Bendinger Jessica
Siedem promieni
Dziewczyna naznaczona magicznym darem – tajemniczym i… śmiertelnie niebezpiecznym dla miłości.
Co zrobisz, jeśli zaczniesz widzieć rzeczy, których nikt nie widzi?
Dostawać tajemnicze listy?
Czytać w ludzkich myślach?
Co zrobisz, jeśli twój pocałunek ma siłę elektrycznego wstrząsu i… może zabić was oboje?
Co zrobisz, jeśli jesteś kimś więcej, niż ci się wydaje…
Życie siedemnastoletniej Beth zmienia się z dnia na dzień – wraz z pierwszą wizją. To początek odkrywania niezwykłej prawdy o sobie
samej i o swoim przeznaczeniu, dla którego powinna wyrzec się miłości…
Sa rzeczy, których nie możesz nie widzieć. Nie wiem, kiedy zaczęłam je dostrzegać. Kiedy pojawiły
się te maleńkie rozbłyski, które przykuwały moją uwagę i zaburzały ostrość widzenia. Naprawdę nie
mam pojęcia. I to jest wkurzające. Bo można by sądzić, że będziesz pamiętał moment, kiedy twoje
życie nieodwracalnie się zmieniało. A nie pamiętasz. Kiedy twój wszechświat eksploduje, wcale nie
pamiętasz chwili, gdy zapałka po raz pierwszy uderzyła o draskę. Ani gdy zapalił się lont przy
dynamicie. Ja? Przypominam sobie tylko różowe kropki. Głupie różowe kropki.
Wcześniej widziałam wyłącznie kropkowane linie, nad którymi się podpisywałam: Elizabeth Ray*
Michaels. Dla znajomych Beth. Dla nieznajomych Elizabeth. Jedyne dziecko rozwiedzionych
rodziców. Którzy ze sobą nie rozmawiali ani w ogóle się nie kontaktowali. Jak twierdziła moja
nadopiekuńcza, zapracowana matka, lepsze to niż ciągłe uchylanie przed ciosami i wrzaskami ojca.
Nauczyłam się tego nie kwestionować.
* ray (ang.) - promień.
1
W siedemnastym roku życia byłam mistrzynią w sztuce unikania kłopotów. I jeszcze w dostawaniu
nieprawdopodobnie dobrych stopni. Czyli w dwóch rzeczach. Właśnie one miały się zmienić szybciej
niż głos czternastolatka. I w sto razy dziwniejszy sposób. Ale za bardzo wybiegam naprzód.
Nie pamiętam, czy błyski przed oczami pojawiły się, kiedy mamie w końcu puściły nerwy, bo wciąż
nie pozwalałam obciąć ani uczesać swoich długich włosów. Nie zrozumcie mnie źle: szczotkowałam
je i kochałam. Zapuszczałam, odkąd skończyłam siedem lat. Popiela-toblond, długie i lśniące - jedyne,
co mi się we mnie podobało. Pozwalałam im rosnąć, bo przeczytałam, że faceci wolą długie włosy.
Wiem, wiem, to płytkie i powierzchowne. Ale włosy były dla mnie czymś w rodzaju pięknej tratwy
ratunkowej: trzymałam się ich ze wszystkich sił. Kiedyś mama spróbowała sztuczki, żebym je ścięła.
Dała mi bon do salonu piękności w Chicago. A gdy go wykorzystałam na manikiur i pedikiur,
wściekła się na mnie. Wtedy rozbłysła czerwona plamka. Jak sygnał alarmu przeciwpożarowego:
światełko, które świeciło się przez kilka sekund. Na jej głowie.
Drugi raz błyski pojawiły się, kiedy Shirl - moja najlepsza przyjaciółka - nie chciała przyznać, że
zgubiła moją ulubioną torbę. Pożyczyła ją i nie oddała. Kropka. W porządku, kocham swoje rzeczy.
Są dla mnie tylko trochę mniej ważne niż włosy. Nie mam zbyt dużo, ale to, co mam, uwielbiam.
Pluszowe zwierzaki, ubrania, książki, buty, torby. Nie jesteśmy bogate, więc cały swój dobytek
traktuję jak skarb i bardzo o niego dbam. Pewnie trochę przesadzam z tą dumą z posiadania, bo
zaczęłam nadawać rzeczom imiona. Ulubioną torbę na-
2
zwałam Betty. I co się stało, kiedy Shirl zgubiła Betty i się nie przyznała? Nastąpiła eksplozja kropek.
- Traktujesz swoje rzeczy, jakby były żywymi stworzeniami, Beth. - Wsiadła na mnie jak zwykle,
kiedy nawaliła. - Kto nadaje imiona przedmiotom? Masz na ich punkcie bzika. To nie zwierzaki. Nie
bądź śmieszna. I w ogóle co ty sobie myślisz? Naprawdę uważasz, że kłamię w sprawie czegoś, co
można by spokojnie zastąpić siatką na zakupy?
Moje rzeczy były dla mnie jak zwierzęta. A Betty lubiłam najbardziej. I zniknęła. W dodatku nie
miałam wątpliwości, że Shirl kłamie.
Wszystko to jednak przyćmiewał fakt, że całą Shirl pokrywały różowe kropki: maleńkie, duże jak
naleśnik, wielkości dwudziestopięcio-, pięcio- i jednocentówek oraz zupełnie mikroskopijne. Cała
była upstrzona najróżniejszymi półprzezroczystymi landrynkoworóżowy-mi kropkami. Patrzyłam na
nią i mrugałam tak intensywnie, że zapytała:
- Co to, zespół Tourette'a się u ciebie ujawnił?
I wtedy cała ta kropkowizja rozpłynęła się i zniknęła. Niestety, zespołu Tourette'a nie stwierdzono.
Ani zaburzeń wzroku.
Już od tygodni to przedziwne badziewie dzień w dzień obłaziło ludzi w moim polu widzenia. Bałam
się powiedzieć o tym mamie - miała skłonność do wpadania w histerię z byle powodu. Trzymałam
więc buzię na kłódkę. Odjeżdżałam. Odiiijeżydżałam! I choć wiedziałam, że musi istnieć jakieś
logiczne wyjaśnienie, nie sądziłam, żebym je znalazła na zajęciach z chemii dla zaawansowanych w
tej mojej gównianej szkółce. Nawet jeśli to wcale nie były lekcje, tylko... tadam!... kurs
9
uniwersytecki w absolutnie gówniastycznym miejscowym college'u! W absolutnie gówniastycznym
New Glen, Illinois! W ciągu roku zaliczyłam materiał z dwóch lat liceum - i to ze średnią 5,2 - więc
nauczyciele zdecydowali: lepiej, żebym chodziła na zajęcia do college'u, niż znów uczyła się
przedmiotów, z których już i tak dostałam piątki. Dlatego ostatni rok w liceum spędziłam jako
egzotyczny towar eksportowy: licealistka z New Glen High School zdominowała scenę NGCC,
znanego również jako Naprawdę Gówniany College dla Ciemniaków. A tak swoją drogą, trudno o
mniej popularną osobę niż dzieciak z liceum, którego na zajęciach w college'u otacza banda starszych
leserów. Czułam się intruzem robiącym coś, o czym moim kolegom nawet się nie śniło: kończyłam
szkołę przed czasem.
To jedyna rzecz, jaką kiedykolwiek udało mi się zrobić z wyprzedzeniem. Późno się rozwinęłam,
późno wystrzeliłam w górę, późno też wypączkował mi biust. Shirl i ja byłyśmy ostatnimi
dziewczynami w liceum, których klatka piersiowa przestała być płaska. Nigdy nie należałyśmy do
najsłodszych ani do najgorętszych, ani do najpopularniejszych, nigdy nie uchodziłyśmy za największe
świruski ani nawet najbardziej wkurzające zołzy. A żeby cokolwiek dla kogokolwiek gdziekolwiek
znaczyć, musisz należeć do jednej z tych grup. No więc my się nie liczyłyśmy. Dla nikogo. Nigdzie.
Ani kiedy się poznałyśmy w podstawówce, ani w gimnazjum, ani potem w liceum. Właściwie
byłyśmy zupełnie niewidzialne.
Tak między nami, Shirl zachowywała się jak królowa sceny dramatycznej - ciągle walczyła z
nieistniejącymi dwoma kilogramami nadwagi albo narzekała na okropną cerę, w rzeczywistości
idealnie gładką. A wszystko
10
po to, żeby pokonać swój największy lęk, który artykułowała regularnie jak w zegarku: „Stajemy się
nudne jak flaki z olejem, Beth! Ej, zróbmy coś spontanicznego, coś niezapomnianego!" Co zwykle
oznaczało jakże podniecający złoty strzał z kawy w lokalnym centrum handlowym.
Shirl miała świra na punkcie najfajniejszych dzieciaków. Marzyła, żeby dostawać zaproszenia na ich
imprezy, robić zakupy tam, gdzie one; chciała wiedzieć, gdzie się kręcą i gdzie pracują. Obserwowała
je niczym gwiazdozbiory przez teleskop - znała ich rozmieszczenie i zachowania i potrafiła
przewidzieć ruchy lepiej niż astronom. Różnica między nami polegała na tym, że Shirl pragnęła stać
się częścią ich systemu słonecznego. A ja śniłam o tym, żeby wydostać się z tego przeklętego
uniwersum. I znaleźć się na uniwersytecie.
Shirl orbitowała zwłaszcza wokół jednej planety: Ryana McAllistera - młodszej połówki zabójczo
cudownego i wciąż pakującego się w kłopoty duetu Braci Mac. Olśniewający i niegrzeczny,
atletyczny i niezbyt bystry Ryan oraz jego starszy brat Richie byli w New Glen legendą. Mieli włosy
jak marzenie, oczy jak marzenie i smutną historię rodzinną, która sprawiała, że wszystko uchodziło im
płazem. Nie znałam szczegółów, ale Shirl przysięgała, że ojciec zostawił ich, uciekając przed mafią, i
że miało to coś wspólnego z bronią i długiem hazardowym. Matka wciąż znikała na terapiach, a
chłopcy mieli zapewnione wszędzie swobodne wejście - przywilej przysługujący odlotowym ciachom
z tragiczną przeszłością.
A jak sobie Ryan na to zapracował! Był zaprzysięgłym wrogiem pierścionków czystości w promieniu
stu-
5
kilometrów. Krążyły legendy, że zdeflorował cały bukiet okolicznych dziewic. Aresztowany w wieku
lat czternastu, rok później jeździł nielegalnie starym motocyklem, jako szesnastolatek został gwiazdą
futbolu i koszykówki, wreszcie jako siedemnastolatek upajał się władzą. Do końca liceum zerwał
więcej kwiatuszków niż cała branża ogrodnicza. Ten nieprzyzwoity fakt zadecydował o równie
nieprzyzwoitym przezwisku Ryana. Deflo-rator. Jego podboje przeszły do legendy, a na szafkach
ofiar pojawiały się nieszczęsne publiczne dowody: dyndające prezerwatywy. Nie muszę mówić, że
Shirl chętnie sama ofiarowałaby mu swoją różyczkę.
- Czuję się, jakbym miała kolce - szeptała, chichocząc, za każdym razem, kiedy wpadałyśmy na
Ryana.
- Hej, Charlene. - Ryan zawsze przekręcał imię Shirl, ale to jej nie zniechęcało.
- To, co zwiemy różą, pod inną nazwą nie mniej by pachniało - pisnęłam, próbując uchronić jej
wrażliwe ego.
- Wie, że istnieję. Robię postępy! - Ucieszyła się, jakby co najmniej zaprosił ją na randkę.
- Proszę cię, nie trać dziewictwa z Ryanem McAlli-sterem, on cię zgubi - powiedziałam, wywracając
oczami przede wszystkim ze zmartwienia.
- Najpierw musiałby mnie znaleźć - roześmiała się Shirl. - O ile już ktoś inny nie przywiódł mnie do
zguby. Myślisz, że moje dziewictwo jest w pudełku z rzeczami znalezionymi w gabinecie Pryncypała
Tony'ego? Nie widziałam go jakoś ostatnio... - zażartowała na temat swojego totalnego braku
doświadczenia seksualnego.
Ale mimo tej autoironii byłam zmartwiona. Bo tak naprawdę Shirl zrobiłaby wszystko dla Ryana
McAllistera.
12
Niechętnie zgodziłam się zaspokoić jej obsesyjną potrzebę i pokręcić we dwie w pobliżu Bordens
Books w centrum handlowym Glen Valley. Ryan pracował dorywczo w sklepie sportowym obok i
mogłam przynajmniej trochę się pouczyć i napić kawy, kiedy Shirl zapamiętale wkuwała na pamięć
rozkład lotu Ryana.
Nie było ani jednego popularnego dzieciaka, o którym Shirl czegoś by nie wiedziała. Grenada Cavallo
-miejscowa ikona stylu - nigdy dwa razy nie włożyła tej samej rzeczy, a jej luksusowe torby od Louisa
Vuittona znajdowały się poza zasięgiem finansowym większości nastolatków. Shirl bez przerwy
próbowała dociec, skąd Grenada je ma.
- Myślisz, że jest mistrzynią sklepowych kradzieży czy specem od wyszukiwania okazji w necie?
- Nie mam pojęcia - odpowiadałam za każdym razem. - To twoja działka, nie moja. - Chciałam się
skupić na teście z fizyki, a ona przeszkadzała mi w opanowaniu mechaniki newtonowskiej.
Shirl zasysała piątą kawę.
- Mówiła, że jej bogata ciotka pracuje w Bergdorfie w Nowym Jorku.
- Nie wiedziałam, że bogacze robią w handlu detalicznym.
- No właśnie. Szczęściara - brzęczała Shirl. - Widziałaś nowy tatuaż Jake'a? Na dole pleców?
- Walnął sobie tribala nad tyłkiem? - spytałam z niedowierzaniem. - Co za tandeta! Tragedia! - Nie
znosiłam tatuaży. - Dlaczego po prostu nie przyczepi sobie znaczka „Proszę, pomyśl, że jestem fajny.
Błagam!" A tak swoją drogą, jakim cudem udało ci się zobaczyć plecy Jake'a?
7
- Zdjął koszulkę na wuefie.
- I usłyszałaś anielskie pienia? - Shirl lubiła Jake'a. To znaczy, wszystkich chłopców.
- Nie śmiej się ze mnie. Bardzo dużo tracisz - odparła z urazą, jakbym ją opuściła albo popełniała
straszliwy błąd, inwestując w swoją przyszłość. - Teraz, kiedy cię nie ma, to on będzie przemawiał na
zakończenie szkoły.
Próbowała mnie wkurzyć, ale nie złapałam przynęty.
- Muszę chodzić na jak najwięcej zajęć w college'u. Będą się liczyły jako punkty w przyszłym roku.
Więc daj mi spokój. - Dopiero po chwili dotarło do mnie, co Shirl powiedziała. - A odkąd to Jake
Gorman jest takim bystrzakiem?
- Kosi dobre stopnie po tym, jak zdiagnozowali u niego ADHD. Bierze adderall i stał się gwiazdą
nauki. - Possała słomkę, rozpłaszczyła na końcu i wydłubała nią sobie coś z zębów. - O niczym nie
masz pojęcia! Punkty możesz sobie wyrobić zawsze. Ale nigdy nie nadrobisz straconego czasu. Jenny
Yedgar strasznie tyje. Już nie mieści się w żadne ubrania, a ja muszę codziennie oglądać jej
pęczniejące opony, bo siedzę za nią na trygonometrii. Niewiarygodnie fascynujące przedstawienie.
Normalnie nie można oderwać wzroku od jej tłustego tyłka.
- Jesteś najbardziej współczującą osobą pod słońcem. - Roześmiałam się.
- Jenny Yedgar to suka. A przez tę tuszę stała się jeszcze okropniejsza. Szalona krowa.
Musiałam się trochę pouczyć, więc wytoczyłam ciężkie działo.
- Czy to nie Ryan?
14
Skłamałam. Ale tak jak się spodziewałam, Shirl zerwała się z krzesła i z prędkością światła ruszyła w
kierunku fatamorgany. Wzięłam głęboki wdech, żeby się skupić. Kochałam Shirl, ale nasza przyjaźń
była czasami jednostronna. I to Shirl na tym korzystała.
Kiedy ruszyła prześladować Ryana, popłynęły za nią małe, wijące się plamy, które przypominały
wysepki tłuszczu w rosole.
W moich oczach pływają oka! - powiedziałam sama do siebie, próbując usunąć je z pola widzenia. Nie
udało się. Mruganie okazało się niebezpieczne, bo powodowało nagłe eksplozje. Wymknęłam się
wcześnie do domu i położyłam do łóżka.
Następnego dnia w Gównianym College'u dla Ciemniaków wybuchła prawdziwa bomba. O jedenastej
trzydzieści trzy na chemii. Byłam pewna, że wzrok płata mi figle. Bo Richie Mac uśmiechał się do
mnie. Richard McAllister. Ten Richie Mac. Brat Ryana. W całej swojej dziewiętnastoletniej chwale.
Oczy anioła. Ciało boga. Uśmiech śmierci. Pomachał w moją stronę, więc się rozejrzałam. Nikt się nie
poruszył. Spojrzałam na niego jeszcze raz, a on znowu pomachał. Do mnie. Pokiwał głową, jakby
pytał: „A ty mi nie odmachasz?" I kiedy już odzyskałam oddech i podniosłam rękę, stało się coś
dziwnego. Tak jakby kropki przed oczami, które widywałam codziennie, nie były dziwne. Tym razem
jednak coś zrobiły. Zamieniły się w gigantyczne włókna. I te wielgachne nitki zaczęły tworzyć
warkocz, który się do mnie zbliżał. Jeżeli widok trzech splatających się w powietrzu
wyimaginowanych pasm nieistniejącej nici jest czymś normalnym, to ja przepraszam. O tym nie
słyszałam na kursie przygotowawczym do matury. Na szczęście
9
nieoczekiwane spotkanie Pięknej z Potwornym Warkoczem szybko zostało przerwane - wizja
rozpłynęła się i zniknęła w jednej chwili.
- Myślę, że słowo, którego szukasz, to „cześć" - powiedział Richie.
- Uhm, czyyść. To znaczy cześć - wybąkałam. Zawibrowała moja komórka. Powitanie Jego
Królewskiej Mackności przerwała wiadomość. Od mamy. „Kolacja
0 19.30. Kurczak?" Tak jakby wiedziała, że ciągnie mnie do chłopaka nieodpowiedniego pod każdym
względem,
1 chciała zniweczyć cały mój nieistniejący urok. Zwalczyłam chęć, żeby odpisać: „Nie psuj mi smaku
pierwszego w życiu ciacha", kiedy odezwał się Richie:
- To niegrzeczne odbierać SMS-a w czasie rozmowy...
Uśmiechnął się. Shirl by umarła. Był tak piękny, że mnie zatkało.
- Przepraszam... to moja mama... -1 warkocz widmo, dodałam w myślach.
- Też jest taka śliczna jak ty? - zapytał Richie bez śladu ironii.
Krew w moich żyłach zmieniła kierunek i na chwilę zatrzymała się w gardle, zanim zalała policzki i
uszy. Nie wiem, ale czy twoje zęby rzeczywiście błyszczą? -tak brzmiała moja niewypowiedziana
odpowiedź. Bałam się odezwać z tym rumieńcem na twarzy.
- Może chciałabyś dołączyć do naszej grupy? Spotykamy się zwykle po chemii.
Zauważyłam dwie dziewczyny kręcące się w pobliżu. Sprawiały wrażenie nieszczególnie
podekscytowanych perspektywą mojego towarzystwa.
- Jestem Richie - dodał.
10
Nawet głos miał piękny. Jak to możliwe? Nie potrafiłam wykrztusić z siebie ani słowa, więc mnie
ubiegł:
- Chcesz, żebym zgadł, jak masz na imię? Uwielbiam takie zabawy - zażartował.
- Beth - wydusiłam w końcu.
- Cześć, Beth. - Ogromną dłonią przywołał obie dziewczyny, a ja zaczęłam się zastanawiać, jakim cu-
dem mógł dłubać w nosie tak olbrzymimi palcami. - ToElenai...?
- Marin, Richie. Mam na imię Marin - prychnęła ta druga, nie Elena.
Richie popatrzył na mnie, jakby mówił: „Przepraszam za nią", i wzruszył ramionami, co chyba
znaczyło: „Trudno się spodziewać, że zapamiętam wszystkie imiona. Jestem na to zbyt łakomym
kąskiem". Wskazałam na telefon.
- Mama na mnie czeka.
- No to do zobaczenia następnym razem po zajęciach, tak? - Mierzył ponad metr dziewięćdziesiąt. Dla
podkreślenia swoich słów oparł się o mój stolik, a jego niewiarygodnie długie rzęsy zamigotały.
Czułam, że nade mną góruje. Zrobił pauzę, zanim dorzucił: - Beth?
Nogi się pode mną ugięły. Mogłabym zmoczyć majtki i nawet tego nie poczuć, bo jego głos mnie
sparaliżował, zahipnotyzował. Chłopak był Macnetyzerem. Ledwo zdołałam kiwnąć. I proszę, gdzie
się znalazłam. W grupie studenckiej Richie'ego Maca. Kiedy Macnoza przestała działać, nerwowo
trzepnęłam się w nogę za to, że poddałam się jego niesławnemu urokowi. Może jednak Shirl nie była
aż taką wariatką?
Zanim ruszyłam do domu, musiałam zabrać coś ze swojej przyszłej Alma Mater. Napisałam SMS-a do
2 - Siedem promieni
17
Shirl, żebyśmy się spotkały w naszym ulubionym miejscu - żeńskiej łazience niedaleko pokoju
nauczycielskiego. Inne dzieciaki nie lubiły jej właśnie z powodu lokalizacji. My uwielbiałyśmy, bo
zawsze była pusta.
- Jak to, Richie Mac poprosił cię, żebyś dołączyła do ich grupy?
Nie powinnam jej o tym wspominać. Mówiła tonem zazdrosnej przyjaciółki. Ech, w ogóle nie
pomyślałam.
- Yyy, powiedział cześć i że Ryan chce się z tobą ożenić. Przyjęłam oświadczyny w twoim imieniu.
Dobrze zrobiłam, co? - zażartowałam, żeby złagodzić zazdrość, która weszła mi w paradę. - Miesiąc
miodowy spędzicie w Cabo.
- O ile rodzina nie będzie miała nic przeciwko, jeśli nie włożę białej sukni. Musisz wiedzieć, że
zamierzam uprawiać mnóstwo seksu przed nocą poślubną. - Shirl też żartowała. Dobry znak.
Każda z nas zdążyła się już trochę pomigdalić i zrobić pewne wstępne rozpoznanie, ale jak dotąd obie
byłyśmy dziewicami. Co doprowadzało Shirl do szału.
- Wystawię swoje dziewictwo na eBayu. To prawdziwe przekleństwo! Jak myślisz, ile dostanę?
- Na wolnym rynku?
- EBay nie jest wolnym rynkiem. Musisz najpierw wyłożyć dziesięć procent ceny minimalnej, więc
naprawdę trzeba to przemyśleć. Zastanawiam się nad milionem dolarów.
Wyplułam swoją latte.
- Za twoją trampolinę mogłybyśmy spokojnie zgarnąć okrągły milion.
Słowa „trampolina" używałyśmy zamiast obrzydliwie nieseksownego „hymen". Uważam, że to
śmieszne
18
nazywać błonę oddzielającą twoje dziewictwo od doświadczenia seksualnego słowem, w którym
pobrzmiewa „amen!" Nie zrozumcie mnie źle. Nie mam nic przeciwko religii i kocham swój hymen
czy tam błonę dziewiczą, ale obie z Shirl wolałyśmy „trampolina".
Za każdym razem, kiedy któraś z nas to mówiła, dawała sygnał do wykonania piosenki i tańca. Tekst i
choreografię wymyśliłyśmy w pierwszej klasie gimnazjum. Jedną ręką zakrywamy krok, drugą srogo
grozimy palcem i skandujemy przy tym: „Przekroczysz granicę i jesteś tramp! Więc zrób to w drodze,
zrób to w wozie, zrób to na obozie!" A potem kręciłyśmy głowami zdumione własną głupotą.
- Jak to się stało, że zaczęłyśmy to nazywać „trampoliną"?
- Zdaje się, że usłyszałaś historię o pewnej gimna-styczce. Straciła dziewictwo podczas jakichś
akrobacji...
- A tak, no i „trampolina" zaczyna się od „tramp", a poza tym to taka wielka elastyczna rzecz, na której
każdy chce się bawić...
- Ale żeby jej nie uszkodzić...
- ...bez zabezpieczenia! - wykrzyknęłyśmy razem.
- Myślisz, że ktokolwiek oprócz nas na to wpadł? -spytałam.
- Oczywiście że nie. Tylko my jesteśmy takie fajne. No i Bracia Mac - zagruchała. - To co włożymy na
nasz podwójny ślub?
Czas spadać. Złapałam swoje rzeczy.
- Najpierw musimy zobaczyć trochę świata, Shirl. Jest całe morze facetów poza Ryanem
McAllisterem.
- Zobaczymy świat w trakcie miesiąca miodowego. Ubierzemy się w identyczne suknie.
13
Przybiłyśmy piątkę i powiedziałyśmy sobie cześć, a ja miałam dziwne wrażenie, że Shirl nie do końca
żartowała.
Rano odebrałam telefon ze szkoły. Usłyszałam, że w sekretariacie czeka na mnie przesyłka. Kiedy się
zjawiłam, pani Dakolias, sekretarka, natychmiast zaczęła mnie pouczać. Ale w chwili, gdy otworzyła
usta, wokół jej ciała zaczęło coś wyrastać - we wszystkich kierunkach wystrzeliły raptem obrzydliwe,
pełne supłów warkocze. Jakbym miała halucynacje!
- Szkoła to nie urząd pocztowy. Nie wolno nam przyjmować waszych przesyłek - warknęła, wręczając
wyświechtaną kopertę FedEksu. Warkocze przed moimi oczami rozwiały się w powietrzu. - Musieli
to przysłać drugi raz - marudziła. - Za pierwszym razem źle napisali twoje imię. Nie potrafiliśmy go
nawet przeczytać, a co dopiero skojarzyć z tobą.
Pierwotny napis został przekreślony i zastąpiony: „Elizabeth Ray Michaels, liceum w New Glen".
Zmrużyłam oczy i spróbowałam odczytać litery pod spodem.
- Co to było za imię? - zapytałam naprawdę zaciekawiona.
- Nie pamiętam. Jakiś dziwny błąd. Takiego imienia nie mieliśmy na liście. Więc odesłaliśmy
przesyłkę. - Jak na kogoś, kto ewidentnie nie lubi dzieciaków, pani Dakolias wybrała sobie dziwną
pracę.
Pokiwałam głową, przyglądając się kopercie. Zastanowił mnie adres nadawcy. Przesyłka była z firmy
7RI mieszczącej się przy Piątej Alei w Nowym Jorku. Nie znałam nikogo w Nowym Jorku. Nie
znałam nawet nikogo, kto by kogoś znał w Nowym Jorku. Nagle
14
poczułam, że to strasznie prestiżowe dostać FedEksem przesyłkę z Wielkiego Jabłka. Miałam
nadzieję, że to stypendium. Proszę, Boże, niech wystarczy na Columbię, pomyślałam. Bo mamy na to
nie stać. Nie chciałam otwierać koperty przy kimś.
- To pewnie informacja o stypendium albo coś w tym stylu. Przepraszam za kłopot, pani Dakolias. I
dziękuję za pomoc.
- Niech to się więcej nie powtórzy - zagderała, zanim wróciła do swoich spraw.
- Beth? - Pryncypał Tony wychylił się ze swojego gabinetu i przywołał mnie gestem. Facet utknął w
latach siedemdziesiątych, ale potrafił przerwać bójkę i uczniowie go lubili, bo nie był totalnym
kretynem.
Strasznie chciałam otworzyć przesyłkę i zaczęłam się niecierpliwić. Dyrektor wyciągnął w moją
stronę jakieś papiery.
- Dzwoniłem do NGCC. Potrzebuję na tym twojego podpisu, bo inaczej nie skończysz wcześniej
szkoły - oznajmił.
Chwyciłam papiery. Ukończenie szkoły - wcześniejsze czy o czasie - mogło poczekać. Ja musiałam
otworzyć kopertę natychmiast.
Poszłam do toalety i zamknęłam się w kabinie dla niepełnosprawnych. Powiesiłam torbę, położyłam
na desce papierową nakładkę i usiadłam. Nie potrafiłam oderwać wzroku od napisanych markerem
liter. Koperta emanowała energią, a ja byłam podniecona. Nie żebym od razu dostała gęsiej skórki. Po
prostu czułam lekkie napięcie. Jak każdy, kto nie spodziewa się żadnej przesyłki z firmy 7RI,
tymczasem dostaje stamtąd list na adres szkoły. To niepokojące i ekscytujące zarazem.
21
Modliłam się, żeby to były pieniądze. Wielkie Pieniądze na Edukację, bardzo proszę!
Rozerwałam kopertę. Zamknęłam oczy i wzięłam głęboki wdech. W środku jeszcze jedna koperta.
Złota i nieduża, jak na zaproszenie. Na niej bardzo starannie napisano: „Alef Bet Ray". Rzeczywiście
dziwne. W ogóle nie wyglądało na moje imię i zaczęłam powątpiewać, czy rzeczywiście list jest do
mnie. Jeszcze raz sprawdziłam wierzchnią kopertę. No moje imię, jak nic.
Odwróciłam złotą kopertę i zobaczyłam piękną staroświecką pieczęć z wosku. Ostrożnie ją odlepiłam,
żeby później dokładniej przebadać. Ze środka wyjęłam gruby arkusik papieru czerpanego.
Wiadomość została napisana drukowanymi literami. Tylko siedem słów.:
JESTEŚ KIMŚ WIĘCEJ, NIŻ CI SIĘ WYDAJE
Odwróciłam kartonik. I tyle. Siedem słów. Siedem słów. Które nie mogły być skierowane do mnie.
Rozdzial 2
Rok po roku siostra Mary dokładnie wybierała czas nadania złotych kopert i cierpliwie wysyłała je,
kierując się datami z akt w siedzibie głównej 7RI.
Zawsze wyglądało to tak samo: trzeba było nadać złotą kopertą z określoną wiadomością i czekać.
Odpowiedź mogła przyjść po kilku dniach, miesiącach, czasami nawet latach. Zdarzało się, że nigdy
nie nadchodziła.
Przez ogromne okno w gabinecie Mary spojrzała na East River. Nowy dekorator pomalował ściany na
kosztowny odcień szarości. Wypolerowana podłoga aż lśniła. Dostępu do archiwum broniły zamki,
zarówno mechaniczny, jak i cyfrowy. Zainstalowano urządzenia rozpoznające odciski palców i głos.
Mary nie mogła wyjść z zachwytu. Teraz wystarczyło przytknąć palec albo wypowiedzieć imię
zamiast posługiwać się nieporęcznym kluczem lub kodem. Te środki bezpieczeństwa podjęto nie bez
powodu, ona zaś żywiła wielki szacunek dla protokołu. Ale miała już dość czekania. Czyjeś życie
znalazło się w niebezpieczeństwie.
Jak co dnia przejeżdżała rzekę w drodze do Szpitala Wszystkich Świętych. Tym razem jednak wierciła
17
się zniecierpliwiona. Niebawem miało dojść do jednej z największych koniunkcji od stuleci.
Dziedzictwo Siedmiu Promieni - to nieuchronne, które obiecano, zanim w ogóle powstały obietnice -
w końcu odegra swoją rolę. Siedząc na tylnym siedzeniu samochodu z szoferem, wyjrzała przez okno
w nadziei, że na widok słońca uda się jej odprężyć. Wprawdzie nie kręciło jej się w głowie, ale czuła
wszechogarniające podniecenie. Wszystko zawisło na włosku. Sarah musi się trzymać.
Szpital Wszystkich Świętych nie słynął z sukcesów. Ot, maleńka prywatna lecznica zapewniająca
trzeciorzędną opiekę. Personel kiepsko opłacany, pacjenci niezadowoleni. Szpital nieraz znajdował
się na skraju bankructwa. Nie był obiektem pierwszej klasy i wcale na taki nie wyglądał. Dlatego
dziwił fakt, że chorzy na raka zaczęli go opuszczać. Wyleczeni.
Wieści o „cudach" we Wszystkich Świętych szybko rozniosły się wśród miejscowych katolików.
Niektórzy twierdzili, że to zasługa płaczącej Madonny na mozaice; inni mówili, że szpital
wybudowano na terenie dawnego cmentarza. Szeptano też, że to sprawka zakonnicy w prostym
brązowym habicie, która codziennie przesiadywała z Sarah David.
- Dzień dobry, Sarah - powiedziała ciepło Mary. -Jak się dzisiaj miewasz?
- Siostra Mary. Dziękuję, że przyszłaś. Czuję się zmęczona.
- Wiem, skarbie. Ale już blisko. Lada dzień.
- Nie jestem pewna. Gdybym tylko mogła...
Od miesięcy Sarah dializowano i sztucznie odżywiano. Oddychał za nią respirator. Przeszła też kilka
śmiertelnie groźnych infekcji.
18
- No już dobrze. Wyrecytuj mi coś, kochanie. - Mary wyciągnęła ogromne druty i zaczęła na nich
robić purpurowy szal.
- „Czy połączysz gwiazdy Plejad? Rozluźnisz więzy Oriona?"*
Mary zabolał wysiłek, który usłyszała w głosie Sarah.
- Głuptasie, przecież wiesz, że wolę Tennysona**.
- „Wiele nocą widziałem plejad, wznoszących się w łagodnym cieniu i skrzących niczym rój
świetlików wplątanych w nić srebrzystej kosy".
- Cudownie, dziękuję. - Mary zauważyła nieznajome twarze na zewnątrz na oddziale intensywnej
opieki.
- Są z Departamentu Zdrowia - wydyszała Sarah. -Sprawdzają dane dotyczące remisji.
- Znowu? - Mary pokręciła głową. - Ludzie nauki nienawidzą niewytłumaczalnego. Nie rozumiem, co
ich tak złości.
- Myślą, że personel fałszuje statystyki. - Sarah traciła głos.
Mary pozwoliła jej chwilę odpocząć, biorąc pod uwagę to, co jeszcze czekało Siedem Promieni.
- Sarah, proszę, wymień nazwy.
- Matariki, Makali'i, Tianąuiztli, Kilimia, Subaru, Krttika, Al-Thurayya. - Jej akcent był znakomity.
- Zawsze taka utalentowana językowo - powiedziała miękko Mary. - A teraz miejsca.
- Piramida Słońca w Teotihuacan, Chichen Itza na Jukatanie, Machu Piechu w Peru, wielkie piramidy
w Gizie, Partenon w Grecji, Mateo Tipi...
* * Sir Alfred Tennyson - największy poeta postromantyzmu wiktoriańskiego. Tu fragment
wiersza Lockskley Hall (przyp. red.).
25
Mary kiwała głową. „Siedem dni tygodnia, siedem kolorów tęczy, siedem mórz, siedem głównych
planet, siedem nut w gamie, siedem gruczołów w ciele..."
Lista Sarah obejmowała wszystko, co świat zawdzięczał Promieniom. Jak dotąd jeden lub więcej z
Siedmiu ginęły, nim Wielkie Dzieło udało się doprowadzić do końca. Przeznaczenie zawsze ma
swoich krytyków. Promienie nie stanowiły wyjątku.
Muzyka Siedmiu zabrzmi znowu. Po raz pierwszy od wieków mogło dojść do koniunkcji ludzkich
gwiazd i odzyskania szczęsnego panowania. Równowaga w świecie została przywrócona, a
potworności stuleci patriarchalnych rządów będą naprawione. To,co męskie, rozrosło się i wymknęło
spod kontroli. To,co żeńskie, zajmie należne miejsce. Nie bez przyczyny nazwano tę planetę Matką
Ziemią. Tak, Siedem Sióstr przychodziło na świat już wcześniej. Tym razem jednak były chronione. Z
rozmyślań wyrwał Mary znajomy sanitariusz.
- Dzień dobry, siostro Mary. - Kochała tych słodkich katolickich chłopców. Okazywali tyle szacunku.
- Witaj, Vince. Jeżeli doktor znowu prosi, żebym podpisała zgodę, aby nie podejmowali akcji
resuscyta-cyjnej, to odpowiedź nadal brzmi nie.
- Nie wiem, dlaczego siostrę wciąż tym zadręczają. Rachunki są opłacone, ona nikomu nie robi
krzywdy. Pewnie takie są zasady, kiedy... - Zamilkł zakłopotany.
- Kiedy co, Vince?
- Kiedy pacjent znajduje się w, hm, stanie trwałej wegetacji.
Vince poprawił rurki podłączone do nieruchomego ciała Sarah, które od przeszło ośmiu miesięcy nie
po-
20
ruszyło się, nie mrugnęło ani nie zaczerpnęło samo powietrza.
- Warzywa żyją, Vince - powiedziała Mary słodkim głosem, podczas gdy medyczna maszyneria
brzęczała, pompowała i popiskiwała. - Tak jak Sarah.
Gapiłam się na zlotą kopertę jak w transie. W autobusie w drodze do domu postanowiłam, że nie
powiem mamie o przesyłce, bo z pewnością doszłaby do wniosku, że padłam ofiarą jakiegoś stalkera*
i grozi mi koszmarne niebezpieczeństwo. Pomyślałam też, że kimkolwiek jest Alef Bet Ray, może
chcieć wiedzieć o swojej wyjątkowości. Kiedy więc dotarłam do domu, zrobiłam to, co każdy zrobiłby
na moim miejscu. Wpisałam Alef Bet Ray w Google. I coś odkryłam. Że imię Alef Beth to także
liczby. Alef po hebrajsku znaczy jeden, a bet -dwa. Zaśmiałam się na myśl o kimś, kto ma na imię Raz
Dwa. Ciekawe, czy wołają na niego - albo na nią -„Szybko, Szybko". Krztusząc się ze śmiechu nad
złotą kopertą, którą należało przekazać Szybko, Szybko, zaczęłam się zastanawiać, czy faktycznie
istnieje ktoś o imieniu Alef Bet, czy też wiadomość była jednak skie-
* stalker (ang.) - dosł. prześladowca, ale także w kulturze masowej: osoba trudniąca się
przemytem przedmiotów pozostawionych przez obcą cywilizację, bohater literatury science
fiction (przyp. red.).
28
rowana do mnie. W końcu przyszła do szkoły aż dwa razy. Złota koperta i woskowa pieczęć raczej nie
pasowały do szalonego stalkera, który powziął nikczemny plan porwania mnie i wypatroszenia. A
może chodziło o to, żeby mnie zwieść? Zamydlić oczy pięknym charakterem pisma, a potem wrzucić
do jamy w ziemi? I w dodatku - jeśli chodziło o mojego nowego przyjaciela Raz Dwa - zrobić to
wszystko szybko, szybko?
Przestudiowałam adres nadawcy. Odszukałam go na mapie Google i dobrą chwilę przyglądałam się
zdjęciu na monitorze mojego starego laptopa. Wyguglałam 7RI i znalazłam jakieś materiały
Amerykańskiego Stowarzyszenia Matematyków na temat „niekrzyżujących się zbiorów".
Postanowiłam więc poszukać adresu firmy, ale nie znalazłam żadnej darmowej usługi - nawet te
portale, które reklamowały się jako bezpłatne, kierowały mnie do serwisów, gdzie opłata wynosiła
dziesięć dolców. Zadzwoniłam więc do Nowego Jorku z prośbą o regon 7RI mieszczącej się przy
Piątej Alei. I nic. Zaczęłam badać woskową pieczęć niczym jakaś laska z policji: był na niej odciśnięty
skomplikowany wzór z zazębiających się pierścieni. Donikąd to nie prowadziło. Musiałam zdobyć
informacje, ale tak, żeby nie niepokoić mamy. Wzięłam telefon.
- Ubezpieczenia Zdrowotne Carleton i Spółka. Twoje zdrowie to nasza sprawa. W czym mogę
pomóc?
Zrobiło mi się strasznie żal recepcjonistki, która musiała powtarzać to przez cały dzień.
- Mogę rozmawiać z Jan Michaels? Mówi Beth. Mama nie lubiła, jak do niej dzwoniłam do pracy,
wolała SMS-y. Dlatego już się przygotowałam na ten ton.
23
- Co się stało?!
Była niewiarygodnie przewidywalna. Wszystko kata-strofizowała, zwłaszcza niespodziewane
telefony. Nie-słownikowy czasownik od rzeczownika „katastrofa" to „katastrofizować" i oznacza, że
się zakłada najgorsze. Cała mama. Podejrzewam, że to stąd, iż bez przerwy ma do czynienia z różnymi
medycznymi przypadkami. Dlatego ciągle spodziewa się nieszczęścia.
- W sekretariacie kompletują moje papiery do dyplomu i potrzebują dwóch dowodów tożsamości.
Powiedz, gdzie znajdę akt urodzenia. Muszę też iść do okulisty. Ostatnio widzę podwójnie i takie tam.
Głos mamy stał się piskliwy, jak to zwykle bywa u matek, które prosi się o coś niezwykłego.
- Akt urodzenia jest zagrzebany gdzieś w papierach. Czy to nie może poczekać dzień albo dwa? Będę
musiała przetrząsnąć kilka pudeł.
Dzień albo dwa w mamy języku to dwa albo trzy tygodnie. A nawet miesiące.
- Sama poszukam - zaoferowałam się natychmiast.
- Skąd ten pośpiech?
- No to spreparuję jakiś dokument. Po co tracić czas na szukanie oryginału. Popełnię fałszerstwo. I to
najlepiej na skalę krajową; wywołam medialny cyrk, żebyście z babcią ze wstydu musiały się
przeprowadzić i zmienić nazwisko.
- Beth, nie grzeb w moich pudłach, jeśli ci życie miłe.
Nie była najfajniejsza, ale też nie najgorsza. Tylko maksymalnie irytująca.
- A co gdybym znalazła dokumenty szybciej niż ty? - zajęczałam.
24
- Gdyby udało ci się ogarnąć ten bałagan, to mogłabyś pracować w CIA.
- CIA znana jest raczej z tego, że robi bałagan, mamo, a nie że go ogarnia.
- Nie bądź taka mądra. A teraz pozwól, że zajmę się wizytą u okulisty.
- Dobra, dzięki.
Ciekawe za co ta wdzięczność. Za coś, co pewnie będzie czekało w nieskończoność. Ale wkurzanie
matki niczego by nie przyspieszyło. Rozłączyłam się i poczułam ulgę, że problem z oczami mam z
bańki. A potem przyszło mi do głowy: co jeśli mnie samej faktycznie uda się znaleźć papiery? Nie
mogłam się oprzeć tej myśli.
Korytarzem naszego parterowego domu z dwiema sypialniami poszłam na tyły i zsunęłam schody na
strych. Ostrożnie wdrapałam się na górę i wciągnęłam je za sobą. Rozejrzałam się po niewysokim
poddaszu. Bardzo czystym. Żadnej stęchlizny ani kręcącego w nosie kurzu jak w większości tego typu
miejsc. Pachniało tu tak, jakby mama całkiem niedawno sprzątała. Wyczuwałam woń cytrusowego
detergentu - zapach worka do odkurzacza. Jak, do diabła, udało jej się wtaszczyć tu odkurzacz?
Nigdzie ani grama kurzu. W życiu nie widziałam równie sterylnego strychu, na którym panowałby
taki porządek. Wszystko na swoim miejscu: moje stare zabawki, jakieś nagrody dziadka, pudło z
suknią ślubną mamy oraz cała masa innych pudeł i skrzynek rozmaitych kształtów i . rozmiarów.
Chwilę pokopałam i znalazłam teczki na dokumenty. Pełno w nich było zeznań podatkowych i
dokumentów finansowych - sięgały około dziesięciu lat wstecz, a potem się urywały. Jeszcze głębiej
stało pudło z rzeczami sprzed piętnastu
31
Bendinger Jessica Siedem promieni Dziewczyna naznaczona magicznym darem – tajemniczym i… śmiertelnie niebezpiecznym dla miłości. Co zrobisz, jeśli zaczniesz widzieć rzeczy, których nikt nie widzi? Dostawać tajemnicze listy? Czytać w ludzkich myślach? Co zrobisz, jeśli twój pocałunek ma siłę elektrycznego wstrząsu i… może zabić was oboje? Co zrobisz, jeśli jesteś kimś więcej, niż ci się wydaje… Życie siedemnastoletniej Beth zmienia się z dnia na dzień – wraz z pierwszą wizją. To początek odkrywania niezwykłej prawdy o sobie samej i o swoim przeznaczeniu, dla którego powinna wyrzec się miłości… Sa rzeczy, których nie możesz nie widzieć. Nie wiem, kiedy zaczęłam je dostrzegać. Kiedy pojawiły się te maleńkie rozbłyski, które przykuwały moją uwagę i zaburzały ostrość widzenia. Naprawdę nie mam pojęcia. I to jest wkurzające. Bo można by sądzić, że będziesz pamiętał moment, kiedy twoje życie nieodwracalnie się zmieniało. A nie pamiętasz. Kiedy twój wszechświat eksploduje, wcale nie pamiętasz chwili, gdy zapałka po raz pierwszy uderzyła o draskę. Ani gdy zapalił się lont przy dynamicie. Ja? Przypominam sobie tylko różowe kropki. Głupie różowe kropki. Wcześniej widziałam wyłącznie kropkowane linie, nad którymi się podpisywałam: Elizabeth Ray* Michaels. Dla znajomych Beth. Dla nieznajomych Elizabeth. Jedyne dziecko rozwiedzionych rodziców. Którzy ze sobą nie rozmawiali ani w ogóle się nie kontaktowali. Jak twierdziła moja nadopiekuńcza, zapracowana matka, lepsze to niż ciągłe uchylanie przed ciosami i wrzaskami ojca. Nauczyłam się tego nie kwestionować. * ray (ang.) - promień. 1
W siedemnastym roku życia byłam mistrzynią w sztuce unikania kłopotów. I jeszcze w dostawaniu nieprawdopodobnie dobrych stopni. Czyli w dwóch rzeczach. Właśnie one miały się zmienić szybciej niż głos czternastolatka. I w sto razy dziwniejszy sposób. Ale za bardzo wybiegam naprzód. Nie pamiętam, czy błyski przed oczami pojawiły się, kiedy mamie w końcu puściły nerwy, bo wciąż nie pozwalałam obciąć ani uczesać swoich długich włosów. Nie zrozumcie mnie źle: szczotkowałam je i kochałam. Zapuszczałam, odkąd skończyłam siedem lat. Popiela-toblond, długie i lśniące - jedyne, co mi się we mnie podobało. Pozwalałam im rosnąć, bo przeczytałam, że faceci wolą długie włosy. Wiem, wiem, to płytkie i powierzchowne. Ale włosy były dla mnie czymś w rodzaju pięknej tratwy ratunkowej: trzymałam się ich ze wszystkich sił. Kiedyś mama spróbowała sztuczki, żebym je ścięła. Dała mi bon do salonu piękności w Chicago. A gdy go wykorzystałam na manikiur i pedikiur, wściekła się na mnie. Wtedy rozbłysła czerwona plamka. Jak sygnał alarmu przeciwpożarowego: światełko, które świeciło się przez kilka sekund. Na jej głowie. Drugi raz błyski pojawiły się, kiedy Shirl - moja najlepsza przyjaciółka - nie chciała przyznać, że zgubiła moją ulubioną torbę. Pożyczyła ją i nie oddała. Kropka. W porządku, kocham swoje rzeczy. Są dla mnie tylko trochę mniej ważne niż włosy. Nie mam zbyt dużo, ale to, co mam, uwielbiam. Pluszowe zwierzaki, ubrania, książki, buty, torby. Nie jesteśmy bogate, więc cały swój dobytek traktuję jak skarb i bardzo o niego dbam. Pewnie trochę przesadzam z tą dumą z posiadania, bo zaczęłam nadawać rzeczom imiona. Ulubioną torbę na- 2
zwałam Betty. I co się stało, kiedy Shirl zgubiła Betty i się nie przyznała? Nastąpiła eksplozja kropek. - Traktujesz swoje rzeczy, jakby były żywymi stworzeniami, Beth. - Wsiadła na mnie jak zwykle, kiedy nawaliła. - Kto nadaje imiona przedmiotom? Masz na ich punkcie bzika. To nie zwierzaki. Nie bądź śmieszna. I w ogóle co ty sobie myślisz? Naprawdę uważasz, że kłamię w sprawie czegoś, co można by spokojnie zastąpić siatką na zakupy? Moje rzeczy były dla mnie jak zwierzęta. A Betty lubiłam najbardziej. I zniknęła. W dodatku nie miałam wątpliwości, że Shirl kłamie. Wszystko to jednak przyćmiewał fakt, że całą Shirl pokrywały różowe kropki: maleńkie, duże jak naleśnik, wielkości dwudziestopięcio-, pięcio- i jednocentówek oraz zupełnie mikroskopijne. Cała była upstrzona najróżniejszymi półprzezroczystymi landrynkoworóżowy-mi kropkami. Patrzyłam na nią i mrugałam tak intensywnie, że zapytała: - Co to, zespół Tourette'a się u ciebie ujawnił? I wtedy cała ta kropkowizja rozpłynęła się i zniknęła. Niestety, zespołu Tourette'a nie stwierdzono. Ani zaburzeń wzroku. Już od tygodni to przedziwne badziewie dzień w dzień obłaziło ludzi w moim polu widzenia. Bałam się powiedzieć o tym mamie - miała skłonność do wpadania w histerię z byle powodu. Trzymałam więc buzię na kłódkę. Odjeżdżałam. Odiiijeżydżałam! I choć wiedziałam, że musi istnieć jakieś logiczne wyjaśnienie, nie sądziłam, żebym je znalazła na zajęciach z chemii dla zaawansowanych w tej mojej gównianej szkółce. Nawet jeśli to wcale nie były lekcje, tylko... tadam!... kurs 9
uniwersytecki w absolutnie gówniastycznym miejscowym college'u! W absolutnie gówniastycznym New Glen, Illinois! W ciągu roku zaliczyłam materiał z dwóch lat liceum - i to ze średnią 5,2 - więc nauczyciele zdecydowali: lepiej, żebym chodziła na zajęcia do college'u, niż znów uczyła się przedmiotów, z których już i tak dostałam piątki. Dlatego ostatni rok w liceum spędziłam jako egzotyczny towar eksportowy: licealistka z New Glen High School zdominowała scenę NGCC, znanego również jako Naprawdę Gówniany College dla Ciemniaków. A tak swoją drogą, trudno o mniej popularną osobę niż dzieciak z liceum, którego na zajęciach w college'u otacza banda starszych leserów. Czułam się intruzem robiącym coś, o czym moim kolegom nawet się nie śniło: kończyłam szkołę przed czasem. To jedyna rzecz, jaką kiedykolwiek udało mi się zrobić z wyprzedzeniem. Późno się rozwinęłam, późno wystrzeliłam w górę, późno też wypączkował mi biust. Shirl i ja byłyśmy ostatnimi dziewczynami w liceum, których klatka piersiowa przestała być płaska. Nigdy nie należałyśmy do najsłodszych ani do najgorętszych, ani do najpopularniejszych, nigdy nie uchodziłyśmy za największe świruski ani nawet najbardziej wkurzające zołzy. A żeby cokolwiek dla kogokolwiek gdziekolwiek znaczyć, musisz należeć do jednej z tych grup. No więc my się nie liczyłyśmy. Dla nikogo. Nigdzie. Ani kiedy się poznałyśmy w podstawówce, ani w gimnazjum, ani potem w liceum. Właściwie byłyśmy zupełnie niewidzialne. Tak między nami, Shirl zachowywała się jak królowa sceny dramatycznej - ciągle walczyła z nieistniejącymi dwoma kilogramami nadwagi albo narzekała na okropną cerę, w rzeczywistości idealnie gładką. A wszystko 10
po to, żeby pokonać swój największy lęk, który artykułowała regularnie jak w zegarku: „Stajemy się nudne jak flaki z olejem, Beth! Ej, zróbmy coś spontanicznego, coś niezapomnianego!" Co zwykle oznaczało jakże podniecający złoty strzał z kawy w lokalnym centrum handlowym. Shirl miała świra na punkcie najfajniejszych dzieciaków. Marzyła, żeby dostawać zaproszenia na ich imprezy, robić zakupy tam, gdzie one; chciała wiedzieć, gdzie się kręcą i gdzie pracują. Obserwowała je niczym gwiazdozbiory przez teleskop - znała ich rozmieszczenie i zachowania i potrafiła przewidzieć ruchy lepiej niż astronom. Różnica między nami polegała na tym, że Shirl pragnęła stać się częścią ich systemu słonecznego. A ja śniłam o tym, żeby wydostać się z tego przeklętego uniwersum. I znaleźć się na uniwersytecie. Shirl orbitowała zwłaszcza wokół jednej planety: Ryana McAllistera - młodszej połówki zabójczo cudownego i wciąż pakującego się w kłopoty duetu Braci Mac. Olśniewający i niegrzeczny, atletyczny i niezbyt bystry Ryan oraz jego starszy brat Richie byli w New Glen legendą. Mieli włosy jak marzenie, oczy jak marzenie i smutną historię rodzinną, która sprawiała, że wszystko uchodziło im płazem. Nie znałam szczegółów, ale Shirl przysięgała, że ojciec zostawił ich, uciekając przed mafią, i że miało to coś wspólnego z bronią i długiem hazardowym. Matka wciąż znikała na terapiach, a chłopcy mieli zapewnione wszędzie swobodne wejście - przywilej przysługujący odlotowym ciachom z tragiczną przeszłością. A jak sobie Ryan na to zapracował! Był zaprzysięgłym wrogiem pierścionków czystości w promieniu stu- 5
kilometrów. Krążyły legendy, że zdeflorował cały bukiet okolicznych dziewic. Aresztowany w wieku lat czternastu, rok później jeździł nielegalnie starym motocyklem, jako szesnastolatek został gwiazdą futbolu i koszykówki, wreszcie jako siedemnastolatek upajał się władzą. Do końca liceum zerwał więcej kwiatuszków niż cała branża ogrodnicza. Ten nieprzyzwoity fakt zadecydował o równie nieprzyzwoitym przezwisku Ryana. Deflo-rator. Jego podboje przeszły do legendy, a na szafkach ofiar pojawiały się nieszczęsne publiczne dowody: dyndające prezerwatywy. Nie muszę mówić, że Shirl chętnie sama ofiarowałaby mu swoją różyczkę. - Czuję się, jakbym miała kolce - szeptała, chichocząc, za każdym razem, kiedy wpadałyśmy na Ryana. - Hej, Charlene. - Ryan zawsze przekręcał imię Shirl, ale to jej nie zniechęcało. - To, co zwiemy różą, pod inną nazwą nie mniej by pachniało - pisnęłam, próbując uchronić jej wrażliwe ego. - Wie, że istnieję. Robię postępy! - Ucieszyła się, jakby co najmniej zaprosił ją na randkę. - Proszę cię, nie trać dziewictwa z Ryanem McAlli-sterem, on cię zgubi - powiedziałam, wywracając oczami przede wszystkim ze zmartwienia. - Najpierw musiałby mnie znaleźć - roześmiała się Shirl. - O ile już ktoś inny nie przywiódł mnie do zguby. Myślisz, że moje dziewictwo jest w pudełku z rzeczami znalezionymi w gabinecie Pryncypała Tony'ego? Nie widziałam go jakoś ostatnio... - zażartowała na temat swojego totalnego braku doświadczenia seksualnego. Ale mimo tej autoironii byłam zmartwiona. Bo tak naprawdę Shirl zrobiłaby wszystko dla Ryana McAllistera. 12
Niechętnie zgodziłam się zaspokoić jej obsesyjną potrzebę i pokręcić we dwie w pobliżu Bordens Books w centrum handlowym Glen Valley. Ryan pracował dorywczo w sklepie sportowym obok i mogłam przynajmniej trochę się pouczyć i napić kawy, kiedy Shirl zapamiętale wkuwała na pamięć rozkład lotu Ryana. Nie było ani jednego popularnego dzieciaka, o którym Shirl czegoś by nie wiedziała. Grenada Cavallo -miejscowa ikona stylu - nigdy dwa razy nie włożyła tej samej rzeczy, a jej luksusowe torby od Louisa Vuittona znajdowały się poza zasięgiem finansowym większości nastolatków. Shirl bez przerwy próbowała dociec, skąd Grenada je ma. - Myślisz, że jest mistrzynią sklepowych kradzieży czy specem od wyszukiwania okazji w necie? - Nie mam pojęcia - odpowiadałam za każdym razem. - To twoja działka, nie moja. - Chciałam się skupić na teście z fizyki, a ona przeszkadzała mi w opanowaniu mechaniki newtonowskiej. Shirl zasysała piątą kawę. - Mówiła, że jej bogata ciotka pracuje w Bergdorfie w Nowym Jorku. - Nie wiedziałam, że bogacze robią w handlu detalicznym. - No właśnie. Szczęściara - brzęczała Shirl. - Widziałaś nowy tatuaż Jake'a? Na dole pleców? - Walnął sobie tribala nad tyłkiem? - spytałam z niedowierzaniem. - Co za tandeta! Tragedia! - Nie znosiłam tatuaży. - Dlaczego po prostu nie przyczepi sobie znaczka „Proszę, pomyśl, że jestem fajny. Błagam!" A tak swoją drogą, jakim cudem udało ci się zobaczyć plecy Jake'a? 7
- Zdjął koszulkę na wuefie. - I usłyszałaś anielskie pienia? - Shirl lubiła Jake'a. To znaczy, wszystkich chłopców. - Nie śmiej się ze mnie. Bardzo dużo tracisz - odparła z urazą, jakbym ją opuściła albo popełniała straszliwy błąd, inwestując w swoją przyszłość. - Teraz, kiedy cię nie ma, to on będzie przemawiał na zakończenie szkoły. Próbowała mnie wkurzyć, ale nie złapałam przynęty. - Muszę chodzić na jak najwięcej zajęć w college'u. Będą się liczyły jako punkty w przyszłym roku. Więc daj mi spokój. - Dopiero po chwili dotarło do mnie, co Shirl powiedziała. - A odkąd to Jake Gorman jest takim bystrzakiem? - Kosi dobre stopnie po tym, jak zdiagnozowali u niego ADHD. Bierze adderall i stał się gwiazdą nauki. - Possała słomkę, rozpłaszczyła na końcu i wydłubała nią sobie coś z zębów. - O niczym nie masz pojęcia! Punkty możesz sobie wyrobić zawsze. Ale nigdy nie nadrobisz straconego czasu. Jenny Yedgar strasznie tyje. Już nie mieści się w żadne ubrania, a ja muszę codziennie oglądać jej pęczniejące opony, bo siedzę za nią na trygonometrii. Niewiarygodnie fascynujące przedstawienie. Normalnie nie można oderwać wzroku od jej tłustego tyłka. - Jesteś najbardziej współczującą osobą pod słońcem. - Roześmiałam się. - Jenny Yedgar to suka. A przez tę tuszę stała się jeszcze okropniejsza. Szalona krowa. Musiałam się trochę pouczyć, więc wytoczyłam ciężkie działo. - Czy to nie Ryan? 14
Skłamałam. Ale tak jak się spodziewałam, Shirl zerwała się z krzesła i z prędkością światła ruszyła w kierunku fatamorgany. Wzięłam głęboki wdech, żeby się skupić. Kochałam Shirl, ale nasza przyjaźń była czasami jednostronna. I to Shirl na tym korzystała. Kiedy ruszyła prześladować Ryana, popłynęły za nią małe, wijące się plamy, które przypominały wysepki tłuszczu w rosole. W moich oczach pływają oka! - powiedziałam sama do siebie, próbując usunąć je z pola widzenia. Nie udało się. Mruganie okazało się niebezpieczne, bo powodowało nagłe eksplozje. Wymknęłam się wcześnie do domu i położyłam do łóżka. Następnego dnia w Gównianym College'u dla Ciemniaków wybuchła prawdziwa bomba. O jedenastej trzydzieści trzy na chemii. Byłam pewna, że wzrok płata mi figle. Bo Richie Mac uśmiechał się do mnie. Richard McAllister. Ten Richie Mac. Brat Ryana. W całej swojej dziewiętnastoletniej chwale. Oczy anioła. Ciało boga. Uśmiech śmierci. Pomachał w moją stronę, więc się rozejrzałam. Nikt się nie poruszył. Spojrzałam na niego jeszcze raz, a on znowu pomachał. Do mnie. Pokiwał głową, jakby pytał: „A ty mi nie odmachasz?" I kiedy już odzyskałam oddech i podniosłam rękę, stało się coś dziwnego. Tak jakby kropki przed oczami, które widywałam codziennie, nie były dziwne. Tym razem jednak coś zrobiły. Zamieniły się w gigantyczne włókna. I te wielgachne nitki zaczęły tworzyć warkocz, który się do mnie zbliżał. Jeżeli widok trzech splatających się w powietrzu wyimaginowanych pasm nieistniejącej nici jest czymś normalnym, to ja przepraszam. O tym nie słyszałam na kursie przygotowawczym do matury. Na szczęście 9
nieoczekiwane spotkanie Pięknej z Potwornym Warkoczem szybko zostało przerwane - wizja rozpłynęła się i zniknęła w jednej chwili. - Myślę, że słowo, którego szukasz, to „cześć" - powiedział Richie. - Uhm, czyyść. To znaczy cześć - wybąkałam. Zawibrowała moja komórka. Powitanie Jego Królewskiej Mackności przerwała wiadomość. Od mamy. „Kolacja 0 19.30. Kurczak?" Tak jakby wiedziała, że ciągnie mnie do chłopaka nieodpowiedniego pod każdym względem, 1 chciała zniweczyć cały mój nieistniejący urok. Zwalczyłam chęć, żeby odpisać: „Nie psuj mi smaku pierwszego w życiu ciacha", kiedy odezwał się Richie: - To niegrzeczne odbierać SMS-a w czasie rozmowy... Uśmiechnął się. Shirl by umarła. Był tak piękny, że mnie zatkało. - Przepraszam... to moja mama... -1 warkocz widmo, dodałam w myślach. - Też jest taka śliczna jak ty? - zapytał Richie bez śladu ironii. Krew w moich żyłach zmieniła kierunek i na chwilę zatrzymała się w gardle, zanim zalała policzki i uszy. Nie wiem, ale czy twoje zęby rzeczywiście błyszczą? -tak brzmiała moja niewypowiedziana odpowiedź. Bałam się odezwać z tym rumieńcem na twarzy. - Może chciałabyś dołączyć do naszej grupy? Spotykamy się zwykle po chemii. Zauważyłam dwie dziewczyny kręcące się w pobliżu. Sprawiały wrażenie nieszczególnie podekscytowanych perspektywą mojego towarzystwa. - Jestem Richie - dodał. 10
Nawet głos miał piękny. Jak to możliwe? Nie potrafiłam wykrztusić z siebie ani słowa, więc mnie ubiegł: - Chcesz, żebym zgadł, jak masz na imię? Uwielbiam takie zabawy - zażartował. - Beth - wydusiłam w końcu. - Cześć, Beth. - Ogromną dłonią przywołał obie dziewczyny, a ja zaczęłam się zastanawiać, jakim cu- dem mógł dłubać w nosie tak olbrzymimi palcami. - ToElenai...? - Marin, Richie. Mam na imię Marin - prychnęła ta druga, nie Elena. Richie popatrzył na mnie, jakby mówił: „Przepraszam za nią", i wzruszył ramionami, co chyba znaczyło: „Trudno się spodziewać, że zapamiętam wszystkie imiona. Jestem na to zbyt łakomym kąskiem". Wskazałam na telefon. - Mama na mnie czeka. - No to do zobaczenia następnym razem po zajęciach, tak? - Mierzył ponad metr dziewięćdziesiąt. Dla podkreślenia swoich słów oparł się o mój stolik, a jego niewiarygodnie długie rzęsy zamigotały. Czułam, że nade mną góruje. Zrobił pauzę, zanim dorzucił: - Beth? Nogi się pode mną ugięły. Mogłabym zmoczyć majtki i nawet tego nie poczuć, bo jego głos mnie sparaliżował, zahipnotyzował. Chłopak był Macnetyzerem. Ledwo zdołałam kiwnąć. I proszę, gdzie się znalazłam. W grupie studenckiej Richie'ego Maca. Kiedy Macnoza przestała działać, nerwowo trzepnęłam się w nogę za to, że poddałam się jego niesławnemu urokowi. Może jednak Shirl nie była aż taką wariatką? Zanim ruszyłam do domu, musiałam zabrać coś ze swojej przyszłej Alma Mater. Napisałam SMS-a do 2 - Siedem promieni 17
Shirl, żebyśmy się spotkały w naszym ulubionym miejscu - żeńskiej łazience niedaleko pokoju nauczycielskiego. Inne dzieciaki nie lubiły jej właśnie z powodu lokalizacji. My uwielbiałyśmy, bo zawsze była pusta. - Jak to, Richie Mac poprosił cię, żebyś dołączyła do ich grupy? Nie powinnam jej o tym wspominać. Mówiła tonem zazdrosnej przyjaciółki. Ech, w ogóle nie pomyślałam. - Yyy, powiedział cześć i że Ryan chce się z tobą ożenić. Przyjęłam oświadczyny w twoim imieniu. Dobrze zrobiłam, co? - zażartowałam, żeby złagodzić zazdrość, która weszła mi w paradę. - Miesiąc miodowy spędzicie w Cabo. - O ile rodzina nie będzie miała nic przeciwko, jeśli nie włożę białej sukni. Musisz wiedzieć, że zamierzam uprawiać mnóstwo seksu przed nocą poślubną. - Shirl też żartowała. Dobry znak. Każda z nas zdążyła się już trochę pomigdalić i zrobić pewne wstępne rozpoznanie, ale jak dotąd obie byłyśmy dziewicami. Co doprowadzało Shirl do szału. - Wystawię swoje dziewictwo na eBayu. To prawdziwe przekleństwo! Jak myślisz, ile dostanę? - Na wolnym rynku? - EBay nie jest wolnym rynkiem. Musisz najpierw wyłożyć dziesięć procent ceny minimalnej, więc naprawdę trzeba to przemyśleć. Zastanawiam się nad milionem dolarów. Wyplułam swoją latte. - Za twoją trampolinę mogłybyśmy spokojnie zgarnąć okrągły milion. Słowa „trampolina" używałyśmy zamiast obrzydliwie nieseksownego „hymen". Uważam, że to śmieszne 18
nazywać błonę oddzielającą twoje dziewictwo od doświadczenia seksualnego słowem, w którym pobrzmiewa „amen!" Nie zrozumcie mnie źle. Nie mam nic przeciwko religii i kocham swój hymen czy tam błonę dziewiczą, ale obie z Shirl wolałyśmy „trampolina". Za każdym razem, kiedy któraś z nas to mówiła, dawała sygnał do wykonania piosenki i tańca. Tekst i choreografię wymyśliłyśmy w pierwszej klasie gimnazjum. Jedną ręką zakrywamy krok, drugą srogo grozimy palcem i skandujemy przy tym: „Przekroczysz granicę i jesteś tramp! Więc zrób to w drodze, zrób to w wozie, zrób to na obozie!" A potem kręciłyśmy głowami zdumione własną głupotą. - Jak to się stało, że zaczęłyśmy to nazywać „trampoliną"? - Zdaje się, że usłyszałaś historię o pewnej gimna-styczce. Straciła dziewictwo podczas jakichś akrobacji... - A tak, no i „trampolina" zaczyna się od „tramp", a poza tym to taka wielka elastyczna rzecz, na której każdy chce się bawić... - Ale żeby jej nie uszkodzić... - ...bez zabezpieczenia! - wykrzyknęłyśmy razem. - Myślisz, że ktokolwiek oprócz nas na to wpadł? -spytałam. - Oczywiście że nie. Tylko my jesteśmy takie fajne. No i Bracia Mac - zagruchała. - To co włożymy na nasz podwójny ślub? Czas spadać. Złapałam swoje rzeczy. - Najpierw musimy zobaczyć trochę świata, Shirl. Jest całe morze facetów poza Ryanem McAllisterem. - Zobaczymy świat w trakcie miesiąca miodowego. Ubierzemy się w identyczne suknie. 13
Przybiłyśmy piątkę i powiedziałyśmy sobie cześć, a ja miałam dziwne wrażenie, że Shirl nie do końca żartowała. Rano odebrałam telefon ze szkoły. Usłyszałam, że w sekretariacie czeka na mnie przesyłka. Kiedy się zjawiłam, pani Dakolias, sekretarka, natychmiast zaczęła mnie pouczać. Ale w chwili, gdy otworzyła usta, wokół jej ciała zaczęło coś wyrastać - we wszystkich kierunkach wystrzeliły raptem obrzydliwe, pełne supłów warkocze. Jakbym miała halucynacje! - Szkoła to nie urząd pocztowy. Nie wolno nam przyjmować waszych przesyłek - warknęła, wręczając wyświechtaną kopertę FedEksu. Warkocze przed moimi oczami rozwiały się w powietrzu. - Musieli to przysłać drugi raz - marudziła. - Za pierwszym razem źle napisali twoje imię. Nie potrafiliśmy go nawet przeczytać, a co dopiero skojarzyć z tobą. Pierwotny napis został przekreślony i zastąpiony: „Elizabeth Ray Michaels, liceum w New Glen". Zmrużyłam oczy i spróbowałam odczytać litery pod spodem. - Co to było za imię? - zapytałam naprawdę zaciekawiona. - Nie pamiętam. Jakiś dziwny błąd. Takiego imienia nie mieliśmy na liście. Więc odesłaliśmy przesyłkę. - Jak na kogoś, kto ewidentnie nie lubi dzieciaków, pani Dakolias wybrała sobie dziwną pracę. Pokiwałam głową, przyglądając się kopercie. Zastanowił mnie adres nadawcy. Przesyłka była z firmy 7RI mieszczącej się przy Piątej Alei w Nowym Jorku. Nie znałam nikogo w Nowym Jorku. Nie znałam nawet nikogo, kto by kogoś znał w Nowym Jorku. Nagle 14
poczułam, że to strasznie prestiżowe dostać FedEksem przesyłkę z Wielkiego Jabłka. Miałam nadzieję, że to stypendium. Proszę, Boże, niech wystarczy na Columbię, pomyślałam. Bo mamy na to nie stać. Nie chciałam otwierać koperty przy kimś. - To pewnie informacja o stypendium albo coś w tym stylu. Przepraszam za kłopot, pani Dakolias. I dziękuję za pomoc. - Niech to się więcej nie powtórzy - zagderała, zanim wróciła do swoich spraw. - Beth? - Pryncypał Tony wychylił się ze swojego gabinetu i przywołał mnie gestem. Facet utknął w latach siedemdziesiątych, ale potrafił przerwać bójkę i uczniowie go lubili, bo nie był totalnym kretynem. Strasznie chciałam otworzyć przesyłkę i zaczęłam się niecierpliwić. Dyrektor wyciągnął w moją stronę jakieś papiery. - Dzwoniłem do NGCC. Potrzebuję na tym twojego podpisu, bo inaczej nie skończysz wcześniej szkoły - oznajmił. Chwyciłam papiery. Ukończenie szkoły - wcześniejsze czy o czasie - mogło poczekać. Ja musiałam otworzyć kopertę natychmiast. Poszłam do toalety i zamknęłam się w kabinie dla niepełnosprawnych. Powiesiłam torbę, położyłam na desce papierową nakładkę i usiadłam. Nie potrafiłam oderwać wzroku od napisanych markerem liter. Koperta emanowała energią, a ja byłam podniecona. Nie żebym od razu dostała gęsiej skórki. Po prostu czułam lekkie napięcie. Jak każdy, kto nie spodziewa się żadnej przesyłki z firmy 7RI, tymczasem dostaje stamtąd list na adres szkoły. To niepokojące i ekscytujące zarazem. 21
Modliłam się, żeby to były pieniądze. Wielkie Pieniądze na Edukację, bardzo proszę! Rozerwałam kopertę. Zamknęłam oczy i wzięłam głęboki wdech. W środku jeszcze jedna koperta. Złota i nieduża, jak na zaproszenie. Na niej bardzo starannie napisano: „Alef Bet Ray". Rzeczywiście dziwne. W ogóle nie wyglądało na moje imię i zaczęłam powątpiewać, czy rzeczywiście list jest do mnie. Jeszcze raz sprawdziłam wierzchnią kopertę. No moje imię, jak nic. Odwróciłam złotą kopertę i zobaczyłam piękną staroświecką pieczęć z wosku. Ostrożnie ją odlepiłam, żeby później dokładniej przebadać. Ze środka wyjęłam gruby arkusik papieru czerpanego. Wiadomość została napisana drukowanymi literami. Tylko siedem słów.: JESTEŚ KIMŚ WIĘCEJ, NIŻ CI SIĘ WYDAJE Odwróciłam kartonik. I tyle. Siedem słów. Siedem słów. Które nie mogły być skierowane do mnie.
Rozdzial 2 Rok po roku siostra Mary dokładnie wybierała czas nadania złotych kopert i cierpliwie wysyłała je, kierując się datami z akt w siedzibie głównej 7RI. Zawsze wyglądało to tak samo: trzeba było nadać złotą kopertą z określoną wiadomością i czekać. Odpowiedź mogła przyjść po kilku dniach, miesiącach, czasami nawet latach. Zdarzało się, że nigdy nie nadchodziła. Przez ogromne okno w gabinecie Mary spojrzała na East River. Nowy dekorator pomalował ściany na kosztowny odcień szarości. Wypolerowana podłoga aż lśniła. Dostępu do archiwum broniły zamki, zarówno mechaniczny, jak i cyfrowy. Zainstalowano urządzenia rozpoznające odciski palców i głos. Mary nie mogła wyjść z zachwytu. Teraz wystarczyło przytknąć palec albo wypowiedzieć imię zamiast posługiwać się nieporęcznym kluczem lub kodem. Te środki bezpieczeństwa podjęto nie bez powodu, ona zaś żywiła wielki szacunek dla protokołu. Ale miała już dość czekania. Czyjeś życie znalazło się w niebezpieczeństwie. Jak co dnia przejeżdżała rzekę w drodze do Szpitala Wszystkich Świętych. Tym razem jednak wierciła 17
się zniecierpliwiona. Niebawem miało dojść do jednej z największych koniunkcji od stuleci. Dziedzictwo Siedmiu Promieni - to nieuchronne, które obiecano, zanim w ogóle powstały obietnice - w końcu odegra swoją rolę. Siedząc na tylnym siedzeniu samochodu z szoferem, wyjrzała przez okno w nadziei, że na widok słońca uda się jej odprężyć. Wprawdzie nie kręciło jej się w głowie, ale czuła wszechogarniające podniecenie. Wszystko zawisło na włosku. Sarah musi się trzymać. Szpital Wszystkich Świętych nie słynął z sukcesów. Ot, maleńka prywatna lecznica zapewniająca trzeciorzędną opiekę. Personel kiepsko opłacany, pacjenci niezadowoleni. Szpital nieraz znajdował się na skraju bankructwa. Nie był obiektem pierwszej klasy i wcale na taki nie wyglądał. Dlatego dziwił fakt, że chorzy na raka zaczęli go opuszczać. Wyleczeni. Wieści o „cudach" we Wszystkich Świętych szybko rozniosły się wśród miejscowych katolików. Niektórzy twierdzili, że to zasługa płaczącej Madonny na mozaice; inni mówili, że szpital wybudowano na terenie dawnego cmentarza. Szeptano też, że to sprawka zakonnicy w prostym brązowym habicie, która codziennie przesiadywała z Sarah David. - Dzień dobry, Sarah - powiedziała ciepło Mary. -Jak się dzisiaj miewasz? - Siostra Mary. Dziękuję, że przyszłaś. Czuję się zmęczona. - Wiem, skarbie. Ale już blisko. Lada dzień. - Nie jestem pewna. Gdybym tylko mogła... Od miesięcy Sarah dializowano i sztucznie odżywiano. Oddychał za nią respirator. Przeszła też kilka śmiertelnie groźnych infekcji. 18
- No już dobrze. Wyrecytuj mi coś, kochanie. - Mary wyciągnęła ogromne druty i zaczęła na nich robić purpurowy szal. - „Czy połączysz gwiazdy Plejad? Rozluźnisz więzy Oriona?"* Mary zabolał wysiłek, który usłyszała w głosie Sarah. - Głuptasie, przecież wiesz, że wolę Tennysona**. - „Wiele nocą widziałem plejad, wznoszących się w łagodnym cieniu i skrzących niczym rój świetlików wplątanych w nić srebrzystej kosy". - Cudownie, dziękuję. - Mary zauważyła nieznajome twarze na zewnątrz na oddziale intensywnej opieki. - Są z Departamentu Zdrowia - wydyszała Sarah. -Sprawdzają dane dotyczące remisji. - Znowu? - Mary pokręciła głową. - Ludzie nauki nienawidzą niewytłumaczalnego. Nie rozumiem, co ich tak złości. - Myślą, że personel fałszuje statystyki. - Sarah traciła głos. Mary pozwoliła jej chwilę odpocząć, biorąc pod uwagę to, co jeszcze czekało Siedem Promieni. - Sarah, proszę, wymień nazwy. - Matariki, Makali'i, Tianąuiztli, Kilimia, Subaru, Krttika, Al-Thurayya. - Jej akcent był znakomity. - Zawsze taka utalentowana językowo - powiedziała miękko Mary. - A teraz miejsca. - Piramida Słońca w Teotihuacan, Chichen Itza na Jukatanie, Machu Piechu w Peru, wielkie piramidy w Gizie, Partenon w Grecji, Mateo Tipi... * * Sir Alfred Tennyson - największy poeta postromantyzmu wiktoriańskiego. Tu fragment wiersza Lockskley Hall (przyp. red.). 25
Mary kiwała głową. „Siedem dni tygodnia, siedem kolorów tęczy, siedem mórz, siedem głównych planet, siedem nut w gamie, siedem gruczołów w ciele..." Lista Sarah obejmowała wszystko, co świat zawdzięczał Promieniom. Jak dotąd jeden lub więcej z Siedmiu ginęły, nim Wielkie Dzieło udało się doprowadzić do końca. Przeznaczenie zawsze ma swoich krytyków. Promienie nie stanowiły wyjątku. Muzyka Siedmiu zabrzmi znowu. Po raz pierwszy od wieków mogło dojść do koniunkcji ludzkich gwiazd i odzyskania szczęsnego panowania. Równowaga w świecie została przywrócona, a potworności stuleci patriarchalnych rządów będą naprawione. To,co męskie, rozrosło się i wymknęło spod kontroli. To,co żeńskie, zajmie należne miejsce. Nie bez przyczyny nazwano tę planetę Matką Ziemią. Tak, Siedem Sióstr przychodziło na świat już wcześniej. Tym razem jednak były chronione. Z rozmyślań wyrwał Mary znajomy sanitariusz. - Dzień dobry, siostro Mary. - Kochała tych słodkich katolickich chłopców. Okazywali tyle szacunku. - Witaj, Vince. Jeżeli doktor znowu prosi, żebym podpisała zgodę, aby nie podejmowali akcji resuscyta-cyjnej, to odpowiedź nadal brzmi nie. - Nie wiem, dlaczego siostrę wciąż tym zadręczają. Rachunki są opłacone, ona nikomu nie robi krzywdy. Pewnie takie są zasady, kiedy... - Zamilkł zakłopotany. - Kiedy co, Vince? - Kiedy pacjent znajduje się w, hm, stanie trwałej wegetacji. Vince poprawił rurki podłączone do nieruchomego ciała Sarah, które od przeszło ośmiu miesięcy nie po- 20
ruszyło się, nie mrugnęło ani nie zaczerpnęło samo powietrza. - Warzywa żyją, Vince - powiedziała Mary słodkim głosem, podczas gdy medyczna maszyneria brzęczała, pompowała i popiskiwała. - Tak jak Sarah.
Gapiłam się na zlotą kopertę jak w transie. W autobusie w drodze do domu postanowiłam, że nie powiem mamie o przesyłce, bo z pewnością doszłaby do wniosku, że padłam ofiarą jakiegoś stalkera* i grozi mi koszmarne niebezpieczeństwo. Pomyślałam też, że kimkolwiek jest Alef Bet Ray, może chcieć wiedzieć o swojej wyjątkowości. Kiedy więc dotarłam do domu, zrobiłam to, co każdy zrobiłby na moim miejscu. Wpisałam Alef Bet Ray w Google. I coś odkryłam. Że imię Alef Beth to także liczby. Alef po hebrajsku znaczy jeden, a bet -dwa. Zaśmiałam się na myśl o kimś, kto ma na imię Raz Dwa. Ciekawe, czy wołają na niego - albo na nią -„Szybko, Szybko". Krztusząc się ze śmiechu nad złotą kopertą, którą należało przekazać Szybko, Szybko, zaczęłam się zastanawiać, czy faktycznie istnieje ktoś o imieniu Alef Bet, czy też wiadomość była jednak skie- * stalker (ang.) - dosł. prześladowca, ale także w kulturze masowej: osoba trudniąca się przemytem przedmiotów pozostawionych przez obcą cywilizację, bohater literatury science fiction (przyp. red.). 28
rowana do mnie. W końcu przyszła do szkoły aż dwa razy. Złota koperta i woskowa pieczęć raczej nie pasowały do szalonego stalkera, który powziął nikczemny plan porwania mnie i wypatroszenia. A może chodziło o to, żeby mnie zwieść? Zamydlić oczy pięknym charakterem pisma, a potem wrzucić do jamy w ziemi? I w dodatku - jeśli chodziło o mojego nowego przyjaciela Raz Dwa - zrobić to wszystko szybko, szybko? Przestudiowałam adres nadawcy. Odszukałam go na mapie Google i dobrą chwilę przyglądałam się zdjęciu na monitorze mojego starego laptopa. Wyguglałam 7RI i znalazłam jakieś materiały Amerykańskiego Stowarzyszenia Matematyków na temat „niekrzyżujących się zbiorów". Postanowiłam więc poszukać adresu firmy, ale nie znalazłam żadnej darmowej usługi - nawet te portale, które reklamowały się jako bezpłatne, kierowały mnie do serwisów, gdzie opłata wynosiła dziesięć dolców. Zadzwoniłam więc do Nowego Jorku z prośbą o regon 7RI mieszczącej się przy Piątej Alei. I nic. Zaczęłam badać woskową pieczęć niczym jakaś laska z policji: był na niej odciśnięty skomplikowany wzór z zazębiających się pierścieni. Donikąd to nie prowadziło. Musiałam zdobyć informacje, ale tak, żeby nie niepokoić mamy. Wzięłam telefon. - Ubezpieczenia Zdrowotne Carleton i Spółka. Twoje zdrowie to nasza sprawa. W czym mogę pomóc? Zrobiło mi się strasznie żal recepcjonistki, która musiała powtarzać to przez cały dzień. - Mogę rozmawiać z Jan Michaels? Mówi Beth. Mama nie lubiła, jak do niej dzwoniłam do pracy, wolała SMS-y. Dlatego już się przygotowałam na ten ton. 23
- Co się stało?! Była niewiarygodnie przewidywalna. Wszystko kata-strofizowała, zwłaszcza niespodziewane telefony. Nie-słownikowy czasownik od rzeczownika „katastrofa" to „katastrofizować" i oznacza, że się zakłada najgorsze. Cała mama. Podejrzewam, że to stąd, iż bez przerwy ma do czynienia z różnymi medycznymi przypadkami. Dlatego ciągle spodziewa się nieszczęścia. - W sekretariacie kompletują moje papiery do dyplomu i potrzebują dwóch dowodów tożsamości. Powiedz, gdzie znajdę akt urodzenia. Muszę też iść do okulisty. Ostatnio widzę podwójnie i takie tam. Głos mamy stał się piskliwy, jak to zwykle bywa u matek, które prosi się o coś niezwykłego. - Akt urodzenia jest zagrzebany gdzieś w papierach. Czy to nie może poczekać dzień albo dwa? Będę musiała przetrząsnąć kilka pudeł. Dzień albo dwa w mamy języku to dwa albo trzy tygodnie. A nawet miesiące. - Sama poszukam - zaoferowałam się natychmiast. - Skąd ten pośpiech? - No to spreparuję jakiś dokument. Po co tracić czas na szukanie oryginału. Popełnię fałszerstwo. I to najlepiej na skalę krajową; wywołam medialny cyrk, żebyście z babcią ze wstydu musiały się przeprowadzić i zmienić nazwisko. - Beth, nie grzeb w moich pudłach, jeśli ci życie miłe. Nie była najfajniejsza, ale też nie najgorsza. Tylko maksymalnie irytująca. - A co gdybym znalazła dokumenty szybciej niż ty? - zajęczałam. 24
- Gdyby udało ci się ogarnąć ten bałagan, to mogłabyś pracować w CIA. - CIA znana jest raczej z tego, że robi bałagan, mamo, a nie że go ogarnia. - Nie bądź taka mądra. A teraz pozwól, że zajmę się wizytą u okulisty. - Dobra, dzięki. Ciekawe za co ta wdzięczność. Za coś, co pewnie będzie czekało w nieskończoność. Ale wkurzanie matki niczego by nie przyspieszyło. Rozłączyłam się i poczułam ulgę, że problem z oczami mam z bańki. A potem przyszło mi do głowy: co jeśli mnie samej faktycznie uda się znaleźć papiery? Nie mogłam się oprzeć tej myśli. Korytarzem naszego parterowego domu z dwiema sypialniami poszłam na tyły i zsunęłam schody na strych. Ostrożnie wdrapałam się na górę i wciągnęłam je za sobą. Rozejrzałam się po niewysokim poddaszu. Bardzo czystym. Żadnej stęchlizny ani kręcącego w nosie kurzu jak w większości tego typu miejsc. Pachniało tu tak, jakby mama całkiem niedawno sprzątała. Wyczuwałam woń cytrusowego detergentu - zapach worka do odkurzacza. Jak, do diabła, udało jej się wtaszczyć tu odkurzacz? Nigdzie ani grama kurzu. W życiu nie widziałam równie sterylnego strychu, na którym panowałby taki porządek. Wszystko na swoim miejscu: moje stare zabawki, jakieś nagrody dziadka, pudło z suknią ślubną mamy oraz cała masa innych pudeł i skrzynek rozmaitych kształtów i . rozmiarów. Chwilę pokopałam i znalazłam teczki na dokumenty. Pełno w nich było zeznań podatkowych i dokumentów finansowych - sięgały około dziesięciu lat wstecz, a potem się urywały. Jeszcze głębiej stało pudło z rzeczami sprzed piętnastu 31