IXENA

  • Dokumenty1 316
  • Odsłony258 525
  • Obserwuję204
  • Rozmiar dokumentów2.2 GB
  • Ilość pobrań149 155

Barclay James - Saga o krukach 03 - Dziecko nocy

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

IXENA
EBooki
FANTASTYKA

Barclay James - Saga o krukach 03 - Dziecko nocy.pdf

IXENA EBooki FANTASTYKA Barclay James Saga o krukach
Użytkownik IXENA wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 344 stron)

James Barclay Dziecko nocy Nigthchild Przełożył: Michał Studniarek Wydanie oryginalne: 2001 Wydanie polskie: 2004

Książkę tę dedykuję pamięci Stuarta Bartletta. Prawdziwego przyjaciela, wspaniałego męża Viv, ojca Tima, Emmy, Claire i Nicka. Bardzo nam Ciebie brakuje, dlatego ten tom jest dla Ciebie. Po raz kolejny pojawili się ludzie, którzy pomogli mi wygładzić tekst i dali właściwe odpowiedzi, kiedy ich najbardziej potrzebowałem. Dziękuję Alanowi Mearnsowi za dostarczenie ważnego brakującego kawałka podczas spaceru do pubu w Killarney; Lisie Edney, Deborze Erasmus i Laurze Gulvin za słowa, które mi dały; Dave’owi, Dickowi, George’owi i Pete’owi, którzy stoczyli dobrą bitwę w moim imieniu; Simonowi Spantonowi, którego wsparcie i intuicja pomogły mi przeżyć rok, który czasami wydawał się bardzo trudny.

BOHATEROWIE KRUCY Hirad Coldheart BARBARZYŃCA Bezimienny WOJOWNIK Ilkar JULATSAŃSKI MAG Denser MAG ZŁODZIEJA ŚWITU Erienne MAG FORMUŁ KOLEGIA Dystran WŁADCA XETESKU Vuldaroq PAN NA WIEŻY, DORDOVER Heryst LORD STARSZY MAG, LYSTERN Sytkan LORD MAG, XETESK Ry Darrick GENERAŁ LYSTERNEŃSKIEJ KAWALERII Aeb PROTEKTOR Lyanna CÓRKA ERIENNE ŻOŁNIERZE, ŻEGLARZE I LORDOWIE Ren’erei GILDIA DRECH Tryuun GILDIA DRECH Jasto Arlen LORD ARLEN Selik KAPITAN CZARNYCH SKRZYDEŁ Jevin KAPITAN SŁOŃCA CALAIUS AL-DRECHAR Ephemere Cleress

Myriell Aviana KAAN Sha-Kaan WIELKI KAAN Hyn-Kaan Nos-Kaan

„Gdy Niewinny dosiądzie żywiołów i ziemia leży rozdarta, Rozdzielenie się odwróci i z chaosu powstanie Jedność, by już nigdy nie upaść.” Tinjata, Starszy Mag, Dordover Prolog Przez całe swoje długie życie Jarrin łowił na wodach na północ od Kłów Sunary. Znał tutejszy układ prądów i zmienność wiatru. I znał piękno samotności. Zanurzył sieci i saki w osłoniętej głębokiej zatoczce i teraz pozostało mu tylko cudowne oczekiwanie. To była pora, którą uwielbiał. Leżał na pokładzie swojego osiemnastostopowego przybrzeżnego skimera, który kołysał się lekko na fali. Pojedynczy żagiel owinął się wokół bomu. Jarrin wyjął korek z butelki rozcieńczonego wina, potem wyciągnął z torby grubą kanapkę z szynką, położył to wszystko na ławce obok i popatrzył na błękitne niebo, po którym płynęły rzadkie chmury. W taki dzień nie wyobrażał sobie lepszego życia. Musiał się nieco zdrzemnąć, bo gdy się obudził, poczuł, jak łódź dziwnie się kołysze. Słońce przesunęło się nieco ku lewej stronie. Coś psuło idealną harmonię tego dnia, jakiś odległy ryczący dźwięk drażnił jego uszy. Jarrin oparł się na łokciach, przechylił głowę i wsadził palec do lewego ucha. Nie słyszał ani jednego ptaka. Przez lata tak przyzwyczaił się do ostrych krzyków mew krążących nad jego głową albo lecących za łodzią po dobrym połowie, że stały się częścią tła. Teraz ich milczenie działało mu na nerwy. Zwierzęta potrafiły wyczuwać różne rzeczy. Rozejrzał się całkiem już rozbudzony - wokół działo się coś dziwnego. Niebo nad głową było piękne, lecz powietrze pachniało deszczem. Woda zabrała go w morze, chociaż przypływ dopiero miał nadejść. A ryczący dźwięk odbijał się echem od Kłów Sunary, wypełniając powietrze nieziemskim hałasem, który sprawiał, że żołądek ściskał mu się ze strachu. Usiadł na okrężnicy, marszcząc czoło, kiedy jego spojrzenie przyciągnęło jakieś poruszenie na morzu. Zamarł. W jego stronę niesłychanie szybko pędziła ściana wody, za którą gromadziła się coraz większa masa ciemnych chmur. Rozciągała się tak szeroko, jak tylko mógł sięgnąć wzrokiem, po obu

stronach zatoki widział olbrzymią i straszną szarobłękitną górę zwieńczoną bielą. Jarrin wciąż patrzył. Mógł próbować podnieść kotwicę, postawić żagiel i pomknąć do brzegu, ale wiedział, że to daremny trud. Fala musiała być wysoka na ponad sto stóp i nie zapowiadała ocalenia, tylko śmierć na skalistym wybrzeżu. Mężczyzna zawsze zaklinał się, że będzie patrzył śmierci prosto w twarz, zatem wyprostował się, odśpiewał modlitwę do duchów, aby móc bezpiecznie przejść do krainy przodków, i czekał, rozkoszując się wspaniałą potęgą natury, nim ta zmiotła go w nicość.

Rozdział 1 Powóz turkotał, jadąc pokrytym koleinami i zarośniętym gościńcem w stronę zachodniego krańca Czarnych Szczytów, ku Sępim Skałom. Koła podskakiwały na kamieniach, drewno skrzypiało, a metalowe sworznie piszczały w łożyskach. Uderzeniem lejc i pokrzykiwaniem woźnica popędził parę koni ciągnących powóz z szybkością, która mogła doprowadzić tylko do jednego. Lecz jeszcze nie teraz. Z każdym odbijającym się w krzyżu wstrząsem woźnica oglądał się przez ramię. Przez chmurę kurzu, którą wzniecał pojazd, widział, jak się zbliżają. Sześć postaci na koniach, pożerających dystans w tempie, którego nie ograniczała zła droga, zabójcza dla kół wozu. Obserwował, jak się zbliżają, przez ponad połowę dnia, jego bystre oczy dostrzegły ich niemal w tej samej chwili, gdy oni zobaczyli jego i zaczęli pościg. Z początku nie musiał gnać, lecz kiedy popołudnie zaczęło przechodzić w wieczór, zrozumiał, że jego prześladowcy są gotowi zajeździć swe wierzchowce na śmierć, aby tylko go złapać. Nie dziwiło go to. To, co, jak sądzili, jechało w powozie, było warte znacznie więcej niż życie kilku chabet. Uśmiechnął się, popatrzył na szlak i znowu trzasnął lejcami. Czyste do tej pory niebo zaczęło chmurzyć się na wieczór, a światło traciło już na ostrości. Podrapał się po podbródku i popatrzył na swoje konie. Pot płynął z ich boków i pienił się pod skórzaną uprzężą. Ich głowy podskakiwały, oczy były szeroko otwarte, a uszy stulone. - Dobra robota - uśmiechnął się. Jeszcze raz obejrzał się za siebie. Byli oddaleni o zaledwie sto jardów. Stuk, który usłyszał, oznaczał, że w powóz trafiła pierwsza strzała. Wziął głęboki oddech: to się musi skończyć tutaj. Pochylił się, puścił lejce i wskoczył na grzbiet prawego konia, czując dłońmi i nogami jego ciepło, a zarazem jego wyczerpanie. - Spokojnie - powiedział. - Spokojnie. Poklepał konia po karku i wyciągnął sztylet, a potem jednym szybkim ruchem odciął uprząż. Jeszcze jeden ruch i skórzane mocowanie jarzma odpadło. Ścisnął boki siwka piętami i odbił w prawo, pozostawiając drugiego wałacha z wozem, który gwałtownie zwolnił i obrócił się w lewo. Modlił się, aby powóz nie wywrócił się.

Potem rozplątał wodze zawiązane wokół wędzidła i po chwili walki ze zwierzęciem nachylił się nad jego karkiem, szybko oddalając się od pojazdu. Kiedy usłyszał za sobą krzyki, ściągnął cugle i odwrócił się. Byli już na miejscu. Otworzyli drzwi i okrążali powóz, pokrzykując gniewnie i wzajemnie się obwiniając. Wiedział, że jest dobrze widoczny, ale nie przejmował się tym. Teraz go nie dogonią, co więcej, odciągnął ich od zdobyczy. Pół dnia jazdy za pustym wozem. Teraz przynajmniej nie znajdą tego, czego szukali. Jednak nie było czasu na radość. To zaledwie sześciu prymitywnych drani, których udało mu się oszukać. A przecież byli jeszcze inni, znacznie sprytniejsi, a ci, nie będą tak łatwym przeciwnikiem. * * * Erienne spojrzała na córeczkę śpiącą spokojnie na jej podołku i po raz pierwszy zastanowiła się, czy nie popełniła strasznego głupstwa. Pierwszy dzień w Czarnych Szczytach minął dość spokojnie. Lyanna była w wyśmienitym nastroju, idąc na południe śpiewały pieśni wędrowców, a oblany słońcem las pachniał czysto, świeżo i przyjaźnie. Ta pierwsza noc okazała się dla niej prawdziwą przygodą: spała na otwartym terenie, okryta matczynym płaszczem i chroniona ostrzegawczymi zaklęciami. Podczas kiedy spała, Erienne odeszła dalej, dostrajając się do many i szukając znaków świadczących o tym, że nie wszystko jest dobrze. Erienne nie sądziła, aby tej nocy groziło im jakieś niebezpieczeństwo. Wierzyła, iż Gildia wie, co robi, i zaopiekuje się nimi. I choć w górach biegały wilki, nie były znane z polowania na ludzkie mięso, ona zaś, czarodziejka z Dordover, potrafiła bronić się lepiej niż zwykli ludzie. Lecz drugiego dnia ich nastrój uległ zmianie. Las stawał się coraz gęstszy i przez większość czasu szły w cieniu, humor poprawiał im się tylko wtedy, gdy słońce przedzierało się przez liście, by oświetlić ziemię u ich stóp. Piosenki i rozmowy stawały się coraz rzadsze i szybko cichły. I choć Erienne starała się wyszukać jakiś temat rozmowy albo pokazać coś interesującego swojej coraz bardziej niespokojnej córce, słowa albo nie wywoływały żadnej reakcji, albo zamierały jej na ustach, kiedy spoglądała w pełne strachu oczy Lyanny. Tak naprawdę ona też go czuła. Rozumiała - albo sądziła, że rozumie - dlaczego muszą iść same. Lecz jej wiara w Gildię szybko słabła. Oczekiwała jakiegoś kontaktu, lecz nic takiego się nie stało, i teraz każdy trzask gałązki i skrzypnięcie drzewa sprawiały, że podskakiwała ze strachu. Sięgnęła więc po śpiew ptaków, by poprawić nastrój Lyanny. W końcu, skłamała, skoro ptaki śpiewają, nie może tu być niebezpiecznie. Erienne wciąż się uśmiechała, choć wiedziała, że Lyanna jest tylko częściowo przekonana co do potrzeby dalszej wędrówki. Do tego mała szybko się męczyła, dlatego późnym popołudniem musiały się zatrzymać. Dordovanka siedziała oparta o porośnięte mchem drzewo, podczas gdy dziewczynka spała. Biedne dziecko. Ma tylko pięć lat i już ucieka, by ocalić życie, choć jeszcze o tym nie wie.

Pogładziła długie czarne włosy swojej córki i odsunęła lalkę tak, aby nie gniotła jej w policzek. Rozejrzała się po lesie. Szum wiatru między drzewami i ciemne gałęzie kołyszące się nad nimi wydawały się groźne. Wyobraziła sobie, że zbliża się do nich stado wilków, lecz szybko potrząsnęła głową, aby odpędzić od siebie tę wizję. Czuła też, że są śledzone, i nie mogła pozbyć się myśli, że to nie Gildia. Serce załomotało jej w piersi, ogarnęła ją panika. Cienie podskakiwały przed nią, przyjmowały ludzkie kształty i śmigały na skraj pola widzenia, zawsze poza jej zasięgiem. Zaschło jej w ustach. Co, na wszystkich bogów, one tutaj robią? Kobieta i małe dziecko. Ścigane przez siły zbyt wielkie, by dało się z nimi walczyć. Powierzyły swoje życie całkowicie obcym osobom, które z pewnością ich opuściły. Mimo że popołudnie było ciepłe, Erienne zadrżała, to obudziło Lyannę. Dziewczynka popatrzyła na nią, daremnie szukając pocieszenia. - Mamusiu, dlaczego oni tylko patrzą? Dlaczego nam nie pomogą? Ponieważ Erienne milczała, Lyanna spytała jeszcze raz, dodając: „Czy oni nas nie lubią?”. Wtedy zaśmiała się i zwichrzyła włosy dziecka. - Jak ktokolwiek mógłby cię nie lubić? Oczywiście, że nas lubią, kochanie. Sądzę, że muszą trzymać się z dala od nas, by upewnić się, że nic złego nas nie spotka. - Kiedy tam dotrzemy, mamo? - Już niedługo, kochanie. Niedługo. Wtedy odpoczniesz. Już się zbliżamy. - Ale nawet dla niej samej te słowa brzmiały pusto, a wiatr w drzewach szeptał o śmierci. Lyanna spojrzała na nią bystro, jej broda lekko zadrgała. - Nie podoba mi się tu, mamo - powiedziała. Erienne znów zadrżała. - Mnie też, kochanie. Ale idziemy tam, gdzie jest lepiej. Mała kiwnęła głową. - Nie pozwolisz, aby źli ludzie mnie dostali, prawda? - Oczywiście, że nie. Pomogła Lyannie wstać, zarzuciła tobołek na ramię i ruszyły dalej, kierując się na południe, tak jak im powiedziano. Erienne przyspieszała, czując zbliżające się duchy, i próbowała sobie wyobrazić, w jaki sposób Bezimienny albo Thraun zgubiliby ścigających. Mogliby na przykład zatrzeć ślady, poruszając się ostrożnie nad ziemią i zostawiając fałszywe tropy. Zastanawiała się nawet, czy zdołałaby unieść córkę w Płaszczu-Ukrycia, czyniąc je obie niewidzialnymi. Byłoby to jednak zbyt męczące. Uśmiechnęła się ponuro. Dla Lyanny była to gra, która może ją bawić, lecz ona wiedziała, że to gra o najwyższą stawkę. * * * Szli przez las całkiem zręcznie, lecz mimo to elfy niczego nie przeoczyły. Ren’erei musiała przyznać, że zaskoczyły ją ich zdolności, cichy sposób poruszania się i wysiłki, by nie pozostawiać

po sobie żadnych śladów. Podziwiała nawet trasę, którą wybrali, często schodząc z wytyczonego szlaku, by zgubić każdego, kto mógłby ich śledzić. Mogłoby to zmylić większość ścigających, lecz Ren’erei i Tryuun urodzili się w lesie i wyczuwali każdy ślad wywołany przejściem ludzi. Opadły liść wgnieciony w ściółkę, kawałek kory oddarty z drzewa na znaczącej wysokości, wzór z leżących na ziemi gałązek. A w przypadku tych ludzi również cień niezgodny z kątem padania promieni słonecznych, zawirowania powietrza, zmiana w nawoływaniu się leśnych zwierząt. Ren’erei szła z przodu, Tryuun osłaniał siostrę z boku, jakieś dwadzieścia jardów od niej. Para elfów śledziła te znaki przez ponad pół dnia, wciąż się zbliżając, lecz nie dając ludziom najdrobniejszej wskazówki, iż ktoś za nimi podąża. Elfka uważnie badała wzrokiem drogę. Każdy krok jej stóp odzianych w lekkie skórzane buty był pewny i cichy, płaszcz, kaftan i spodnie w zielono-brązowe plamy stapiały się z nakrapianym słońcem leśnym poszyciem. Zbliżali się. Gnieżdżące się u stóp sosen świstaki wydawały ostrzegawcze dźwięki, pył z kory unosił się w powietrzu tuż przy poszyciu, a w suchym błocie kępki trawy powoli prostowały się po zdeptaniu ludzką stopą. Ren’erei zatrzymała się przy wielkim, starym dębie, kładąc jedną dłoń na pniu, by wyczuć jego energię, a drugą dając sygnał Tryuunowi. Nawet się nie oglądając, wiedziała, że brat jest dobrze ukryty. Dziesięć jardów przed nią niewielkie zawirowanie powietrza, sygnalizowane przez poruszenia paproci i niskich liści, świadczyły o obecności maga w Płaszczu-Ukrycia. Poruszał się powoli, unikając ujawnienia się choćby na ułamek sekundy, a Ren’erei znów podziwiała jego kunszt. Elfka przeszła przez zawirowanie, ledwie dotykając palcami ziemi i tworząc sobie obraz maga. Wysoki, szczupły i dobrze umięśniony, nieświadom grożącego mu śmiertelnego niebezpieczeństwa. Elfka szła cicho, jej krok niczego nie zakłócał, leśne stworzenia czuły się przy niej bezpiecznie. W ostatniej chwili wyciągnęła ze skórzanej pochwy nóż, wyprostowała się, złapała mężczyznę za czoło i odciągnęła jego głowę do tyłu, jednocześnie podrzynając mu gardło. Krew trysnęła na zieleń, a człowiek po raz ostatni zadrżał, zbyt zaskoczony, by próbować wykrzyczeć ostrzeżenie. Płaszcz opadł, odsłaniając czarne, dopasowane ubranie i ogoloną głowę. Ren’erei nigdy nie patrzyła na ich twarze, kiedy ginęli w ten sposób. Zaskoczenie i niedowierzanie w ich oczach sprawiały, że czuła się winna. Odwróciła ciało twarzą do ziemi, oczyściła nóż, schowała go do pochwy i gestem kazała Tryuunowi ruszać dalej. Gdzieś tam był jeszcze jeden, który podążał za Erienne i Lyanną, a dzień miał się już ku końcowi. * * * Denser usiadł przy kominku w gabinecie w Wieży Dordover. Jesienny wiatr tłukł się o szyby, liście przemykały po szarym niebie, lecz zimno na zewnątrz było niczym w porównaniu z chłodem

panującym w sercu xeteskiańskiego Ciemnego Maga. Już w chwili, kiedy przybył konny posłaniec z Dordover, by prosić go o stawienie się w kolegium, wiedział, że sprawa jest poważna. Ucisk w żołądku i ból w sercu zmieniły się w zimny gniew, gdy okazało się, iż uzgodnienie, że należy po niego posłać, zajęło im aż sześć tygodni. Z początku poczuł się rozczarowany, że Erienne nie próbowała porozumieć się z nim za pomocą Połączenia, lecz tygodnie przerw w ich kontaktach nie były niczym dziwnym, teraz - uświadomił sobie ponuro - sama odległość może powstrzymywać ją od takich prób. Nim spojrzał na Vuldaroqa, złożył list i upuścił go na kolana. Gruby Pan na Wieży, odziany w granatowe szaty zebrane białą szarfą, spływał potem po wysiłku, jaki kosztowało go towarzyszenie Denserowi do pokojów Erienne. Teraz poruszył się niespokojnie pod spojrzeniem Ciemnego Maga. - Sześć tygodni. Coście, do diabła, robili przez ten czas? Vuldaroq osuszył chusteczką czoło i łysą czaszkę. - Szukaliśmy. Próbowaliśmy je odnaleźć. Zresztą wciąż próbujemy. - Mimo naszego obecnego rozstania to moja żona i dziecko. Nie miałeś prawa ukrywać przede mną faktu ich zniknięcia nawet przez jeden dzień. Denser objął spojrzeniem gabinet, sterty spiętych papierów, ułożonych starannie na półkach książek i pergaminów, lampy i świece o przyciętych knotach, pluszowego króliczka siedzącego na grubej poduszce. To było zupełnie niepodobne do Erienne, która uwielbiała podczas pracy bałagan. A więc nie zniknęła wbrew swojej woli, to pewne. Posprzątała tu i zamierzała przez długi czas nie wracać. Może nawet nigdy. - To nie jest takie proste - rzekł ostrożnie Vuldaroq. - Są pewne procedury... Denser zerwał się z krzesła, stając oko w oko z Panem na Wieży. - Nawet nie próbuj wciskać mi takich bzdur - wychrypiał. - Ta przeklęta duma i gierki waszej Rady opóźniły poszukiwania mojej żony i córki o sześć cholernych tygodni. W tej chwili mogą być absolutnie wszędzie. Jakie są rezultaty waszych działań? Denser widział, jak na czerwonej, nalanej twarzy Vuldaroqa pojawiają się kropelki potu. - Mamy tylko niejasne wskazówki. Podobno gdzieś je widziano. Ale to nic pewnego. - Sześć tygodni zajęło wam dowiedzenie się, że to „nic pewnego”?! Całej znaczącej potędze Dordover? - Denser przerwał, widząc jak wzrok Vuldaroqa ucieka gdzieś w bok. Uśmiechnął się i nieco cofnął, jego palce zaczęły bezmyślnie bawić się stertą papierów. - Naprawdę was zaskoczyła, co? Wszystkich. Roześmiał się krótko. - Nigdy nie spodziewaliście się, że może wyjechać, prawda? Vuldaroq nic nie odpowiedział. Denser pokiwał głową. - Cóż zatem zrobiliście? Wysłaliście magów i żołnierzy do Lystern? Koriny? Blackthorne? Może nawet do Xetesku. A potem co? Przeczesywaliście miejscowe lasy, wysłaliście wiadomości do Gyernath i Jaden? - Teren poszukiwań jest bardzo duży - powiedział ostrożnie Vuldaroq.

- I przy całej waszej ogromnej wiedzy nikt z was nie miał dość rozumu, by domyślić się, w którą stronę mogła się udać, prawda? - Denser prychnął i postukał się w głowę, bawiąc się przez chwilę zmieszaniem Vuldaroqa. - Nie mieliście żadnego przeczucia. Dlatego posłaliście po mnie, kogoś, kto może wiedzieć. Lecz zrobiliście to za późno, o wiele za późno. Czemu, Vuldaroq? Dordovańczyk otarł chusteczką twarz i ręce, po czym schował ją do kieszeni. - Mimo twoich związków z Erienne i Lyanną, obie znajdują się pod opieką Dordover - powiedział. - Mamy swój wizerunek, o który musimy dbać, procedury, których musimy się trzymać. Chcieliśmy, by wróciły do nas bez... zamieszania. - Rozłożył ręce i próbował się uśmiechnąć. Denser pokręcił głową i zrobił krok do przodu. Vuldaroq próbował się cofnąć, ale stojące za nim krzesło podcięło mu nogi, więc usiadł gwałtownie, a twarz na nowo mu się zaróżowiła. - Sądzisz, że w to uwierzę? Otaczanie tajemnicą sprawy zaginięcia Lyanny nie ma nic wspólnego z chęcią uniknięcia publicznego wstydu. Nie, w tym jest coś więcej. Chcieliście sprowadzić ją z powrotem do kolegium, zanim dowiem się, że zniknęła, prawda? - Denser pochylił się nad ociekającą potem twarzą, czując, jak ciepły, nieco zalatujący alkoholem oddech uderza w jego policzki. - Ciekawe dlaczego? Baliście się, że mogła zatrzymać się u drzwi jakiegoś lepszego kolegium? Vuldaroq znów lekko rozłożył ręce. - Lyanna to dziecko o wyjątkowych zdolnościach. Ale te zdolności muszą być odpowiednio ukierunkowane, inaczej spowodują tragiczne konsekwencje. - Jak przebudzenie prawdziwych ponadkolegialnych umiejętności, tak? Jakoś się tego nie boję. - Denser uśmiechnął się. - Jeśli tak się stanie, będziemy mieli co uczcić. - Uważaj, Denser - ostrzegł go Vuldaroq. - Balaia to nie jest miejsce dla następnego Septerna. Ani teraz, ani nigdy. Świat się zmienił. - Dordover ma prawo mówić tylko za siebie, nie za całą Balaię. A tymczasem Lyanna może pokazać wam drogę naprzód. Nam wszystkim. Vuldaroq prychnął. - Naprzód? Powrót Jedności to krok w tył, mój xeteskiański przyjacielu, ale na szczęście jedno utalentowane dziecko nie może być zapowiedzią takiego kroku. Samotne dziecko jest pozbawione mocy. - Stary Dordovańczyk zagryzł wargi. - Tylko wtedy, jeśli powstrzymacie ją od uświadomienia sobie swoich zdolności. - Nagle jego głos przeszedł w szept. Denser zrobił krok w tył, jego usta przez chwilę pozostawały otwarte. - A więc to o to chodzi, prawda? Na upadek wszystkich bogów, Vuldaroq, jeśli spadnie jej chociaż jeden włos z głowy... Vuldaroq podniósł się z krzesła. - Nikt nie zamierza jej skrzywdzić, Denser. Uspokój się. Jesteśmy Dordovańczykami, a nie Łowcami Czarownic. - Ruszył w stronę drzwi. - Znajdź ją i sprowadź tutaj, Denser. I to szybko. Uwierz mi, to ważne dla nas wszystkich.

- Wyjdź stąd - wysyczał Denser. - Pozwól, iż przypomnę ci, że to moja Wieża - warknął Vuldaroq. - Wyjdź stąd! - wrzasnął Denser. - Nie masz pojęcia, z czym igrasz! Ani trochę. Usiadł z powrotem na krześle. - Wręcz przeciwnie, sądzę, że mam całkiem spore pojęcie. - Vuldaroq jeszcze przez chwilę stał w komnacie, nim wytoczył się na zewnątrz. Denser nasłuchiwał, jak jego ciężkie kroki cichną w głębi wyłożonego drewnem korytarza. Rozłożył list, którego nie znaleźli w komnatach Erienne, choć nie został dokładnie ukryty. Denser wiedział, że tam będzie, zaadresowany do niego. I wiedział, że go nie znajdą, podobnie jak jej samej. Ponownie przeczytał list i westchnął. Minęło już cztery i pół roku od chwili, kiedy wszyscy razem stali na polach wokół wieży Septerna, a mimo to Krucy pozostawali jedynymi ludźmi, którzy mogli mu pomóc, mimo iż byli uszczupleni. Erienne zniknęła, a Thraun najprawdopodobniej wciąż biega z wilczym stadem po lesie Thornewood. Pozostał Hirad, z którym pokłócił się rok temu i od tamtej pory nie utrzymywał kontaktu, Ilkar, który pracował w ruinach Julatsy, no i oczywiście Ten Najważniejszy. Denser uśmiechnął się. Wciąż był ich filarem. Pomyślał, że gdyby leciał całą drogę, mógłby za dwa dni znaleźć się w Korinie u Bezimiennego. Wieczerza we Wronim Gnieździe i wypita z wojownikiem szklaneczka czerwonego wina z Blackthorne to miła perspektywa. Postanowił, iż wyruszy z Dordover o świtaniu, i sięgnął po pierścień, by rozpalić ogień i ogrzać komnaty Erienne. Jego uśmiech zblakł. Tak wiele jest do zrobienia. Dordovańczycy nie przestaną szukać Lyanny, nie mógł więc ryzykować, że znajdą ją pierwsi. Biorąc pod uwagę treść listu, było to mało prawdopodobne, ale nie mógł mieć całkowitej pewności. A poza tym nie wiedział także, czy jego córce nie zagrożą także ludzie, do których Erienne zwróciła się o pomoc. Było również coś jeszcze. Dręczyło go coś poważnego, ale nie mógł wyciągnąć tego z podświadomości. Miało to jakiś związek z Przebudzeniem. Silny podmuch wiatru załomotał oknami i znikł, zanim właściwie się pojawił. Denser zadrżał, po czym zaczął ostrożnie przekopywać się przez papiery zgromadzone na biurku. * * * Korina wrzała życiem. Tego lata handel udał się doskonale, a zmiana pory roku nie przyniosła wielkich strat poza malejącą liczbą wędrowców i robotników, którzy zaczęli odpływać na południowy kontynent, podążając za ciepłem. Po dwóch latach pogłosek o kolejnych bitwach, rosnących podatkach i najeździe Wesmenów, które pojawiały się od czasu zakończenia wojny, do opuszczonych doków i na place targowe Koriny wróciło życie, każdy handlarz był zdecydowany wycisnąć nawet najmniejszy grosz zysku. Dni targowe trwały dłużej, z każdym przypływem w dzień i w nocy do portu zawijało więcej statków, zajazdy zaś, karczmy i noclegownie nie widziały takiego najazdu od czasu najlepszych dni Sojuszu Handlowego Koriny. Oczywiście na ziemiach baronów znów w najlepsze zaczęły się

swary i drużyny najemników ponownie mogły liczyć na zyski. Lecz tym razem był to interes bez udziału Kruków. Wronie Gniazdo, położone na skraju głównego placu targowego Koriny, trzeszczało w szwach od samego rana, kiedy to podawano śniadania, do późnego wieczoru, gdy po prosiakach z rożna zostawały już tylko kości i chrząstki. Bezimienny zamknął drzwi za ostatnim pijakiem i odwrócił się, by spojrzeć na bar. W jednym z małych luster zawieszonych na słupach dostrzegł swoje odbicie. Krótko ostrzyżone włosy nie mogły ukryć siwizny pasującej do koloru jego oczu, lecz linia szczęki nadal pozostała tak samo wyrazista, a ciało skryte pod białą koszulą i ciemnobrązowymi spodniami utrzymało się w dobrej formie dzięki regularnym niczym modlitwy ćwiczeniom. Trzydzieści osiem lat. Nie czuł tego, lecz już nie walczył. Miał ku temu powody. Straż właśnie obwieściła pierwszą godzinę nowego dnia, lecz miną jeszcze dwie, zanim przejdzie przez drzwi własnego domu. Miał nadzieję, że Diera miała z Jonasem lepszą noc. Chłopiec cierpiał na kolkę i często w nocy marudził. Uśmiechnął się, podchodząc do baru, na którym Tomas postawił dwa parujące cebrzyki wody z mydłem i położył szmaty i mop. Najszczęśliwsze chwile, pomyślał, to stanąć w nocy nad kołyską nowo narodzonego syna i potem obudzić się u boku Diery, kiedy słońce wpada przez okno ich sypialni. Przyciągnął sobie zydel i usiadł, z hukiem opierając ręce na barze. Tomas wynurzył się zza niego z butelką likieru z czerwonych winogron z Południowych Wysp i dwoma małymi kieliszkami. Nalał do obu. Choć zaczynał pięćdziesiąty rok życia, jego oczy wciąż błyszczały żywo pod okapem brwi, a szczupła sylwetka była krzepka i wyprostowana. - Za kolejną udaną noc - rzekł, wręczając Bezimiennemu kieliszek. - I mądrą decyzję o zatrudnieniu dwóch osób dodatkowej obsługi. Zdjęli mi ciężar z pleców. Dwaj mężczyźni, przyjaciele od ponad dwudziestu lat i od ponad tuzina współwłaściciele Wroniego Gniazda, stuknęli się kieliszkami i wypili. Jedna kolejka na noc. Taka była umowa, która obowiązywała ich od jakichś czterech lat. Żaden z nich nie przeoczyłby tego po całym wieczorze wspólnej pracy, tak samo, jak nie mogliby zapomnieć o oddychaniu. W końcu robili to dla uczczenia tych wspaniałych chwil zwyczajnego życia, o które Bezimienny walczył wraz z Krukami przez ponad dekadę. Bezimienny potarł podbródek, czując pod ręką jednodniowy zarost. Spojrzał w stronę ozdobionych znakiem Kruków drzwi prowadzących na zaplecze, obecnie rzadko już używanych. - Coś cię gryzie, co? - zapytał Tomas. - Tak - odrzekł Bezimienny - ale to nie to, o czym myślisz. - Doprawdy? - Tomas uniósł pytająco brwi. - Wiesz, nigdy nie mogłem tego zrozumieć. Założyłeś tę knajpę i do tego prowadzisz ją ze mną niemal od zawsze. - Nigdy nie sądziłeś, że tego dożyję, co? - Bezimienny uniósł cebrzyk i szmatę. - Nigdy w to nie wątpiłem. Lecz ty jesteś podróżnikiem, Sol. Wojownikiem. Masz to we krwi. Tylko Tomasowi i Dierze Bezimienny pozwalał używać swojego prawdziwego imienia,

imienia Protektora, ale kiedy go tak nazywali, czuł, że się martwią. Bo prawda była taka, że on nigdy nie osiadł tak do końca. Wciąż jeszcze miał robotę do zrobienia w Xetesku: badania nad uwolnieniem Protektorów, które Ciemne Kolegium powinno dalej prowadzić. Miał także przyjaciół, których chciałby znowu zobaczyć. A poza tym, choć starał się kierować rozsądkiem, nie mógł zaprzeczyć, że czasem czuł zmęczenie nie kończącą się rutyną i wtedy pragnął wyjechać z mieczem na plecach i poczuć, że znowu żyje. To go martwiło. A jeśli tak naprawdę on nigdy nie chciał osiąść i jego mgliste pragnienia zmienią się w niedalekiej przyszłości w coś bardziej konkretnego? Dobrze, że przynajmniej nie czuje chęci walki na pierwszej linii, a to już jest coś. A przecież trafiały się propozycje. Bardzo wiele propozycji. Uśmiechnął się do Tomasa. - Już nie. Teraz raczej macham mopem niż mieczem. - Zatem co cię gryzie? - Denser przybywa. Czuję to. Jak zwykle. - Och. Kiedy? - Tomas zmarszczył brwi. Bezimienny wzruszył ramionami. - Wkrótce. Naprawdę niedługo. W drzwiach prowadzących do gospody pojawił się Rhob, syn Tomasa. W ciągu ostatnich kilku lat nerwowy dzieciak wyrósł na silnego, rozsądnego młodzieńca. Jego zielone oczy błyszczały w twarzy o wysokich kościach policzkowych, pod krótko przyciętymi włosami. Umięśniona postać była efektem wielu lat fizycznej pracy przy koniach, siodłach i powozach, dobry charakter zaś stanowił dokładne odbicie osobowości ojca. - Wszystkie konie są wewnątrz i bezpieczne? - zapytał Tomas. - Tak jest - przytaknął Rhob, podchodząc do baru po drugi cebrzyk i mop. - Dalej, staruszku, ruszaj do łóżka i daj młodym posprzątać to miejsce. - Miał szeroki uśmiech, a jego oczy lśniły w świetle lamp. Bezimienny roześmiał się. - Minęło wiele czasu od chwili, kiedy ktoś nazwał mnie młodym. - To względne pojęcie - zauważył Rhob. Tomas przetarł powierzchnię baru i wrzucił szmatę do cebrzyka. - Staruszek zamierza posłuchać rady syna. Do zobaczenia w południe. - Dobranoc, Tomasie. - Dobranoc, ojcze. - No dobra - powiedział Bezimienny. - Ja zajmę się stołami, a ty podłogą i kominkiem. Ledwie weszli w swój rytm pracy, przerwało im gwałtowne walenie do drzwi. Rhob podniósł głowę znad czyszczonego paleniska. Bezimienny westchnął. - Sądzę, że wiem, kto to jest - rzekł. - Zobacz, czy mamy wodę na kawę, co, Rhob? I zajrzyj do spiżarni po tacę chleba i sera.

Rhob odstawił wiadro w kąt i zniknął za barem. Bezimienny odsunął rygle i pociągnął drzwi. Denser niemal wpadł w jego ramiona. - Na bogów, Denser, co ty, do diabła, robiłeś? - Leciałem - odparł. Oczy miał dzikie i zapadnięte, twarz bladą i zimną. - Możesz mi dać coś ciepłego? Jestem nieco zmarznięty. Bezimienny zaprowadził dygoczącego Densera do pokoju na tyłach, przyciągnął krzesło do nie rozpalonego kominka i posadził maga na miękkiej poduszce. Pokój niezbyt się zmienił. Drewniany stół i krzesła stojące pod zasłoniętym okiennicą oknem okrywała biała tkanina. Ten stół widział i święta, i tragedie, a najsilniejszym wspomnieniem i źródłem smutku był dla Bezimiennego obraz leżącego na nim martwego, okrytego płótnem Sirendora Larna, najbliższego przyjaciela Hirada, Hirada barbarzyńcy. Krzesła Kruków wciąż stały przed kominkiem, lecz każdego dnia Bezimienny przestawiał je tak, by mógł w spokoju poćwiczyć swoim słynnym dwuręcznym mieczem. Jeśli doświadczenie czegoś go nauczyło, to tego, że w życiu na Balai niczego nie da się przewidzieć. Wszedł Rhob, niosąc w jednej ręce tacę z dymiącym dzbanem, kubkami i talerzem jedzenia. W drugiej miał szpadel pełen gorących węgli. Bezimienny wziął od niego obie te rzeczy, dziękując skinięciem głowy. - Nie martw się, posprzątam z frontu - powiedział Rhob. - Dziękuję. - Wszystko z nim w porządku? - Tylko trochę zmarzł - odparł Bezimienny, chociaż wiedział, że to nieprawda, że chodzi o coś więcej. Widział ból w oczach Densera i wyczerpanie, do którego zmusiła go desperacja. Szybko rozpalił ogień, wcisnął magowi do rąk kubek kawy i położył chleb i ser w zasięgu jego ręki. Potem usiadł na drugim krześle i czekał, aż Denser zacznie mówić. Xeteskianin wyglądał żałośnie. Nie przystrzyżona broda, czarne włosy sterczące w nieładzie, blada twarz, przekrwione, mocno podkrążone oczy i sine usta. Jego wzrok przesuwał się niespokojnie po całym pokoju, nie mogąc zatrzymać się na jednym miejscu. Wciąż usiłował coś powiedzieć, ale z jego ust nie wydobywał się żaden dźwięk. Dotarł już do granicy, wyczerpał cały zapas sił. Nawet tak wyjątkowy mag jak Denser ma ograniczoną wytrzymałość, a jeden błąd może okazać się fatalny w skutkach, zwłaszcza w przypadku Skrzydeł-Cienia. Bezimienny czuł się związany z Denserem od czasu, kiedy mag był jego Wybranym, a on Protektorem. Spoglądając na przyjaciela, czuł, że nie może milczeć. - Rozumiem, że coś zmusiło cię do jak najszybszego przybycia tutaj, lecz zabicie samego siebie w niczym ci nie pomoże. Nawet ty nie możesz rzucać czarów bez końca. Denser skinął głową i uniósł kubek do drżących ust, sycząc, kiedy gorący płyn sparzył mu gardło. - Byłem już tak blisko. Nie chciałem zatrzymywać się poza miastem. Stracilibyśmy kolejny dzień. - Odrętwienie warg sprawiło, że mówił niewyraźnie. Chciał coś więcej powiedzieć, ale

zamiast tego zaczął gwałtownie kaszleć. Bezimienny pochylił się i zabrał mu kubek, nim mag wylał kawę na siebie. - Spokojnie, Denser. Teraz jesteś tutaj. Jeśli chcesz, znajdę ci łóżko. Spokojnie. - Nie mogę być spokojny - odrzekł. - Ścigają moją dziewczynkę. Erienne ją zabrała. Musimy odnaleźć ją pierwsi albo oni ją zabiją. Bogowie, ona nie jest zła. Ona jest tylko małą dziewczynką. Potrzebuję Kruków. Bezimienny znieruchomiał. Nieskładna mowa Densera poruszyła go do głębi, oczekiwanie na pomoc Kruków zaniepokoiło go niemal tak samo, jak problem. Przecież Krucy już nie istnieją. Życie każdego z nich potoczyło się inaczej. Ich ponowne połączenie jest czymś nie do pomyślenia. - Poczekaj, Denser, zwolnij. Muszę usłyszeć wszystko od początku. * * * Na południowych stokach gór Balan, o pół dnia jazdy od niemal w całości odbudowanego miasta Blackthorne, zapadła noc. Gwiazdy tworzyły na niebie wzory, księżyc rzucał blade światło, odpychając całkowitą ciemność. Hirad Coldheart szedł stromą ścieżką, wcale nie starając się zachowywać cicho. Była to droga, którą pokonałby, gdyby musiał, z zawiązanymi oczami. Tym razem najważniejsza była szybkość i zwinność poruszania się po zdradzieckim błocie i gładkich kamieniach. Znów zbliżali się łowcy, trzeba ich, podobnie jak i tych wcześniej, powstrzymać. Lecz Hirad wiedział, że nawet jeśli zginą, tak jak poprzedni, to i tak nie położy kresu głupocie. Coraz więcej ludzi ważyło się podjąć tego zadania, w miarę jak wieści o słabych punktach przeciwnika wędrowały przez Balaię, wpadając w uszy zainteresowanych, ich plany były coraz śmielsze i coraz lepiej dopracowane. Choć to go brzydziło, wiedział, co każe tym mężczyznom i kobietom działać. Chciwość. A także marzenie o szacunku, jakim zostaną obdarzeni ci, którzy pierwsi przyniosą głowę smoka. Oto dlaczego nie mógł opuścić Kaan, nawet gdyby chciał. I nie dlatego, że smoki były bezbronne, tylko dlatego, że jednak zawsze istniało jakieś ryzyko. Ludzie wykazywali ogromną wytrwałość i pomysłowość, świadczyły o tym działania ostatniej grupy. Hirad wciąż miał trudności ze zrozumieniem, jak można tak szybko zapomnieć o długu, jaki Balaia zaciągnęła u smoków z Kaan. Bezimienny wyjaśnił mu to po pewnym wieczorze, kiedy to podsłuchał we Wronim Gnieździe pijackich przechwałek o przygotowywaniu pierwszej wyprawy na smoki. - Nie powinieneś być zaskoczony, Hirad - rzekł. - W końcu wszystko ma swoją cenę i zawsze znajdą się tacy, którzy nie chcą uwierzyć w to, co smoki zrobiły dla Balai. Są też tacy, których to nie obchodzi. Oni znają tylko wartość pieniądza. Honor i szacunek nie mają swojej ceny w złocie. Te słowa rozpaliły gniew Hirada dokładnie tak, jak Bezimienny zamierzał. To właśnie one sprawiły, że zawsze dbał o formę i trzymał się o krok przed łowcami. W swojej ignorancji próbowali już magii, trucizn, ognia i frontalnego ataku. Teraz zamierzali korzystać z tego, czego nauczyła ich śmierć poprzedników i co przekazali im obserwatorzy. Po raz pierwszy Hirad

naprawdę był zaniepokojony. Drużyna sześciu łowców - trzech wojowników, mag i dwaj inżynierowie - poruszała się ostrożnie i powoli w stronę wzgórz pod Choulem, gdzie mieszkały smoki. Trasa ich marszu przebiegała z dala od wszelkich osad, które mogłyby wcześniej ostrzec Hirada. Wiedli ze sobą balistę strzelającą okutymi stalą drewnianymi palami. Ich plan był prosty, tak jak wszystkie najlepsze plany. O ile Hirad się nie mylił, zamierzali zaatakować jeszcze tej samej nocy, wiedząc, że Kaan wylecą, by pod osłoną ciemności polować. Balista zostanie umieszczona pod zwyczajową trasą ich lotów i przy szczęśliwym strzale pocisk może zranić, a nawet trwale okaleczyć smoka. Hirad wolał nie ryzykować, więc zszedł na dół, by się z nimi spotkać, zanim pozwoli Kaan opuścić Choul. Łowcy popełnili dwa błędy. Po pierwsze w swoich planach nie uwzględnili Hirada, a po drugie tylko jeden z nich był elfem. Zdali się na łaskę nocy... i szybko odkryli, że ta nie jest dla nich łaskawa. Barbarzyńca obserwował ich przez szczelinę między głazami. Znajdowali się jakieś trzydzieści stóp poniżej, oddaleni od niego o sto jardów. Hirad był w stanie śledzić całą grupę w szarym krajobrazie dzięki niesionej przez nich osłoniętej latarni, skrzypieniu kół balisty i stukaniu kopyt ciągnących ją koni. Zbliżali się do niewielkiego płaskowyżu, gdzie, jak domyślał się Hirad, planowali rozstawić balistę. Zbocze wznosiło się tu łagodnie, a wystająca skała zapewniała idealny punkt zaczepienia. Barbarzyńca wiedział już, co musi zrobić. Cofnął się nieco i pobiegł w dół do płytkiego żlebu, który biegł równolegle do płaskowyżu. Podkradł się do jego krawędzi i czekał z mieczem w pochwie i obiema wolnymi rękami. Mag prowadził konie po pochyłości od jego strony, wojownik pilnował z drugiej. Dwaj inżynierowie szli za balistą, a ostatnia para łowców zamykała pochód. Hirad słyszał ciężki oddech koni, stukot ich kopyt tłumiły obwiązane wokół nóg szmaty. Mimo ciągłego oliwienia przez inżynierów koła balisty skrzypiały i trzeszczały, a od czasu do czasu słychać też było przesyłane wzdłuż linii idących słowa ostrzeżenia i zachęty. Barbarzyńca przygotował się. Tuż pod krawędzią płaskowyżu ścieżka przechodziła w stromą rampę o długości około dwudziestu jardów. Po dzisiejszych ulewach powinna być śliska. Kiedy łowcy zbliżyli się do niej, zwolnili. Mag szedł na czele, trzymając w dłoniach wodze i popędzając konie. - Ruszajcie się! - zasyczał ktoś z dołu, w nieruchomym nocnym powietrzu zabrzmiało to bardzo głośno. - Ostrożnie - uciszył ich ktoś inny. Nad skrajem płaskowyżu pojawił się mag. Hirad skoczył, podcinając mu nogi. Mężczyzna gruchnął o ziemię. Barbarzyńca już siedział na nim i zanim tamten zdołał krzyknąć, zdzielił go pięścią w skroń. Głowa czarodzieja uderzyła o kamień i mag zaległ nieruchomo. Biegnąc pochylony przed spłoszonymi końmi, Hirad wyciągnął z pochwy miecz. Wojownik po

drugiej stronie koni był zaledwie w połowie odwrócony w jego stronę, dlatego nie mógł się bronić. Hirad wbił z rozmachem ostrze w jego bok, i kiedy tamten padał z wrzaskiem, barbarzyńca nachylił się nad nim. - Wierz mi, ty masz szczęście - powiedział chrapliwie. Uspokoiwszy konie, które zaczynały się cofać, podbiegł do balisty i ciął jedną z lin. Punkt ciężkości machiny przesunął się i konie ruszyły odruchowo w przeciwną stronę, nerwowo rżąc. Cztery postacie, które w tym czasie wchodziły na grzbiet płaskowyżu, spojrzały do góry w niemym szoku i wyciągnęły broń. - Ostrzegałem ostatniego, który tutaj przyszedł, aby przekazał następnym, że znajdą tu tylko śmierć. Ale wy nie chcieliście słuchać. - Uderzył w następną linę, rozcinając ją jednym ciosem. Balista potoczyła się szybko po pochyłości, rozganiając łowców i nabierając rozpędu na kamieniach i kępach trawy. Nagle jedno koło odpadło i przekrzywiona konstrukcja zakręciła w lewo, ku krawędzi ścieżki, a potem zaczęła koziołkować w stronę skupiska drzew jakieś dwieście stóp poniżej. Tymczasem na dole łowcy podnosili się z ziemi. Inżynierowie patrzyli na wojowników, oczekując jakichś wskazówek. Teraz już nic wam nie zrobią, rzekł Hirad. Jest bezpiecznie, Wielki Kaanie. Ze wzgórz za plecami barbarzyńcy oderwał się jakiś cień i spłynął w dół ścieżki. Był ogromny, uderzenia jego skrzydeł wzniecały wiatr, a z paszczy dobywał się ryk furii. Łowcy odwrócili się i zaczęli uciekać, lecz wtedy kolejny kształt wzleciał w powietrze nad ścieżką, a potem dołączył do niego trzeci, i wspólnie popędziły łowców z powrotem w stronę Hirada. Trzy smoki przesłoniły gwiazdy, wielkie ciała wisiały na niebie, a chóralne ryki odbijały się od gór, echo wywoływało okrzyki przerażenia łowców, którzy teraz sami stali się ściganą zwierzyną. Stanęli zbici w ciasną grupkę, a smoki okrążały ich, pochylając krzaki i trawę i wzniecając kłęby kurzu. Każda z bestii mierzyła ponad sto metrów długości, ich wielkość i moc były szyderstwem z tej żałosnej bandy, która przybyła, aby zabić jednego z nich. Łowcy byli bezradni i wiedzieli o tym, spoglądając w paszcze, które bez trudu mogły połknąć każdego człowieka w całości, i wyobrażając sobie płomień tak gorący, iż mógłby zamienić ich w kupki popiołu. - Hirad, błagam - wymamrotał jeden z inżynierów, spoglądając na niego z rozpaczą. - Teraz cię posłuchamy. - Za późno - odrzekł Hirad. - Już za późno. Sha-Kaan zbliżył się i jego mocno bijące skrzydła powaliły łowców jak wichura. Długa szyja zgięła się i opadła, a paszcza z szybkością węża pochwyciła wojownika. Z nieprawdopodobną, zapierającą dech w piersiach gracją smok wzbił się w niebo. Jak na tak wielkie zwierzę, był niewiarygodnie szybki, pozostali łowcy gapili się w niebo zbyt przerażeni, by myśleć o wstaniu z ziemi. Mężczyzna w wielkiej paszczy Sha-Kaana nawet nie krzyknął, kiedy jego ciało zostało rozdarte na kawałki i wyplute. Potem Wielki Kaan wywarczał w noc swoją wściekłość, a dźwięk

poniósł się echem niczym odległy grzmot. Tymczasem Nos-Kaan uniósł się jeszcze wyżej, po czym zanurkował, spadając na ludzi z rozwartą paszczą. Jednym uderzeniem skrzydeł zmniejszył swoją prędkość, ale podmuch i tak przeturlał łowców po ziemi, a ich okrzyki zagłuszył ryk powietrza. Potem uderzył tak samo jak Sha, jego ofiara została natychmiast zmiażdżona i wypluta na ziemię u stóp pozostałych łowców. Wreszcie przyszła kolej na Hyn-Kaana. Wielki czarny kształt wisiał w świetle gwiazd zaledwie kilka stóp nad ziemią i poruszał leniwie głową, by schwytać ofiarę w paszczę. Potem zamachał skrzydłami i wzniósł się w niebo, ludzki jęk coraz bardziej słabł, aż ucichł, a potem rozległ się odgłos uderzenia ciała o kamienie. Hirad oblizał wyschnięte wargi. A więc smoki dokonały zemsty, pokazały swoją potęgę. Elf u jego stóp miał szczęście, bo wciąż był nieprzytomny i niczego nie widział. Hirad kochał smoki Kaan i nawet tak gwałtowna i okrutna śmierć ludzi nie mogła zerwać tej więzi. Jednak czuł, że jeszcze raz przypomniano mu o wielkiej przepaści dzielącej ludzi i smoki, o tym, że są to tak potężne stworzenia, że gdyby tylko chciały, ludzie staliby się ich niewolnikami. Hirad zwrócił teraz uwagę na samotnego inżyniera, wciąż żywego, otoczonego rozdartymi ciałami przyjaciół. Wokół jego butów, gdy tak klęczał przerażony trzema krążącymi nad nim smokami, pojawiła się kałuża moczu. Sha-Kaan wylądował i złapał go w pazury, a potem podniósł w kierunku paszczy. Mężczyzna zajęczał i zaczął coś bełkotać. Tymczasem Hirad odwrócił się do elfa, wyciągnął korek z bukłaka i wylał zawartość na jego głowę. Ten parsknął, zakrztusił się, jęknął z bólu. Hirad złapał go za kołnierz i podniósł, trzymając sztylet tuż przy jego gardle. - Pomyśl tylko o rzuceniu czaru, a umrzesz. Nie jesteś dość szybki, aby mnie pokonać, zrozumiałeś? - Mag kiwnął głową. - Dobrze. A teraz patrz i ucz się. Sha-Kaan przysunął nieszczęsnego inżyniera jeszcze bliżej swojej paszczy. - Czemu na nas polujecie? - spytał, a jego oddech rozwiał włosy mężczyzny. Ten próbował odpowiedzieć, ale nie mógł wydobyć z siebie głosu, z jego gardła wychodził tylko zdławiony jęk. - Mów, człowieku. Inżynier zamachał bezradnie nogami w powietrzu, zapierając się dłońmi o pazury smoka. - Zobaczyliśmy szansę na wygodne życie - wydusił wreszcie z siebie. - Ale nie chciałem cię skrzywdzić. Myślałem, że... Sha-Kaan prychnął. - „Nie chciałem cię skrzywdzić.” Uważałeś nas za bezmyślne jaszczurki. A zabicie mnie albo jednego z mojego Miotu miało być... Jak to nazywa Hirad? A tak, „sportem”. Ale teraz jest inaczej, co? Teraz uważasz nas za zdolnych do myślenia? Inżynier kiwnął głową, a potem zaczął się jąkać. - Ni-nigdy wię-więcej t-t-te-tego nie-e zro-o-obię. Przysięgam. - Rzeczywiście, nie zrobisz - powiedział Sha-Kaan. - Mam nadzieję, że twój szczęśliwy towarzysz uważnie tego słucha.

- Mój szczęśli...? - Inżynierowi nie było dane dokończyć. Sha-Kaan złapał ogromnymi pazurami czubek jego czaszki i zmiażdżył jak przejrzały owoc, a towarzyszący temu odgłos odbił się echem od otaczających ich skał. Hirad poczuł, jak mag drży i zaczyna sapać. Nogi mu osłabły, lecz barbarzyńca nadal trzymał go w pionie. Sha-Kaan puścił drgające ciało inżyniera i spojrzał w ich stronę - przenikliwy błękit migoczący zimno w ciemności. - Hiradzie Coldheart, pozostawiam ci dokończenie ostrzeżenia. - I Wielki Kaan wzbił się w powietrze, aby wysłać swój Miot na łowy. Hirad nadal trzymał maga, pozwalając przerażonemu elfowi przyjrzeć się otaczającej ich rzezi. Czuł, jak mężczyzna dygocze. Kiedy poczuł w nosie zapach uryny, odepchnął go. - Żyjesz, ponieważ pozwoliłem ci żyć - rzekł, spoglądając na białą jak papier twarz elfa. - Już znasz wiadomość, jaką masz rozgłosić. Każdego, kto przychodzi tu po smoki Kaan, czeka tylko szybka śmierć. Smoki nie służą do polowań i są znacznie potężniejsze, niż można to sobie wyobrazić. Rozumiesz mnie, prawda? Mag kiwnął głową. - Dlaczego ja? - Jak się nazywasz? - zapytał ostro Hirad. - Y-Yeren - wydukał tamten. - Z Julatsy, nieprawdaż? Kolejne kiwnięcie głową. - Właśnie dlatego ty. Ilkarowi brakuje magów. Udasz się więc do kolegium i będziesz stamtąd rozgłaszać wiadomość. Zostaniesz tam, aby mu pomagać w taki sposób, jaki on uzna za stosowny. Jeśli usłyszę, że tak się nie stało, nigdzie nie będziesz bezpieczny. Ani w głębinach piekła, ani w pustce. Nigdzie. Znajdę cię i przyprowadzę swoich przyjaciół. - Hirad wskazał ręką do góry, w stronę skał. - A teraz precz mi z oczu. I nie przestawaj biec, dopóki Ilkar nie pozwoli ci się zatrzymać. Jasne? Trzecie kiwnięcie głową. Hirad odwrócił się i odszedł, a odgłos biegnących stóp wywołał na jego ustach ponury uśmiech.

Rozdział 2 Kilka ostatnich dni, które spędziła na pokładzie statku - kiedy wiedziała, że wreszcie uciekła ze szponów kolegiów, nie tylko Dordover, ich wszystkich - było najspokojniejszym i przynoszącym największe odprężenie czasem w całym życiu Erienne. Na spokojnych późnym latem wodach Południowego Oceanu, we wspaniałym, suchym cieple mogły wraz z Lyanną wreszcie odpocząć, zapomnieć o minionych troskach i pomyśleć o tym, co nadejdzie. Kiedy teraz spoglądała w przeszłość, uświadamiała sobie, że głosy w jej głowie odzywały się tak regularnie, iż wydawały się częścią jej samej. Nakłaniały ją, by odeszła z kolegium i pozostała z nimi. Przypomniała sobie tę noc, kiedy podjęła decyzję. Kolejna noc w Dordover, kolejny koszmar dla Lyanny. Jak się okazało, o jeden za dużo. Dordover. Tam Rada Starszych Kolegium Magii przyjęła ją po tym, jak opuściła Xetesk. Tam traktowano ją z mieszaniną podziwu i pogardy dla jej splątanej przeszłości. Tam wreszcie wyjątkowe zdolności jej córki zostały wykształcone i tam - zbadane przez magów - wywołały strach większy niż podniecenie. To, co przez ten rok udało się dordovańskim magom odkryć, Erienne już dawno wiedziała, oboje z Denserem wiedzieli. Tak naprawdę Lyanna znajdowała się poza ich ograniczonym pojmowaniem. Nie mogli w bezpieczny sposób rozwijać jej zdolności, tak jak nie potrafiliby nauczyć szczura latać. Jedna magia, jeden mag. Starszyzna Dordover nienawidziła tej mantry i faktu, że Erienne tak mocno w nią wierzyła. To było wbrew wyobrażeniom, które zapewniały Dordover niezależność. Mimo to z początku zabrali się do szkolenia Lyanny z wielkim poświęceniem. Ale potem, gdy uświadomili sobie ogrom jej zdolności, wywołało to ich chciwość lub, co bardziej prawdopodobne, poczuli się zagrożeni. Lecz przez cały czas był ktoś, kto rozumiał, co się dzieje. Ktoś potężny. Głosy odzywały się w jej głowie i, o ile wiedziała, w głowie Lyanny. Wspierały ją, dodawały wiary, pomagały zachować zdrowe zmysły i uspokajały. Zachęcały ją, by przyjęła to, co proponują - wiedzę i moc. I wtedy nadeszła tamta wyjątkowa noc. Wtedy zrozumiała, że Dordovańczycy nie mogą już pomóc Lyannie, że narażają ją tylko na niebezpieczeństwo. Nie umieją uwolnić jej od koszmarów i jednocześnie nie pozwalają, by się rozwijała. Bała się, że jej frustracja z tego powodu może doprowadzić do katastrofy. Jest tak mała, że nie rozumie, co może rozpętać. Nawet teraz z trudem powstrzymywała wybuchy złości, w czym była nieodrodną córką swojej matki. Jak na razie nie przeobrażała swego gniewu w magię, lecz ta chwila nadejdzie, chyba że nauczy się ograniczać moc, jaką posiada. Tamtej nocy Lyanna obudziła się z krzykiem, który przeraził Erienne bardziej niż

kiedykolwiek wcześniej. Kołysała dygoczącą, spoconą jak mysz dziewczynkę, póki ta się nie uspokoiła. Teraz przypominała sobie ich rozmowę, jakby zdarzyła się przed chwilą. - W porządku. Mama jest przy tobie. Nic ci się nie stanie. - Erienne otarła buzię córki, z całych sił starając się uspokoić walące serce. - Wiem, mamo. - Dziewczynka przytuliła się do niej. - Z ciemności wyszły jakieś potwory, lecz odpędziły je stare kobiety. Erienne przestała ją kołysać. - Kto, Lyanno? - Stare kobiety. One zawsze mnie ratują - Przytuliła się jeszcze mocniej. - Jeśli jestem blisko nich. Erienne uśmiechnęła się, gdyż podjęła już decyzję. - Śpij dalej, kochanie - powiedziała, układając ją do snu i gładząc po włosach. - Mama musi coś sprawdzić w gabinecie. Potem może wyruszymy na małą wycieczkę. - Dobranoc, mamo. - Dobranoc, kochanie. - Kiedy Erienne dotarła do drzwi, usłyszała, jak Lyanna coś szepcze. Odwróciła się, ale okazało się, że dziewczynka nie mówiła do niej. Jej córka odpływała z zamkniętymi oczami w coś, co, jeśli bogowie pozwolą, będzie spokojnym snem, wolnym od wszystkich koszmarów. Znów coś szepnęła i tym razem Erienne usłyszała nucone przez nią słowa i cichy chichot, jakby dziewczynka została połaskotana. - Nadchodziiimy. Nadchodziiimy. Nocna ucieczka z Dordover, która nastąpiła wkrótce potem, wciąż przyprawiała Erienne o dreszcze, wspomnienia były pełne troski, strachu i nieustannej bliskości porażki. Trzy dni spędzone w lesie Thornewood poprzedziło osiem dni jazdy w powozie kierowanym przez milczącego elfiego woźnicę. Wówczas uważała to za zły pomysł, lecz od tamtej pory zrozumiała, że elfy z Gildii niewiele rzeczy powierzały przypadkowi. Stąd szybka jazda na południe i wschód w stronę Arlen, nim wsiadły na statek, pozostawiając za sobą wszystkie troski. Wiąz Oceanu był trzymasztowym żaglowcem mierzącym od dziobu do rufy prawie sto stóp. Wysmukła i wąska jednostka, którą stworzono do szybkiej żeglugi, miała ciasne, lecz dość wygodnie urządzone kabiny pod pokładem. Utrzymywany w idealnej czystości przez trzydziestu elfów Wiąz był pięknym statkiem, pokład zapewniał stopom stabilność, nakrapiane ciemnobrązowo deski burt chroniły przed słoną wodą, a maszty robiły wrażenie mocnych, choć giętkich. Erienne, której doświadczenie w żeglowaniu było niewielkie, natychmiast poczuła się tu pewnie, a stanowcze, lecz uprzejme traktowanie przez zajętą załogę wzmagało poczucie bezpieczeństwa. Poza wachtą elfy cieszyły się towarzystwem Lyanny obserwującej szeroko otwartymi ze zdziwienia oczami ich wybryki na pokładzie, żonglowanie pomarańczami, ich akrobacje, śpiewy i tańce. Erienne zaś była zadowolona, że choć przez chwilę nie jest w centrum zainteresowania. Odpoczywały więc, łykając świeże powietrze, mieszaninę zapachów statku i morza, i widząc, jak ich przewodnicy wreszcie się uśmiechają, kiedy Balaia zostawała za nimi. Ren’erei, ich wcześniejszy woźnica, w końcu przedstawiła im swojego brata Tryuuna. Elf jedynie skłonił głowę, porośniętą tak samo krótko obciętymi czarnymi włosami, i błysnął oczami, z których lewe miało

nieruchomą źrenicę i było mocno przekrwione. Całą okolicę oka pokrywały blizny i Erienne postanowiła spytać o to Ren’erei, nim dotrą do celu podróży.Okazja przydarzyła się pewnej nocy, cztery dni po wypłynięciu. Było już po wieczerzy i kociołki zostały spakowane, choć wciąż jeszcze migotały starannie pilnowane ognie. Rozwinięte żagle majaczyły bielą nad ich głowami, wiatr pędził chmury zasłaniające gwiazdy. Lyanna spała w swojej koi, a Erienne przechylała się przez burtę, przyglądając się mknącej pod nimi wodzie i wyobrażając sobie, co może płynąć tuż pod jej powierzchnią. Usłyszała, że ktoś podszedł i stanął obok, była to Ren’erei. - Hipnotyzujące, prawda? - powiedziała. - Piękne - zgodziła się młoda elfka. Życie na Calaius, południowym kontynencie, sprawiło, że była mocno opalona. Miała krótko przycięte, czarne jak skrzydła kruka włosy, skośne zielone oczy, ostro zakończone uszy i dumne, wysokie kości policzkowe. Stała kilka kroków od Erienne, a w ciemności jej oczy błyszczały tak, jakby pochwyciły z wody odbicie gwiazd. - Jak szybko tam będziemy? - zapytała Erienne. Elfka wzruszyła ramionami. - Jeśli wiatry będą nam sprzyjać, zobaczymy Archipelag Ornouth jeszcze przed zachodem słońca. Stamtąd jest już zaledwie kilka dni żeglugi. - A gdzie jest to „tam”? Zakładając, że teraz możesz mi powiedzieć. - Podczas jazdy powozem Erienne wciąż zadawała pytania, lecz nigdy nie dowiedziała się, co będzie dalej. Ren’erei uśmiechnęła się. - Tak, teraz mogę ci powiedzieć - odrzekła. - To wyspa w głębi Archipelagu, którą nazywamy Herendeneth, co w naszym języku oznacza „dom bez granic”. Nie wiem, czy ma jakąś inną nazwę. Ornouth składa się z ponad dwóch tysięcy wysp, wiele z nich nawet nie jest uwzględnione na mapie. Naniesienie ich wszystkich na papier to zadanie na więcej niż jedno życie. Obawiam się, że Herendeneth nie wygląda zbyt ładnie z morza, to same klify i czarne skały, podczas gdy wiele innych wysp to plaże, laguny i drzewa, ale taki wygląd wyspy dobrze służy naszym celom. - Brzmi wspaniale - odparła sucho Erienne. - Nie zrozum mnie źle, to piękna wyspa. Lecz żeby się tam dostać, trzeba znać drogę. Rafy nie znają litości. - Ach, rozumiem. - Nie, ale zrozumiesz - zachichotała Ren’erei. - Ten, kto nie zna drogi, nigdy do nas nie dotrze. - Oni potrafią latać. - Z góry wyspa sprawia wrażenie niedostępnej, choć jej wygląd może wprowadzać w błąd. - Widzę, że myślicie o wszystkim - powiedziała Erienne, dając ujście swojemu wrodzonemu sceptycyzmowi. - Tak, od ponad trzystu lat - przytaknęła Ren’erei. Umilkła i Erienne poczuła, jak elfka przygląda się jej twarzy. - Tęsknisz za nim, prawda? Te słowa zaskoczyły ją, lecz tak w istocie było. Podświadomie wciąż miała nadzieję, że Denser podąża za nimi, lecz teraz... na upadek bogów, on nie jest żeglarzem, a skoro wyspa jest również osłonięta z powietrza... nie powinna być zaskoczona.

Lecz tak naprawdę czuła się odcięta od wszystkiego, co znała, i tęskniła za nim mimo całej radości, jaką dawała jej Lyanna. Brakowało jej jego dotyku, brzmienia głosu, oddechu na karku, siły, jaką wkładał we wszystko, co robił, i wsparcia, które okazywał tak zdecydowanie, niezależnie od długich okresów rozłąki. A choć wiedziała, że podjęła słuszną decyzję, niewiadome podkopało jej pewność siebie, wciąż szepcząc o niewyobrażalnych niebezpieczeństwach czyhających na jej córkę. Denser mógłby ją z tego wyciągnąć. Uratowaliby siebie nawzajem, lecz jego tutaj nie było i aby nadal wierzyć w siebie, musiała sięgnąć głębiej do swoich pokaźnych zapasów siły. Ren’erei bardzo jej pomagała. Była przyjazna, pełna szacunku i zrozumienia. Erienne pomyślała, że warto by ją trzymać tak blisko siebie i tak długo, jak to tylko możliwe. Tylko bogowie wiedzą, czemu będzie musiała stawić czoła na Herendeneth. - Wiesz, że chętnie przyjęlibyśmy go tutaj, lecz są inni, którzy mają mniej przyjazne powody, by nas znaleźć, nie licząc tych, którzy już próbowali - ciągnęła dalej, oszczędzając jej konieczności odpowiadania. - Polują na nas w dzień i w noc, od ponad dziesięciu lat. Oni zrobią wszystko, aby tylko ujrzeć nasz upadek. Erienne zmarszczyła brwi. To nie ma sensu. Z pewnością tylko dordovańscy magowie ich ścigają. - Kto? - Łowcy Czarownic - powiedziała Ren’erei. - Czarne Skrzydła. Pod Erienne ugięły się kolana, zachwiała się i chwyciła burty. Ren’erei z niesamowitą zwinnością podskoczyła i chwyciła ją. Erienne nie znalazła słów, aby jej podziękować. Puls łomotał jej w gardle, krew ryczała w uszach, a w umyśle pojawiły się wspomnienia, które tak starannie ukryła wiele lat temu. Znów to widziała. Czuła atmosferę zamku Czarnych Skrzydeł, zapach strachu w pokoju bliźniaków, piekielne męki rozdzielenia z ukochanymi synami i drwiący uśmiech kapitana Traversa, dowódcy Łowców Czarownic. Znów widziała krew płynącą z poderżniętych gardeł synów i plamiącą pościel, ich twarze i ściany. Jej chłopcy. Jej piękni chłopcy. Zamordowani ze strachu przed zagrożeniem, którego wcale nie stwarzali, przez ludzi, którzy bali się magii, gdyż nie mogli jej zrozumieć. Znów poczuła stratę, jakby to było wczoraj. Czarne Skrzydła nie zostały zniszczone pomimo tego wszystkiego, co ona i Krucy uczynili, i teraz polowały na to, co było najbardziej czyste. Na Lyannę. - Nie, nie, nie - wyszeptała. Znowu. - Wybacz, jestem głupia - powiedziała Ren’erei, ocierając łzę z twarzy Erienne. - Źle zrobiłam, że ci o tym powiedziałam. Wiemy, co przez nich straciłaś, i bardzo ci współczujemy. Lecz musiałaś się dowiedzieć, by zrozumieć, że będziesz z nami bezpieczna, nawet bardziej niż za murami własnego kolegium. Tryuun ucierpiał z ich rąk. Widziałaś jego twarz. Wyrwał się z ich tortur, lecz nie bez strasznych ran. Ale pewnego dnia znajdziemy Czarne Skrzydła i dokończymy to, co zaczęli Krucy. - Ale przecież my zniszczyliśmy ich zamek - wyszeptała Erienne, spoglądając w oczy elfki, by