IXENA

  • Dokumenty1 316
  • Odsłony258 476
  • Obserwuję204
  • Rozmiar dokumentów2.2 GB
  • Ilość pobrań149 133

Benford Gregory - Efekty relatywistyczne

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :176.5 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

IXENA
EBooki
FANTASTYKA

Benford Gregory - Efekty relatywistyczne.pdf

IXENA EBooki FANTASTYKA Benford Gregory
Użytkownik IXENA wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 16 z dostępnych 16 stron)

Gregory Benford - Efekty Relatywistyczne Weszli gwarnie do pomieszczenia śluzowego śmiejąc się, przekomarzając i pokrzykując wesoło. W tle dudnił głęboki, chropawy bas. Ponad niego wzbijały się lekko szczebiotliwe, wibrujące nuty głosów żeńskich. Harując ciężko, na równi z mężczyznami i w ich towarzystwie, kobiety nabrały szorstkich manier upodabniając się sposobem bycia do brzydszej połowy społeczeństwa. Było ich dwanaścioro. Szybko i sprawnie zrzucali z siebie ubrania. Dawno zapomnieli o wstydzie, a myślami byli już przy czekającej ich robocie. - Dasz radę, Nick? - spytał Jake zsuwając szorty i przypinając do kolan i łokci gniazda wejściowe. Skórę miał poczerwieniałą i zrogowaciałą od lat serwopracy sprzężonej. - Jakoś sobie poradzę - odparł Nick. - Natrafiamy już na całkiem gęstą plazmę. Będzie niedługo walić gardzielą jak diabli. - Był wysokim mężczyzną o szerokich barach i grubych nadgarstkach, co nadawało mu wygląd boksera wagi ciężkiej, a jednak z całej jego postaci emanowała jakaś lekkość i zwinność. - Strumień jak cholera - powiedział Jake. - Nietrudno się spietrać. - Nie dochrapałbym się mojej pozycji w tabeli, gdybym trząsł portkami, bo trochę więcej jonów leci sobie rurą. - A tak, tak. Jak pamiętam, jesteś całkiem wysoko na liście - powiedział Jake zerkając z niechęcią na wielkoluda. - No, no. Jak ostatnio sprawdzałam, był pierwszy - wtrąciła z sąsiedniego boksu Faye. Ryknęła gardłowym śmiechem, który przetoczył się przez pomieszczenie śluzowe i skłonił wszystkich do spojrzenia w ich stronę. Czy to cię właśnie gryzie, Jake? Jake wykonał nieprzyzwoity gest pod bliżej nieokreślonym adresem i ciągnął dalej. - Dobrze się czujesz, Nick? - O co ci chodzi? Że mam trzęsionkę? - Nick splunął z nagłym rozdrażnieniem - Przeziębiłem się i tyle. - Nie wstyd ci akurat teraz cykorować? - odezwała się łobuzersko Faye. - Tylko patrzeć jak dostaniesz awans i powędrujesz na górę. - Wprawnym ruchem poprawiła biustonosz podtrzymujący jej obfite piersi. Nick zerknął na nią z ukosa. Cały kłopot w tym, że pracując dłuższy czas z kobietą, zaczyna się w końcu upatrywać w niej jeszcze jednego konkurenta. Kiedyś miał chęć zabawić się z Faye - czasami naprawdę nieźle się prezentowała - ale teraz traktował ją jak jednego z rywali, który bez wahania wepchnąłby go w wir, gdyby miał na to chociaż pięćdziesiąt procent szans. Problem polegał na tym, aby nie dać ani jej, ani komukolwiek innemu okazji do zbliżenia się do siebie pod jakimś zabawnym kątem celem nadania mu jakiegoś niespodziewanego momentu. Przyglądał się jej od niechcenia, wprawnymi ruchami naciągając uprząż z gniazdami złączy. A jednak coś w sobie miała... - Zrobisz jeszcze jedną dobrą rundkę - odezwała się Faye mrużąc szelmowsko oko - i masz promocję w kieszeni, Ja ci to mówię. - To zależy od tego, co powiedzą ci z góry, z pokładu A. - Tyci, tyci, ciut, ciut mruknął pod nosem Jake . Nie mógł powstrzymać głośnego chichotu, szczególnie, że wiedział, jak zdenerwuje tym Nicka. Ale wielkolud nie odzywając się, flegmatycznie podłączał uprząż do swego układu nerwowego.

Przekaźniki wsuwają się z trzaskiem w gniazda i po perkusyjnych uderzeniach, które wstrząsają jego ciałem, Nick wyczuwa, jak każdy z nich wchodzi na swoje miejsce. Nigdy do tego nie przywyknie, chociaż w obsłudze Głównego Układu Napędowego pracuje już wiele lat. Kiedy tak naprawdę usiadł i zastanowił się nad tym na , spokojnie, dochodził do przekonania, że wcale nie lubi tej roboty. Przed zejściem na dół, na swoją zmianę, był zawsze roztrzęsiony. Postanowił sobie na początku, że nie , będzie o tym myślał, jeśli: nie będzie miał w nadmiarze tej hydroponicznie przetworzonej cieczy - substancji naszpikowanej obficie witaminami B i C i nie mogącej wyrządzić nikomu najmniejszej krzywdy, nawet pozostawić po sobie bagna w ustach i bolesnego kaca, tylko, że ten napój nigdy nie działał zupełnie tak, jak trzeba, bo na statku nic już tak nie działało. Jeśli pozwalał sobie na nadużycie tego specjału, wyłączał się stopniowo z konwersacji, w jakimkolwiek by był towarzystwie, zaszywał się gdzieś w kącie i ktoś znajdawał go w godzinę czy dwie później zagapionego w ścianę lub w swego drinka, przeżywającego na nowo godzimy spędzane w rurze i wspominającego ojca i dziadka, których pamiętał jak przez mgłę. Obaj umarli na tego starego, podstępnego, czarnego raka, tak samo zresztą jak osiemdziesiąt procent stanu osobowego ich brygady i nikt nie robił tajemnicy z faktu, że pomimo wszystkich konstrukcyjnych środków zabezpieczających, jak pięćdziesięciometrowe skalne ściany, grodzie ze stali węglowej i ołowiana wykładzina włazów, Napęd Główny był pod tym względem najgorszym miejscem na statku. Jasne, człowiek byłby cholernym głupcem, gdyby o tym me myślał, ale przecież ktoś musiał to robić, bo zginęliby wszyscy. Ta praca przeszła na Nicka po ojcu, bo rodzina wykonywała ją od pokoleń, od pierwotnego składu załogi i zadecydowali o tym oryginalni oficerowie z mostka na długo przed narodzinami, Nitka. To był jedyny rodzaj organizacji społeczeństwa, jaki socjometryści uznali za możliwy do wprowadzenia na statku, który musiał lecieć wśród gwiazd. Wiedzieli to wszyscy i nikt tego nie kwestionował, bo nie było innego wyjścia. Przekonał się o tym, od kiedy potrafił pojąć sens nabożeństw, obchodów kolejnych rocznic Wybuchu ; na górze, na mostku, czy historii, które opowiadał mu ojciec, kiedy już umierał na to czarne, pełzające paskudztwo pożerające go od środka. Nick przekonał się o tym... - Boże, ten konus staje się gorszy z każdym... patrzcie - Faye wskazała coś palcem. W górę grodzi, przebierając niemrawo długimi nogami po jej ceramicznej gładzi, pełzł pająk. - Musiał tu przyleźć z Agro - wtrącił ktoś. - Aha! Nie zabijajcie go. Szlag mógłby trafić całą tą cholerna biosferę. Pourywaliby wam za to te wasze zakute łby. Pomruk niechętnej zgody. - Patrzcie na tego kretyna - powiedział Jake. - Przylazł z dołu aż tutaj. Musiał drałować szybami wentylacyjnymi, kanałami energetycznymi i licho wie którędy jeszcze. - Pochylił się

nad pająkiem i przyjrzał mu uważnie. Stworzenie miało dobre trzy centymetry średnicy i było matowoszare. - Śliczny jak grzech, co? Nick przypinał do stawów ostatnie gniazda i próbował zignorować Jakea. - Aha! - Biedaczek. Nie wie nawet, gdzie go diabli przynieśli, no nie? Nie rozumie, jakie to ważne miejsce. W tej śluzie zobaczymy niedługo początek nowego roku, niedługo Nick dochrapie się tutaj kompletu punktów. Zostanie nowym wspaniałym, a my co? Ech, do diabła, my będziemy jak ten pajączek - malutcy i mający swoją maciupcią cegiełkę w wielkiej budowie Nickowej kariery. Pomyślcie tylko, jak to stworzonko... - Pocałuj mnie w dupę - uciął opryskliwie Nick. W powietrzu wisiało jakieś napięcie. Nick wyczuwał je i zdawał sobie sprawę, że ma ono związek z jego upartym dążeniem do awansu, coś w tym rodzaju, ale nie warto się było tym przejmować. Kiedy skończy z tą robota , i przeskoczy o szczebel wyżej w hierarchii, będzie miał sporo czasu, żeby to przemyśleć. Wtedy będzie miał dużo czasu. Gong zadźwięczał metalicznie. Mężczyźni i kobiety kończyli pośpiesznie nakładanie swego rynsztunku. Do pomieszczenia wkroczył pastor i tak samo jak na każdej innej zmianie zaintonował modlitwę o bezpieczeństwo. Nic nowego, ale napięcie pozostaje. Jasne, pomyślał Nick, wlatywali przecież w coraz gęstszą plazmę. Ale o tym w modlitwie nie było dużo. Mamrotał ją jednak razem z innymi. Zwykle tego nie robił. Do nabożeństw odnosił się obojętnie - wszyscy chodzili, nie do pomyślenia było, aby nie pójść, a poza tym nie dostałby awansu, gdyby regularnie nie pokazywał swojej twarzy, nie przepychał się łokciami do barierki odgradzającej ołtarz, nie przyjmował z rąk kapłana opłatka tego cierpkiego, gronowego soku, od którego, przy próbie przełknięcia, drętwiały usta tak samo jak od wielu tych gadek, które chcieli, aby przełknął, ale robił to, przełykał, bo musiał, bo ci, którzy się wyłamują, do niczego nie dochodzą. Mamrotał więc wraz z innymi, klepiąc bezmyślnie znane słowa litanii. Wąskie usta pastora poruszały się wymawiając archaiczne frazy, znaczące teraz mniej niż nic. Kiedy podniósł wzrok, wszystkie twarze były skupione, wszyscy przygotowywali się psychicznie do wejścia w wyjącą gardziel statku. Nick leży niemy i ślepy i przez chwilę nie czuje nic, prócz skostniałej ciszy. Zbiera się w nim, zacierając nikłe uwieranie ryjkowatych złączy, które czepiają się jak pijawki jego nerwów i mięśni i wywierają nacisk, który wzmacnia każdy ruch i... ...błysk... ...odczepia się od krępujących kabli, przewala się nad nim fala wzroku dźwięku - smaku - dotyku - tak silny i gwałtowny natłok wrażeń, że szarpie się odruchowo pod jego, naporem. Jest sprzężony z czymś przypominającym węgorza, co płynie, trzepocze się i nurkuje w wyjącym tańcu protonów. Resztę statku osłaniają zabezpieczające skalne płyty. Ale węgorz jest jego, węgorz jest nim. Dygocze, rzuca się i wije mknąc wzdłuż gładkich pasm magnetycznych płaszczyzn. Nick'owi przypomina o pływanie. Prąd rwie wokół i Nick czuje na sobie jego urywany oddech. Spada w oślepiająco pomarańczowym blasku czując przypływ siły. Jego błyszczącą półkę spowija kokon zapętlających się magnetycznych pól, odpychających nadlatujące protony, wprawiających je w wiatr szalonego gawota, dzięki czemu te ciężkie cząstki nie mogą z chrzęstem i rozbłyskam uderzać o jego gładka skórę. Nick rozluźnia mięśnie i nurkuje w szalejącą przed nim burzę. Czuje, jak linie sił pola magnetycznego rozciągają się, niczym gumowe taśmy. Skręca w bok i przyspiesza.

Igrają nad nim strumienie protonów. Zderzają się w połyskliwych kolizjach, ale nie reagują ze sobą. Zbyt silnie się odpychają, a więc to plazma nie jest w stanie wywołać ich zapłonu, nie może popchnąć ich ku sobie z dostateczną gwałtownością. Potrzeba czegoś więcej, bo gardziel statku nie zbierze wystarczającego plonu pojedynczych atomów wodoru, nie wznieci z nich energii. Tam - w tej wyjącej burzy Nick widzi błękitne punkciki. To klucze, katalizatory: jądra atomów węgla unoszące się jak mewy w prądzie wstępującym. Znacząc jego drogę, świeca rozszczepianym światłem fosfory. Płynie w rwącym strumieniu białobłękitnej poświaty, poprzez mroczną -burzę łączących się ze sobą w termojądrowej reakcji jonów. Obserwuje pióropusze jąder atomów węgla uderzające w roje protonów, wiążące się z nimi, aby utworzyć cięższe jądra atomów azotu. Prąd wiruje z wizgiem na skórze Nicka i ten czuje i smakuje skluszczony, powolny azot napotykający powódź protonów. Te dwa strumienie zlepiają się ze sobą z mięsistym mlaśnięciem, przywierają do siebie, trzęsą jak krople deszczu - spadają - mieszają, pęcznieją w nowe jądra, jeszcze cięższe: jądra tlenu. Ale zielone kropeczki tlenu nie są stabilne. Te kruche twory rozpadają się natychmiast. Poprzez wszechobecny blask rzygają strugi nowych cząstek to neutrina, rumiane fotony światła, a dalej nadlatują statecznie ciemniejsze i cięższe dzieci tego związku: rozdęta, ciemnozłota chmura większej odmiany azotu: Proces trwa dalej. Każde z jąder zderza się miliony razy z innymi, tworząc wir świetlistych plamek przypominających płatki śniegu. Wszystko to w czasie jednego uderzenia serca. Płatki pędza wzdłuż linii sił pola magnetycznego. Pośród błądzących jak kapryśne ćmy pyłków śmigają i rozbłyskują promienie gamma. Nuklearny pożar rozświetla długi ryczący tunel stanowiący część głównego napędu statku. Nad płynącym tym tunelem Nickiem rozrywają się rozgrzane do białości iskry. Dostrzega przed sobą fioletowe kropki ciężarnego azotu ; słyszy ich zderzenia z cząsteczkami węgla plus i cząsteczkami alfa. I tok wreszcie ta długa kaskada daje w rezultacie węgiel, który rozpocznie znowu życie w gwiżdżącej zamieci protonów nadlatujących od wysuniętej na zewnątrz paszczy statku. Z pomacą węgla atom międzygwiazdowego wodoru rozrósł się z samego tylko protonu do, ostatecznie, cząsteczki alfa - stabilnej bryłki dwóch neutronów i dwóch protonów. Cząsteczka alfa jest ukoronowaniem całego procesu. Wylatuje z zamglonej burzy unosząc z sobą energię, której dostarczyła reakcja termojądrowa. Bogaty gaz międzygwiazdowy został poślubiony - proton z protonem, z węglem jako swatem. Nick czuję, że szarpie go wzrastające pole elektryczne. Wykonuje gwałtowne ruchy, aby strząsnąć z siebie nadmierny ładunek. Noszenie tutaj na sobie opończy z elektronów może być fatalne w skutkach. Dalej, w górę strumienia, znajduje się przeżuwający przełyk czerpaka statku, do którego wsysane są nadlatujące protony i w którym zostają one ograbione ze swej energii kinetycznej przez potężne pola elektryczne. Tam też cząstki zostają spowolnione, uwięzione wewnątrz statku, a energia ich strumienia zmagazynowana w kondensatorach. Za nim ryczy cyklon. Nick podpływa do ściany komory spalania. Szalejący wokół niego nuklearny pożar nigdy nie jest jednorodny, nie może być jednorodny, bo przelatują tędy śmieci kosmosu, jak mąka naszpikowano ziarnami granitu. O te żywe ściany rozbryzguje się nadlatujący bez przerwy atomowy deszcz, zabijając biegnące nimi pasma organicznego nadprzewodnika. Nick odpycha się od rozciągliwych jak guma pól magnetycznych i. przemyka nad wielobarwną, żółto niebieską skorupą pokrywającą ściany. W migotliwym blasku promieniowania podczerwonego i ultrafioletowego rodzi łuskowaty osad tłumiący pola magnetyczne i spowalniający nuklearną pożogę w gardzieli. Wije się, wygina i obraca węgorzowatym kształtem. Sprowadza działo elektronowe, na zakres fal milimetrowych. Wypala. Wiązka elektronów mknie z suchym trzaskiem ku pokrytej łuską ścianie.

Elektronowy język nadgryza ją i żłobi. Łuski smażą się, czernieją i wreszcie kipią jak gotująca się smoła. Rwące strumienie protonów zmywają te bąble odkrywając z wolna ukryty dotąd pod spodem lśniący metal. Odsłonięte nadprzewodzące włókna mogą teraz rozpocząć swe powolne samooczyszczanie, życiem odpędzać śmierć. Ich długie łańcuchy organicznych molekuł mogą żywić się i rozrastać na nowo. Nick dostrzega odrywającą się od ściany spiralę wrzecionowatych włókien, która unoszona - prądem oddala się wirując w oczyszczającej protonowej burzy. Umarłe włókna trzaskają i błyskają przy zderzeniach z nadlatującymi protonami i Nick słyszy w swych słuchawkach zwielokrotniony huk tych kolizii. Coś go szarpie. Dostrzega wzdęty czerpak, obok którego śmigają naładowane energią cząstki alfa. Pędzą jak świetliste, osłabłe osy. Czerpak wsysa je. W jego wnętrzu zostaną zebrane, wyssane z energii i zaindukują megawaty mocy dla statku, który wysączy do ostatniej kropli ich moment pędu i odrzuci je na śmietnik rozbitych atomów. Wtem Nick zatacza się w lewo Jezusie, jak mógł? - myśli. I smagają go pola czerpaka. Porywa go kipiący wir pola elektrycznego o natężeniu megawoltów na metr. Dla Nicka jest ogromny, szybki i bezlitosny (chociaż dla statku stanowi tylko maleńką zmarszczkę w jego całkowitym momencie), a jego wirujące, błyszczące powierzchnie są bez ustanku rozszarpywane przez magnetyczne macki. Wlot czerpaka jest nurkującą, wyjącą paszczą. Obok, w szalonych piruetach, śmigaj strugi rozżarzonych atomów. Wyśmiewają, się z mego. Ściany, wzdłuż których pędzi, hamują jego szybkość zwiększając swe pola magnetyczne. Linie sił wiją się i gęstnieją. - Jak do tego doszło? - to wszystko co ma jeszcze czas pomyśleć, zanim w pobliżu zakwitnie krwawym blaskiem osmalona lampka alarmowa. Jego obecność w bezpośrednim sąsiedztwie czerpaka zakłóciła proporcje związków. Oczy niemal wychodzą mu z orbit. Jeśli reakcja wyrwie się spod kontroli, może przepalić komorę, istniejącą za nią ścianę asteroidu i przebić się gryzącym płomieniem do wnętrza statku, do kopuły życia. Metaliczny łoskot. Czerpak szarpie go już za obcasy. Jony rozżarzają się do białości. Sięgają po niego na ślepo splątane magnetyczne liny, zaciskają się wokół niego. Panika ściska mu gardło. W porywie rozpaczy wypala w ścianę ze swego działa elektronowego w nadziei, iż da mu to świeży wektor... Nie wystarczyło. Wokół rozkwitają i pęcznieją pomarańczowe jony. Większość ludzi z brygady już się przebrała. Byli zmęczeni, ale odprężenie po zakończeniu zmiany objawiało się ogólna wesołością. Nie zwracając uwagi na Nicka opuszczali pomieszczenie śluzowe rozłażąc się na łona rodzin, na umówione spotkania, czy też w poszukiwaniu godziwej rozrywki, która pozwoliłaby zabić czas. W leniwie roztrącanym powietrzu rozchodził się odór potu i znużenia. Ludzie śmiali się i wykrzykiwali jeden do drugiego stare dowcipy. Nick siedział na pryczy obejmując dłońmi głowę. - Nic... Nic nie rozumiem. Szło mi zupełnie nieźle i nagle coś mnie capneło... Musieli go wyciągać robotem-poszukiwaczem. Umarłby tam walcząc z prądem, uczepiony wykładziny gardziel, unieruchomiony. Nadpływające fale odprowadzają krew do nóg i trzewi, dodatkowe g przygważdża do grodzi i przesłania wzrok wielkimi, ciemnymi plamami. Wszędzie unoszą się roje purpurowych plamek, przez mikrofony przetwornika napływa głuche grzechotanie, nudności, ból rozchodzący się po ramionach... Trzy godziny trwało wyciąganie go z kanału, kolejne trzy przywracanie do życia. Kupa układów spaliła się na dobre. Bezużyteczny złom. Największą stratą była wysokojakościowa

stal, cała podziurawiona neutronami a porysowana fragmentami jąder. Odlewnia statku, nie mając nawet walcarki do wykonania sztancy, nie była w stanie wymienić tych płyt wcześniej niż za całe pokolenie. Kontrola stanu psychiki Nicka dała wynik pomyślny; ale przez tydzień nie będzie zdolny do pracy. Był wciąż oszołomiony i nie potrafił uporządkować swych wspomnień. - Nie rozumiem, nic nie... - Może za szybko dziś zasuwałeś? -mruknęła Faye. Jake uśmiechnął się tylko i nic nie powiedział. - Wiesz co? A może powinieneś trochę odsapnąć? Odpuścić sobie parę dniówek? - Faye pochyliła się nad nim. Nick spojrzał na oboje i przymrużył oczy. - To nie była moja wina, nie? To nie był żaden błąd. Ktoś... - zacisnął pięści. - Ty, uważaj. Nie masz żadnych dowodów - powiedział Jake cofając się. - Mogę się, chłopie, o to założyć. - Jakiś sukinsyn pchnął mnie z boku, nie patrzyłem. Powinienem... - Przestań Nick. Nie masz żadnych dowodów, żeby kogoś posądzać. Sam wiesz, że w gardzieli jest za duży hałas, żeby zarejestrować wszystko, co robi każde ciało - Faye uśmiechnęła się bez cienia humoru. - Szlag by to trafił - Nick ukrył twarz w dłoniach. - Byłem już tak blisko, tak cholernie blisko awansu. - Tak, ciut, ciut. Wypalając cały odcinek, na pewno spadłeś tam u nich o parę oczek i... - Stul dziób. Mówię ci, stul dziób. Nick był wciąż roztrzęsiony i czuł narastającą złość na wszystko i na wszystkich. Tych dwoje ułoży sobie jakąś miłą historyjkę, żeby tylko osłonić swoje dupy, tak samo zresztą, jak robi to każdy z brygady, gdy ściąga innego jej członka o jedno lub dwa oczka w dół. Brygada nie darzyła szczególną sympatią nikogo, kto usiłował wybić się ponad przeciętność, kto piął się w górę. Tak to już było. Trudno było zmienić pracę. Ci z mostku lubili, gdy przebiegała bez zakłóceń, mówili, że wychodzi lepiej, gdy wykonują ją ludzie mający za sobą doświadczenie całego życia i... - No, chłopaki, ruszcie swoje tyłki, idziemy do Nochala - zakomenderowała Faye. -,, Nie ma co już o tym gadać, no nie? Suszy mnie po całej tej, tfu, robocie. Mrugnęła do Jake'a. Nick zauważył to i wiedział już, że będą się z niego natrząsać przez całe tygodnie. Brygada dawała mu do zrozumienia, że wyłamał się z szeregu i że będzie musiał za to odpokutować. To był właśnie naoczny tego przejaw. Zacisnął pięści i znów poczuł przypływ wściekłości. - Hej! - krzyknął Jake. - Ten cholerny pajuk wciąż próbuje wleźć na tę ścianę - wyciągnął rękę i ujął go w dwa palce. Małe, szare stworzonko usiłowało odzyskać wolność przebierając w powietrzu nogami. - Wiecie co? Słyszałam, że na górze są ludzie, którzy trzymają je dla zabawy, jako maskotki. Ta może być jeden z tych ich ulubieńców. - Biedne małe stworzonko - powiedział Nick. - Hołubi się teraz, co jest pod ręką - powiedziała Faye. - Widzieliście kiedy holo psa?, Nick pokiwał głową. - Widziałem o nim cały film. To był collie. Ratował ludzi i w ogóle. Teraz trzymają to. Patrzyli w milczeniu na pająka bębniącego niestrudzenie nóżkami o dłoń Jake'a. Nick wzdrygnął się i odwrócił wzrok. Jake trzymając stworzenie mocno, ale tak, by nie zrobić mu krzywdy, wsunął je do kieszeni. - Chyba go odniosę, zanim Agro, szukając go, nie zacznie przetrząsać kątów. Nick milczał. Opuścili w trójkę zaduch pomieszczenia śluzowego i ruszyli korytarzami statku. Szli na skróty krętym pomostem biegnącym pod wielką kopułą obserwacyjna. W

powietrzu, jak ogromne kolumny, przesuwały się klingi bladoniebieskiego światła, ale oni, pogrążeni w rozmowie, tylko z rzadka zerkali w górę. Ogromny statek, którego cząstkę stanowili, pędził wąskim korytarzem między dwoma wielkimi galaktykami spiralnymi. Wybrzuszenie jednej z galaktyk po prawej stronie kopuły przypominało świetlistą kipiel, w której wirują, jak ziarnka piasku, jasne punkciki gwiazd. Wokół jasnego rdzenia obracały się rozjarzone chmury spiralnych ramion, tworząc płaski dysk zdający się przecinać, jak tarczowa piła, ciemne obłoki pyłu. Tu i ówdzie z chaosu dysku wzbijały się czarne wieże mas międzygwiezdnego śmiecia, wyrzucanych z płaszczyzny galaktyki na skutek zderzeń między obłokami lub eksplozji młodych gwiazd. Gdzieś pośród tych dryfujących gwiazd istniały inteligentne społeczeństwa techniczne. Już dawno temu statek odebrał ich transmisje - jak zwykle radio, ultrafiolet - i zmienił kurs, aby przejść w pobliżu.. Te dwie spirale, związane ze sobą od dnia narodzin, tworzyły układ podwójny. Przez większą część swych dziejów pozostawały w znacznej od siebie odległości, teraz jednak ocierały się niemal, zbliżywszy się do siebie na odległość swej średnicy. Szczegółowe obserwacje prowadzane przez ostatnie kilka tygodni czasu pokładowego, wszystkie pomiary potrzebne do zmiany kursu i skierowania się w pobliże bliźniaczej pary galaktyk - wykazały, że był to ich ostatni obrót; te dwie galaktyki nie przejdą po prostu blisko siebie, aby się potem ponownie rozstać. Rozciągające się między nimi włókna gazu i pyłu, od ponad miliarda lat wytwarzały tarcie, nadżerając ich orbitalny moment pędu. Teraz sczepiły się nierozerwalnie. Ich wstrząsające zderzenie będzie widowiskowe: fale uderzeniowe, sprężenie gazu w płaszczyźnie galaktyki i wkrótce potem nowa formacja gwiazdowa rozrastająca się szybko do wybuchającej supernowej, zalewającej ośrodek międzygwiazdowy wysokoenergetycznymi cząsteczkami. Deszcz gwałtownie powstałej, złośliwej energii zniszczy środowiska planetarne. Te dwie spirale sczepia się ze sobą z niewyobrażalnym impetem, dyski nasuną się jeden na drugi, jak dwa spodki dążące do samozagłady, kolizja nastąpi efektywnie w całym dysku jednocześnie, a towarzyszyć jej będzie gwałtowny wzrost promieniowania rentgenowskiego i promieniowania cieplnego. Przez przetaczającą się, siejącą zniszczenie falę pływową zmiecione zostaną nawet stosunkowo zaawansowane technicznie cywilizacje. Dyski mijały się w niewielkiej odległości zwrócone ku sobie płaszczyznami. Dwie spirale widziane z rozległej kopuły obserwacyjnej, zwrócone ku niej krawędziami, wyglądały jak ogromne talerze perkusyjne. Statek mknął z ekstremalną prędkością relatywistyczną, równą niemal prędkości światła, przechodząc przez otaczające każdą galaktykę zamglone halo, złożone z gazu i starych, martwych gwiazd. Przy tej szybkości kurczyły się czas i przestrzeń. Zniekształceniu ulegały kąty, ponieważ czas biegnący na zewnątrz w oszałamiającym tempie załamywał tory promieni światła. Na skutek ekstremalnych efektów relatywistycznych zbliżanie dostrzegalne było gołym okiem. Olbrzymie dyski migotliwego światła zdawały się rozchylać powoli, jak skrzydła drzwi. Przez dzielącą je szparę przerzucone były jasne macki gazu.

Jake opowiadał o dwóch facetach z sekcji dowodzenia, wtrącając wciąż plotki i żarty, starając się nadać rozmowie beztroski ton. Faye pomagała mu w tym jak mogła, podsuwając nowy temat, gdy Jakeowi zabrakło konceptu. Nick milczał. Kopułę zbliżającego się w wielkim pędzie do dysków statku przecięły nagle czerwone i pomarańczowe smugi wybuchów. Dyski były zwichrowane, zniekształcone przez siły grawitacji, wkręcone jeden w drugi, jak bliźnięta splecione w zacieśniającym się uścisku. Płaszczyzny gwiazd pomarszczyły się jakby wzruszone potężnym wichrem. Jądra galaktyk płonęły świeżym ogniem: rubinowym, pomarańczowym, cętkowano niebieskim, ciemnozłotym. Wybuchy wyrzucały w dzielącą je przestrzeń gwiazdy. Rozżarzone włókna czystego gazu tworzyły sieć rozciągająca się między obiema galaktykami. Był to pokarm dla, silników statku. Przelatywali tak blisko, jak mogli, gęstych skupisk pyłu i gazu galaktycznego. Stercząca do przodu paszcza statku wchłaniała masę równa niemal wielkością masie rdzenia galaktyki. W stronę tej paszczy skręcały serpentyny ospałego gazu przyciągane przez prąd magnetycznych pól. Gardziel wsysała wielkie obłoki,- rozpędzając je do coraz to większych szybkości. Kadłub statku pojękiwał w zetknięciu z gęstszą materią. Nick nie zważa na paplaninę Jake'a wiedząc, że to wierutne bzdury i myśli o brygadzie i o tym, jak będzie nią kierował po otrzymaniu awansu. Przeciętnie musieli oczyścić pięć tysięcy metrów kwadratowych tygodniowo, co stanowiło dziesięć procent całej powierzchni gardzieli statku, minus, oczywiście obszary powleczone wykładziną, które przy przeprowadzaniu napraw były ,zamykane, czyli, powiedzmy, średnio tysiąc metrów kwadratowych, a więc biorąc pod uwagę inne brygady, pracujące na czterdziestopięciogodzinne zmiany, mogli lekko przejść przez całą gardziel i oskrobać ją w czasie nie przekraczającym miesiąca, zakładając nawet obijanie się niektórych członków brygad, awarie , okresy, kiedy poziom promieniowania był zbyt wysoki, aby ich skafandry mogły stanowić skuteczna przed nim osłonę. Trzeba było wykorzystywać skafandry do dziewięćdziesięciu dziewięciu procent ich znamionowej wytrzymałości, bo inaczej nie szło się wyrobić, ale jednocześnie przyłazili do ciebie z raportami technicznymi i nie chcieli nawet słuchać, kiedy mówiło się o opóźnieniach - to było twoje zmartwienie, nie ich - i powtarzali to przy każdej okazji - ta zbieranina rozgadanych oficerków z góry, potomków pierwotnego składu oficerskiego z mostka, którzy pokolenia temu wyruszyli z Ziemi z solennym zamiarem powrotu na nią po dwunastu latach podróży do Centauri. Tylko, że do tego nie, doszło, nie przewidzieli, że napęd zablokuje się na pełnym ciągu, elementy układu hamowania usmażą się powoli we wzrastającym strumieniu neutronów pochodzących z reakcji, i że kiedy będą wreszcie mogli przymknąć ciąg, silniki hamujące będą skończone, nie do naprawy, a wtedy statek nie ma innego wyboru, jak lecieć dalej przed siebie, niezdolny do wytracenia prędkości, a nawet do wyłączenia magnetycznych czerpaków międzygwiezdnego gazu, bo gdyby się to zrobiło, nadlatujące

atomy neutralne stałyby się gradem protonów i neutronów, który przez jeden dzień podziurawiłby każdego jak rzeszoto, zabiłby ich wszystkich. No więc oficerowie powiedzieli, że trzeba lecieć dalej, badać, szukać sposobu na odtworzenie systemów wytracania prędkości, tylko że nikt go nigdy nie znalazł, załoga starzała się i lecieli wciąż dalej i dalej, zastawili za sobą Galaktykę, płodzili dzieci, kłócili się i w końcu, po paru przypadkach morderstw i samobójstw, wypracowali w tej przeklętej relatywistycznej ucieczce w miarę stabilną strukturę społeczna, w której synowie i córki oficerów sami stawali się oficerami, a szarzy członkowie załogi rodzili się znowu szarymi członkami załogi i trwało to w tym skrzypiącym statku od pięciu pokoleń, czyli od pięciu milionów lat czasu zewnętrznego, tak, że nie istniał już żaden cel tej podróży, ani nie było co marzyć o powrocie na Ziemię i pozostawały tylko nazwy związane z obrazami i opowiadaniami, te same codzienne zajęcia, konserwacja słabnących silników, wynajdywanie elementów zastępczych dla każdego ułamanego wichajstra, praca, praca, praca, ponieważ przerwanie jej oznaczało śmierć, i to cały czas ze stojącymi ci nad głową oficerami opowiadającymi, jaki to nowy eksperyment obmyślili i jak to może tym zatem przyniesie on odpowiedź, rozwiązanie problemu powrotu do własnej Galaktyki - do tego Świętego Graala, upragnionego przez pokolenia pierwsze i drugie, a który byt teraz, nawet przy dużym powiększeniu, jedynie małą tarczka umykającą ku czerwieni pocentkowaną malutkimi kropeczkami, której nikt z żyjących nie widział z bliska nigdy. Jednak, było coś w tym, co mówili oficerowie z mostka, było coś w tym, co obmyślali naukowcy, to coś stanowiło dla nich cel życia... - Wdepnijmy do tej knajpy - zawołał Jake wyrywając Nicka z głębokiej zadumy. Weszli do małej kafejki. Nick nie zauważył nawet, jak minęli wielką kopułę obserwacyjną, jak szli wąskim, opadającym korytarzem wykutym w skale asteroidu stanowiącego główny korpus całego statku. W mierzącym sobie dziesięć kilometrów średnicy gwiazdolocie działała szeroko rozgałęziona sieć świetlic, klubów i barów, z czego każdy z siedmiotysięcznej załogi mógł sobie wybrać to, co mu najbardziej odpowiadało. W pomieszczeniu, do którego weszli, unosiły się gęste opary palonych środków odurzających, nie szkodliwych, o ile nie popiło się ich napojem wyskokowym. Mijała zmiana za zmianą, a w tym barze zawsze panował tłok. Można tu było znaleźć bogaty asortyment twarzy, wieków i języków. Technicy, metalowcy, programiści - komputerów, robotnicy niewykwalifikowani, palacze, muskularni drążyciele korytarzy. Trupio bladzi i milczący piwosze wlewali w siebie litrami mocny, brunatny płyn. W kącie sali, nie zważając na otoczenie, tańczyło śpiewając kilka kobiet. Faye zamówiła drinki i wszyscy troje wtopili się w gorącą atmosferę tego miejsca. Pomagały w tym środki odurzające. Już po chwili było się przekonanym, że przebywa się w towarzystwie bardzo wartościowych i wybitnych osób. Ktoś wykrzyknął żart i w ciasno zapchanym barze gruchnęła salwa śmiechu. Nicka urzekła ta chwila : jakże to było uroczo, kiedy Faye zapominała się i śmiała na całe gardło otwierając usta tak szeroko, że widać było cały owal jamy ustnej z różowym sklepieniem i wygiętym w łuk językiem. Dalej, wstrzymująca dech w piersiach czerń, prowadząca do głębin wartych życia, aby je zbadać; wszystko to odsłonięte przez jedną, szybko przemijającą chwilę, jak przypadkowy podarunek; chwilowe i przypadkowe piękno przyćmiewająco wystudiowane i znane od dawna fortele kobiet i czyniące je nieskończenie bardziej tajemniczymi.

Obdarzyła go wymuszonym, obojętnym uśmiechem. Zakłopotany, zmarszczył brwi. Może nie okazywał jej dotąd odpowiedniego zainteresowania, nie wyczuł jej klasy? Wytężył mózg w poszukiwaniu stosownych słów, ale Jake przerwał mu te wysiłki mówiąc: - O, patrzcie! Dwoje mostkowiczów! Nie mylił się. Dwoje ludzi z mostka. Nie zwykli oficerowie; naukowcy mężczyzna i kobieta. Na rękawach mieli niebieskie naszywki. Tacy rzadko zapuszczali się w te rejony statku; ich wyświęcone przez czas kwatery mieściły się głęboko, w wyłożonych skałą trzewiach wewnętrznego asteroidu. - Spróbuj podsłuchać o czym gadają - szepnęła Faye. Jake wzruszył ramionami. - A co mnie to obchodzi? Faye zmarszczyła brwi. - Na zawsze chcesz już zostać tępym robolem? - O rany, dość tych bzdur - powiedział Jake i odeszli po następną kolejkę piwa. Nick uniósł do ust ciężką butelkę szampana i obserwując spod oka bliższego z naukowców - mężczyznę opróżnił ją do dna. „Trzeba będzie ją oddać do bioponików pomyślał. „Napełnią ją na nowo". Pomarszczona złota folia zostanie pieczołowicie zdjęta z szyjki i ponownie użyta; piękne, wklęsłe denka tych butelek pieścił niewątpliwie jeszcze jego dziadek. Celebracji nie było końca. Nick nastawił uszu. ...tak, ale ostatnio uzyskane dane świadczą, że masy jest wystarczająco dużo. Nie ma co do tego żadnych wątpliwości. - Możliwe, możliwe - powiedziała kobieta. - Muszę się przyznać,- że nigdy nie wierzyłam, iż między skupiskami będzie jej tyle, aby zyskać tak dużo... - Ale jest. Nie ma żadnych wątpliwości. Zajrzyj sobie do danych Fenettiego; znajdziesz tam wszystko czarno na białym. Między skupiskami gęstość masy jest wystarczająca, aby zamknąć geometrię wszechświata, odwrócić ekspansję. - „Cholera" - pomyślał Nick. „Rozmawiają o problemie masy krytycznej. I to przy ludziach". - Tak, tak. Widać z togo, że wyniki moich wcześniejszych badań były fałszywe. - Słuchaj, to otwiera nowe możliwości. - Jakie? - Ekspansja musi się zatrzymać, nie mam racji? A kiedy już do tego dojdzie, wszystko zacznie się z powrotem zapadać w siebie, gęstość gazu, przez który leci statek będzie stale rosła - nie mam racji? - „O Jezusie" - pomyślał Nick. „Chodzi im o ewentualne zwolnienie tempa, z jakim rozszerza się wszechświat, miliardy lat..." - Masz rację. - A wtedy my bardziej przyśpieszymy, zwiększy się szybkość relatywistyczna - z naszego punktu widzenia przyśpieszy cały proces zachodzący na zewnątrz. - Racja. - A więc możemy tu sobie siedzieć i obserwować, jak wszystko się kończy. Chudzi mi o czas pokładowy od tej chwili do implozji całego wszechświata. Potrwa to chyba jakieś trzysta lat. - Tak krótko? - Oblicz sobie. - Hmmm. Może i tak, pod warunkiem, że zgarniemy w pola czerpaków wystarczająco dużo masy. Sporo jej zbieramy w obecnym przelocie. - Jasne, że tak. Przez następne kilka tygodni zbierzemy jeszcze więcej. Posłuchaj, zbliżamy się do szybkości, przy których będziemy zostawiali za sobą jedną galaktykę dziennie. - Aha! Gdybyśmy tak mogli pożyć jeszcze ze dwa wieki czasu pokładowego, moglibyśmy zobaczyć jak ten cały kram zapada się z powrotem w siebie. - Słuchaj, to tylko przypuszczenia, ale sądzę, że może to zobaczymy. Jeszcze w tym pokoleniu.

- O rany - odezwała się Faye nie kapuję o czym oni nawijają. - Ja rozumiem - powiedział Nick. Pomagała mu znajomość ich żargonu. Uczył się go w ramach swego programu poprawy własnego losu. Weźmy, na przykład, oficerów: potrafią całkować w pamięci równania pola grawitacyjnego, albo patrząc tylko na galaktykę powiedzieć, jak się rozwijała, albo jeszcze ocenić gęstość gazu przed dziobem statku zerkając tylko na jeden z wykresów promieniowania rentgenowskiego kreślony przez detektory. Oni to wszystko umieli. Musiał umieć tyle samo co oni, a nawet więcej. Uczył się więc, kiedy reszta brygady żłopała piwo. Nachmurzył się. Myśl o tym wprawiała go w oszołomienie. Jeśli całkowita ilość masy między skupiskami galaktyk będzie dostatecznie duża, to ta dodatkowa materia zapewni energię grawitacyjną wystarczającą do zawrócenia ekspansji całego wszechświata i zapadnięcia się go z powrotem w siebie po upływie odpowiednio długiego czasu... Wrócił Jake. - Za głośno tutaj - zawołał. - Wychylcie to piwo i spadamy. Nick obejrzał się na naukowców. Nabrzmiała twarz pochylonej do przodu kobiety nabiegła krwią od siły słów wtłaczanych w ucho towarzysza. Nie rozumiał już o czym mówią; pochłonięci byli cytowaniem sobie matematycznych równań. - Masz rację, idziemy - powiedział do Jakea. Opuścili gwarny bar i ruszyli z powrotem drogą, którą tu przyszli. Nick czuł niezwykłe podniecenie. Nick wie, jak dowodzić brygadą, wie jak utrzymać sprzęt na chodzie, jeśli nawet skacze napięcie, potrafi w niecałą godzinę rozkręcić zwykłymi narzędziami większość złączy, robi to od czterdziestu lat, podczas gdy większa część brygady nie odkręci nawet nakrętki na przewodzie rozgałęźnym bez używania do tego celu narzędzi pneumatycznych, nie przejmując się przy tym zużyciem traconego na zawsze smaru, którego nikt na pokładzie nie zdołał dotąd zsyntetyzować, a narzędzia często się teraz zacinają przecinając palce i ręka jest potem spuchnięta przez tydzień, a brygada przez cały ten czas haruje, bo musi uwinąć się ze swoją działką, kleci zastępcze układy, gdy nawalą stare, klnąc, bo muszą improwizować i fabrykować mikroukłady własnej roboty nie dysponując już częściami zamiennymi, które, jak czytali, wtykało się na miejsce starych za czasów pierwszego pokolenia i niech Bóg broni, żeby ktoś z mężczyzn czy kobiet pracujących w gardzieli uległ fatalnemu w skutkach wypadkowi, bo wtedy reszcie obcinają przysługujący jej budżet o koszt utrzymania takiego delikwenta w stanie zamrożonym w oczekiwaniu na kurację, która nigdy nie dojdzie do skutku, tak jak nigdy nie uda się wrócić na Ziemię, bo cała ta planeta jest prawdopodobnie martwa od miliona lat i czytał gdzieś, że zamrożone trupy, przechowywane na pokładzie, pochłaniają dwa procent budżetu energii, a z czasem robi się tego coraz więcej. Ale co mogła oznaczać podsłuchania w barze rozmowa, czy będą tak brnąć wciąż naprzód, dopóki nie ujrzą definitywnego, cholernego końca wszechświata...

- Musisz przyznać, Nick, że tym razem cię podeszliśmy - mówi Jake, gdy zbliżają się do kopuły. - Podchodzę do ciebie na paluszkach, ty tak zasuwasz, że nic nie widzisz, dodaję ci trochę spinu, a ty, człowieku, odlatujesz sterując w powietrzu nogami... - Jake wybucha śmiechem. ...i żyjąc tak u innych w kieszeni zaczyna się w końcu odczuwać niechęć do każdego, nawet do młodych, dzieciaki też kosztują, nie żeby był przeciwko nim, trzeba, cholera, dbać o rodziny, bo inaczej skoczą sobie do gardeł, pamiętał przecież swego dziadka, który brał udział w Trzeciej Próbie uruchomienia. układów wytracania prędkości, podeszli blisko, żeby zainstalować parę nowych magnesów, zanim zawirowania plazmy rozwalą cały kadłub i nie udało się, każda rodziną ma jakiegoś przodka, który spłynął gardzielą i został wyrzucony w pustkę, dzieciakom nie można dać o tym zapomnieć, chociaż ci mali gówniarze, nie mając, wiele do roboty poza nauką i pracą, włażą do rur bioponicznych i płatają różne inne figle, tak samo jak robił to on i inni przez całe swe życie, a przeciętny członek załogi żyje teraz dwieście lat, czy coś koło. tego, bo wszyscy otaczani są jak najlepszą opieką biomedyczną (cholerne szczęście, że wieźli tyle tego na Centauri), a oficerowie z mostka może nawet i dłużej i wszystko po to, żeby lecieć bez przerwy dalej i dalej, albo chociaż przesunąć się o mały kroczek do przodu, jak w całej tej hecy z objęciem szefostwa brygady, czego był tak bliski, małostkowe skurwysyny zazdrosne o gównianą podwyżkę, którą mógłby dostać, co to było, te marne pięćdziesiąt jednostek kredytu więcej, niż dostawali oni, to nie to, co być oficerem czy kimś takim, po prostu dobry pracownik wybijający się trochę nad innymi, zwyczajnie, dla świstka papieru, a u nich ma teraz za to kreskę i ta wielka gęba koło jego ucha nie zamyka się ani na chwilę chełpiąc się przed Faye, Faye, która mogłaby być warta grzechu, gdyby potrafił ją wyrwać z cienia tego rozgadanego drugorzędniaka... Jake, paplając bez ustanku, był akurat w środku zdania, gdy Nick schwycił go za ramię i wykręcił je. - Śmiej się, ty zapyziały sukinsynu, no śmiej się... Cedząc te słowa złapał Jakea za gardło i pochylił się nad nim przyciskając przerażonego nagłym atakiem mężczyznę do barierki pomostu. Jake wyrywał się, ale nie na wiele się to zdało, bo dopóki nie odzyskał równowagi na barierce, jego nogi nie mały kontaktu z podłożem. Wystawał połowa ciała nad dwudziestometrową przepaścią. Zadał cios pięścią, ale Nick nie puszczał. - Hola, hola, spasujcie z łaski swojej! - krzyknęła Faye. - Tak... słuchaj... musisz się... z tym... pogodzić - wycharczał Jake przez zaciśnięte zęby. - Najpierw mnie wrobiliście, a teraz śmiejecie się i myślicie, że nie wiem, że jesteście, jesteście... - urwał szukając słów i nie znalazł ich.

W galaktycznym halo, otaczającym spirale, unosiły się kuliste gromady gwiazd. Mijane przez statek skrzyły się jak ogromne gwiezdne żyrandole. Nad ich głowami pojedyncze, poszarpane i poskręcane tumany gazu nacierały raz po raz na obłą kopułę obserwacyjną. Torturowane krople rozbryzgującej się materii zmiatała magnetyczna paszcza statku. Błyskały rozżarzonym światłem pędząc po łukowatych torach w kierunku gwiazdolotu. Były to gwiazdy rodzące się we wzniecanej przez statek turbulencji, sprężone gazy kurczące się do rozmiarów robaczków świętojańskich, zanim połknęła je gardziel statku. W mgnieniu oka na pokładzie, tam w górze, za wywołującą te wiry kopułą, mijało tysiąc lat gwiezdnej ewolucji. Statek wyciął już postrzępiony ślad w cieśninie rozdzielającej oba dyski. Pożarł jej pyłowo- gazowe brzegi, część spalił dla pozyskania energii, resztę rozproszył za sobą. Gaz rozwieje się na boki poza granice galaktyk, niezdolny do wywołania tarcia, które przyciągało je ku sobie. To, z kolei, odwlecze w czasie ich kolizję dając mrugającym tam światom dodatkowy milion lat na planowanie, na rozwój, na przygotowanie się do walki z nadchodzącą katastrofą. Sam statek, powiększony ogromnie przez efekty relatywistyczne, błyszczał na nocnych nieboskłonach miliarda -światów, jak płonąca dziko kropka, emitując nieprawdopodobne częstotliwości, krajając swą żarłoczną, magnetyczną gardzielą kiloparseki kosmosu, pożerając. - Puść go, Nick - powiedziała łagodnie Faye. Nick potrząsnął głową. - Nie. Najgorsze w takich typach, jak ten, jest to, że nie mają nic do roboty poza mieszaniem ludzi z błotem. Nic już go nie... zmieni. Uspokój się, Nick - powiedziała Faye. Kopuła nad nimi ukazała na chwilę widok na drogę przebyta przez statek, gdzie rozlewały się szeroką strugą odpadki po reakcjach zachodzących w napędzie termojądrowym, wyrzucane w kosmos przez silniki odrzutowe. Daleko z tyłu, patrząc wzdłuż trajektorii statku, snuły się zamglone kłaczki światła barwy kości słoniowej. Była to Grupa Lokalna, skupisko galaktyk, w którego skład wchodziła Droga Mleczna - ich dom. Człowiek mógł spojrzeć w górę, unieść rękę a z łatwością zakryć samym tylko kciukiem bladą plamkę, która była w rzeczywistości zbiorowiskiem spiralnych, eliptycznych, karłowatych i nieregularnych galaktyk. Stanowiła ona tylko mały fragment o wiele większego układu galaktyk zwanego Lokalnym Superskupiskiem. Statek mijał właśnie ostatnie pasma Lokalnego Superskupiska i mknąc poprzez zamglona otoczkę wyrzuconych tu przypadkowo galaktyk pogrążał się z wolna w panującej na zewnątrz czarnej otchłani. Podróż przez tę pustkę do czasu napotkania kolejnego superskupiska - blado niebieskiej mgiełki, która to przygasała, to rozbłyskiwała jaśniejszym światłem przed dziobem statku, zamglonej plamki zniekształconej przez

względność, będzie bardzo długa. Ich następny cel przeznaczenia zniknął na chwilę przytłumiony migotliwym blaskiem dwóch mijanych galaktyk. Dyski rozwierały się jakby ziewając i obracały wokół statku jak tafle koloru gorącego złota i palonej pomarańczy, zniekształcone relatywistycznymi efektami optycznymi. Skrócenie długości fal świetlnych i kurczenie się czasu powodowało, że oba dyski wyglądały jak szeroko rozwarte, płonące jasno drzwi, zawieszone w próżni, rozchylające się dalej przed pędzącym tworem, sztucznym, ciągnącym za sobą ogon rozwidlonej, roziskrzonej poświaty. Nick jeszcze dalej przechylił Jakea przez barierkę. Ten bił w powietrzu rękoma i wytrzeszczał oczy. - Dobra już, dobra, wygrałeś - wyrzęził. - Pójdziesz zaraz na górę i powiesz, że... - Tak... pójdę. - No to pamiętaj, bo jak nie, to może ci się jeszcze coś przytrafić Nick postawił Jake'a z powrotem na pomoście. - Nie musiałeś grozić mu skręceniem karku. Wszystko byśmy ci wyjaśnili, gdybyś... - Faye urwała. - Ale, na pewno - powiedział ponuro Nick. - Ty sukinsynu, powinienem... - No, co powinieneś? Jake dyszał ciężko, przewracał oczyma ale Nick był pewien, że nic mu z jego strony nie grozi. Znał się na tym. Jake skrzywił się i potrząsnął głową. Nick machnął ręką i ruszyli dalej. Wiesz, jaki ty jesteś. Nick odezwał się po chwili milczenia Jake. - Ty jesteś jak ten pajączek. - Wyjął pająka z kieszeni i trzymał go w dwóch palcach. Pająk wyrywał się, ole był w pułapce. - Niby dlaczego! - spytał Nick. - Nie masz żadnych widoków na przyszłość. W ogóle nie wiesz co się dookoła ciebie dzieje. I ten pająk też nie wie. Był tam, na dole, w pomieszczeniu śluzowym i nie kapował, gdzie jest. Znaczy się, nie kapował, że jest w samym środku tego cholernego statku, w brygadzie. - No i co z tego? - Ten pająk nie kapuje nawet jak daleko zaszedł z Agro. Ty też, Nick, też nie wiesz jak brygada ci pomaga, jak powinieneś być jej wdzięczny, jak może nie powinieneś tak na chama windować się w górę. - Pająk ma małe oczka, nie pasują do żadnej lornetki - powiedział Nick. - Nie widzi dalej niż twoja ręka. Nie może zobaczyć tych gwiazd, tam w górze. Ja je widzę. Jake parsknął. - Gówno prawda. W porównaniu z tym pająkiem jesteś... - Zamknij się - powiedział Nick. - Słuchaj, Jake - wtrąciła się Faye - Może byś tak przestał wreszcie go wkurzać. On... - Nie, on ma sporo racji - powiedział Nick niespodziewanie łagodnym tonem. - Wszyscy na tym statku staramy się być normalnymi ludźmi, nie? Powinniśmy trzymać się razem. - Tak. Za bardzo się rozpychasz. - „Jasne" - pomyślał Nick. - „Jasne, że się rozpycham. A następną rzeczą, o jaką się rozepchnę, będzie Faye. Sprzątnę ci ją sprzed nosa.

... ten sposób, w jaki jej szyja wygina się do tyłu, kiedy śmieje się z wdziękiem, niewymuszenie, dawniej tego nie zauważał, nie zauważał w jej śmiechu śpiewnej nuty, która go teraz urzekała, ale potrafiła . też być twarda, w zeszłym tygodniu odwaliła dobra robotę w przewodzie wlotowym, w strefie wstecznego przepływu gazów, kiedy nikt nie chciał się tego podjąć; te płonące wokół niej gazy, dobrze mieć u boku taka kobietę, a może potrzebował teraz takiego wsparcia, bo nareszcie wie czego chce : chce pewnego dnia zostać oficerem, to nie jest niemożliwe, to jest tylko trudne, a jedynym sposobem prowadzącym do osiągnięcia tego celu jest przepychanie się łokciami.- Całe to zabieganie o trochę więcej kredytu, o może trochę lepsze żarcie, to nie był żaden cel, niże, było nim coś więcej, to oficerowie wymyślili tę grę w awans, bo potrzeba jest czegoś, dla czego ludzie smażyliby się i harowali, co odwróciłoby myśli od tego, co jest na zewnątrz, od tego co się stanie, jeśli... nie, kiedy... napęd nawali, od przeznaczenia, ku któremu zmierza statek, ale tych dwoje nie wie, że nie są skazani na wieczna tułaczkę w tym wszechświecie, który zapada się w czerń, że pędzą naprzód, żeby zobaczyć nawrót, że muszą usłyszeć pożegnalna pieśń wszechświata, galaktyk skupiających się znowu razem w pierwotną zupę, a statek wsysając pył czasu leci szybciej i szybciej, gna wciąż przed siebie, z powrotem ku wybuchowi, który dał początek wszystkiemu i który pewnego dnia rozlegnie się znowu - cholera, gdyby tak mógł tego dożyć! - wszystko ściśnięte z powrotem w dudniące piekło światła i masy, nareszcie ma cel, dla którego warto żyć... - Pomyślcie Tylko, ile dobrego zrobiliśmy swoim przelotem - powiedziała Faye. - Ocaliliśmy nie wiadomo ile cywilizacji, miliardy żywych stworzeń, udzieliliśmy im odroczenia. - Racja - powiedział nieobecnym głosem wciąż trawiący swoja klęskę Jake. Faye pokiwała głową. Szli falistym pomostem zmierzając do baru, w którym powinna urzędować reszta brygady. Statek pędził pozostawiając za rufa spiralne galaktyki, poczerwieniałe teraz do barwy zamierającego żaru na skutek efektu Dopplera: Statek wymiótł do czysta dzielącą je przestrzeń, opóźnił nadchodzącą kolizję. Przewidując tę szansę, naukowcy nakłonili kapitana do niewielkiego zboczenia z kursu, co umożliwiło im zbadanie tych galaktyk, a przy okazji pozwoliły na dalsze zwiększenie szybkości, z jaka mknął gwiazdolot. Statek jeszcze bardziej przybliżył się do granicznej prędkości światła. Jego celem nie było określone miejsce we wszechświecie, a parcie wciąż naprzód, zbieranie nowych informacji, badanie docierającego z zewnątrz, załamanego promieniowania świetlnego, borykanie się z silnikami, posuwanie się naprzód w kończącym swe życie wszechświecie, nim wzrośnie entropią i zgasną ostatnie gwiazdy. Statek wiózł ładunek przeznaczony pierwotnie dla Centauri - kroniki minionych dziejów całej ludzkości, bibliotekę dla powstałej tam kolonii. Jeśli napęd nie zawiedzie, będzie wiózł swój ładunek wciąż naprzód, aż do ostatniego tyknięcia zegara odmierzającego Czas. Nick roześmiał się. - Idę o zakład, że nigdy się o tym nie dowiedzą, ani nigdy nie zmówią zdrowaśki za tego, kto to zrobił.

- Co ty tam wiesz, na pewno będą wiedzieli - powiedziała Faye ożywiając się. - Byliśmy. wielkim, gorącym źródłem wszystkich rodzajów promieniowania. Domyślą się, że to był wytwór techniki. - Wielkie światła na niebie? Przecież mogą je wziąć za naturalne. - Dobrym spektrometrem... - Tak, tak, ale nigdy nie będą na sto procent pewni. Faye zmarszczyła brwi. Patrzcie go! Wydech czerpaka wygląda zabawnie. Wcale nie jak gwiazda, czy coś w tym rodzaju. - Ale biorąc pod uwagę silne efekty relatywistyczne, nasza emisja wyglądała z ich punktu widzenia jak snop światła z reflektora - jeden wąski stożek chaotycznego promieniowania o widmie przesuniętym na skutek efektu Dopplera. Nie mogą więc obserwować nas przez cały czas. Większość z nich widzi nas przez, góra, kilka lat - powiedział Nick. - No to co? - Trudno wysnuwać naukowe teorie z czegoś, co zdarza się raz, trwa krótka chwilę i nigdy już się nie powtarza. Może i masz rację. - Mogą sobie, co najwyżej; pomyśleć, że było to coś nienaturalnego, nadprzyrodzonego... Bóg czy coś takiego. - Hmmm, może i tak - Faye wzruszyła ramionami. - Co tam, zaschło mi w gardle, chodźmy się czegoś napić. Poszli dalej. Powietrze nad ich głowami cięły noże światła zmieniające nieustannie barwę, a ludzie parli przed siebie, sięgając wciąż dalej i dalej.