać Mo. Już dawno język
miasta zabił mój akcent. Pewnie dzięki temu mogłem się stać swoim
człowiekiem.
Zapalam papierosa. Mo nie przyszedł tutaj, żeby odnowić starą znajomość.
Kiedy ostatni raz ze sobą gadaliśmy, nazwałem go głupim kutasem i
walnąłem z czachy u nasady nosa. Miałem swoje powody. Byłem
23
młodszy, głupszy i wiedziałem, że później będę się za bardzo bał, żeby to
zrobić. A teraz sposób, w jaki siedzi, podrygując w rytm znanej tylko sobie
muzyki, która akurat przygrywa w jego głowie, mówi mi, że nie zjawił się
tutaj, żeby zacząć wszystko od początku. To rozmowa o interesach i z
tego, co widzę, niezbyt mu się to podoba.
- O co chodzi, Mo?
Na ułamek sekundy zwężają mu się oczy, jakby próbował przypomnieć
sobie, po co przyszedł. A potem oblizuje dolną wargę i mówi:
- Ojciec chciałby zamienić z tobą słowo.
- A dokładniej?
- Po prostu chce zamienić słowo. Hej, nie rób takiej miny. On wie, że
jesteś teraz uczciwym człowiekiem.
Wujek Morris chce zamienić słówko. To znaczy, że, do cholery, zamieni,
czy ci się to podoba, czy nie. Żadnych pytań. Zostałeś wezwany, musisz
iść. Bo inaczej to on cię znajdzie.
- Gdzie teraz załatwia interesy?
- Tam, gdzie zawsze, stary.
- Dobra - powiedziałem.
Mo podnosi się z biurka i uśmiecha do mnie, wychodząc z biura. Patrzę,
jak wielkimi susami przemierza klub. Jeden koleś rozpoznaje go, a potem
patrzy na mnie. Zamykam drzwi i siadam. Czuję się, jakbym właśnie
zakończył szóstą rundę. Nogi mi drżą. Gapię się w podłogę, pociągam
papierosa. Wydmuchuję dym nosem - patrzę, jak się kłębi i znika.
I co teraz? I
Ktoś puka do drzwi. Paulo wchodzi i rozgląda się po biurze.
- No i?
- Nic takiego. - Nie podnoszę wzroku.
- Jesteś pewien? Skunks wyglądał na cholernie zadowolonego z siebie.
- To w końcu Mo Tiernan. Zawsze wygląda na zadowolonego z siebie.
Prochy do tego służą
- Jesteś gotów?
Kręcę głową.
- Dziś nie dam rady, Paulo. Muszę coś załatwić.
- Co takiego?
- Interesy, chłopie.
Patrzy, jak wychodzę. Czuję jego wzrok na plecach.
24
Wheatsheaf to dość siermiężny pub tuż za miastem. Za blisko autostrady,
żeby był pubem lokalnym, co niedziela zaludnia się rodzinami, które
wybrały się na wycieczkę. Jest z rodzaju tych, w których można znaleźć
imitacje antyków i wysypany trocinami plac zabaw dla dzieci. Ogródek
piwny, mosiężne końskie ozdoby i właściciel nazwiskiem Brian West - tyle
figuruje w umowie najmu i na tym koniec. Dla osób dobrze
poinformowanych to biuro Wujka. A jeśli to wiesz, to znaczy, że po uszy
tkwisz w gównie.
Łykam dwa nurofeny i popijam butelką ciepłej wody. Kiedy wjeżdżam na
parking, widzę grube dziecko, które z krzykiem zjeżdża ze zjeżdżalni.
Porusza się z gracją słonia. Ojciec dziewczynki - w swetrze z rombami i o
wyglądzie niedzielnego tatusia - sączy piwo z flaszki, spoglądając na nią
kątem oka. Weekendowa popijawa. Ciepło i przyjemnie, nawet jeśli niebo
przecinają smugi szarości i czerni. Pozory przyzwoitości, choć nadciąga
burza.
Wieść niesie, że Morris Tiernan wsadził kiedyś komuś kosę za długi -
cięcie poszło od tyłka po żołądek. Tutaj, w Wheatsheaf. W męskim kiblu,
tuż przy nowym automacie z kondomami. Gość zarobił patroszenie
zaostrzonym śrubokrętem. 1 kiedy wydawał ostatnie tchnienie z twarzą w
szczynach, Morris Tiernan właśnie stawiał kolejkę zupełnie obcym
gościom weselnym.
A teraz chce zamienić ze mną słowo.
Wysiadam z micry, wyrzucam ostatnią fajkę i rozgniatam na chodniku,
dopóki nie przestanie dymić. Biorę głęboki wdech i zerkam na zegarek.
Południe. Trochę czasu zeszło mi w samochodzie, gdzie siedziałem,
niezdolny przekręcić kluczyka w stacyjce. Za bardzo trzęsła mi się ręka.
Myślałem o tym, że mogliby mnie z powrotem wsadzić tylko za rozmowę
z tym gościem.
Zajęło mi to całą drogę i oto jestem, gotów obrócić się na pięcie i dać
nogę. Morris wie, że jestem czysty, a mimo to chce ze mną rozmawiać. To
nie ma sensu, żołądek zaciska mi się w supeł. Gość nigdy w życiu nie
zrobił nic legalnego, czego więc chce ode mnie?
Jest tylko jeden sposób, żeby się dowiedzieć.
Podchodzę do drzwi pubu i je pcham. Miejsce wygląda na wymarłe. Kiedy
zbliżam się do baru, drzwi zatrzaskują się za mną z hukiem
25
przypominającym wystrzał z pistoletu. Wzdrygam się. Zza kontuaru Brian
śle mi przyjazny uśmiech. To w sumie miły koleś, ale przegrany.
Pozwoliłby wygrać każdemu, gdyby tylko mógł dzięki temu uniknąć
kłopotów. Właśnie dlatego wylądował w tej dziurze. I nie przestanie
kopać, póki nie znajdzie się dwa metry pod ziemią.
Kiwa mi głową.
- Jak leci?
- Bywało lepiej.
- Coś do picia?
- Nie, dzięki. Nie zostanę długo. Jest tutaj?
- Jest w sali. Czeka na ciebie.
Sobotnie dziecko Ray Banks Przekład KATARZYNA MAKARUK K AMBER Redakcja stylistyczna Anna Tłuchowska Korekta Katarzyna Pietruszka Katarzyna Staniewska Zdjęcie na okładce © Dex ImageCorbis Skład Wydawnictwo Amber Jerzy Wolewicz Druk Drukarnia Naukowo-Techniczna Oddział Polskiej Agencji Prasowej SA, Warszawa, ul. Mińska 65, Tytuł oryginału Saturday's Child* Copyright © Ray Banks, 2006 This translation of Saturday's Child is published by arrangement with Birlinn an imprint of Birlinn Limited. All rights reserved. For the Polish edition Copyright © 2009 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. ISBN 978-83-241- 3497-7 Warszawa 2009. Wydanie 1 Wydawnictwo AMBER Sp. z o.o. 00-060 Warszawa, ul. Królewska 27 tel. 620 40 13,620 81 62 www.wydawnictwoamber.pl przyjazno ksjqzko www.przyjaznypapier.pl
Czasami myślę o tych sobotnich dzieciakach, którymi byliśmy, i o czasach, kiedy tak dziko sobie rośliśmy... Tim Buckley Dolphins Zawsze żyłem w niepewności. Niepewność ma podwójne dno. Zachęca, żeby człowiek dowiedział się o sobie więcej, a kiedy się do tego zabierze, okazuje się, że oto otworzył drzwi wiodące do starej niepewności, która z kolei otwiera się na mrok wątpliwości nowej. Derek Raymond The Hidden Files Zabiorą cię do więziennej rejestracji. Rejestracja kojarzy mi się z przestronnym pomieszczeniem i energiczną blondynką za kontuarem - uśmiechniętą z błyszczącymi oczami. A to faktycznie było pomieszczenie, ale na tym podobieństwa się kończyły. Kiepsko oświetlone. Cuchnęło gównem, choć nie wiedziałem, skąd dochodzi smród. To bez znaczenia. Byłem przyzwyczajony. Sam sobie zdążyłem stworzyć odpowiedni klimat. Pozwolą ci zatrzymać niektóre rzeczy. Odtąd będzie to twoje „mienie". Poproszą żebyś podpisał formularz potwierdzający, że wiesz, co się znajduje w twojej torbie i że ta torba została w twojej obecności zapieczętowana. Zapytali, czy rozumiem, co się dzieje. Spojrzałem na grubasa za biurkiem. Miał pokrytą bliznami twarz. Patrzyłem, jak po obu stronach ust wydymają się policzki. Kiwnąłem głową zanim zdążył znowu zapytać.
Dobrze wiedziałem, co się dzieje. Pochyliłem się, żeby podpisać formularz. Kiedy przycisnąłem długopis, zabolał mnie nadgarstek. Siadając, zauważyłem niebieski ślad tuszu we wnętrzu dłoni. Będziesz mógł wziąć kąpiel albo prysznic. Brałem już tego ranka prysznic. Skórę twarzy wciąż miałem napiętą świeżo ogoloną. Dostaniesz więzienny numer. Powiedzą ci, gdzie będziesz spał. Obejrzy cię ktoś z więziennej służby zdrowia. Powiedz mu, jeśli będziesz czuł przygnębienie łub strach albo jeśli nie będziesz mógł sobie poradzić z tym, co czujesz albo czego się obawiasz. Wszystko, co powiesz, jest objęte tajemnicą lekarską. Przy badaniu na nic się nie skarżyłem. Czuję się dobrze, powiedziałem lekarzowi, zupełnie dobrze. Nie panikowałem. Nie martwiłem się. 9 X Wszystko było w porządku. Bo powiedziałem sobie, że to nieuniknione. O dwudziestej przeszedłem na utrzymanie Jej Królewskiej Mości. Miałem już za sobą gonitwę gównianych oskarżeń we własnej głowie. A także pyskówkę z policją i rozróbę z dyżurnym sierżantem. Skończyło się złamanym żebrem (wyleczone) i nie doprowadziło donikąd. Wcale tego nie okazywałem, ale Chryste, w środku byłem jednym wielkim supłem. Przerażenie to złe słowo. Raczej groza. Kamienny chłód pieprzonej śmierci. Ze strachu słaniałem się na nogach. Czasami to bez znaczenia, czy jesteś niewinny, czy nie. Czasami liczy się tylko to, jak spędzisz czas za kratkami. Miałem przed sobą najwyżej pięć łat, żeby się tym czasem nacieszyć.
Dzięki Mo Tiernanowi. fasada numer jeden: zawsze umawiaj się z klientem w biurze. Albo go namówisz, żeby do ciebie przyszedł, albo on spróbuje cię wyrolować. Zwłaszcza jeśli jest świrem. Tylko że mój klient to wcale nie klient. Gdyby był, nie poszedłby za mną do męskiej toalety w pubie The Denton. I nie trząsłby się tak, jakby miał parkinsona. Ani by się tak rozpaczliwie nie szczerzył. - Trafiłeś do złego Innesa, koleś - mówię. Chudzielec z twarzą jak zmięta gazeta kręci lekko głową. Naprawdę trafił do złego Innesa. Szuka mojego brata, Declana. Brata, którego nie ma w mieście, bo poszedł na odwyk - cienia ćpuna, którym był od dawna. Ale spróbujcie powiedzieć coś rozdygotanemu psycholowi. - Stary, jestem w potrzebie. Mam kasę, serio. - W otwartych ustach widać zepsute zęby. Uboczny skutek metadonu. Tak jak miejscami fioletowe dziąsła. Zamglone oczy szaleńca - to valium albo temazepam. Po takiej dawce środków uspokajających powinien być potulny jak baranek. Ale w mętnym spojrzeniu czai się czujny niepokój. Wśród miliona kłębiących się myśli tkwi jedno niezachwiane przekonanie - że coś przed nim ukrywam. - Nic nie mam, stary. To nieporozumienie. - Spróbuj być dyplomatyczny, kiedy pośladki dygoczą ci w rytm uderzeń serca. Zaczynam się cofać. Powoli, ale dla niego i tak za szybko. Coś przed nim chowam, a on nie pozwoli mi odejść bez walki. Nagle w jego dłoni pojawia się nóż. Mały, wyszczerbiony, wygląda jak scyzoryk. Widywałem już takie. Niedawno sam taki miałem. Chciałem, żeby Paulo tu był. Wiedziałby, jak sobie poradzić. Pracował
jako bramkarz w czasach, kiedy Mojżesz nosił jeszcze koszulę 11 w zębach. Ale Paula nie ma, więc się poddaję. Podnoszę ręce do góry i pokazuję dłonie. Nic nie mam, stary. Niczego nie ukrywam. - Schowaj ten nóż, dobra? Prawa dłoń zwija się i zagina wokół gładkiego drewnianego trzonka, jakby wciskała ostrze w rączkę. - Schowaj to, koleś - głos mi twardnieje. - Nie bądź kutasem. Zastanawia się i wybiera drugą możliwość. Spóźnia się. Robię krok naprzód i czuję szarpnięcie w bok. Prawą stopą zaczepiam o jego pobicie. Przytrzymuję nogę, mocno wykręcam i patrzę, jak traci równowagę. Stopa zostaje w miejscu, a ciało wali w drzwi kibla za moimi plecami. Z hukiem wpada głową do kabiny. Scyzoryk wyślizguje mu się z ręki i leci w moją stronę. Przygważdżam go stopą przy drzwiach, koleś opiera się na muszli, próbując się dźwignąć. Odwraca głowę, mruży oczy. Szuka noża. Co teraz? Poskromić gnoja. Dać mu popalić. Wsuwam się za nim do kabiny, opadam na kolana i chwytam go za głowę. Nie ma włosów, żeby za nie złapać, ściskam więc czaszkę palcami. Czuje to i zaczyna się wiercić. Gwałtownie pcham mu twarz w dół. Po stłumionym trzasku orientuję się, że trafiła w muszlę, nie w wodę. Z porcelany spływa krew. Jego ciało przebiega skurcz. Próbuje się podnieść, ałe tył głowy unieruchamia mu deska klozetowa. Pluje krwią na ścianę, krzycząc, że mnie zabije, żebym tylko, kurwa, poczekał. Deska trzeszczy w zawiasach. Całym ciężarem ciała przygniatam mu głowę, żfeby mieć pewność, że tym
razem twarz znajdzie się pod wodą. Prawą ręką zaczyna młócić powietrze. Plecy mu sztywnieją. Muszę go przytrzymać. Tylko tak, żeby stracił chęć do walki. Nie za mocno. Nie chcę go zabić. Prawa ręka ćpuna wystrzela w górę, łokciem z całej siły wali mnie w policzek. Szok sprawia, że zacieśniam uchwyt. Zaczyna mi szumieć w głowie, w ustach czuję smak krwi. Bulgocze wściekle tuż pod powierzchnią starając się zaczerpnąć powietrza. Przytrzymuję go, póki nie przemoknie mi rękaw, a mięśnie ramion nie zaczną boleśnie drżeć. 1 wtedy zaczyna wiotczeć. Mija ze trzydzieści sekund, zanim się orientuję, że wciąż trzymam mu głowę twarzą w dół. Zwalniam uchwyt, gotów podnieść się z kolan. Z rykiem szarpie głowę do tyłu, a ja skaczę na równe nogi. Kaszle, dławiąc się wodą stojącą w klozecie cały dzień. Oczy ma zaciśnięte, 12 na karku kawałek gówna. Kaszląc, opryskuje mnie mieszaniną sików i krwi. Chwytam go pod pachy i wyciągam z kabiny. Stopy ślizgają mi się po podłodze, on z ledwością przebiera nogami. Wytaczamy się z kibla do baru. Idąc, zawadza o stoliki, grzechocze popielniczkami, rozlewa piwo. Jeden gość łapie swoją szklankę, lager chlusta mu na rękę, wrzeszczy więc na mnie, żebym zabrał stąd tego ćpuna. - A myślisz, że co, kurde, próbuję zrobić? Docieramy do frontowych drzwi, wypycham go na zewnątrz. Ugina mu się kolano i koleś spada trzy stopnie w dół na ulicę. Turla się na brzuch, znowu się krztusi i wymiotuje na jezdnię. Stoję w drzwiach i patrzę,
otrząsając rękę z wody. Próbuję rozmasować obolałe mięśnie ramienia. Dźwiga się na ręce i kolana, wypluwając resztkę wymiocin. Patrzy mi w oczy. Wróci tu. Nawet nie zauważę kiedy. No, nie mogę się doczekać. Patrzę, jak wstaje i odchodzi. Fajerwerki pomarańczowymi ognikami rozświetlają niebo od Salford aż po Hulme. Strzela raca i rozrzuca cień ćpuna na trzy strony, zanim zniknie. Woń dymu w powietrzu sprawia, że oczy zachodzą mi łzami. Smród bijący od marynarki nie polepsza sprawy. W oddali słyszę wrzaski dzieciaków. Wypisują swoje imiona w powietrzu zimnymi ogniami, kradną z zakładów palety na rozpałkę. Piekło rozpętane na ziemi ku czci zdrajcy. Wystarczający powód, żeby człowiek poczuł się spragniony. Spluwam krwią na chodnik i wracam do baru. 2 Zaszywam się przy narożnym stoliku z kuflem Stelli. Próbuję uratować kilka papierosów z mokrej paczki i jednego udaje mi się przypalić. Reszta jest pulpą brejowatą mieszaniną rozmoczonego papieru i tytoniu. Papieros smakuje jak woda w kiblu, ale i tak go palę. Wciąż boli mnie ramię, choć nie tak bardzo jak usta. Powinienem wiedzieć, że to głupota spotykać się tutaj z klientem. Przez telefon nie powiedział mi, jak się nazywa, ale ton jego głosu 13 sprawił, że uznałem go za człowieka w potrzebie. Wtedy nie wiedziałem, jaka to potrzeba. Łyk piwa, żeby przepłukać sobie usta. Gnojek nieźle mi przyłożył. Macam zęby czubkiem języka. Jeden trzonowiec z tyłu porusza się w dziąśle.
Gmeram mocniej i zaczyna mnie rwać. Kolejny łyk, żeby stępić ból. Gdyby to był klient, mógłbym mu policzyć ekstra za leczenie. I w normalnej sytuacji by za to zapłacił. Tylko że normalni klienci nie dają mi w zęby. Wolą żebym wyniuchał, co porabiają ich ukochane żony albo gdzie włóczą się nocami dzieci. Tego chcą klienci - prywatnego szpiega, który powstrzyma się od ocen. Ale interes idzie kiepsko, właściwie prawie całkiem zdechł. Dlatego tu przyszedłem. Musiałem stracić rozum. Pulchna blondynka z ciemnymi odrostami i głębokim dekoltem pochyla się nad barem, racząc właściciela niezdrową dawką swoich wdzięków. Chwyta przezroczystego drinka i widzi, że na nią patrzę. Odwracam wzrok, ale jest już za późno. Rusza z miejsca. Idąc, krzyżuje nogi. Pewnie myśli, że wygląda seksownie, tymczasem widać, że jest zalana. Zdążyłem osuszyć połowę kufla, zanim osunęła się na siedzenie obok. Przez chwilę poprawia sukienkę - numer, który może wyglądał dobrze, kiedy miała dziesięć kilo mniej, ale teraz pasuje do niej jak koronka do barchanowych gaci. Grzebie w paczce mentolowych papierosów, wkłada jednego między czerwone wargi, i przypala różową jednorazową zapalniczką. Zaciąga się kilka razy i opiera papierosa o moją popielniczkę. Na filtrze zostaje szkarłatny ślad po szmince. Albo po krwawiących dziąsłach. - Mój mąż to drań - mówi. Obraca się, przyszpilając mnie w rogu. Pije drinka. - Pogrywa sobie ze mną. - W jej oddechu czuć ciężki zapach dżinu. Nic nie odpowiadam. - Znam cię - stwierdza. - Znasz mnie. - Kupa osób mnie zna. Chociaż ja większości wcale nie chcę znać. Ale tak to jest, nie można mieć wszystkiego. - No to kim
jestem? - Pracujesz dla Morrisa Tiernana. Kłuje mnie w dziąśle. Przykrywam na chwilę ząb językiem, żeby uśmierzyć ból. A potem łyk piwa, żeby wypłukać krew z ust. - Nie pracuję dla Tiernana. Unosi brwi. - Myślałam, że pracujesz. 14 - Pracowałem z nim. A to nie znaczy, że pracowałem dla niego. - Jasne. - Przymyka jedno oko. Próbuje mrugnąć, ale wygląda to tak, jakby dostała udaru. - Rozumiem. Gdzieś w pubie zaczyna zawodzić szafa grająca i słychać kawałek country Stand by your man. Trwaj wiernie przy swoim mężczyźnie, nawet jeśli cię zdradza. Nawet jeżeli do nieprzytomności skopie ciebie oraz psa. Nie chcę tu dłużej zostawać. Dopiję piwo i spadam. - To skurwiel - mówi, spoglądając na właściciela, a ja podążam za jej wzrokiem. Zwalisty gość. Podwinięte po łokcie rękawy koszuli odkrywają umięśnione, owłosione przedramiona. Ze swojego miejsca mogę rozpoznać trochę wyblakłe niebieskie tatuaże. - To on? - pytam. - On. Zarys szczęki, sposób, w jaki patrzy na klientów. Tak, ten gość to skurwiel. Ale nic mi do tego. - Zawsze można skorzystać z poradni małżeńskiej - mówię. - Na to już za późno. Odwraca się do mnie i na jej twarz pada światło. Jest bardziej pijana, niż
przypuszczałem. Nie różni się od innych potencjalnych rozwódek, które mnie zaczepiały, kiedy wyszedłem z pudła. Kilka zbędnych kilogramów w okolicy bioder, obwisły biust. Wokół ust zmarszczki jak ślady pierwszych uderzeń dłuta w zmurszałe drewno. Namiętne spojrzenie, które może kiedyś działało, ale od tego czasu zdążyło się zużyć. Te kobiety muszą czuć ode mnie zapach więzienia jak jakąś tanią wodę po goleniu. Pewnie liczą na sado-maso albo coś gorszego. Patrzy mi prosto w oczy i pyta: - Jak myślisz, ile by kosztowała pewna rzecz? - Pewna rzecz? - No coś, co mogłoby się mu przydarzyć. - Nie nadążam - mówię, choć wiem dobrze, o co jej chodzi. Czasem po prostu trzeba zmusić człowieka, żeby to powiedział. - Nadążasz. Uśmiecham się bez przekonania. Znów patrzę na właściciela. Grzebie w kasie. - Skarbie, myślę, że nie masz pieniędzy. - Mogę mieć. - Aleja nie zajmuję się takimi rzeczami. - A czym się zajmujesz? - pyta. Patrzy na mnie spod przymkniętych powiek. Dym z papierosa kłębi się jej wokół oczu. 15 - Jak masz na imię? - Brenda. - Widzisz, Brendo, nie powinnaś prosić nieznajomego, żeby przyłożył twojemu mężowi. To nieładnie. Nie znam gościa, ale wygląda na
skończonego kretyna. Dlatego ci współczuję. Naprawdę. Tylko że sprzątnięcie go nie rozwiąże problemu, choćbyś nie wiem ile wypiła. - Ale ja nie jestem... - Owszem, jesteś. I wiesz, co? Kiedy wytrzeźwiejesz i nadal będziesz to samo czuła, zadzwoń do mnie, dobra? Rozejrzymy się za rozwiązaniem mniej drastycznym niż poważne uszkodzenie ciała. - Zapisuję swoje nazwisko i numer do biura na podkładce pod piwo i popycham przez stolik w jej stronę. - Nie nakręcaj się za bardzo. Jestem dość tani, więc przemyśl to, a potem zadzwoń do mnie. Dopijam resztkę piwa i wstaję. Brenda patrzy na mnie szklistymi oczami. Usta się jej krzywią. - Musisz mi pomóc - mówi. - I pomogę. Po prostu do mnie zadzwoń, dobrze? Zamyśla się, spoglądając na podkładkę. A potem gasi papierosa. Ręka jej drży. - Wszystko w porządku? - pytam. - Odwal się. Wstaję od stolika, a ona przypala kolejnego papierosa. Gapi się na szklankę przed sobą. Nieźle się bawiła, planując zabicie męża. Ale kiedy włączy się jej moralność, całkiem straci rezon. Głupia krowa. Powiedziała, żebym się odwalił. Jej prawo. Co nie znacfcy, że musi mi się to podobać. Kiedy przechodzę obok baru, mąż Brendy obrzuca mnie niechętnym spojrzeniem. Odpowiadam mu tym samym. Czas spadać. Cała ta noc to porażka. 3 M o, kurde, co się z tobą dzieje? - spytał Baz.
Podniosłem wzrok. Czegoś chciał, ale nie kumałem, o co chodzi. Patrzył na mnie okrągłymi oczami, jakby czekał, aż coś powiem. Pieprzony gruby sukinsyn z tego Baza. Szerokie bary i brzuch wielki jak 16 uwieszony u pasa dzieciak. W dodatku zawsze ma na sobie koszulkę grzecznie wpuszczoną w spodnie od dresu. - Czego? - spytałem. - Coś do ciebie mówiłem. Rossie poszedł na dziwki na Cheetham Hill i wyrwał jedną. - Uhm. - Sharone. Znasz Sharone? - Pierdolona ćpunka. Człowieku, widziałem ją z tym pieprzonym Columbo. Sprzedawał jej pieprzony crack. - Taa - odparł Baz. - I Rossie ją wyrwał. - Cholera, chce trafić do parku sztywnych? - Możesz na niego mówić Johnny Uschnięty Fiutek. - Wal się. - Hej, możesz na niego mówić Johnny Uschnięty Fiutek. - Ty możesz na niego mówić Johnny Uschnięty Fiutek. Ja będę go nazywał Rossie Flejojebca. Baz zarechotał. Valium dało mi kopa. Uśmiechnąłem się. Ale nie roześmiałem. Nawet z valium nie było mi do śmiechu. Nie po tym, co usłyszałem. Dopiłem resztę piwa. - Idziemy. - Pociągnąłem Baza. - Została mi jeszcze połowa. - Pieprzyć to. Ja spadam.
A to znaczy, że Baz prowadzi. Łyknął, ile się da, i wyszliśmy. Kazałem mu jechać do Wheatsheaf. Na początku psioczył i jęczał, a potem popatrzył mi w oczy i się zamknął. Może i wielki z niego bysior, ale dobrze wie, kiedy jestem poważny jak jakiś cholerny nowotwór. - Muszę się jutro zobaczyć z Callumem Innesem - oznajmiłem, kiedy już siedzieliśmy w samochodzie. - A co? Chcesz, żeby dla ciebie powęszył? - Jak to? - Słyszałem, że to prywatny łaps. - Że co? Baz wyszczerzył zęby. - Słyszałem, że to prywatny łaps. Detektyw czy coś. - Eee, ściemniasz. - Czyli że ty nie słyszałeś. - Nie. Myślałem, że siedział w pierdlu. - Ale już wyszedł - powiedział Baz. - Skunks sobie wykombinował, że otworzy własny biznes. 2 - Sobotnie dziecko 17 - Myśli, że kim, do cholery, jest? - Słyszałem, że się nawrócił na drogę prawa i sprawiedliwości. - Chyba pedalstwa, skoro pracuje dla tej cioty Paula Graya. To mu się spodobało. Roześmiał się, a ja wyjrzałem przez okno. Prywatny detektyw. Ciekawe, czy mój stary o tym wie. Pewnie tak. To dlatego mam się zobaczyć z Innesem. Pieprzony prywatny detektyw. Cholera. Jak to się stało? Jeszcze niedawno
koleś szczał po nogach ze strachu. Baz podkręcił muzę, ale trzeba duuużo więcej, żeby gościu przestał bić pianę. Dotarliśmy do Wheatsheaf. Zostawiłem Baza przy barze, a sam po-szłem do sali klubowej, żeby zobaczyć się z tatą. Siedział tam, gdzie zawsze, dokładnie naprzeciwko okna. Miał przed sobą kufel ciemnego piwa i palił. Wszyscy jego starzy kumple byli na miejscu. Mały Frank nucił coś 0 głupiej dziwce imieniem Kathleen. Pieprzony Irlandczyk - wystarczy, że się tacy nastukają a zaraz zaczynają śpiewać jakieś stare gówno. Ojciec miał do niego słabość, ale ja wiedziałem, że Frank lubi dla zabawy urwać kotu łeb i podrzucić komuś do samochodu. Moim zdaniem ma nierówno pod sufitem. Dawno temu trzeba było odstrzelić gościa. Ale nie po to się tu przywlokłem. Poszłem prosto do taty, stanąłem przy stoliku i powiedziałem: - Przecież mówiłeś, że wszystko zostanie w rodzinie. Ojciec popatrzył na mnie, jakbym był gówriem. - Nie będziemy na ten temat rozmawiać. - Powiedziałeś, że będziemy siedzieć cicho. - I siedzimy.ł - To po co mam się spotkać z Innesem? - Pójdziesz się z nim zobaczyć. Zgasił rothmansa w popielniczce i zapalił następnego, wciągając połowę jednym machem. - To jakim cudem to zostanie w pierdolonej rodzinie? Wycelował we mnie peta. - Uważaj, do cholery, co mówisz, Mo. Usiądź i okaż odrobinę
szacunku. Spojrzałem dookoła. Wszyscy się na nas gapili. Chętnie bym tym złamasom wpakował po kulce w łeb. Ale tego nie zrobiłem. Usiadłem 1 rzuciłem: - Myślałem, że to ja mam się tym zająć. - Nigdy tak nie mówiłem. Nie ma mowy. 18 - Obiecałeś. - Niczego nie obiecywałem. Jeśli ty i twoje tępe przydupasy zaczniecie przy tym węszyć, wszystko spieprzycie. - Tato... - Nie wyskakuj mi tu z tatą, gnoju. Rób, co ci powiedziałem. Wybierzesz się jutro do Innesa i powiesz mu, że chcę z nim pogadać. To wszystko. Nie powiesz mu nic więcej. Nie powiesz mu, do cholery, ani słowa więcej, albo nakopię ci do dupy, słyszysz mnie? Chciałem mu powiedzieć, żeby to on okazał mi odrobinę szacunku. Czułem, jak szczypie mnie lewe oko i drga powieka. Otrząsnąłem się. - Tato, to pieprzony pijus. A tobie potrzebny jest ktoś, komu możesz zaufać, prawda? - Tak - mruknął. - Potrzebuję kogoś, komu mogę zaufać. Dlatego, do cholery, rób, co ci każę. Tyle mu chciałem powiedzieć, że aż parowała mi czacha. Ale trzeba było to wszystko w sobie zdusić. Wstałem i wychodząc z sali klubowej, trzasnąłem drzwiami, akurat kiedy Mały Frank przeszedł do piosenki o zatoce Galway. Baz zobaczył mnie i podszedł.
- I co? W porzo? - Ni chuja, stary - powiedziałem. - Nic nie jest w porzo, jasne? - Aha. - Przynieś mi kronenburga. Baz zawołał właściciela - tłustego gościa o imieniu Brian - i powiedział mu, czego chcę. - Weź też brandy - dodałem i odszedłem od baru. Klapnąłem przy stole i wsunąłem rękę do kieszeni, żeby wymacać kilka tabletek valium. Kręciło mi się w głowie - za długo już czekałem na piwo i brandy, żeby się tego kołowrotu pozbyć. Potrzebowałem pomocnej dłoni. Zarzuciłem valium i spłukałem brandy, którą przyniósł Baz. Ojciec to ojciec. Nie zamierzam się z nim kłócić, nawet jeśli mnie świerzbi język. Mówi: skacz, i ty, kurde, skaczesz, choćbyś należał do rodziny. Przywykłem do tego. Wychował mnie, jakbym był jedynakiem, nawet jak moja matka się wypięła. Ale ostatnio coś się zepsuło, coś zaczęło puszczać w szwach. Jakby miał straszną ochotę kopnąć mnie w dupę. A nie ma nic gorszego niż być zgnojonym przez własnego ojca. Może ojciec bywał miękki wobec innych, ale jeśli o mnie chodzi, to miał niezłą radochę, zmieniając moje życie w gówno. 19 4 w głowie mi łomocze, jakby ktoś puścił Stompa w stereo, a zapiekana kiełbaska od Greggsa, którą próbuję zjeść, parzy mi podniebienie. Chucham i dmucham, w końcu wypluwam to, co mam w ustach, a resztę ciskam za okno. Patrzę, jak podskakuje i rozbryzguje się pod kołami samochodu. Mówię sobie, że tak czy siak była gówniana.
Okrążam Salford. Poranne słońce wygląda jak dysk żółci na tle zadymionego nieba. Wciąż jeszcze dopalają się wczorajsze ogniska. Jakby dopiero co ustały zamieszki. Materiał z Bośni, Belfastu, Bagdadu, a teraz z północnego Manchesteru. Wymarłe ulice, pozostała tylko atmosfera podniecenia. Po wyjściu z The Denton piłem jeszcze w domu. Niezła część butelki vladivara poszła na zabicie bólu szczęki. Rzut oka w lustro wystarczył, żebym się zorientował, że ćpun prawie wybił mi ząb. Tak byłoby zresztą najlepiej. Teraz trzyma się tylko na nerwie i rwie jak skurczybyk. Powinienem iść do dentysty, ale nie mam kasy. Poza tym od ostatniej kontroli trochę czasu upłynęło - mój stary dentysta pewnie wącha już kwiatki od spodu. Pieprzyć to, dam radę. Jadę na poranny trening z Paulem, który ,pewnie wyświadczy mi tę przysługę i wykopie skurczybyka. Jest w tym dobry. Chociaż dobija pięćdziesiątki, wciąż ma paskudny prawy sierpowy i haka, którym może powalić słonia. O tej porze dnia to szybka przejażdżka. Ale kiedy chcę się zatrzymać przed klubem, widzę, że Paulo czeka na mnie ze skrzywioną gębą. Zerkam na zegarek - jestem pół godziny za wcześnie. Zwalniam i opuszczam szybę, kiedy podchodzi. To nie wróży niczego dobrego. - Co się stało? - pytam. Paulo nachyla się do mnie. - Masz gościa. - Klient? - Cal, kurde, mam nadzieję, że nie. I lepiej się go stąd pozbądź, zanim wrócę z papiernika, albo obaj wylądujecie na ulicy. Jasne?
- Chwila... - Chcę, żeby stąd zniknął. I żadnych ale. Paulo odchodzi kawałek, celuje we mnie palcem i rusza dalej Regent Road. Parkuję i wysiadam, żując wewnętrzną stronę policzka. Gość rao- 20 że oznaczać dwie rzeczy: albo klienta, albo detektywa sierżanta Donki-na, który postanowił wpaść i mi przypierdolić. Ale ani jedno, ani drugie nigdy wcześniej nie wytrącało Paula z równowagi. Właściwie mało co wytrącało go z równowagi. Słynął z opanowania. Dlatego jestem cholernie zdenerwowany. Pcham podwójne drzwi do klubu i czuję falę ciepła na twarzy. Zaczynam się pocić. Odkąd wyszedłem z więzienia, to miejsce było moim drugim domem. A Paulo był facetem, który poręczył za mnie przy zwolnieniu warunkowym i trzymał moją stronę. Zobaczył we mnie kiedyś coś, czego sam nie widziałem. Zabrał do klubu, dołączył do innych chłopaków, którzy właśnie wyszli z pierdla, i patrzył, jak sobie nawzajem kopiemy tyłki, póki któryś nie ma dość. Miałem wtedy dwadzieścia dwa lata - od tamtego czasu zdążyło już parę lat minąć - i kupę agresji do przerobienia. Może jestem za stary, żeby tu wracać, ale Paulo ma dla mnie od cholery roboty. Muszę tu bywać - to jeden z warunków wcześniejszego zwolnienia. Dwa lata i sześć miesięcy, a potem będę wolnym człowiekiem. Do tego czasu co kilka tygodni muszę wpadać i spotykać się ze swoim kuratorem. Szatański pomysł. Trzeba przesiadywać w mikroskopijnym biurze z chuderlawym protekcjonalnym kutasem. Który, mówiąc szczerze, ma wszystko w dupie. Wystarczyło, żeby raz na mnie spojrzał, a zobaczył przestępcę. Dokładniej mu się nie chciało przyglądać. W sumie w
porządku. Bo ja też, kiedy tylko na niego spojrzałem, zobaczyłem kutasa. I wcale mi się dokładniej nie chce przyglądać. Gadaliśmy z Paulem, żeby otworzyć agencję, jakąś drobną działalność, i traktowaliśmy to jak żart, dopóki nie zaczęli przychodzić ludzie. Nigdzie się nie ogłaszałem, ale wieści się rozniosły, a większość moich klientów nie należy do osób, które mogłyby sobie pozwolić na usługi profesjonalistów. Albo po prostu nie ufają zawodowcom. Doszło do tego, że Paulo zaczął pobierać ode mnie opłatę za wynajem biura. Ma facet tupet. Tak naprawdę to tylko schowek na miotły z biurkiem i dwoma krzesłami. A nie, jest jeszcze okno z malowniczym widokiem na śmietnik. Drzwi są otwarte. W środku widzę jakiś ruch. Ktoś wysoki i chudy spaceruje bez celu. Robi mi się niedobrze. Nic dziwnego, że Paulo nie chciał zostać. To nie jest towarzystwo dla byłego więźnia. Zwłaszcza dla takiego, który powrócił na drogę prawa i zamierzał na niej pozostać. Wszystko przez Brendę, która wspomniała wczoraj w nocy to nazwisko. Morrisa Tiernana musiały nieźle zapiec uszy. 21 J No i przysłał syna na pogawędkę. Morrisa juniora, nazywanego Mo, żeby uniknąć zamieszania. Ponad metr dziewięćdziesiąt wzrostu, chudy jak tyczka i uroku tyle co mokry kaszel. Brzydka cera, jeszcze gorsze maniery, wygolona czacha - urodzony ABS. Swego czasu, kiedy Manchester był na fali, Mo zawiadywał rozprowadzaniem prochów przed pubem naprzeciwko klubu Hacienda. Zbijał na tym kokosy i tak jak ojciec umiał
trzymać się z dala od poważniejszych kłopotów. Kiedy para dzieciaków na góralach zerwała się ze smyczy i z przerobioną wiatrówką ruszyła na bramkarzy w klubie, wszyscy wiedzieli, że stał za tym Mo. Jedna osoba zabita, trzy ranne, ale Tiernanowi nie postawiono nawet zarzutu. A potem Tony Wilson nazwał to po prostu „nocą". Niektórzy mówili, że został zmuszony. Za dużo prochów, za dużo złych wpływów, no i Manchester szybko tracił blask. Tej ostatniej dla Haciendy nocy, kiedy Wilson otworzył ramiona i powiedział ludziom w klubie, żeby brali, co chcą Mo stał w pierwszym szeregu. Włosy dopiero zaczynały mu się wtedy przerzedzać i dbał o to, żeby wyglądać trendy. Dziś zdążył już całkiem wyłysieć, a modę miał w głębokim poważaniu. Ruszam w stronę biura. Mo raczej nie składa towarzyskich wizyt. Rozglądam się wkoło, żeby sprawdzić, czy nie widać kogoś nieznajomego. To niepodobne do Mo, żeby poruszać się w pojedynkę. Zwykle ma przy sobie kilku dresiarzy, którzy kręcą się w pobliżu z anteną samochodową w spodniach. Ale nikogo takiego nie widać. Ot, zwyczajny poranek - tak to wygląda. , Wchodzę do biura, a Mo odwraca się, słysząc skrzypienie drzwi. Jego źrenice sąjak główki od szpilek w morzu popękanych naczynek. Dla Mo to nie wczesny poranek, tylko głęboka noc. Trzyma w ręce butelkę jogurtu. Widzi mnie i bierze łyk. Na górnej wardze jogurt zostawia mu wąsy. Wygląda jak chory na wściekliznę pies. - Dobrze się czujesz, Mo? Patrzy na mnie i długim palcem wskazuje na moją twarz. - Ciastko - mówi. - Co takiego?
Koniuszek jego palca się porusza. - Masz na twarzy ciastko. Wycieram policzek wierzchem dłoni i próbuję się uśmiechnąć. Zwykle zamykam drzwi, ale tym razem decyduję się zostawić je otwarte. Skoro mam tutaj Mo, będę potrzebował świadków i ewentualnej drogi ucieczki. 22 - Czym mogę ci służyć? - Ej, stary, jak leci? - Przysiada na krawędzi biurka, nogami stukając o podłogę. - Spoko. Jakoś się trzymam. - Ciężko jest po wyjściu, co? Ile to już? Dwa lata? - Dwa i pół. - Kupę się przez ten czas zmieniło. - Jeszcze raz pociąga z butelki. Ma długi, wypielęgnowany paznokieć u małego palca. Wciąga kokę, pieprzony alfons. Zlizuje żółtą pianę i cmoka. - Słyszałem, że jesteś teraz czysty i w ogóle. - Czysty, jak tylko się da. - Pracujesz dla Paula? - Tak, trochę. - Bo słyszałem, że jesteś kimś w rodzaju prywatnego detektywa. - Tak daleko bym się nie posunął. - A jak daleko? - No dobra, zrobiłem coś w tym stylu. Wieści się rozeszły, więc znowu coś w tym stylu zrobiłem. Mo kiwa głową ale wcale nie z aprobatą. Raczej, jakby didżej w jego mózgu właśnie zmiksował jakiś hałaśliwy kawałek.
- Kurde, w życiu bym cię nie wziął za psa. Ech. Wszystko się zmienia. Trochę czasu minęło, odkąd się widzieliśmy. A co się dzieje z twoim bratem? - Declan jest w Edynburgu. - Co u niego? - Jest czysty. - To dobrze. Pieprzona hera zawsze cię wyrucha. Sława dopalaczom. - Powiem mu, że przesyłasz pozdrowienia. - Nie trzeba. I tak się pewnie niedługo zobaczymy. - Usta Mo rozchylają się w żółtawym uśmiechu. - Człowiek z Manchesteru zawsze będzie Mancem. Czyli teraz w Manchesterze chłopak z Leith to też Manc. No to ja jestem Liam Gallagher. Ale nie mam zamiaru poprawiać Mo. Już dawno język miasta zabił mój akcent. Pewnie dzięki temu mogłem się stać swoim człowiekiem. Zapalam papierosa. Mo nie przyszedł tutaj, żeby odnowić starą znajomość. Kiedy ostatni raz ze sobą gadaliśmy, nazwałem go głupim kutasem i walnąłem z czachy u nasady nosa. Miałem swoje powody. Byłem 23 młodszy, głupszy i wiedziałem, że później będę się za bardzo bał, żeby to zrobić. A teraz sposób, w jaki siedzi, podrygując w rytm znanej tylko sobie muzyki, która akurat przygrywa w jego głowie, mówi mi, że nie zjawił się tutaj, żeby zacząć wszystko od początku. To rozmowa o interesach i z tego, co widzę, niezbyt mu się to podoba. - O co chodzi, Mo? Na ułamek sekundy zwężają mu się oczy, jakby próbował przypomnieć
sobie, po co przyszedł. A potem oblizuje dolną wargę i mówi: - Ojciec chciałby zamienić z tobą słowo. - A dokładniej? - Po prostu chce zamienić słowo. Hej, nie rób takiej miny. On wie, że jesteś teraz uczciwym człowiekiem. Wujek Morris chce zamienić słówko. To znaczy, że, do cholery, zamieni, czy ci się to podoba, czy nie. Żadnych pytań. Zostałeś wezwany, musisz iść. Bo inaczej to on cię znajdzie. - Gdzie teraz załatwia interesy? - Tam, gdzie zawsze, stary. - Dobra - powiedziałem. Mo podnosi się z biurka i uśmiecha do mnie, wychodząc z biura. Patrzę, jak wielkimi susami przemierza klub. Jeden koleś rozpoznaje go, a potem patrzy na mnie. Zamykam drzwi i siadam. Czuję się, jakbym właśnie zakończył szóstą rundę. Nogi mi drżą. Gapię się w podłogę, pociągam papierosa. Wydmuchuję dym nosem - patrzę, jak się kłębi i znika. I co teraz? I Ktoś puka do drzwi. Paulo wchodzi i rozgląda się po biurze. - No i? - Nic takiego. - Nie podnoszę wzroku. - Jesteś pewien? Skunks wyglądał na cholernie zadowolonego z siebie. - To w końcu Mo Tiernan. Zawsze wygląda na zadowolonego z siebie. Prochy do tego służą - Jesteś gotów? Kręcę głową. - Dziś nie dam rady, Paulo. Muszę coś załatwić.
- Co takiego? - Interesy, chłopie. Patrzy, jak wychodzę. Czuję jego wzrok na plecach. 24 Wheatsheaf to dość siermiężny pub tuż za miastem. Za blisko autostrady, żeby był pubem lokalnym, co niedziela zaludnia się rodzinami, które wybrały się na wycieczkę. Jest z rodzaju tych, w których można znaleźć imitacje antyków i wysypany trocinami plac zabaw dla dzieci. Ogródek piwny, mosiężne końskie ozdoby i właściciel nazwiskiem Brian West - tyle figuruje w umowie najmu i na tym koniec. Dla osób dobrze poinformowanych to biuro Wujka. A jeśli to wiesz, to znaczy, że po uszy tkwisz w gównie. Łykam dwa nurofeny i popijam butelką ciepłej wody. Kiedy wjeżdżam na parking, widzę grube dziecko, które z krzykiem zjeżdża ze zjeżdżalni. Porusza się z gracją słonia. Ojciec dziewczynki - w swetrze z rombami i o wyglądzie niedzielnego tatusia - sączy piwo z flaszki, spoglądając na nią kątem oka. Weekendowa popijawa. Ciepło i przyjemnie, nawet jeśli niebo przecinają smugi szarości i czerni. Pozory przyzwoitości, choć nadciąga burza. Wieść niesie, że Morris Tiernan wsadził kiedyś komuś kosę za długi - cięcie poszło od tyłka po żołądek. Tutaj, w Wheatsheaf. W męskim kiblu, tuż przy nowym automacie z kondomami. Gość zarobił patroszenie zaostrzonym śrubokrętem. 1 kiedy wydawał ostatnie tchnienie z twarzą w szczynach, Morris Tiernan właśnie stawiał kolejkę zupełnie obcym gościom weselnym.
A teraz chce zamienić ze mną słowo. Wysiadam z micry, wyrzucam ostatnią fajkę i rozgniatam na chodniku, dopóki nie przestanie dymić. Biorę głęboki wdech i zerkam na zegarek. Południe. Trochę czasu zeszło mi w samochodzie, gdzie siedziałem, niezdolny przekręcić kluczyka w stacyjce. Za bardzo trzęsła mi się ręka. Myślałem o tym, że mogliby mnie z powrotem wsadzić tylko za rozmowę z tym gościem. Zajęło mi to całą drogę i oto jestem, gotów obrócić się na pięcie i dać nogę. Morris wie, że jestem czysty, a mimo to chce ze mną rozmawiać. To nie ma sensu, żołądek zaciska mi się w supeł. Gość nigdy w życiu nie zrobił nic legalnego, czego więc chce ode mnie? Jest tylko jeden sposób, żeby się dowiedzieć. Podchodzę do drzwi pubu i je pcham. Miejsce wygląda na wymarłe. Kiedy zbliżam się do baru, drzwi zatrzaskują się za mną z hukiem 25 przypominającym wystrzał z pistoletu. Wzdrygam się. Zza kontuaru Brian śle mi przyjazny uśmiech. To w sumie miły koleś, ale przegrany. Pozwoliłby wygrać każdemu, gdyby tylko mógł dzięki temu uniknąć kłopotów. Właśnie dlatego wylądował w tej dziurze. I nie przestanie kopać, póki nie znajdzie się dwa metry pod ziemią. Kiwa mi głową. - Jak leci? - Bywało lepiej. - Coś do picia? - Nie, dzięki. Nie zostanę długo. Jest tutaj? - Jest w sali. Czeka na ciebie.