Rozdział pierwszy
Przebywałem w krainie demonów, gdy po raz pierwszy uwierzyłem, że ezzariańskie
historie o bogach są prawdziwe. Jako Ezzarianin od kołyski słyszałem opowieści o Verdonne
i jej synu Valdisie, a moja wiara w ich znaczenie to rosła, to zanikała. Po tym jednak, jak
przeżyłem szesnaście lat w niewoli i odzyskałem swoje życie, zdobyłem niezaprzeczalny
dowód istnienia bogów. Widziałem feadnach, światło przeznaczenia, płonące w duszy
aroganckiego księcia Derzhich, co oznaczało, że dziedzicowi najbardziej wojowniczego z
imperiów dane będzie przeobrazić świat. Jak, poznawszy taki cud, mogłem wątpić w swoje
coraz silniejsze podejrzenia, że mam odegrać jakąś rolę w historii Bezimiennego Boga?
* * *
- Znasz się na tym - powiedziała kobieta zza moich pleców. - Umiesz trzymać
sadzonki.
Wytarłem pot z czoła wierzchem brudnej dłoni i ruszyłem z koszem sadzonek rista
wzdłuż pasa świeżo zaoranej ziemi. Choć wiosenne powietrze nadal było chłodne, poranne
słońce paliło w plecy.
- Mój ojciec pracował na polach Ezzarii - wyjaśniłem. - Dopóki nie zacząłem nauki,
każdego dnia zabierał mnie ze sobą.
Zerwałem dolne liście rośliny, wykopałem dziurę, włożyłem w nią delikatną sadzonkę
i ponownie otoczyłem pierzaste korzenie i źdźbło czarną ziemią. Dodałem do tego proste
zaklęcia pewnego wzrostu i ochrony przed chorobą. Sadzonki rista były wrażliwe, lecz
odpowiednio nawożone i wzmocnione odrobiną czarów przynosiły plon dużo większy i
pewniejszy niż pszenica.
Byłem gościem kobiety i jej męża i by odwdzięczyć się za nocleg, pomagałem im w
polu. Większość mojego życia pełna była przemocy i śmierci, gdy walczyłem w wojnie, która
nie miała końca. Teraz kiedy zrobiłem co mogłem, by zmienić przebieg konfliktu, spokojny
poranek i trochę ziemi za paznokciami sprawiały, że czułem się niemal szczęśliwy.
Kobieta stanęła po drugiej stronie podwójnego rzędu, postawiła swój koszyk i zabrała
się do pracy. Jej błyszczący czarny warkocz zwieszał się na ramieniu, a długie palce zręcznie
sadziły rośliny. Elinor była inteligentna i dużo wiedziała o świecie, mimo że teraz mieszkała
na odludziu. Ale Ezzarian nie znała zbyt dobrze.
- Czyli twój ojciec nie był wojownikiem tak jak ty, nie był... jak to się nazywa?
- Strażnikiem? Nie. Nie miał melyddy, więc nie mógł wybrać sobie zawodu.
Ezzarianie bez prawdziwej mocy muszą robić to, co im nakazano. Ci, którzy mieli w sobie
moc, mogli się rozwijać, podlegali szkoleniu i sami określali sposób, w jaki będą brać udział
w wojnie z demonami. Aż do chwili gdy poznawali nowe prawdy i zdradzali wszystko.
Spojrzała na mnie, nie przerywając pracy.
- Przepraszam. Nie chciałam przywoływać bolesnych wspomnień.
Usiadłem, by złagodzić skurcz w prawym boku - nóż o jeden raz za dużo wbity w te
mięśnie, ostatnia głęboka rana, nieumiejętnie wyleczona. Po ośmiu miesiącach zacząłem się
obawiać, że bolesne napięcie wywołują wewnętrzne blizny i że już nigdy mnie nie opuści.
Niemiła to perspektywa dla wojownika - nawet takiego, który nie zamierza już nigdy
podnieść miecza.
- We wspomnieniach ojca nie ma bólu, pani Elinor. Był jednym z najlepszych ludzi,
jakich znałem. Choć uprawianie roli nie było drogą, jaką by sobie wybrał, gdyby mógł,
cieszył się życiem. Od niego dowiedziałem się więcej o prawdziwych wartościach niż od
wszystkich uczonych mentorów razem wziętych.
Wysoka kobieta przysiadła na piętach i przyjrzała mi się dumnie jak królowa.
Zaczerwienione ręce i prosta, znoszona tunika nie mogły ukryć jej dojrzałej urody. Ciemne,
lekko skośne oczy i błyszcząca, czerwono-złota skóra świadczyły ojej ezzariańskim
pochodzeniu, choć dorastała z dala od naszych deszczowych wzgórz i lasów.
- Chodzi o to, że tak mało mówisz o Ezzarii, Seyonne, a ja wiem, jak Ezzarianie
kochają swoją ojczyznę. Pomyślałam, że może jest ci ciężko, gdy ktoś o tym wspomina, bo
teraz cię tam oczerniają. - Elinor była bardzo bezpośrednia. Zwykle lubiłem to u swoich
przyjaciół.
Oczywiście, nazwanie Elinor przyjaciółką byłoby zarozumiałością. Spędziliśmy kilka
godzin w swoim towarzystwie, rozmawiając o pogodzie i grupie banitów prowadzonej przez
jej brata Blaise'a. Ale tak naprawdę nie wiedzieliśmy o sobie nic poza kilkoma drobiazgami.
Sama była niegdyś banitką i buntowała się przeciwko cesarstwu Derzhich, ale teraz osiadła w
tej pięknej dolinie, gdzie wraz z mężem wychowywała dwuletnie dziecko. Ja byłem
czarodziejem, trzydziestoośmioletnim wojownikiem, obecnie w stanie spoczynku, a w mojej
duszy mieszkał demon.
- Gdybym chciał uniknąć wszystkiego, co jest dla mnie ciężarem, nie miałbym o czym
rozmawiać - odpowiedziałem. Znów ruszyłem wzdłuż rzędu i posadziłem kolejną roślinę.
Choć w towarzystwie Elinor czułem się bardzo dobrze, w tej chwili chciałem znaleźć
zapomnienie w pocie, brudzie i bezmyślnej pracy. Czekały mnie obowiązki, musiałem stawić
czoła różnym prawdom, niektórym straszliwym i niebezpiecznym, innym bolesnym. Każdy
dzień jednak, gdy mogłem odłożyć to na później i nasiąkać spokojem tej zielonej doliny,
dawał mi czas na przygotowanie.
- Brat mi powiedział, że jeśli wrócisz do Ezzarii, zostaniesz stracony.
- To nieważne. Tam już nic dla mnie nie ma. - Chciałem, by zostawiła ten temat.
- Ale...
Uśmiechnąłem się do niej, pragnąc przeprosić, że nie jestem najmilszym
towarzystwem.
- Nie można stać się czymś, czego ludzie się bali i czym gardzili przez tysiąc lat, i
spodziewać się, że dzięki swojemu urokowi osobistemu i dobrym manierom zostanie się
przez nich natychmiast zaakceptowanym. - Zwłaszcza kiedy samemu nie potrafiło się tego
zaakceptować. Przyciągnąłem koszyk bliżej i ostrożnie rozdzieliłem splątany kłąb korzeni i
wilgotnej ziemi. Plugastwo, tak nazywał mnie mój lud.
- Próbowałam zdecydować, jak ci podziękować. Słowa wydają mi się takie
nieodpowiednie. Uratowałeś rozsądek mojego brata... i naszego dziecka, i przyjaciół... ale tyle
cię to kosztowało...
Skóra zaczęła mnie swędzieć. Czułem, jak kobieta próbuje zobaczyć demona, który
teraz żył wewnątrz mnie, niejako wrodzony element mojej natury, jak to było w przypadku
demonicznych aspektów jej brata Blaise'a i dziecka, które wychowywała, lecz jako osobna,
świadoma istota, posiadająca własny głos, uczucia i pomysły.
- Nie czuję żalu - odpowiedziałem. Tylko niepokój. Tylko strach. Tylko przerażającą
niepewność przyszłości i swojego w niej miejsca.
Elinor nie mogła wiedzieć, jak dobrze mi odpłaciła za moje czyny z poprzedniego
roku. Gdy ruszyłem dalej wzdłuż rzędu i skoncentrowałem się na pracy, pragnąc uniknąć jej
badawczego spojrzenia, usłyszałem dochodzącą z drugiego końca doliny cichą, pocieszającą
muzykę - śmiech dziecka, radosny, wesoły, napełniający magią to złote południe. Nie minęło
wiele czasu, a na łące zabrzmiały uderzenia stóp - malutkich, bosych stóp na końcu krótkich,
grubych nóżek - a potem głośne uderzenia ciężkich butów kogoś o wiele wyższego, kogoś,
kto trzymał się z tyłu, by nie skończyć zbyt wcześnie wesołej gonitwy.
- Tata! - pisnął malec, biegnąc przez pole do krytej darnią chaty wciśniętej między
pierwsze drzewa.
W drzwiach chaty stał potężny mężczyzna o szerokich barach - niedźwiedziowaty
Manganarczyk z kręconymi, ciemnobrązowymi włosami i tylko jedną nogą. Postawił ciężką
beczułkę i oparł kulę o drzwi, by chwycić chłopca i uratować go przed wysokim,
ciemnowłosym mężczyzną, który go gonił.
- Przechytrzyłeś wujka Blaise'a, Evandiarghu? - spytał, mierzwiąc ciemne włosy
chłopca. - Udawałeś sprytnego lisa uciekającego przed ogarem?
- Rzeczywiście - odpowiedział goniący, szczupły, grubokościsty mężczyzna około
trzydziestki. Poklepał chłopca po plecach. - Nie myślałem, że taki malec tak szybko biega.
Zwłaszcza po tym, jak spędziliśmy cały ranek próbując złapać tych kilka żałosnych pstrągów.
- Zdjął z grzbietu płócienny worek. - Tak czy inaczej, muszę je oczyścić. Chłopiec zasypiał na
brzegu, więc pomyślałem, że lepiej zaprowadzić go do domu.
- Założę się, że jest gotów coś przegryźć i odpocząć - odparł Manganarczyk, sięgając
po kulę.
- W takim razie zatroszczę się o kolację i niedługo wrócę. - Blaise ukłonił się mnie i
mojej towarzyszce, po czym z powrotem ruszył przez ukwieconą łąkę w stronę strumienia.
Wybawca lekko trącił chłopca, który tulił się do jego szyi.
- Pomachaj mamie, dziecko.
Chłopiec rozluźnił chwyt na tyle, by pomachać do Elinor. Ciemne oczy chłopca
migotały wesoło nad ramieniem opiekuna, a ich błękitny ogień tłumiła odległość. Obejmując
jedną ręką dziecko, a drugą wprawnie manewrując kulą, mężczyzna zaniósł chłopca do domu.
Dziecko nie mogłoby sobie wyobrazić bezpieczniejszego schronienia niż ramiona Gordaina.
Wróciłem do pracy, przełykając kłąb radości i smutku, wdzięczności i samotności,
pojawiający się w moim gardle, gdy patrzyłem na Elinor, Gordaina i dziecko, które los oddał
w ich opiekę.
- Na córkę nocy. - Kobieta wpatrywała się we mnie uważnie. Jej dłonie opadły
bezwładnie na kolana, a z pięknej twarzy odpłynęła krew. - Jak mogłam być taka ślepa? Przez
te wszystkie miesiące, gdy Blaise przyprowadzał cię w odwiedziny... żeby pomóc ci się
uleczyć, tak mówił. Widziałam, jak patrzysz na Evana... pożerasz go wzrokiem. Ale do tej
chwili nie zauważyłam podobieństwa. On jest twoim synem, prawda? - Spojrzała na chatkę. -
Dlatego tu jesteś?
Potrząsnąłem głową, próbując wymyślić, co powiedzieć.
- Elinor...
- Czemu ukrywałeś prawdę? Ty i twoje przeklęte, ohydne ezzariańskie zwyczaje...
Zostawiłeś go na śmierć, chciałeś zamordować dziecko, ponieważ urodziło się inne. Ponieważ
się go bałeś. - Zaplotła ramiona na piersi i podniosła się powoli, a jej oczy płonęły. - A teraz
dowiedziałeś się, że to było złe. Czy jesteś tu, by uspokoić swoje sumienie? Czy chcesz mu
wynagrodzić to, że rzuciłeś go na pożarcie wilkom? A może planowałeś go wykraść? Nigdy
go nawet nie dotknąłeś. Jak śmiesz się do niego zbliżać?
- Pani Elinor, proszę... - Jak wyjaśnić wszystkie powody, dla których bałem się go
dotknąć, że to była najtrudniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek zrobiłem, i że tylko dobroć jej i jej
męża to umożliwiała? - Nie mam zamiaru... ty i Gordain... - Moje wahania i niemożliwość
sformułowania odpowiedzi szybko wyczerpały jej cierpliwość.
- Nigdy go nie dostaniesz. Odejdź. - Obróciła się na pięcie i ruszyła w stronę chaty,
depcząc świeżo posadzone rośliny.
Zerwałem się na równe nogi, by za nią pobiec, i przekląłem nagły ból w boku, który
pozbawił mnie tchu, jakby nóż Ysanne nadal tkwił w moim ciele. Blask słońca oślepiał moje
oczy. Kuśtykając przez pole rista, czułem pulsowanie w głowie. Pod szorstką lnianą koszulą
spływał pot, a na horyzoncie mojego umysłu zaczęły się zbierać chmury. Nadchodząca
ciemność... Z coraz większym niepokojem zatrzymałem się przy ogrodzonej płotem zagrodzie
dla kóz, nie ważąc się zbliżyć do domu. Gordain nadal stał w drzwiach chaty, a jego twarz
była zdecydowana i zawzięta. Żałosny... jakby jakiś śmiertelnik mógł zastąpić mi drogę, jeśli
zdecyduję się wezwać moc. Zacisnąłem zęby, odrzucając te pełne nienawiści uczucia, które
nie należały do mnie, choć burzyły się w mojej głowie niczym gotująca się smoła. Zmusiłem
język, by posłuchał mojej woli, i jąkając się, szukałem właściwych słów.
- Wybaczcie mi te tajemnice. Nigdy nie chciałem... nigdy bym nie mógł...
Nim jednak udało mi się wydusić wyjaśnienia, w moim umyśle wybuchła burza
wściekłości, grzmiąca furia, która groziła mi rozerwaniem czaszki. Poruszyłem rękami,
pragnąc chwycić Gordaina za grubą szyję i skręcić ją, słyszeć, jak krzyczy i krztusi się, do
chwili gdy zerwę mięśnie i połamię kości. Moje stopy były gotowe przewrócić kalekę, ręce
chwycić siekierę ze ściany, oczy patrzeć, jak jego twarz blednie, gdy odrąbię jego jedyną
nogę.
Moje dłonie drżały, podobnie jak moje kolana, gdy chwyciłem nimi słup ogrodzenia.
- Proszę, sprowadź Blaise'a. Pospiesz się. Przepraszam... przepraszam... - Tylko
chwila wahania i minęła mnie zielono-brązowa plama. Krzyki zagłuszyła wściekłość i
szalejąca śmierć.
Odgłos biegnących stóp. Zdenerwowane głosy.
- Wchodź do domu, Linnie. Zaryglujcie drzwi! Wyjaśnię ci to później. Dudnienie...
warczenie... ryk szaleństwa... słup znikł w płomieniach, a chmura ciemności zasłoniła mój
wzrok. Byłem stracony...
* * *
- ...Posłuchaj mnie, przyjacielu. Słuchaj mojego głosu. Nie zostawię cię. Ściągniemy
cię z powrotem, Seyonne, i bezpiecznie stąd wyprowadzimy. Nie chcę, żebyś kogoś
skrzywdził. Pamiętaj, kim jesteś: dobrym przyjacielem i nauczycielem, opiekunem księcia,
najszlachetniejszym z wojowników, kochającym ojcem. Ta choroba nie jest tobą.
Zdecydowane ręce chwyciły mnie za ramiona, a ja chciałem je wyrwać ze słabych
barków. Zagryzłem wargi i poczułem krew, a to dodało mi sił. Zabiję go za to, że mnie
uwięził. Tylko jego głos - ta ohydna niewola spokojnych słów i rozsądku - mnie hamowały.
Kiedy tylko przestanie mówić, uduszę go. Złamię mu kark. Wydłubię oczy. Wyrwę serce.
- Widziałeś, jak biegnie? Biega jak ty, spokojnie, lekko i bardzo szybko. Spędził ten
poranek dłubiąc w piasku przy strumieniu i zbierając wodę w dłonie, by napełnić otwory,
które wykopał. Tak cierpliwie... Nie, posłuchaj mnie, przyjacielu Seyonne. Nie skrzywdzisz
mnie ani nikogo innego. Za każdym razem gdy chłopiec nabierał wody w dłonie, większość
się rozlewała, zanim dotarł do otworów. Ale on kucał przy nich, wylewał odrobinkę wody i
patrzył, jak wsiąka w piasek. Wtedy wzdychał i znów szedł do strumienia. Rozumiesz? Jest
cierpliwy jak ty. Ile razy próbowałeś mnie nauczyć, jak rzucić barierę przed robactwem?
Jestem chyba najgłupszym Ezzarianinem, jaki się kiedykolwiek narodził... A jednak bez
wymówek, raz za razem próbujesz mnie nauczyć tych najprostszych umiejętności. Ty, który
widzisz wzory rządzące światem, który możesz rozwikłać tajemnice, jakich inni nie pojmują.
Nigdy nie znałem nikogo, kto widziałby tak wyraźnie...
Ten człowiek był głupcem. Nic nie widziałem. Gdziekolwiek się obróciłem, wszędzie
panowała ciemność. Groza zalewała ogień mojej żądzy krwi i wkrótce zmieniła się w
powódź. W każdej chwili mogłem zrobić ten przerażający krok, gdy pod moimi stopami nic
już nie będzie i wpadnę w otchłań. Stanę się tym, czego się obawiałem... tym, który władał
moimi snami i wizjami.
Ale mocne palce mnie nie puszczały, a spokojny głos nie przestawał mówić. Nie
minęło wiele czasu, a przypływ strachu zaczął opadać, ja zaś pozwoliłem, by silne ręce i
spokojny głos poprowadziły mnie z powrotem do światła.
- ...Przepraszam. Myślałem, że już jesteś gotów na dłuższy pobyt. Wydawało się, że
czujesz się o wiele lepiej.
W moim polu widzenia pojawił się świat... las, pierwsze zielone liście na gołych
gałęziach. Zapach wilgotnej ziemi i młodych roślin. Ostry kąt padających promieni
słonecznych. Strumień szumiący przy ścieżce, na wpół ukryty za gęstwą wierzb.
- Tutaj. Zatrzymajmy się i napijmy. Pewnie obu nam się to przyda. Jesteś gotowy?
Tępo, bez słowa, opadłem na kolana w miejscu, które mi wskazał. Chłodna woda
dotykała mojej pobliźnionej, kościstej dłoni, pobrudzonej ziemią z ogrodu Elinor i Gordaina.
Nabrałem zimnej, czystej wody i zacząłem szorować ręce. Pozwalałem, by - już zabłocona -
spływała na świeżą trawę. Wylałem trochę na twarz, a później kark, zmywając pot wysiłku i
szaleństwa. Spojrzałem na wodę w swojej dłoni i wyobraziłem sobie malutką brązową rączkę
tak ostrożnie niosącą ją do dziecinnej budowli. Evandiargh - syn ognia. Z uśmiechem
wypiłem własny skarb, a później jeszcze trzy, po czym odchyliłem się do tyłu i oparłem
głowę o pień drzewa.
- Jesteś w tym coraz lepszy - powiedziałem ciemnowłosemu mężczyźnie, który
siedział naprzeciwko mnie ze skrzyżowanymi nogami. On również się napił. - Ile jeszcze
minie czasu, nim znudzisz się p wstrzymywaniem szalonych Strażników przed zniszczeniem
świata?
Blaise uśmiechnął się krzywo.
- Zrobię, co będzie konieczne. Tak uczył mnie mój mentor.
- Nie mogę tam wrócić.
- Wrócisz. Nie będzie dorastał, nie znając cię. Już ci to kiedyś obiecałem. Po prostu
musimy jeszcze nad tym popracować. Co tym razem to wywołało? Znów miałeś te sny?
Przeciągnąłem palcami przez wilgotne włosy i zastanowiłem się nad jego pytaniem.
- Te same sny przychodzą każdej nocy. Nic nowego. - Sny o zaczarowanym lesie i
tajemnicy, która mnie przerażała. - Rozmawiałem z Elinor o uprawie roślin. O moim ojcu. O
Ezzarii. A potem przybyłeś ty z Evanem...
- Biegliśmy. Bałeś się o niego? O to chodzi?
- Nie. Wręcz przeciwnie. Byłem wdzięczny twojej siostrze i Gordainowi. Nie
mógłbym sobie wyobrazić dla niego lepszego domu. Nie. To musiało być coś innego... - Nie
znosiłem świadomości, że nigdy nie pamiętałem, co wywoływało te ataki... burze wściekłości,
które w ciągu ostatnich ośmiu miesięcy dziesięć razy rozrywały moją duszę. Po raz pierwszy
w Yayapolu, gdy trzech żebraków próbowało okraść Farrola, przybranego brata Blaise'a.
Niemal zabiłem ich wszystkich, przyjaciół i bandytów, jakby jakimś sposobem wszyscy na to
zasługiwali.
Sądziłem, że przyczyną jest mój demon. Wściekły. Pełen złości. Uwięziony za
barierami, które wybudowałem w próżnej nadziei, że mogę panować nad swoją duszą
wystarczająco długo, by zrozumieć swoje sny i stawić czoła ich konsekwencjom. Byłem
pewien, że szaleństwo w ciągu dnia było oznaką wściekłości mojego demona.
Ale gdy przeszukiwałem wspomnienia, pragnąc odnaleźć klucz, odnalazłem coś
jeszcze bardziej niepokojącego.
- Na dziecko Verdonne! Elinor odkryła, że jestem ojcem Evana. Myśli, że chcę go
zabrać. Blaise, musisz tam wrócić. Próbowałem ich uspokoić, a później oszalałem na ich
progu. Muszą być przerażeni.
- Uparty Ezzarianin... chyba ci radziłem, żebyś powiedział im wszystko. - Blaise
zerwał się na równe nogi i podał mi rękę. - Wrócę, jak tylko zaśniesz.
Ruszyliśmy ścieżką, a Blaise rzucał zaklęcia, które zabierały nas dalej, niż
sugerowałaby liczba kroków i geografia. Magia ukrywała przede mną miejsce pobytu mojego
syna. Choć pragnąłem być ojcem Evandiargha, nie mogłem sobie zaufać. A nawet gdybym
był na tyle okrutny, by odebrać mu jedyny dom, jaki znał, nie miałem go gdzie zabrać.
Moje życie Strażnika Ezzarii, czarodzieja-wojownika walczącego w tysiącletniej
wojnie, by uratować ludzki świat przed demonami, skończyło się, właściwie zanim się na
dobre zaczęło, gdy zostałem wzięty w niewolę przez Derzhich. Po szesnastu latach ich książę
zwrócił mi wolność i ojczyznę, a ja znów podjąłem swoje powołanie, lecz wkrótce odkryłem,
że tajemna wojna, którą Ezzarianie prowadzili przez ostatnie tysiąc lat, była w rzeczywistości
wojną przeciwko nam samym. Rai-kirah - demony - nie były złymi istotami pragnącymi
zniszczyć ludzki rozsądek, lecz fragmentami naszych własnych dusz, wyrwanymi przez
starożytne zaklęcie i wygnanymi do lodowatej, okrutnej krainy zwanej Kir'Vagonoth.
Narodziny mojego syna i spotkanie z Blaise'em przekonały mnie, że niezależnie od powodów
musimy naprawić ten błąd.
Moje dziecko urodziło się złączone z rai-kirah. Opętane. Ponieważ usunięcie demona
z niemowlęcia było niemożliwe, ezzariańskie prawo wymagało, by takie dzieci zabijać. Nim
jednak dowiedziałem się o jego narodzinach, moja żona odesłała naszego syna, by dorósł z
dala od nas i byśmy później mogli go uleczyć. Poszukiwania dziecka doprowadziły mnie do
Blaise'a, Ezzarianina również od urodzenia złączonego z demonem, młodego banity o
wielkim sercu i wewnętrznym spokoju - a ta pełnia, ta doskonałość pomogła mi pojąć naszą
naturę i konsekwencje straszliwego podziału, który nastąpił przed wieloma stuleciami. Blaise
nauczył mnie, czym miały być mój naród i demony, więc wyruszyłem, by uwolnić demony z
wygnania i otworzyć drogę do naszej starożytnej ojczyzny zwanej Kir'Navarrin. By tego
dokonać, musiałem sprawdzić swoje nowe przekonania i połączyć się z potężnym demonem
imieniem Denas.
Ale mój lud nie potrafił przyjąć tego, co próbowałem przekazać. Opętany Strażnik był
plugastwem, ostatecznym zepsuciem i niewyobrażalnym niebezpieczeństwem. Kiedy pojęli,
że zmiana, jakiej zostałem poddany, jest nieodwracalna, królowa Ezzarian, a moja żona,
Ysanne, wbiła we mnie nóż i zostawiła na śmierć.
Kiedy leżałem i wykrwawiałem się powoli, dręczyły mnie wizje ciemnej fortecy w
głębi Kir'Navarrin. Wspomnienia demonów i rozpadające się artefakty powiedziały nam, że
jest tam uwięziony ktoś potężny i niebezpieczny. Strach przed tym więźniem sprawił, że moi
przodkowie rozerwali swoje dusze, zniszczyli wszystkie ślady historii i zamknęli drogę do
Kir'Navarrin. Moje śmiertelne wizje, tak żywe, że sprawiały wrażenie prawdy, pokazały mi
twarz i postać więźnia - a należały one do mnie. Niezgłębiona tajemnica, a jednak
wierzyłem... obawiałem się... że moje wizje są prawdziwe.
Jeśli więzień w fortecy stanowi zagrożenie dla ludzkich dusz, to moja przysięga
Strażnika, szkolenie i historia wymagały, bym to ja stawił czoła temu niebezpieczeństwu. Ale
przez ostatnich osiem miesięcy sny mnie paraliżowały, a teraz najwyraźniej zacząłem
popadać w szaleństwo.
Rozdział drugi
Tuż po zachodzie słońca znalazłem się wraz z Blaise'em na udeptanej drodze na
ubogich przedmieściach Karesh. W tym mieście na południu cesarstwa banici Yvora Lukasha
pracowali w ogrodach i uczyli się rzemiosła, czekając, jakie będą wyniki ich rozejmu z
księciem Derzhich.
- Chcesz się zatrzymać i umyć? - Blaise stanął przed miejscową łaźnią, wilgotną i
ponurą szopą wybudowaną wokół źródła zadziwiająco czystej i ciepłej wody. Za miedziaka
można było na pół godziny wejść do sadzawki wyłożonej popękanymi płytkami i skorzystać z
ręcznika niepranego chyba od czasów, gdy Verdonne była jeszcze śmiertelną panną.
Westchnąłem, próbując zignorować smród harówki w polu i szaleństwa.
- Byłoby miło, ale musisz zaraz ruszać w drogę.
Dlatego też pospieszyliśmy uliczką i wspięliśmy się po zakurzonych drewnianych
schodach na drugie piętro warsztatu ślusarza. Tam usiadłem na jednym z dwóch sienników i
zacząłem jeść kwaśny ser i chleb, zaś Blaise przygotował mi eliksir nasenny. Wolałem sam
tego nie robić, jakby mieszkający we mnie demon mógł zmienić formułę i uniemożliwić mi
spokojny sen. Byłem czarodziejem o znacznej mocy i wojownikiem o dużym doświadczeniu.
Kiedy mój obłąkany umysł chciał mordować, nie było łatwo temu zapobiec. Ale gdy po ataku
udawało mi się spokojnie przespać noc, znów wracałem do siebie. Przynajmniej do
następnego razu.
- Kiedy udasz się do Kir'Navarrin i się tego pozbędziesz? - spytał Blaise, miażdżąc
kilka liści i wrzucając je do kubka z łyżką wina i kilkoma szczyptami białego proszku. -
Wiesz, jak ja wyglądałem... bełkoczący, śliniący się idiota, bardziej zwierzę niż człowiek.
Nawet nie mogłem sam jeść, a po mniej niż dniu spędzonym tam... Na gwiazdy w niebiosach,
nawet po wielu miesiącach nie umiem wyrazić różnicy. Znów być jednością. Widzieć
wyraźnie, jakby ktoś włożył moje oczy z powrotem we właściwe oczodoły. Z pewnością ci to
pomoże.
Ezzarianie od urodzenia związani z demonem, tacy jak Blaise, uwięzieni w świecie
ludzi, musieli dokonać straszliwego wyboru. Ich demoniczna natura pozwalała im dowolnie
zmieniać postać - talent, którego istnienia pozostali z nas nawet się nie domyślali. Ale po
kilkunastu latach przemian ich ciałom zaczynało brakować jakiegoś podstawowego składnika,
który pozwalał ich umysłom zachować stabilność. Nadchodził dzień - dla niektórych
wcześniej, dla innych później - gdy zmieniali się w swoją zwierzęcą postać i nie byli w stanie
powrócić do ludzkiego ciała. Wtedy szybko tracili inteligencję. Uwierzyłem, że Kir'Navarrin
będzie rozwiązaniem tego problemu i właśnie dlatego - dla przyszłości mojego dziecka i
Blaise'a, bardziej niż dla czegokolwiek innego - połączyłem się z Denasem, by otworzyć
bramę. Ale sam jeszcze przez nią nie przeszedłem.
- Twój problem był czymś normalnym, naturalnym biegiem twojego życia -
odpowiedziałem. - Mój nie jest. Nie mogę ryzykować przejścia, póki nie dowiem się, jakie
ma plany ten przeklęty Denas.
- Demon już jest częścią ciebie - odparł Blaise - połączony tak, jak powinno być. Na
bogów nad nami, człowieku, chodziłeś we własnej duszy i widziałeś tę prawdę... nie ma w
tobie osobnej istoty. Pięćdziesiąt razy powtarzałeś, jak bardzo chcesz wejść do Kir'Navarrin.
Idź tam i ulecz się, zanim zabijesz samego siebie albo kogoś innego.
Pociągnąłem się za włosy, jakbym w ten sposób mógł dostarczyć trochę powietrza i
lekkości swojej tępej czaszce.
- On nie jest mną. Jeszcze nie. Siedzi w moim brzuchu i kręci się, jakbym zjadł coś, co
jeszcze żyło. Myślę, że to on chce się tam dostać.
Złocisty demon, który mówił o sobie Denas, i ja zrezygnowaliśmy z osobnego życia
dla wspólnego celu i przez kilka godzin potrzebnych, by ten cel osiągnąć, działaliśmy w
porozumieniu. Ale trudno byłoby ocenić, który z nas był temu bardziej niechętny. On przez
tysiąc lat cierpiał na lodowatym pustkowiu, wierząc, że mój lud zniszczył jego lud. Mnie
wyszkolono, bym wierzył, że demony pożerają ludzkie dusze, gdyż nieustannie pragną zła.
Ani rozsądek, ani pragmatyzm nie pomogły mi stłumić poczucia zbezczeszczenia, zepsucia i
pewności, że Denas tylko czeka na chwilę mojej słabości, by mnie zniewolić.
Uniosłem chleb z serem do ust i znów go odłożyłem. Wcale nie byłem głodny.
- Niezależnie od tego, co wywołuje te wypadki, nie wolno mi się odsłonić. Jeśli Denas
już teraz może mnie doprowadzić do morderstwa, co się stanie, kiedy zostaniemy w pełni
połączeni?
Blaise podał mi gliniany kubek, a ja szybko wypiłem fioletowo-szary płyn i popiłem
go wodą, by zmyć paskudny smak.
- Będziesz tym człowiekiem, którym zawsze byłeś. Rai-kirah dadzą ci wspomnienia i
pomysły, talent, może nowe spojrzenie na świat. Ale to nie może być tak proste, jak zepsucie
ludzkiej duszy. Nie takiej jak twoja. - Uśmiechnął się i rzucił mi koc. - Jesteś zbyt uparty.
Nie byłem tego pewien. Choć odważyłem się wejść do krainy demonów, przejście
przez zaczarowaną bramę było ostatecznością - tak w każdym razie mi powiedziano. Kiedy
podejmę ten krok, w pełni połączę się z Denasem, a wszelkie bariery między nami znikną.
Moje wizje sugerowały, że w Tyrrad Nor kryje się niebezpieczeństwo, grożące zniszczeniem
świata. Jeśli nie zdołam zapanować nad swoją ręką, nad swoją duszą... Być może ta właśnie
okoliczność stanowiła źródło zagrożenia. Okresowe ataki szaleństwa mogły być lepsze.
Po krótkim czasie zacząłem odnosić wrażenie, że moje kończyny należą do kogoś
innego. Gdy zamgliło mi się w oczach i świat zaczął wirować, Blaise włożył czarny płaszcz i
zgasił świecę.
- Dobrze zrobiłeś, że połączyłeś się z rai-kirah. Dowiesz się wszystkiego, co
konieczne, by to rozwikłać.
- Jeszcze jedno - powiedziałem sennie, gdy otworzył drzwi. - Powiedz siostrze, że nie
zostawiliśmy Evana na śmierć. Ja wtedy walczyłem z demonami, a Ysanne... Ysanne wysłała
go do ciebie. Nie chcieliśmy... żadne z nas nie chciało... jego śmierci. Ani przez chwilę.
Nigdy.
- Powiem jej wszystko, Seyonne. Śpij dobrze.
* * *
Niepokojącym skutkiem mojego stanu było to, że większość ludzi Blaise'a - nawet
tych kilku, którzy urodzili się złączeni z demonem - trochę się mnie bała, a z pewnością
wszyscy szanowali moją prywatność. Dlatego też byłem zaskoczony, gdy ktoś wpadł do
mojej komnaty nie więcej niż kwadrans po wyjściu Blaise'a. Kiedy gość niechcący przewrócił
pusty dzbanek z wodą, zostałem na chwilę wyrwany z otępienia. Na moją twarz padło
światło.
- Na ciało ducha! Dak miał rację. Nadal tu jesteś. Myślałem, że znów ruszyłeś z
Blaise'em.
Intruzem był niski mężczyzna o okrągłej twarzy. Farrol, najbliższy przyjaciel z
dzieciństwa Blaise'a i jego przybrany brat. Farrol, mężczyzna niezbyt subtelny w działaniu i o
bardzo zdecydowanych poglądach, również stanowił jedność z demonem.
- Jeszcze chwila i zejdę wam z drogi - wybełkotałem, pozwalając, by opadły mi
powieki. Miałem wrażenie, że moje ciało jest mułem na dnie rzeki.
- Ale to z tobą chciał rozmawiać posłaniec. Powiedział, że to pilne.
- Posłaniec? - Z trudem uchyliłem bramy snu.
- Powiedział, że przysłał go książę Aleksander. Przeklęty Derzhi... zachowywał się,
jakbyśmy byli robactwem. Blaise właśnie wyszedł, więc posłałem go za nim... i za tobą, jak
sądziłem.
- Od księcia? - Z trudem podniosłem się do pozycji siedzącej. Miałem się spotkać z
Aleksandrem w dniu wiosennego zrównania dnia z nocą. Ale później książę, dźwigający na
ramionach ciężar cesarstwa swojego ojca, choć jeszcze nie nosił korony, przysłał wieści, że
będziemy musieli poczekać do letniego przesilenia. Czyli ponad dwa miesiące. Co dokładnie
powiedział?
- Powiedział, że ma przekazać wiadomość bezpośrednio Ezzarianinowi, który był
niewolnikiem księcia, temu, który ma na twarzy piętno niewoli. Twierdził, że wiadomość nie
może czekać i musi ją sam dostarczyć.
- Niewolnik księcia... tak dokładnie to ujął?
- Tak. To był arogancki, dumny człowiek.
Aleksander nigdy nie określiłby mnie mianem niewolnika. Już nie. Nie powiedziałby
tak posłańcowi Derzhich, który powinien traktować mnie z szacunkiem.
- Opisz mi, jak wyglądał, Farrolu. Jego barwy... szarfa, godło na tarczy, mieczu albo
gdzieś na ubraniu... I opisz mi jego włosy. Czy nosił warkocz?
Sięgnąłem po kubek wody, który zostawił mi Blaise, i wylałem sobie jego zawartość
na głowę, by zmusić ociężały umysł do przebudzenia.
- Wyglądał jak każdy przeklęty Derzhi. Uzbrojony po zęby. Jechał na pięknym
gniadoszu, za którego Wyther i Dak byliby gotowi zabijać. Nie nosił szarfy, lecz płaszcz tef
narzucony na koszulę. Widniało na nim zwierzę... shengar albo kayeet. Nie wiem. Warkocz
miał taki jak te wszystkie aroganckie sukinsyny. Długi. Jasny. Związany niebieską... nie,
fioletową wstążką po lewej stronie głowy. Czemu pytasz? Czy coś się stało?
Wcisnąłem dłonie w oczy, próbując pomyśleć.
- Warkocz... po której stronie głowy?
Farrol kopnął pusty dzban z wodą.
- Nie wiem. Co to ma za...?
- Myśl, Farrolu. Powiedziałeś, że po lewej. Po której stronie?
Uniósł ręce.
- Po lewej, tak myślę... tak, po lewej. Dlatego zobaczyłem kolor wstążki, bo ogień
płonął po jego lewej stronie.
Lewa... na duchy ciemności! Podniosłem się z trudem i chwyciłem Farrola za ramię.
- Musimy ruszyć za nimi. Pospiesz się. Pomóż mi się obudzić i przynieś miecz.
- Co się stało?
- To nie był posłaniec. To namhir... skrytobójca. A Błaise prowadził go prosto do
mojego syna.
* * *
Nim Farrol wlał we mnie wystarczająco dużo mocnej herbaty, bym nie spadł z konia,
byliśmy pół godziny za Blaise'em i skrytobójcami; namhirzy zawsze podróżowali we trzech.
Gdy pędziliśmy przez oświetlony księżycowym blaskiem las, a Farrol przemierzał
zaczarowane ścieżki tak samo jak Błaise, ja myślałem jedynie o tym, jak ci trzej mordercy
dają upust swojej wściekłości na Evanie, Elinor, Blaisie i Gordainie, kiedy uświadomią sobie,
że nie zdołają wypełnić przysięgi śmierci, którą złożyli swojemu panu. Jeśli Błaise ich nie
zauważy i nie zgubi, będą mogli podążać za nim po ścieżkach czarów tak samo jak ja. A
Błaise był zmęczony i zmartwiony, zresztą nawet gdy był wypoczęty, brakowało mu
instynktu wojownika.
Przez rzadki las dębów i jesionów, w dół jarów zarośniętych wierzbami i olchami,
przez skalisty grzbiet... Za każdym razem droga była odrobinę inna, wystarczająco, by nawet
doświadczony łowca nie mógł jej powtórzyć ani zauważyć śladów wcześniejszego przejścia.
Nim Farrol ostrzegawczo uniósł rękę, zacząłem już zgrzytać zębami.
- Teraz już jedziemy prosto - wyszeptał. - Kiedy przejdziesz przez ten grzbiet,
znajdziesz się z tyłu domu. Jak chcesz to rozegrać?
Lekko zeskoczyłem z siodła i wyrwałem miecz z pochwy.
- Zajdź z lewej i wejdź do domu przez zagrodę dla kóz. Twoim zadaniem... twoim
jedynym zadaniem... jest wydostać rodzinę. - Chwyciłem go za nogę. - Nie myśl, że uda ci się
pokonać tych ludzi, Farrolu. Nie zdołasz tego uczynić ani ty, ani Blaise czy Gordain.
Namhirzy są doskonale wyszkoleni, a porażka jest dla nich gorsza od śmierci. Spróbuję ich
odciągnąć. - A potem dowiem się, co na mrok nocy tu robią. Ruszaj.
Zostawiłem konia na szczycie wzniesienia i zacząłem się ostrożnie skradać w dół
ciemnego zbocza przez gęstą kępę sosen. Kiedy znajdowałem się w połowie drogi, w dolinie
rozbłysnął pomarańczowy płomień i zabrzmiał krzyk bólu mężczyzny. Następnie rozległ się
przerażony płacz dziecka. Porzucając ostrożność, pobiegłem. Na ziemi na granicy drzew
leżała rozciągnięta postać. Blaise... a ja nie miałem nawet czasu sprawdzić, czy jeszcze żyje.
Chata już płonęła, kiedy dotarłem do podstawy wzgórza, a jeden z Derzhich stał przed
drzwiami z wyciągniętym mieczem. Krzyki Evana dochodziły zza mężczyzny. Na bogów
nocy, nadal był w środku! Ale nie mogłem zaatakować strażnika przy drzwiach, gdyż dwaj
inni namhirzy również znajdowali się w moim polu widzenia. W cieniach przy ogniu stała
mała grupka - jeden mężczyzna leżał skulony na ziemi, inny - drugi Derzhi - stojąc za nim,
odchylał mu głowę do tyłu i trzymał nóż przy jego gardle. Trzeci namhir, wysoki i chudy, z
rękami splecionymi na piersi, stał przed tą dwójką, zadając jakieś pytanie. Mężczyzna na
ziemi odpowiedział ostrym przekleństwem.
Gordain umrze. Niezależnie od tego, jaki czar bym rzucił lub jakich cudów z bronią
dokonał, odległość między nami była zbyt wielka. Nie umiałem poruszać się tak szybko, by
zatrzymać nóż namhira.
- Będą żyć, Gordainie! - krzyknąłem, dając Manganarczykowi jedyny możliwy dar.
Jednocześnie rzuciłem w mrok nożem, celując w serce strażnika przy drzwiach, po
czym pobiegłem morderczo długimi krokami, by wbić miecz w plecy drugiego namhira. Gdy
wyrwałem ostrze z martwego Derzhiego, ujrzałem, jak Farrol wybiega z lasu w stronę
płonącego domu. Nie miałem innego wyboru, musiałem ufać, że zrobi to, co konieczne, gdyż
trzeci skrytobójca wyciągnął miecz i mnie zaatakował.
- Sam niewolnik czarodziej! - wykrzyknął radośnie, odpowiadając ciosem na mój cios.
- Wykurzyliśmy cię jak głodnego kayeeta.
W swojej karierze wojownika nie walczyłem z wieloma ludźmi - moimi
przeciwnikami były zwykle potworne postacie demonów - lecz szybko odkryłem, że namhir
jest jednym z najlepszych w swoim zawodzie. Proste iluzje - swędzenie, odciski, pełzające
pająki - nie zakłócą koncentracji kogoś takiego. Wiedział, że jestem czarodziejem. A
przerażony płacz mojego syna tak bardzo podsycał mój gniew, że nie miałem czasu na
bardziej skomplikowane i imponujące działania. Musiałem polegać na mieczu i pięściach.
Kiedyś nie byłby to problem - w tym, co robiłem, byłem naprawdę dobry - lecz źle zaleczona
rana w boku okazała się zdradziecka. Za każdym razem gdy unosiłem miecz, miałem
wrażenie, że rozrywam sobie bok.
Próbowałem zmusić wojownika, by się cofnął w stronę zagrody dla kóz, ale on
najwyraźniej znał na pamięć rozkład gospodarstwa. Tuż przed tym, jak wpędziłem go w
pułapkę, uchylił się, przetoczył i zerwał na równe nogi tuż za mną. Znów go przycisnąłem,
tym razem w stronę płomieni, przeciągając mieczem po jego piersi. Nie dość głęboko, gdyż
się nie zawahał. Skierował mnie bokiem w stronę świeżo zaoranego pola, najwyraźniej licząc,
że nogi zapadną mi się w miękką ziemię. Obróciłem się i wbiłem but w jego plecy. Potknął
się, ale nie przewrócił. Krzyki mojego syna zmieniły się we wrzask przerażenia, a ja wolałem
nie myśleć, dlaczego cień Farrola nadal krąży między mną a ogniem.
- Wydostań ich! - zawołałem i opuściłem miecz na ramię przeciwnika. Popłynęła
ciemna krew.
Namhir nadal walczył, unikał moich ciosów, kopnął mnie w kolano i uderzył grubym
drewnianym kijem w plecy. Cios sprawił, że się zatoczyłem i jedynie rozpaczliwy unik
uchronił mnie przed ostrzem miecza. Ale namhir był człowiekiem, a mnie szkolono do walki
z demonami. Kolejnym ciosem roztrzaskałem jego broń. Wysoki Derzhi zatoczył się do tyłu,
trzymając jedynie rękojeść i ułomek miecza.
- Po mnie przyjdą kolejni - warknął, gdy kopniakiem wyrzuciłem zniszczony miecz z
jego prawej ręki i cios za ciosem przyciskałem go do ziemi. Mógł parować jedynie kijem. -
Już nie będziesz się wtrącał w sprawy lepszych od siebie, niewolniku.
Kopnąłem go w brzuch tak mocno, że z jego ust popłynęła krew, a później postawiłem
mu but na piersi.
- Kto cię przysłał? Który pan Hamrasch tak przejmuje się wyzwoleńcem Aleksandra,
że najmuje namhirów? - Symbol wilka na jego za krwawionym płaszczu oznaczał, że jest
członkiem hegedu Hamrasch, jednego z dwudziestu najpotężniejszych rodów Derzhich.
- Wszyscy moi panowie... każdy z nich. - Zakaszlał i uśmiechnął się, szczerząc
okrwawione zęby. - Żałosny Aleksander nigdy nie będzie rządził cesarstwem.
- Wszyscy... - Całkowita pewność w jego głosie mną wstrząsnęła. Gdyby każdy z
panów hegedu brał udział w skrytobójstwie... Pochyliłem się i wykręciłem jego zakrwawione
ramię, a mój głos brzmiał szorstko ze strachu i wściekłości. - Powiedz mi, namhirze, czy
wypowiedzieli kanavar?
Nie skrzywił się ani mi nie odpowiedział. Tylko śmiał się, aż zaczął się krztusić
krwawą śliną.
Moja dłoń opadła, podniosłem się powoli. Kanavar... przysięga tak głęboka, tak
przerażająca, tak poważna, że każdy mężczyzna, kobieta i dziecko z całego hegedu Derzhich
poświęciliby swoje życie, by jej dotrzymać. Hamraschi byli gotowi poświęcić istnienie
swojego rodu dla zniszczenia Aleksandra.
Namhir cofnął się niezgrabnie przez pole.
- Ty również zginiesz, niewolniku - wychrypiał. - I wszyscy, którzy udzielą ci
schronienia...
Uniosłem miecz, by go wykończyć, lecz migoczący blask ognia zwiódł moje oczy, a
mój umysł koncentrował się na jego słowach, więc nie zauważyłem ruchu jego lewej ręki. Kij
wbił mi się mocno w prawy bok.
Straciłem oddech. W moim polu widzenia pojawiły się czerwone pasma, a bok
przepełnił paraliżujący ból. Prawe ramię zwisło bezwładnie, a miecz wypadł ze zdrętwiałej
dłoni. Kolejny cios, tym razem w kostkę. Ledwie go zauważyłem, gdyż rozpaczliwie
próbowałem złapać oddech. Zgięty w pół, zatoczyłem się do tyłu, szukając upuszczonej broni.
Głowa w górę, głupcze. Następny cios zmiażdży ci czaszkę.
Namhir i tak był trupem. Rany, jakie mu zadałem, doprowadzą do tego, nawet jeśli ja
nie przeżyję najbliższych chwil. Ale na jego nieszczęście - i moje - potknąłem się o ciało
Gordaina i zobaczyłem, co zrobili dobremu Manganarczykowi. Poderżnęli mu gardło, jak się
spodziewałem, ale wcześniej... nim przybyłem... obcięli mu obie dłonie i przypalili kikuty, by
nie umarł zbyt szybko. Niewyobrażalna groza dla każdego, ale dla człowieka, który już
musiał żyć bez jednej nogi...
- Skomlał jak kobieta - zabrzmiał szorstki szept. - Myślałem, że Manganarczycy są
twardsi.
W moich żyłach płynęła ciemność. Pozostałości szaleństwa tego dnia się podniosły, i
zapomniałem o kanavarze, zapomniałem o Gordainie i Aleksandrze, Blaisie i moim dziecku,
zapomniałem o wszystkim. Jakimś sposobem udało mi się znów podnieść miecz, ale nie
zabiłem namhira szybko. Ciosami precyzyjnymi jak cięcia jubilera szlifującego klejnot i tak
potężnymi, że drżały od nich moje własne kości, odciąłem prawą rękę wrzeszczącego
Derzhiego... i lewą... a później całą resztę, kawałek po kawałku, aż nie pozostało już nic.
Rozdział trzeci
Stałem, zgięty z bólu w boku, i dyszałem ciężko. Nie wiedziałem, co teraz robić, ani
nie przypominałem sobie, dlaczego cisza wydawała mi się taka dziwna. Kiedy na moim
ramieniu spoczęła ciężka ręka, niemal wyskoczyłem ze skóry.
- Chłopiec jest cały, Seyonne. I Elinor też. Są bezpieczni.
Wpatrywałem się tępo w bladą twarz Blaise'a. Na skroni miał potworny fioletowy
siniec, a nawet jego szczera troska nie do końca ukrywała obrzydzenie. Moje dłonie były
umazane krwią, a ubranie przesiąknięte i pokryte kawałkami mięsa i wnętrzności. To, co
leżało przede mną na ziemi, już nie przypominało człowieka. Upuściłem miecz i opadłem na
kolana, przyciskając zakrwawioną dłoń do ust.
- Jesteś ranny?
Potrząsnąłem głową. Nie ranny. Zarażony.
Jaskrawopomarańczowe płomienie już dogasały. Jedynie wyciągnięty kamienny palec
pieca i komina pozostał w miejscu, gdzie kiedyś na krawędzi lasu był dom. Niedaleko od
niego stała Elinor, mocno przyciskając czarną główkę Evana do szyi, tłumiąc jego płacz i nie
pozwalając mu oglądać rzezi.
- Przepraszam - wyszeptałem. Choć mówiłem do kobiety o zaciętej twarzy i swojego
płaczącego syna, nie mogli mnie usłyszeć. - Tak mi przykro.
- Uratowałeś im życie. - Nawet najbliższy z przyjaciół nie brzmiał przekonująco. Nie
tej nocy.
Trzeba przyznać Blaise'owi, że nie cofnął się ani nie uciekł.
- Zabierz mnie z dala od nich - poprosiłem. - Nigdy więcej mnie do nich nie
dopuszczaj.
- Wkrótce. Na razie muszą wrócić z nami. Nie mogą tu zostać bez Gordaina. - Okrył
moje ramiona płaszczem.
Dym wirował na nocnym wietrze, zasłaniając gwiazdy i dziwnie spokojną dolinę.
Płomienie skradały się w stronę ogrodzenia i drzew pokrytych świeżym liściem, lecz wilgoć
je gasiła. Farrol próbował powstrzymać Elinor, by nie podeszła do ciała Gordaina i tego
czegoś, co leżało obok. Jego okrągła twarz była czarna od sadzy, koszula zwęglona, a sposób,
w jaki trzymał ręce, świadczył, że je poparzył.
- Powiedz mi, kim byli, Seyonne. Jakie jeszcze niebezpieczeństwa na nas czyhają?
Blaise ostrożnie podniósł mój brudny miecz, spróbował go trochę oczyścić i schował
do pochwy. Później pomógł mi się podnieść i odciągnął od zmarłych. Gdy my się cofaliśmy,
Elinor odepchnęła Farrola i uklękła na zakrwawionej ziemi obok Gordaina, wciąż trzymając
dziecko w ramionach. Nie krzyknęła ani nie zaczęła płakać na widok okaleczonego ciała
męża, tylko delikatnie dotknęła jego ramienia i pewną ręką zamknęła mu powieki. Kiedy w
końcu się podniosła, omiotła spojrzeniem otaczające ją ślady rzezi i spojrzała na mnie.
Wpatrywała się we mnie, jakby nie potrafiła pojąć, że istoty takie jak namhirzy i ja mogą
dzielić tę samą ziemię, a co gorsza tę samą krew, co ci, których kochała. Mocniej przytuliła
jęczące dziecko, odwróciła się i ruszyła wraz z Farrolem w głąb lasu.
- To byli zabójcy - powiedziałem. - Przysłani przez wrogów Aleksandra. - Szczelniej
otuliłem się płaszczem, jakby wełna mogła ogrzać chłodną noc. - Wiedzieli, gdzie mnie
szukać. - Już to samo w sobie było ponurą zagadką, gdyż sądziłem, że tylko Aleksander i
moja przyjaciółka Fiona znają tę tajemnicę, a żadne z nich z własnej woli by jej nie wyjawiło.
- Ale dlaczego? Co takiego...
- Zabójca powiedział, że na Aleksandrze spoczywa kanavar... przysięga hegedu... że
nigdy nie będzie rządzić cesarstwem. Złożyła ją rodzina Hamraschich. Może inne hegedy
również. Tego nie wiem. - Wydawało mi się, że gwiazdy straciły blask, a śmierć w mojej
duszy rozlała się na cały wszechświat. Był tylko jeden sposób, by ktokolwiek powstrzymał
Aleksandra przed odziedziczeniem tronu ojca. - Zabiją go. - Nadzieja świata. Przyjaciel, który
dzielił ze mną duszę. Tak nieprawdopodobny brat. Ta świadomość była tak bolesna, a
wydarzenia tej nocy tak niepokojące, że nie mogłem myśleć.
- To w takim razie czemu próbują zabić ciebie?
Potrząsnąłem głową. To nie miało sensu. W ciągu ostatnich trzech lat widziałem
księcia tylko kilka razy.
- Ale jeśli chcą mojej śmierci, nie zatrzymają się. Nie wiem, jak mnie znaleźli, ale
kiedy ci nie wrócą, przyślą kolejnych. Opuszczę Karesh, ale i tak...
- Będziemy musieli się ukryć. Już to robiliśmy. Chodźmy.
* * *
Opuściłem Karesh, nim Blaise zdążył wyciągnąć wszystkich swoich ludzi z łóżek.
Wepchnąłem swój żałosny dobytek do płóciennej torby, a do kieszeni płaszcza wrzuciłem
kilka zenarów, jakie zarobiłem czytając i pisząc dla miejscowych kupców. Nie umiejąc stanąć
przed tymi, którzy wkrótce dowiedzą się o moim okrucieństwie, pożegnałem się tylko z
Blaise'em.
- Ustalmy jakiś sposób, żebym mógł cię odnaleźć - powiedział, gdy włożyłem
zapasową koszulę, otoczyłem się płaszczem i podałem mu skórzaną sakiewkę z resztą moich
zarobków, by przekazał je Evanowi i Elinor. - Nigdy nie otwierałem bramy do Kir'Navarrin
bez twojej pomocy. A jeśli któryś z pozostałych będzie musiał przejść, ja zaś nie zdołam
odnaleźć drogi?
- Nauczyłem wszystkiego Fionę. Nie jest złączona z demonem, więc sama nie może
otworzyć drogi, ale przypomni ci wszystko, o czym zapomniałeś, i pomoże ci użyć mocy. -
Moja gorliwa młoda przyjaciółka wyruszyła kopać w ruinach, by odnaleźć pozostałości
ezzariańskiej historii.
- On cię potrzebuje, Seyonne. Zapewnię mu bezpieczeństwo, ale...
- Nie potrzebuje kogoś, kto jest zdolny uczynić to, co ja dziś w nocy.
- Wiesz, że tak nie jest. Znajdziesz odpowiedź. To choroba. To nie ty. I uratowałeś im
życie, jak wcześniej wielu innym. - Razem zeszliśmy po schodach i wyszliśmy na uliczkę,
gdzie czekał na mnie koń przywiązany do słupa. Za ciemnymi murami zaczęły błyskać
światła, niczym świetliki wypłoszone z trawy. - Powinienem wiedzieć, jak cię odnaleźć.
- Muszę ostrzec Aleksandra - rzuciłem, przypinając bagaż do siodła. - Powiem mu o
kanavarze i odejdę, nim znów oszaleję. Kiedy zdecyduję, gdzie się udać, prześlę wiadomość
tutejszemu ślusarzowi.
- A jeśli będziesz mnie potrzebował...
- Nic mi nie mów! - Odwiązałem konia i wspiąłem się na siodło. Przymus odejścia
dodawał sił moim zmęczonym kończynom. Obowiązkiem Strażnika było chronić świat przed
złem. Ja nawet nie potrafiłem ochronić swojego dziecka przed samym sobą.
Ale Blaise nie pozwolił mi odjechać.
- Jeśli będziesz mnie potrzebował, zostaw wiadomość w świątyni Dolgara w
Yayapolu. Powiedz mi, gdzie jesteś, a ja do ciebie przyjdę. Obiecuję ci, że nie zdradzę, gdzie
są inni, o ile nie uznam cię za zdrowego. Przytrzymywał mojego konia, póki nie pokiwałem
głową. - Zawdzięczam ci więcej niż życie, Seyonne. Choćbyś był w lochach Kir'Vagonoth,
przyjdę.
Taka przyjaźń nie wymagała odpowiedzi. Uścisnąłem jego rękę i odjechałem.
* * *
Czerwone palce świtu właśnie dotykały nieba, kiedy po raz pierwszy zobaczyłem
iglice Zhagadu wznoszące się z cieni morza wydm. Perła Azhakstanu. Siedziba cesarskiej
władzy, od kiedy jeden z przodków Aleksandra uznał, że jest zbyt wielki na pustynne
królestwo, i postanowił nagiąć świat do swoich kaprysów. Przez pięć setek lat Derzhi
udowadniali, że potrafią zabijać, niewolić, palić, głodzić lub okaleczać każdego, kto nie
pasował do ich wspaniałego wzoru. Ich cesarstwo wypełniał niepewny dobrobyt oparty na
drogach i handlu, wsparty na skałach tyranii i strachu, a utrzymywany w jedności łańcuchami
niewolnictwa.
Dlaczego powtarzałem, że jeden zarozumiały książę zmieni ponury krajobraz takiego
świata? Jakiż byłem arogancki, by ufać, że blask, który widziałem w Aleksandrze, stanowi
odpowiedź bogów na brutalność świata? Ale wierzyłem w to. Kiedy Aleksander kupił mnie
na targu niewolników w Capharnie, z rezygnacją spodziewałem się śmierci w niewoli,
pozbawiony nadziei i wiary po tym, jak pół życia spędziłem w poniżeniu. Kiedy zobaczyłem
w nim feadnach, przekląłem swóją przysięgę Strażnika, która kazała mi chronić mego
okrutnego i aroganckiego pana. Lecz nasza wspólna podróż zmieniła nas obu. Dzieliłem siłę
Aleksandra i napoiłem swoją duszę u studni jego ducha. Był naszą nadzieją. Nie mogłem
pozwolić, by zginął w jakimś plemiennym konflikcie. Pociągnąłem za wodze i ruszyłem w
dół kamienistego zbocza w stronę złocistych kopuł migoczących w blasku słońca.
* * *
Wyjątkowo wielu podróżnych wędrowało szeroką, brukowaną drogą od podróżnej
studni w Taine Amar do zewnętrznych bram królewskiego miasta, stanowiącą ostatnią ligę
Cesarskiej Drogi rozciągającej się z Zhagadu na wschód i zachód po krawędzie cesarstwa.
Można by pomyśleć, że to czas na Dar Heged, odbywające się dwa razy do roku spotkanie
rodów Derzhich, które mogły wtedy przedstawić swoje skargi cesarzowi. Środek drogi
zajmowały oddziały ponurych wojowników eskortujących w stronę miasta pięknie odzianych
panów, zmuszając wszystkich pozostałych do poruszania się po krawędzi traktu. Wydawało
się, że prócz nich wszyscy inni tego dnia opuszczają Zhagad - potężne kupieckie karawany
sunęły wielkie niczym ruchome miasta, konie i chastou natężały się pod batem woźniców.
Dziwne, że tak wielu wyjeżdżało z miasta przed wieczornym targiem. Rzadko widziałem
grupki ludzi dyskutujących na poboczu drogi i przeszkadzających pasterzom, którzy
pokrzykiwali na stada kóz. Spieszący się podróżni biczem okładali żebraków czepiających się
ich strzemion. Zgiełk krzyków i uderzeń kopyt, stukania kół, brzęku uderzających o siebie
kociołków, trzasku batów i beczenia zwierząt był ogłuszający. Nienawidziłem miast, a hałas,
smród i tłumy tego zanieczyściły nawet pustynię.
Minęły trzy tygodnie pełne niepewności, nim dotarłem do Zhagadu. Samotnie
podróżowałem przez surową pustynię, wdzięczny za dobrze wyszkolony wzrok, który
pozwalał mi bezpiecznie jechać w nocy i unikać zbójów i słońca. Kiedy oddaliłem się od
Karesh, zaczęło mi brakować Blaise'a. Z jego pomocą mógłbym przebyć tę odległość w jeden
dzień. Ale on musiał zapewnić bezpieczeństwo swoim ludziom, a ja nie mogłem go
zatrzymać nawet dla Aleksandra. Oddałbym wiele, żeby zmienić świat, ale nie swojego syna.
Nie jego.
Miałem nadzieję, że połączenie z Denasem pozwoli mi podążać po magicznych
ścieżkach tak, jak to robił Blaise, ale jeszcze się tego nie nauczyłem. Blaise sugerował, że to
moja wina.
- Musisz opuścić materialne granice - mówił, kiedy narzekałem na swoją nieudolność.
- Ale ty nie chcesz tego zrobić. Tak samo jest z twoim przeobrażeniem; dlatego masz takie
kłopoty z przemianą, że zbyt mocno trzymasz się samego siebie.
Blaise nie zdobył wielkiego wykształcenia, ale widział jasno. Teraz gdy połączyłem
się z Denasem, mógłbym się zmienić w każdej chwili, przeobrażając się w orła, chastou czy
kayeeta, najszybszego biegacza na świecie. Ale w przeciwieństwie do Blaise'a i jego
towarzyszy było to dla mnie niewyobrażalnie trudne. Może Blaise miał rację i wynikało to z
mojej niechęci do utraty panowania nad sobą. A może to dlatego, że to, co sobie zrobiłem -
dzieliłem ciało i duszę z rai-kirah, który nie był ze mną spokrewniony - nie nadało światu
właściwego porządku.
W pierwszych dniach po tym, jak wróciłem do siebie, Blaise przekonał mnie, że
powinienem opuścić magiczne bariery, które zbudowałem, by oddzielić się od demona.
Powiedział, że lepiej porozmawiać z Denasem, uczyć się od niego. Wiedza i zrozumienie z
pewnością ułatwią nam współistnienie. Rai-kirah nie odezwał się ani razu. Zacząłem się
zastanawiać, czy śmierć, o którą się otarłem, przypadkiem go nie zniszczyła, a jego gniew był
jedynym, co po nim zostało, niczym cichnące grzmoty po odejściu burzy. Ale później
zacząłem atakować ludzi i szybko odbudowałem bariery.
Zajęty rozmyślaniami, przepychałem konia przez tłum, korzystając z obecności dużej
grupy wycinającej sobie ścieżkę do bram. Pięciu wojowników jechało klinem, otwierając
CAROL BERG ODRODZENIE
ODRODZENIE Tytuł oryginału: RESTORATION Copyright © 2002, 2006 Carol Berg. Projekt okładki: Gabriela Becla i Zbigniew Tomecki Wszystkie postacie występujące w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób prawdziwych, żyjących lub nie, jest całkowicie przypadkowe. Wydanie I Wydawca: ISA Sp. z o.o. Tłumaczenie: Anna Studniarek Korekta: Aleksandra Gietka-Ostrowska Skład: KOMPEJ Informacje dotyczące sprzedaży hurtowej, detalicznej i wysyłkowej: ISA Sp. z o.o. Al. Krakowska 110/114 02-256 Warszawa tel./fax (0-22) 846 27 59 e-mail: isa@isa.pl ISBN: 83-7418-085-4 ISBN: 978-83-7418-085-6 Zapraszamy do odwiedzenia naszej strony internetowej: www.isa.pl
Wszystkim prawdziwym bohaterom i bohaterkom
Rozdział pierwszy Przebywałem w krainie demonów, gdy po raz pierwszy uwierzyłem, że ezzariańskie historie o bogach są prawdziwe. Jako Ezzarianin od kołyski słyszałem opowieści o Verdonne i jej synu Valdisie, a moja wiara w ich znaczenie to rosła, to zanikała. Po tym jednak, jak przeżyłem szesnaście lat w niewoli i odzyskałem swoje życie, zdobyłem niezaprzeczalny dowód istnienia bogów. Widziałem feadnach, światło przeznaczenia, płonące w duszy aroganckiego księcia Derzhich, co oznaczało, że dziedzicowi najbardziej wojowniczego z imperiów dane będzie przeobrazić świat. Jak, poznawszy taki cud, mogłem wątpić w swoje coraz silniejsze podejrzenia, że mam odegrać jakąś rolę w historii Bezimiennego Boga? * * * - Znasz się na tym - powiedziała kobieta zza moich pleców. - Umiesz trzymać sadzonki. Wytarłem pot z czoła wierzchem brudnej dłoni i ruszyłem z koszem sadzonek rista wzdłuż pasa świeżo zaoranej ziemi. Choć wiosenne powietrze nadal było chłodne, poranne słońce paliło w plecy. - Mój ojciec pracował na polach Ezzarii - wyjaśniłem. - Dopóki nie zacząłem nauki, każdego dnia zabierał mnie ze sobą. Zerwałem dolne liście rośliny, wykopałem dziurę, włożyłem w nią delikatną sadzonkę i ponownie otoczyłem pierzaste korzenie i źdźbło czarną ziemią. Dodałem do tego proste zaklęcia pewnego wzrostu i ochrony przed chorobą. Sadzonki rista były wrażliwe, lecz odpowiednio nawożone i wzmocnione odrobiną czarów przynosiły plon dużo większy i pewniejszy niż pszenica. Byłem gościem kobiety i jej męża i by odwdzięczyć się za nocleg, pomagałem im w polu. Większość mojego życia pełna była przemocy i śmierci, gdy walczyłem w wojnie, która nie miała końca. Teraz kiedy zrobiłem co mogłem, by zmienić przebieg konfliktu, spokojny poranek i trochę ziemi za paznokciami sprawiały, że czułem się niemal szczęśliwy.
Kobieta stanęła po drugiej stronie podwójnego rzędu, postawiła swój koszyk i zabrała się do pracy. Jej błyszczący czarny warkocz zwieszał się na ramieniu, a długie palce zręcznie sadziły rośliny. Elinor była inteligentna i dużo wiedziała o świecie, mimo że teraz mieszkała na odludziu. Ale Ezzarian nie znała zbyt dobrze. - Czyli twój ojciec nie był wojownikiem tak jak ty, nie był... jak to się nazywa? - Strażnikiem? Nie. Nie miał melyddy, więc nie mógł wybrać sobie zawodu. Ezzarianie bez prawdziwej mocy muszą robić to, co im nakazano. Ci, którzy mieli w sobie moc, mogli się rozwijać, podlegali szkoleniu i sami określali sposób, w jaki będą brać udział w wojnie z demonami. Aż do chwili gdy poznawali nowe prawdy i zdradzali wszystko. Spojrzała na mnie, nie przerywając pracy. - Przepraszam. Nie chciałam przywoływać bolesnych wspomnień. Usiadłem, by złagodzić skurcz w prawym boku - nóż o jeden raz za dużo wbity w te mięśnie, ostatnia głęboka rana, nieumiejętnie wyleczona. Po ośmiu miesiącach zacząłem się obawiać, że bolesne napięcie wywołują wewnętrzne blizny i że już nigdy mnie nie opuści. Niemiła to perspektywa dla wojownika - nawet takiego, który nie zamierza już nigdy podnieść miecza. - We wspomnieniach ojca nie ma bólu, pani Elinor. Był jednym z najlepszych ludzi, jakich znałem. Choć uprawianie roli nie było drogą, jaką by sobie wybrał, gdyby mógł, cieszył się życiem. Od niego dowiedziałem się więcej o prawdziwych wartościach niż od wszystkich uczonych mentorów razem wziętych. Wysoka kobieta przysiadła na piętach i przyjrzała mi się dumnie jak królowa. Zaczerwienione ręce i prosta, znoszona tunika nie mogły ukryć jej dojrzałej urody. Ciemne, lekko skośne oczy i błyszcząca, czerwono-złota skóra świadczyły ojej ezzariańskim pochodzeniu, choć dorastała z dala od naszych deszczowych wzgórz i lasów. - Chodzi o to, że tak mało mówisz o Ezzarii, Seyonne, a ja wiem, jak Ezzarianie kochają swoją ojczyznę. Pomyślałam, że może jest ci ciężko, gdy ktoś o tym wspomina, bo teraz cię tam oczerniają. - Elinor była bardzo bezpośrednia. Zwykle lubiłem to u swoich przyjaciół. Oczywiście, nazwanie Elinor przyjaciółką byłoby zarozumiałością. Spędziliśmy kilka godzin w swoim towarzystwie, rozmawiając o pogodzie i grupie banitów prowadzonej przez jej brata Blaise'a. Ale tak naprawdę nie wiedzieliśmy o sobie nic poza kilkoma drobiazgami. Sama była niegdyś banitką i buntowała się przeciwko cesarstwu Derzhich, ale teraz osiadła w tej pięknej dolinie, gdzie wraz z mężem wychowywała dwuletnie dziecko. Ja byłem czarodziejem, trzydziestoośmioletnim wojownikiem, obecnie w stanie spoczynku, a w mojej
duszy mieszkał demon. - Gdybym chciał uniknąć wszystkiego, co jest dla mnie ciężarem, nie miałbym o czym rozmawiać - odpowiedziałem. Znów ruszyłem wzdłuż rzędu i posadziłem kolejną roślinę. Choć w towarzystwie Elinor czułem się bardzo dobrze, w tej chwili chciałem znaleźć zapomnienie w pocie, brudzie i bezmyślnej pracy. Czekały mnie obowiązki, musiałem stawić czoła różnym prawdom, niektórym straszliwym i niebezpiecznym, innym bolesnym. Każdy dzień jednak, gdy mogłem odłożyć to na później i nasiąkać spokojem tej zielonej doliny, dawał mi czas na przygotowanie. - Brat mi powiedział, że jeśli wrócisz do Ezzarii, zostaniesz stracony. - To nieważne. Tam już nic dla mnie nie ma. - Chciałem, by zostawiła ten temat. - Ale... Uśmiechnąłem się do niej, pragnąc przeprosić, że nie jestem najmilszym towarzystwem. - Nie można stać się czymś, czego ludzie się bali i czym gardzili przez tysiąc lat, i spodziewać się, że dzięki swojemu urokowi osobistemu i dobrym manierom zostanie się przez nich natychmiast zaakceptowanym. - Zwłaszcza kiedy samemu nie potrafiło się tego zaakceptować. Przyciągnąłem koszyk bliżej i ostrożnie rozdzieliłem splątany kłąb korzeni i wilgotnej ziemi. Plugastwo, tak nazywał mnie mój lud. - Próbowałam zdecydować, jak ci podziękować. Słowa wydają mi się takie nieodpowiednie. Uratowałeś rozsądek mojego brata... i naszego dziecka, i przyjaciół... ale tyle cię to kosztowało... Skóra zaczęła mnie swędzieć. Czułem, jak kobieta próbuje zobaczyć demona, który teraz żył wewnątrz mnie, niejako wrodzony element mojej natury, jak to było w przypadku demonicznych aspektów jej brata Blaise'a i dziecka, które wychowywała, lecz jako osobna, świadoma istota, posiadająca własny głos, uczucia i pomysły. - Nie czuję żalu - odpowiedziałem. Tylko niepokój. Tylko strach. Tylko przerażającą niepewność przyszłości i swojego w niej miejsca. Elinor nie mogła wiedzieć, jak dobrze mi odpłaciła za moje czyny z poprzedniego roku. Gdy ruszyłem dalej wzdłuż rzędu i skoncentrowałem się na pracy, pragnąc uniknąć jej badawczego spojrzenia, usłyszałem dochodzącą z drugiego końca doliny cichą, pocieszającą muzykę - śmiech dziecka, radosny, wesoły, napełniający magią to złote południe. Nie minęło wiele czasu, a na łące zabrzmiały uderzenia stóp - malutkich, bosych stóp na końcu krótkich, grubych nóżek - a potem głośne uderzenia ciężkich butów kogoś o wiele wyższego, kogoś, kto trzymał się z tyłu, by nie skończyć zbyt wcześnie wesołej gonitwy.
- Tata! - pisnął malec, biegnąc przez pole do krytej darnią chaty wciśniętej między pierwsze drzewa. W drzwiach chaty stał potężny mężczyzna o szerokich barach - niedźwiedziowaty Manganarczyk z kręconymi, ciemnobrązowymi włosami i tylko jedną nogą. Postawił ciężką beczułkę i oparł kulę o drzwi, by chwycić chłopca i uratować go przed wysokim, ciemnowłosym mężczyzną, który go gonił. - Przechytrzyłeś wujka Blaise'a, Evandiarghu? - spytał, mierzwiąc ciemne włosy chłopca. - Udawałeś sprytnego lisa uciekającego przed ogarem? - Rzeczywiście - odpowiedział goniący, szczupły, grubokościsty mężczyzna około trzydziestki. Poklepał chłopca po plecach. - Nie myślałem, że taki malec tak szybko biega. Zwłaszcza po tym, jak spędziliśmy cały ranek próbując złapać tych kilka żałosnych pstrągów. - Zdjął z grzbietu płócienny worek. - Tak czy inaczej, muszę je oczyścić. Chłopiec zasypiał na brzegu, więc pomyślałem, że lepiej zaprowadzić go do domu. - Założę się, że jest gotów coś przegryźć i odpocząć - odparł Manganarczyk, sięgając po kulę. - W takim razie zatroszczę się o kolację i niedługo wrócę. - Blaise ukłonił się mnie i mojej towarzyszce, po czym z powrotem ruszył przez ukwieconą łąkę w stronę strumienia. Wybawca lekko trącił chłopca, który tulił się do jego szyi. - Pomachaj mamie, dziecko. Chłopiec rozluźnił chwyt na tyle, by pomachać do Elinor. Ciemne oczy chłopca migotały wesoło nad ramieniem opiekuna, a ich błękitny ogień tłumiła odległość. Obejmując jedną ręką dziecko, a drugą wprawnie manewrując kulą, mężczyzna zaniósł chłopca do domu. Dziecko nie mogłoby sobie wyobrazić bezpieczniejszego schronienia niż ramiona Gordaina. Wróciłem do pracy, przełykając kłąb radości i smutku, wdzięczności i samotności, pojawiający się w moim gardle, gdy patrzyłem na Elinor, Gordaina i dziecko, które los oddał w ich opiekę. - Na córkę nocy. - Kobieta wpatrywała się we mnie uważnie. Jej dłonie opadły bezwładnie na kolana, a z pięknej twarzy odpłynęła krew. - Jak mogłam być taka ślepa? Przez te wszystkie miesiące, gdy Blaise przyprowadzał cię w odwiedziny... żeby pomóc ci się uleczyć, tak mówił. Widziałam, jak patrzysz na Evana... pożerasz go wzrokiem. Ale do tej chwili nie zauważyłam podobieństwa. On jest twoim synem, prawda? - Spojrzała na chatkę. - Dlatego tu jesteś? Potrząsnąłem głową, próbując wymyślić, co powiedzieć. - Elinor...
- Czemu ukrywałeś prawdę? Ty i twoje przeklęte, ohydne ezzariańskie zwyczaje... Zostawiłeś go na śmierć, chciałeś zamordować dziecko, ponieważ urodziło się inne. Ponieważ się go bałeś. - Zaplotła ramiona na piersi i podniosła się powoli, a jej oczy płonęły. - A teraz dowiedziałeś się, że to było złe. Czy jesteś tu, by uspokoić swoje sumienie? Czy chcesz mu wynagrodzić to, że rzuciłeś go na pożarcie wilkom? A może planowałeś go wykraść? Nigdy go nawet nie dotknąłeś. Jak śmiesz się do niego zbliżać? - Pani Elinor, proszę... - Jak wyjaśnić wszystkie powody, dla których bałem się go dotknąć, że to była najtrudniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek zrobiłem, i że tylko dobroć jej i jej męża to umożliwiała? - Nie mam zamiaru... ty i Gordain... - Moje wahania i niemożliwość sformułowania odpowiedzi szybko wyczerpały jej cierpliwość. - Nigdy go nie dostaniesz. Odejdź. - Obróciła się na pięcie i ruszyła w stronę chaty, depcząc świeżo posadzone rośliny. Zerwałem się na równe nogi, by za nią pobiec, i przekląłem nagły ból w boku, który pozbawił mnie tchu, jakby nóż Ysanne nadal tkwił w moim ciele. Blask słońca oślepiał moje oczy. Kuśtykając przez pole rista, czułem pulsowanie w głowie. Pod szorstką lnianą koszulą spływał pot, a na horyzoncie mojego umysłu zaczęły się zbierać chmury. Nadchodząca ciemność... Z coraz większym niepokojem zatrzymałem się przy ogrodzonej płotem zagrodzie dla kóz, nie ważąc się zbliżyć do domu. Gordain nadal stał w drzwiach chaty, a jego twarz była zdecydowana i zawzięta. Żałosny... jakby jakiś śmiertelnik mógł zastąpić mi drogę, jeśli zdecyduję się wezwać moc. Zacisnąłem zęby, odrzucając te pełne nienawiści uczucia, które nie należały do mnie, choć burzyły się w mojej głowie niczym gotująca się smoła. Zmusiłem język, by posłuchał mojej woli, i jąkając się, szukałem właściwych słów. - Wybaczcie mi te tajemnice. Nigdy nie chciałem... nigdy bym nie mógł... Nim jednak udało mi się wydusić wyjaśnienia, w moim umyśle wybuchła burza wściekłości, grzmiąca furia, która groziła mi rozerwaniem czaszki. Poruszyłem rękami, pragnąc chwycić Gordaina za grubą szyję i skręcić ją, słyszeć, jak krzyczy i krztusi się, do chwili gdy zerwę mięśnie i połamię kości. Moje stopy były gotowe przewrócić kalekę, ręce chwycić siekierę ze ściany, oczy patrzeć, jak jego twarz blednie, gdy odrąbię jego jedyną nogę. Moje dłonie drżały, podobnie jak moje kolana, gdy chwyciłem nimi słup ogrodzenia. - Proszę, sprowadź Blaise'a. Pospiesz się. Przepraszam... przepraszam... - Tylko chwila wahania i minęła mnie zielono-brązowa plama. Krzyki zagłuszyła wściekłość i szalejąca śmierć. Odgłos biegnących stóp. Zdenerwowane głosy.
- Wchodź do domu, Linnie. Zaryglujcie drzwi! Wyjaśnię ci to później. Dudnienie... warczenie... ryk szaleństwa... słup znikł w płomieniach, a chmura ciemności zasłoniła mój wzrok. Byłem stracony... * * * - ...Posłuchaj mnie, przyjacielu. Słuchaj mojego głosu. Nie zostawię cię. Ściągniemy cię z powrotem, Seyonne, i bezpiecznie stąd wyprowadzimy. Nie chcę, żebyś kogoś skrzywdził. Pamiętaj, kim jesteś: dobrym przyjacielem i nauczycielem, opiekunem księcia, najszlachetniejszym z wojowników, kochającym ojcem. Ta choroba nie jest tobą. Zdecydowane ręce chwyciły mnie za ramiona, a ja chciałem je wyrwać ze słabych barków. Zagryzłem wargi i poczułem krew, a to dodało mi sił. Zabiję go za to, że mnie uwięził. Tylko jego głos - ta ohydna niewola spokojnych słów i rozsądku - mnie hamowały. Kiedy tylko przestanie mówić, uduszę go. Złamię mu kark. Wydłubię oczy. Wyrwę serce. - Widziałeś, jak biegnie? Biega jak ty, spokojnie, lekko i bardzo szybko. Spędził ten poranek dłubiąc w piasku przy strumieniu i zbierając wodę w dłonie, by napełnić otwory, które wykopał. Tak cierpliwie... Nie, posłuchaj mnie, przyjacielu Seyonne. Nie skrzywdzisz mnie ani nikogo innego. Za każdym razem gdy chłopiec nabierał wody w dłonie, większość się rozlewała, zanim dotarł do otworów. Ale on kucał przy nich, wylewał odrobinkę wody i patrzył, jak wsiąka w piasek. Wtedy wzdychał i znów szedł do strumienia. Rozumiesz? Jest cierpliwy jak ty. Ile razy próbowałeś mnie nauczyć, jak rzucić barierę przed robactwem? Jestem chyba najgłupszym Ezzarianinem, jaki się kiedykolwiek narodził... A jednak bez wymówek, raz za razem próbujesz mnie nauczyć tych najprostszych umiejętności. Ty, który widzisz wzory rządzące światem, który możesz rozwikłać tajemnice, jakich inni nie pojmują. Nigdy nie znałem nikogo, kto widziałby tak wyraźnie... Ten człowiek był głupcem. Nic nie widziałem. Gdziekolwiek się obróciłem, wszędzie panowała ciemność. Groza zalewała ogień mojej żądzy krwi i wkrótce zmieniła się w powódź. W każdej chwili mogłem zrobić ten przerażający krok, gdy pod moimi stopami nic już nie będzie i wpadnę w otchłań. Stanę się tym, czego się obawiałem... tym, który władał moimi snami i wizjami. Ale mocne palce mnie nie puszczały, a spokojny głos nie przestawał mówić. Nie minęło wiele czasu, a przypływ strachu zaczął opadać, ja zaś pozwoliłem, by silne ręce i spokojny głos poprowadziły mnie z powrotem do światła.
- ...Przepraszam. Myślałem, że już jesteś gotów na dłuższy pobyt. Wydawało się, że czujesz się o wiele lepiej. W moim polu widzenia pojawił się świat... las, pierwsze zielone liście na gołych gałęziach. Zapach wilgotnej ziemi i młodych roślin. Ostry kąt padających promieni słonecznych. Strumień szumiący przy ścieżce, na wpół ukryty za gęstwą wierzb. - Tutaj. Zatrzymajmy się i napijmy. Pewnie obu nam się to przyda. Jesteś gotowy? Tępo, bez słowa, opadłem na kolana w miejscu, które mi wskazał. Chłodna woda dotykała mojej pobliźnionej, kościstej dłoni, pobrudzonej ziemią z ogrodu Elinor i Gordaina. Nabrałem zimnej, czystej wody i zacząłem szorować ręce. Pozwalałem, by - już zabłocona - spływała na świeżą trawę. Wylałem trochę na twarz, a później kark, zmywając pot wysiłku i szaleństwa. Spojrzałem na wodę w swojej dłoni i wyobraziłem sobie malutką brązową rączkę tak ostrożnie niosącą ją do dziecinnej budowli. Evandiargh - syn ognia. Z uśmiechem wypiłem własny skarb, a później jeszcze trzy, po czym odchyliłem się do tyłu i oparłem głowę o pień drzewa. - Jesteś w tym coraz lepszy - powiedziałem ciemnowłosemu mężczyźnie, który siedział naprzeciwko mnie ze skrzyżowanymi nogami. On również się napił. - Ile jeszcze minie czasu, nim znudzisz się p wstrzymywaniem szalonych Strażników przed zniszczeniem świata? Blaise uśmiechnął się krzywo. - Zrobię, co będzie konieczne. Tak uczył mnie mój mentor. - Nie mogę tam wrócić. - Wrócisz. Nie będzie dorastał, nie znając cię. Już ci to kiedyś obiecałem. Po prostu musimy jeszcze nad tym popracować. Co tym razem to wywołało? Znów miałeś te sny? Przeciągnąłem palcami przez wilgotne włosy i zastanowiłem się nad jego pytaniem. - Te same sny przychodzą każdej nocy. Nic nowego. - Sny o zaczarowanym lesie i tajemnicy, która mnie przerażała. - Rozmawiałem z Elinor o uprawie roślin. O moim ojcu. O Ezzarii. A potem przybyłeś ty z Evanem... - Biegliśmy. Bałeś się o niego? O to chodzi? - Nie. Wręcz przeciwnie. Byłem wdzięczny twojej siostrze i Gordainowi. Nie mógłbym sobie wyobrazić dla niego lepszego domu. Nie. To musiało być coś innego... - Nie znosiłem świadomości, że nigdy nie pamiętałem, co wywoływało te ataki... burze wściekłości, które w ciągu ostatnich ośmiu miesięcy dziesięć razy rozrywały moją duszę. Po raz pierwszy w Yayapolu, gdy trzech żebraków próbowało okraść Farrola, przybranego brata Blaise'a. Niemal zabiłem ich wszystkich, przyjaciół i bandytów, jakby jakimś sposobem wszyscy na to
zasługiwali. Sądziłem, że przyczyną jest mój demon. Wściekły. Pełen złości. Uwięziony za barierami, które wybudowałem w próżnej nadziei, że mogę panować nad swoją duszą wystarczająco długo, by zrozumieć swoje sny i stawić czoła ich konsekwencjom. Byłem pewien, że szaleństwo w ciągu dnia było oznaką wściekłości mojego demona. Ale gdy przeszukiwałem wspomnienia, pragnąc odnaleźć klucz, odnalazłem coś jeszcze bardziej niepokojącego. - Na dziecko Verdonne! Elinor odkryła, że jestem ojcem Evana. Myśli, że chcę go zabrać. Blaise, musisz tam wrócić. Próbowałem ich uspokoić, a później oszalałem na ich progu. Muszą być przerażeni. - Uparty Ezzarianin... chyba ci radziłem, żebyś powiedział im wszystko. - Blaise zerwał się na równe nogi i podał mi rękę. - Wrócę, jak tylko zaśniesz. Ruszyliśmy ścieżką, a Blaise rzucał zaklęcia, które zabierały nas dalej, niż sugerowałaby liczba kroków i geografia. Magia ukrywała przede mną miejsce pobytu mojego syna. Choć pragnąłem być ojcem Evandiargha, nie mogłem sobie zaufać. A nawet gdybym był na tyle okrutny, by odebrać mu jedyny dom, jaki znał, nie miałem go gdzie zabrać. Moje życie Strażnika Ezzarii, czarodzieja-wojownika walczącego w tysiącletniej wojnie, by uratować ludzki świat przed demonami, skończyło się, właściwie zanim się na dobre zaczęło, gdy zostałem wzięty w niewolę przez Derzhich. Po szesnastu latach ich książę zwrócił mi wolność i ojczyznę, a ja znów podjąłem swoje powołanie, lecz wkrótce odkryłem, że tajemna wojna, którą Ezzarianie prowadzili przez ostatnie tysiąc lat, była w rzeczywistości wojną przeciwko nam samym. Rai-kirah - demony - nie były złymi istotami pragnącymi zniszczyć ludzki rozsądek, lecz fragmentami naszych własnych dusz, wyrwanymi przez starożytne zaklęcie i wygnanymi do lodowatej, okrutnej krainy zwanej Kir'Vagonoth. Narodziny mojego syna i spotkanie z Blaise'em przekonały mnie, że niezależnie od powodów musimy naprawić ten błąd. Moje dziecko urodziło się złączone z rai-kirah. Opętane. Ponieważ usunięcie demona z niemowlęcia było niemożliwe, ezzariańskie prawo wymagało, by takie dzieci zabijać. Nim jednak dowiedziałem się o jego narodzinach, moja żona odesłała naszego syna, by dorósł z dala od nas i byśmy później mogli go uleczyć. Poszukiwania dziecka doprowadziły mnie do Blaise'a, Ezzarianina również od urodzenia złączonego z demonem, młodego banity o wielkim sercu i wewnętrznym spokoju - a ta pełnia, ta doskonałość pomogła mi pojąć naszą naturę i konsekwencje straszliwego podziału, który nastąpił przed wieloma stuleciami. Blaise nauczył mnie, czym miały być mój naród i demony, więc wyruszyłem, by uwolnić demony z
wygnania i otworzyć drogę do naszej starożytnej ojczyzny zwanej Kir'Navarrin. By tego dokonać, musiałem sprawdzić swoje nowe przekonania i połączyć się z potężnym demonem imieniem Denas. Ale mój lud nie potrafił przyjąć tego, co próbowałem przekazać. Opętany Strażnik był plugastwem, ostatecznym zepsuciem i niewyobrażalnym niebezpieczeństwem. Kiedy pojęli, że zmiana, jakiej zostałem poddany, jest nieodwracalna, królowa Ezzarian, a moja żona, Ysanne, wbiła we mnie nóż i zostawiła na śmierć. Kiedy leżałem i wykrwawiałem się powoli, dręczyły mnie wizje ciemnej fortecy w głębi Kir'Navarrin. Wspomnienia demonów i rozpadające się artefakty powiedziały nam, że jest tam uwięziony ktoś potężny i niebezpieczny. Strach przed tym więźniem sprawił, że moi przodkowie rozerwali swoje dusze, zniszczyli wszystkie ślady historii i zamknęli drogę do Kir'Navarrin. Moje śmiertelne wizje, tak żywe, że sprawiały wrażenie prawdy, pokazały mi twarz i postać więźnia - a należały one do mnie. Niezgłębiona tajemnica, a jednak wierzyłem... obawiałem się... że moje wizje są prawdziwe. Jeśli więzień w fortecy stanowi zagrożenie dla ludzkich dusz, to moja przysięga Strażnika, szkolenie i historia wymagały, bym to ja stawił czoła temu niebezpieczeństwu. Ale przez ostatnich osiem miesięcy sny mnie paraliżowały, a teraz najwyraźniej zacząłem popadać w szaleństwo.
Rozdział drugi Tuż po zachodzie słońca znalazłem się wraz z Blaise'em na udeptanej drodze na ubogich przedmieściach Karesh. W tym mieście na południu cesarstwa banici Yvora Lukasha pracowali w ogrodach i uczyli się rzemiosła, czekając, jakie będą wyniki ich rozejmu z księciem Derzhich. - Chcesz się zatrzymać i umyć? - Blaise stanął przed miejscową łaźnią, wilgotną i ponurą szopą wybudowaną wokół źródła zadziwiająco czystej i ciepłej wody. Za miedziaka można było na pół godziny wejść do sadzawki wyłożonej popękanymi płytkami i skorzystać z ręcznika niepranego chyba od czasów, gdy Verdonne była jeszcze śmiertelną panną. Westchnąłem, próbując zignorować smród harówki w polu i szaleństwa. - Byłoby miło, ale musisz zaraz ruszać w drogę. Dlatego też pospieszyliśmy uliczką i wspięliśmy się po zakurzonych drewnianych schodach na drugie piętro warsztatu ślusarza. Tam usiadłem na jednym z dwóch sienników i zacząłem jeść kwaśny ser i chleb, zaś Blaise przygotował mi eliksir nasenny. Wolałem sam tego nie robić, jakby mieszkający we mnie demon mógł zmienić formułę i uniemożliwić mi spokojny sen. Byłem czarodziejem o znacznej mocy i wojownikiem o dużym doświadczeniu. Kiedy mój obłąkany umysł chciał mordować, nie było łatwo temu zapobiec. Ale gdy po ataku udawało mi się spokojnie przespać noc, znów wracałem do siebie. Przynajmniej do następnego razu. - Kiedy udasz się do Kir'Navarrin i się tego pozbędziesz? - spytał Blaise, miażdżąc kilka liści i wrzucając je do kubka z łyżką wina i kilkoma szczyptami białego proszku. - Wiesz, jak ja wyglądałem... bełkoczący, śliniący się idiota, bardziej zwierzę niż człowiek. Nawet nie mogłem sam jeść, a po mniej niż dniu spędzonym tam... Na gwiazdy w niebiosach, nawet po wielu miesiącach nie umiem wyrazić różnicy. Znów być jednością. Widzieć wyraźnie, jakby ktoś włożył moje oczy z powrotem we właściwe oczodoły. Z pewnością ci to pomoże. Ezzarianie od urodzenia związani z demonem, tacy jak Blaise, uwięzieni w świecie ludzi, musieli dokonać straszliwego wyboru. Ich demoniczna natura pozwalała im dowolnie zmieniać postać - talent, którego istnienia pozostali z nas nawet się nie domyślali. Ale po
kilkunastu latach przemian ich ciałom zaczynało brakować jakiegoś podstawowego składnika, który pozwalał ich umysłom zachować stabilność. Nadchodził dzień - dla niektórych wcześniej, dla innych później - gdy zmieniali się w swoją zwierzęcą postać i nie byli w stanie powrócić do ludzkiego ciała. Wtedy szybko tracili inteligencję. Uwierzyłem, że Kir'Navarrin będzie rozwiązaniem tego problemu i właśnie dlatego - dla przyszłości mojego dziecka i Blaise'a, bardziej niż dla czegokolwiek innego - połączyłem się z Denasem, by otworzyć bramę. Ale sam jeszcze przez nią nie przeszedłem. - Twój problem był czymś normalnym, naturalnym biegiem twojego życia - odpowiedziałem. - Mój nie jest. Nie mogę ryzykować przejścia, póki nie dowiem się, jakie ma plany ten przeklęty Denas. - Demon już jest częścią ciebie - odparł Blaise - połączony tak, jak powinno być. Na bogów nad nami, człowieku, chodziłeś we własnej duszy i widziałeś tę prawdę... nie ma w tobie osobnej istoty. Pięćdziesiąt razy powtarzałeś, jak bardzo chcesz wejść do Kir'Navarrin. Idź tam i ulecz się, zanim zabijesz samego siebie albo kogoś innego. Pociągnąłem się za włosy, jakbym w ten sposób mógł dostarczyć trochę powietrza i lekkości swojej tępej czaszce. - On nie jest mną. Jeszcze nie. Siedzi w moim brzuchu i kręci się, jakbym zjadł coś, co jeszcze żyło. Myślę, że to on chce się tam dostać. Złocisty demon, który mówił o sobie Denas, i ja zrezygnowaliśmy z osobnego życia dla wspólnego celu i przez kilka godzin potrzebnych, by ten cel osiągnąć, działaliśmy w porozumieniu. Ale trudno byłoby ocenić, który z nas był temu bardziej niechętny. On przez tysiąc lat cierpiał na lodowatym pustkowiu, wierząc, że mój lud zniszczył jego lud. Mnie wyszkolono, bym wierzył, że demony pożerają ludzkie dusze, gdyż nieustannie pragną zła. Ani rozsądek, ani pragmatyzm nie pomogły mi stłumić poczucia zbezczeszczenia, zepsucia i pewności, że Denas tylko czeka na chwilę mojej słabości, by mnie zniewolić. Uniosłem chleb z serem do ust i znów go odłożyłem. Wcale nie byłem głodny. - Niezależnie od tego, co wywołuje te wypadki, nie wolno mi się odsłonić. Jeśli Denas już teraz może mnie doprowadzić do morderstwa, co się stanie, kiedy zostaniemy w pełni połączeni? Blaise podał mi gliniany kubek, a ja szybko wypiłem fioletowo-szary płyn i popiłem go wodą, by zmyć paskudny smak. - Będziesz tym człowiekiem, którym zawsze byłeś. Rai-kirah dadzą ci wspomnienia i pomysły, talent, może nowe spojrzenie na świat. Ale to nie może być tak proste, jak zepsucie ludzkiej duszy. Nie takiej jak twoja. - Uśmiechnął się i rzucił mi koc. - Jesteś zbyt uparty.
Nie byłem tego pewien. Choć odważyłem się wejść do krainy demonów, przejście przez zaczarowaną bramę było ostatecznością - tak w każdym razie mi powiedziano. Kiedy podejmę ten krok, w pełni połączę się z Denasem, a wszelkie bariery między nami znikną. Moje wizje sugerowały, że w Tyrrad Nor kryje się niebezpieczeństwo, grożące zniszczeniem świata. Jeśli nie zdołam zapanować nad swoją ręką, nad swoją duszą... Być może ta właśnie okoliczność stanowiła źródło zagrożenia. Okresowe ataki szaleństwa mogły być lepsze. Po krótkim czasie zacząłem odnosić wrażenie, że moje kończyny należą do kogoś innego. Gdy zamgliło mi się w oczach i świat zaczął wirować, Blaise włożył czarny płaszcz i zgasił świecę. - Dobrze zrobiłeś, że połączyłeś się z rai-kirah. Dowiesz się wszystkiego, co konieczne, by to rozwikłać. - Jeszcze jedno - powiedziałem sennie, gdy otworzył drzwi. - Powiedz siostrze, że nie zostawiliśmy Evana na śmierć. Ja wtedy walczyłem z demonami, a Ysanne... Ysanne wysłała go do ciebie. Nie chcieliśmy... żadne z nas nie chciało... jego śmierci. Ani przez chwilę. Nigdy. - Powiem jej wszystko, Seyonne. Śpij dobrze. * * * Niepokojącym skutkiem mojego stanu było to, że większość ludzi Blaise'a - nawet tych kilku, którzy urodzili się złączeni z demonem - trochę się mnie bała, a z pewnością wszyscy szanowali moją prywatność. Dlatego też byłem zaskoczony, gdy ktoś wpadł do mojej komnaty nie więcej niż kwadrans po wyjściu Blaise'a. Kiedy gość niechcący przewrócił pusty dzbanek z wodą, zostałem na chwilę wyrwany z otępienia. Na moją twarz padło światło. - Na ciało ducha! Dak miał rację. Nadal tu jesteś. Myślałem, że znów ruszyłeś z Blaise'em. Intruzem był niski mężczyzna o okrągłej twarzy. Farrol, najbliższy przyjaciel z dzieciństwa Blaise'a i jego przybrany brat. Farrol, mężczyzna niezbyt subtelny w działaniu i o bardzo zdecydowanych poglądach, również stanowił jedność z demonem. - Jeszcze chwila i zejdę wam z drogi - wybełkotałem, pozwalając, by opadły mi powieki. Miałem wrażenie, że moje ciało jest mułem na dnie rzeki. - Ale to z tobą chciał rozmawiać posłaniec. Powiedział, że to pilne.
- Posłaniec? - Z trudem uchyliłem bramy snu. - Powiedział, że przysłał go książę Aleksander. Przeklęty Derzhi... zachowywał się, jakbyśmy byli robactwem. Blaise właśnie wyszedł, więc posłałem go za nim... i za tobą, jak sądziłem. - Od księcia? - Z trudem podniosłem się do pozycji siedzącej. Miałem się spotkać z Aleksandrem w dniu wiosennego zrównania dnia z nocą. Ale później książę, dźwigający na ramionach ciężar cesarstwa swojego ojca, choć jeszcze nie nosił korony, przysłał wieści, że będziemy musieli poczekać do letniego przesilenia. Czyli ponad dwa miesiące. Co dokładnie powiedział? - Powiedział, że ma przekazać wiadomość bezpośrednio Ezzarianinowi, który był niewolnikiem księcia, temu, który ma na twarzy piętno niewoli. Twierdził, że wiadomość nie może czekać i musi ją sam dostarczyć. - Niewolnik księcia... tak dokładnie to ujął? - Tak. To był arogancki, dumny człowiek. Aleksander nigdy nie określiłby mnie mianem niewolnika. Już nie. Nie powiedziałby tak posłańcowi Derzhich, który powinien traktować mnie z szacunkiem. - Opisz mi, jak wyglądał, Farrolu. Jego barwy... szarfa, godło na tarczy, mieczu albo gdzieś na ubraniu... I opisz mi jego włosy. Czy nosił warkocz? Sięgnąłem po kubek wody, który zostawił mi Blaise, i wylałem sobie jego zawartość na głowę, by zmusić ociężały umysł do przebudzenia. - Wyglądał jak każdy przeklęty Derzhi. Uzbrojony po zęby. Jechał na pięknym gniadoszu, za którego Wyther i Dak byliby gotowi zabijać. Nie nosił szarfy, lecz płaszcz tef narzucony na koszulę. Widniało na nim zwierzę... shengar albo kayeet. Nie wiem. Warkocz miał taki jak te wszystkie aroganckie sukinsyny. Długi. Jasny. Związany niebieską... nie, fioletową wstążką po lewej stronie głowy. Czemu pytasz? Czy coś się stało? Wcisnąłem dłonie w oczy, próbując pomyśleć. - Warkocz... po której stronie głowy? Farrol kopnął pusty dzban z wodą. - Nie wiem. Co to ma za...? - Myśl, Farrolu. Powiedziałeś, że po lewej. Po której stronie? Uniósł ręce. - Po lewej, tak myślę... tak, po lewej. Dlatego zobaczyłem kolor wstążki, bo ogień płonął po jego lewej stronie. Lewa... na duchy ciemności! Podniosłem się z trudem i chwyciłem Farrola za ramię.
- Musimy ruszyć za nimi. Pospiesz się. Pomóż mi się obudzić i przynieś miecz. - Co się stało? - To nie był posłaniec. To namhir... skrytobójca. A Błaise prowadził go prosto do mojego syna. * * * Nim Farrol wlał we mnie wystarczająco dużo mocnej herbaty, bym nie spadł z konia, byliśmy pół godziny za Blaise'em i skrytobójcami; namhirzy zawsze podróżowali we trzech. Gdy pędziliśmy przez oświetlony księżycowym blaskiem las, a Farrol przemierzał zaczarowane ścieżki tak samo jak Błaise, ja myślałem jedynie o tym, jak ci trzej mordercy dają upust swojej wściekłości na Evanie, Elinor, Blaisie i Gordainie, kiedy uświadomią sobie, że nie zdołają wypełnić przysięgi śmierci, którą złożyli swojemu panu. Jeśli Błaise ich nie zauważy i nie zgubi, będą mogli podążać za nim po ścieżkach czarów tak samo jak ja. A Błaise był zmęczony i zmartwiony, zresztą nawet gdy był wypoczęty, brakowało mu instynktu wojownika. Przez rzadki las dębów i jesionów, w dół jarów zarośniętych wierzbami i olchami, przez skalisty grzbiet... Za każdym razem droga była odrobinę inna, wystarczająco, by nawet doświadczony łowca nie mógł jej powtórzyć ani zauważyć śladów wcześniejszego przejścia. Nim Farrol ostrzegawczo uniósł rękę, zacząłem już zgrzytać zębami. - Teraz już jedziemy prosto - wyszeptał. - Kiedy przejdziesz przez ten grzbiet, znajdziesz się z tyłu domu. Jak chcesz to rozegrać? Lekko zeskoczyłem z siodła i wyrwałem miecz z pochwy. - Zajdź z lewej i wejdź do domu przez zagrodę dla kóz. Twoim zadaniem... twoim jedynym zadaniem... jest wydostać rodzinę. - Chwyciłem go za nogę. - Nie myśl, że uda ci się pokonać tych ludzi, Farrolu. Nie zdołasz tego uczynić ani ty, ani Blaise czy Gordain. Namhirzy są doskonale wyszkoleni, a porażka jest dla nich gorsza od śmierci. Spróbuję ich odciągnąć. - A potem dowiem się, co na mrok nocy tu robią. Ruszaj. Zostawiłem konia na szczycie wzniesienia i zacząłem się ostrożnie skradać w dół ciemnego zbocza przez gęstą kępę sosen. Kiedy znajdowałem się w połowie drogi, w dolinie rozbłysnął pomarańczowy płomień i zabrzmiał krzyk bólu mężczyzny. Następnie rozległ się przerażony płacz dziecka. Porzucając ostrożność, pobiegłem. Na ziemi na granicy drzew leżała rozciągnięta postać. Blaise... a ja nie miałem nawet czasu sprawdzić, czy jeszcze żyje.
Chata już płonęła, kiedy dotarłem do podstawy wzgórza, a jeden z Derzhich stał przed drzwiami z wyciągniętym mieczem. Krzyki Evana dochodziły zza mężczyzny. Na bogów nocy, nadal był w środku! Ale nie mogłem zaatakować strażnika przy drzwiach, gdyż dwaj inni namhirzy również znajdowali się w moim polu widzenia. W cieniach przy ogniu stała mała grupka - jeden mężczyzna leżał skulony na ziemi, inny - drugi Derzhi - stojąc za nim, odchylał mu głowę do tyłu i trzymał nóż przy jego gardle. Trzeci namhir, wysoki i chudy, z rękami splecionymi na piersi, stał przed tą dwójką, zadając jakieś pytanie. Mężczyzna na ziemi odpowiedział ostrym przekleństwem. Gordain umrze. Niezależnie od tego, jaki czar bym rzucił lub jakich cudów z bronią dokonał, odległość między nami była zbyt wielka. Nie umiałem poruszać się tak szybko, by zatrzymać nóż namhira. - Będą żyć, Gordainie! - krzyknąłem, dając Manganarczykowi jedyny możliwy dar. Jednocześnie rzuciłem w mrok nożem, celując w serce strażnika przy drzwiach, po czym pobiegłem morderczo długimi krokami, by wbić miecz w plecy drugiego namhira. Gdy wyrwałem ostrze z martwego Derzhiego, ujrzałem, jak Farrol wybiega z lasu w stronę płonącego domu. Nie miałem innego wyboru, musiałem ufać, że zrobi to, co konieczne, gdyż trzeci skrytobójca wyciągnął miecz i mnie zaatakował. - Sam niewolnik czarodziej! - wykrzyknął radośnie, odpowiadając ciosem na mój cios. - Wykurzyliśmy cię jak głodnego kayeeta. W swojej karierze wojownika nie walczyłem z wieloma ludźmi - moimi przeciwnikami były zwykle potworne postacie demonów - lecz szybko odkryłem, że namhir jest jednym z najlepszych w swoim zawodzie. Proste iluzje - swędzenie, odciski, pełzające pająki - nie zakłócą koncentracji kogoś takiego. Wiedział, że jestem czarodziejem. A przerażony płacz mojego syna tak bardzo podsycał mój gniew, że nie miałem czasu na bardziej skomplikowane i imponujące działania. Musiałem polegać na mieczu i pięściach. Kiedyś nie byłby to problem - w tym, co robiłem, byłem naprawdę dobry - lecz źle zaleczona rana w boku okazała się zdradziecka. Za każdym razem gdy unosiłem miecz, miałem wrażenie, że rozrywam sobie bok. Próbowałem zmusić wojownika, by się cofnął w stronę zagrody dla kóz, ale on najwyraźniej znał na pamięć rozkład gospodarstwa. Tuż przed tym, jak wpędziłem go w pułapkę, uchylił się, przetoczył i zerwał na równe nogi tuż za mną. Znów go przycisnąłem, tym razem w stronę płomieni, przeciągając mieczem po jego piersi. Nie dość głęboko, gdyż się nie zawahał. Skierował mnie bokiem w stronę świeżo zaoranego pola, najwyraźniej licząc, że nogi zapadną mi się w miękką ziemię. Obróciłem się i wbiłem but w jego plecy. Potknął
się, ale nie przewrócił. Krzyki mojego syna zmieniły się we wrzask przerażenia, a ja wolałem nie myśleć, dlaczego cień Farrola nadal krąży między mną a ogniem. - Wydostań ich! - zawołałem i opuściłem miecz na ramię przeciwnika. Popłynęła ciemna krew. Namhir nadal walczył, unikał moich ciosów, kopnął mnie w kolano i uderzył grubym drewnianym kijem w plecy. Cios sprawił, że się zatoczyłem i jedynie rozpaczliwy unik uchronił mnie przed ostrzem miecza. Ale namhir był człowiekiem, a mnie szkolono do walki z demonami. Kolejnym ciosem roztrzaskałem jego broń. Wysoki Derzhi zatoczył się do tyłu, trzymając jedynie rękojeść i ułomek miecza. - Po mnie przyjdą kolejni - warknął, gdy kopniakiem wyrzuciłem zniszczony miecz z jego prawej ręki i cios za ciosem przyciskałem go do ziemi. Mógł parować jedynie kijem. - Już nie będziesz się wtrącał w sprawy lepszych od siebie, niewolniku. Kopnąłem go w brzuch tak mocno, że z jego ust popłynęła krew, a później postawiłem mu but na piersi. - Kto cię przysłał? Który pan Hamrasch tak przejmuje się wyzwoleńcem Aleksandra, że najmuje namhirów? - Symbol wilka na jego za krwawionym płaszczu oznaczał, że jest członkiem hegedu Hamrasch, jednego z dwudziestu najpotężniejszych rodów Derzhich. - Wszyscy moi panowie... każdy z nich. - Zakaszlał i uśmiechnął się, szczerząc okrwawione zęby. - Żałosny Aleksander nigdy nie będzie rządził cesarstwem. - Wszyscy... - Całkowita pewność w jego głosie mną wstrząsnęła. Gdyby każdy z panów hegedu brał udział w skrytobójstwie... Pochyliłem się i wykręciłem jego zakrwawione ramię, a mój głos brzmiał szorstko ze strachu i wściekłości. - Powiedz mi, namhirze, czy wypowiedzieli kanavar? Nie skrzywił się ani mi nie odpowiedział. Tylko śmiał się, aż zaczął się krztusić krwawą śliną. Moja dłoń opadła, podniosłem się powoli. Kanavar... przysięga tak głęboka, tak przerażająca, tak poważna, że każdy mężczyzna, kobieta i dziecko z całego hegedu Derzhich poświęciliby swoje życie, by jej dotrzymać. Hamraschi byli gotowi poświęcić istnienie swojego rodu dla zniszczenia Aleksandra. Namhir cofnął się niezgrabnie przez pole. - Ty również zginiesz, niewolniku - wychrypiał. - I wszyscy, którzy udzielą ci schronienia... Uniosłem miecz, by go wykończyć, lecz migoczący blask ognia zwiódł moje oczy, a mój umysł koncentrował się na jego słowach, więc nie zauważyłem ruchu jego lewej ręki. Kij
wbił mi się mocno w prawy bok. Straciłem oddech. W moim polu widzenia pojawiły się czerwone pasma, a bok przepełnił paraliżujący ból. Prawe ramię zwisło bezwładnie, a miecz wypadł ze zdrętwiałej dłoni. Kolejny cios, tym razem w kostkę. Ledwie go zauważyłem, gdyż rozpaczliwie próbowałem złapać oddech. Zgięty w pół, zatoczyłem się do tyłu, szukając upuszczonej broni. Głowa w górę, głupcze. Następny cios zmiażdży ci czaszkę. Namhir i tak był trupem. Rany, jakie mu zadałem, doprowadzą do tego, nawet jeśli ja nie przeżyję najbliższych chwil. Ale na jego nieszczęście - i moje - potknąłem się o ciało Gordaina i zobaczyłem, co zrobili dobremu Manganarczykowi. Poderżnęli mu gardło, jak się spodziewałem, ale wcześniej... nim przybyłem... obcięli mu obie dłonie i przypalili kikuty, by nie umarł zbyt szybko. Niewyobrażalna groza dla każdego, ale dla człowieka, który już musiał żyć bez jednej nogi... - Skomlał jak kobieta - zabrzmiał szorstki szept. - Myślałem, że Manganarczycy są twardsi. W moich żyłach płynęła ciemność. Pozostałości szaleństwa tego dnia się podniosły, i zapomniałem o kanavarze, zapomniałem o Gordainie i Aleksandrze, Blaisie i moim dziecku, zapomniałem o wszystkim. Jakimś sposobem udało mi się znów podnieść miecz, ale nie zabiłem namhira szybko. Ciosami precyzyjnymi jak cięcia jubilera szlifującego klejnot i tak potężnymi, że drżały od nich moje własne kości, odciąłem prawą rękę wrzeszczącego Derzhiego... i lewą... a później całą resztę, kawałek po kawałku, aż nie pozostało już nic.
Rozdział trzeci Stałem, zgięty z bólu w boku, i dyszałem ciężko. Nie wiedziałem, co teraz robić, ani nie przypominałem sobie, dlaczego cisza wydawała mi się taka dziwna. Kiedy na moim ramieniu spoczęła ciężka ręka, niemal wyskoczyłem ze skóry. - Chłopiec jest cały, Seyonne. I Elinor też. Są bezpieczni. Wpatrywałem się tępo w bladą twarz Blaise'a. Na skroni miał potworny fioletowy siniec, a nawet jego szczera troska nie do końca ukrywała obrzydzenie. Moje dłonie były umazane krwią, a ubranie przesiąknięte i pokryte kawałkami mięsa i wnętrzności. To, co leżało przede mną na ziemi, już nie przypominało człowieka. Upuściłem miecz i opadłem na kolana, przyciskając zakrwawioną dłoń do ust. - Jesteś ranny? Potrząsnąłem głową. Nie ranny. Zarażony. Jaskrawopomarańczowe płomienie już dogasały. Jedynie wyciągnięty kamienny palec pieca i komina pozostał w miejscu, gdzie kiedyś na krawędzi lasu był dom. Niedaleko od niego stała Elinor, mocno przyciskając czarną główkę Evana do szyi, tłumiąc jego płacz i nie pozwalając mu oglądać rzezi. - Przepraszam - wyszeptałem. Choć mówiłem do kobiety o zaciętej twarzy i swojego płaczącego syna, nie mogli mnie usłyszeć. - Tak mi przykro. - Uratowałeś im życie. - Nawet najbliższy z przyjaciół nie brzmiał przekonująco. Nie tej nocy. Trzeba przyznać Blaise'owi, że nie cofnął się ani nie uciekł. - Zabierz mnie z dala od nich - poprosiłem. - Nigdy więcej mnie do nich nie dopuszczaj. - Wkrótce. Na razie muszą wrócić z nami. Nie mogą tu zostać bez Gordaina. - Okrył moje ramiona płaszczem. Dym wirował na nocnym wietrze, zasłaniając gwiazdy i dziwnie spokojną dolinę. Płomienie skradały się w stronę ogrodzenia i drzew pokrytych świeżym liściem, lecz wilgoć je gasiła. Farrol próbował powstrzymać Elinor, by nie podeszła do ciała Gordaina i tego czegoś, co leżało obok. Jego okrągła twarz była czarna od sadzy, koszula zwęglona, a sposób,
w jaki trzymał ręce, świadczył, że je poparzył. - Powiedz mi, kim byli, Seyonne. Jakie jeszcze niebezpieczeństwa na nas czyhają? Blaise ostrożnie podniósł mój brudny miecz, spróbował go trochę oczyścić i schował do pochwy. Później pomógł mi się podnieść i odciągnął od zmarłych. Gdy my się cofaliśmy, Elinor odepchnęła Farrola i uklękła na zakrwawionej ziemi obok Gordaina, wciąż trzymając dziecko w ramionach. Nie krzyknęła ani nie zaczęła płakać na widok okaleczonego ciała męża, tylko delikatnie dotknęła jego ramienia i pewną ręką zamknęła mu powieki. Kiedy w końcu się podniosła, omiotła spojrzeniem otaczające ją ślady rzezi i spojrzała na mnie. Wpatrywała się we mnie, jakby nie potrafiła pojąć, że istoty takie jak namhirzy i ja mogą dzielić tę samą ziemię, a co gorsza tę samą krew, co ci, których kochała. Mocniej przytuliła jęczące dziecko, odwróciła się i ruszyła wraz z Farrolem w głąb lasu. - To byli zabójcy - powiedziałem. - Przysłani przez wrogów Aleksandra. - Szczelniej otuliłem się płaszczem, jakby wełna mogła ogrzać chłodną noc. - Wiedzieli, gdzie mnie szukać. - Już to samo w sobie było ponurą zagadką, gdyż sądziłem, że tylko Aleksander i moja przyjaciółka Fiona znają tę tajemnicę, a żadne z nich z własnej woli by jej nie wyjawiło. - Ale dlaczego? Co takiego... - Zabójca powiedział, że na Aleksandrze spoczywa kanavar... przysięga hegedu... że nigdy nie będzie rządzić cesarstwem. Złożyła ją rodzina Hamraschich. Może inne hegedy również. Tego nie wiem. - Wydawało mi się, że gwiazdy straciły blask, a śmierć w mojej duszy rozlała się na cały wszechświat. Był tylko jeden sposób, by ktokolwiek powstrzymał Aleksandra przed odziedziczeniem tronu ojca. - Zabiją go. - Nadzieja świata. Przyjaciel, który dzielił ze mną duszę. Tak nieprawdopodobny brat. Ta świadomość była tak bolesna, a wydarzenia tej nocy tak niepokojące, że nie mogłem myśleć. - To w takim razie czemu próbują zabić ciebie? Potrząsnąłem głową. To nie miało sensu. W ciągu ostatnich trzech lat widziałem księcia tylko kilka razy. - Ale jeśli chcą mojej śmierci, nie zatrzymają się. Nie wiem, jak mnie znaleźli, ale kiedy ci nie wrócą, przyślą kolejnych. Opuszczę Karesh, ale i tak... - Będziemy musieli się ukryć. Już to robiliśmy. Chodźmy. * * * Opuściłem Karesh, nim Blaise zdążył wyciągnąć wszystkich swoich ludzi z łóżek.
Wepchnąłem swój żałosny dobytek do płóciennej torby, a do kieszeni płaszcza wrzuciłem kilka zenarów, jakie zarobiłem czytając i pisząc dla miejscowych kupców. Nie umiejąc stanąć przed tymi, którzy wkrótce dowiedzą się o moim okrucieństwie, pożegnałem się tylko z Blaise'em. - Ustalmy jakiś sposób, żebym mógł cię odnaleźć - powiedział, gdy włożyłem zapasową koszulę, otoczyłem się płaszczem i podałem mu skórzaną sakiewkę z resztą moich zarobków, by przekazał je Evanowi i Elinor. - Nigdy nie otwierałem bramy do Kir'Navarrin bez twojej pomocy. A jeśli któryś z pozostałych będzie musiał przejść, ja zaś nie zdołam odnaleźć drogi? - Nauczyłem wszystkiego Fionę. Nie jest złączona z demonem, więc sama nie może otworzyć drogi, ale przypomni ci wszystko, o czym zapomniałeś, i pomoże ci użyć mocy. - Moja gorliwa młoda przyjaciółka wyruszyła kopać w ruinach, by odnaleźć pozostałości ezzariańskiej historii. - On cię potrzebuje, Seyonne. Zapewnię mu bezpieczeństwo, ale... - Nie potrzebuje kogoś, kto jest zdolny uczynić to, co ja dziś w nocy. - Wiesz, że tak nie jest. Znajdziesz odpowiedź. To choroba. To nie ty. I uratowałeś im życie, jak wcześniej wielu innym. - Razem zeszliśmy po schodach i wyszliśmy na uliczkę, gdzie czekał na mnie koń przywiązany do słupa. Za ciemnymi murami zaczęły błyskać światła, niczym świetliki wypłoszone z trawy. - Powinienem wiedzieć, jak cię odnaleźć. - Muszę ostrzec Aleksandra - rzuciłem, przypinając bagaż do siodła. - Powiem mu o kanavarze i odejdę, nim znów oszaleję. Kiedy zdecyduję, gdzie się udać, prześlę wiadomość tutejszemu ślusarzowi. - A jeśli będziesz mnie potrzebował... - Nic mi nie mów! - Odwiązałem konia i wspiąłem się na siodło. Przymus odejścia dodawał sił moim zmęczonym kończynom. Obowiązkiem Strażnika było chronić świat przed złem. Ja nawet nie potrafiłem ochronić swojego dziecka przed samym sobą. Ale Blaise nie pozwolił mi odjechać. - Jeśli będziesz mnie potrzebował, zostaw wiadomość w świątyni Dolgara w Yayapolu. Powiedz mi, gdzie jesteś, a ja do ciebie przyjdę. Obiecuję ci, że nie zdradzę, gdzie są inni, o ile nie uznam cię za zdrowego. Przytrzymywał mojego konia, póki nie pokiwałem głową. - Zawdzięczam ci więcej niż życie, Seyonne. Choćbyś był w lochach Kir'Vagonoth, przyjdę. Taka przyjaźń nie wymagała odpowiedzi. Uścisnąłem jego rękę i odjechałem.
* * * Czerwone palce świtu właśnie dotykały nieba, kiedy po raz pierwszy zobaczyłem iglice Zhagadu wznoszące się z cieni morza wydm. Perła Azhakstanu. Siedziba cesarskiej władzy, od kiedy jeden z przodków Aleksandra uznał, że jest zbyt wielki na pustynne królestwo, i postanowił nagiąć świat do swoich kaprysów. Przez pięć setek lat Derzhi udowadniali, że potrafią zabijać, niewolić, palić, głodzić lub okaleczać każdego, kto nie pasował do ich wspaniałego wzoru. Ich cesarstwo wypełniał niepewny dobrobyt oparty na drogach i handlu, wsparty na skałach tyranii i strachu, a utrzymywany w jedności łańcuchami niewolnictwa. Dlaczego powtarzałem, że jeden zarozumiały książę zmieni ponury krajobraz takiego świata? Jakiż byłem arogancki, by ufać, że blask, który widziałem w Aleksandrze, stanowi odpowiedź bogów na brutalność świata? Ale wierzyłem w to. Kiedy Aleksander kupił mnie na targu niewolników w Capharnie, z rezygnacją spodziewałem się śmierci w niewoli, pozbawiony nadziei i wiary po tym, jak pół życia spędziłem w poniżeniu. Kiedy zobaczyłem w nim feadnach, przekląłem swóją przysięgę Strażnika, która kazała mi chronić mego okrutnego i aroganckiego pana. Lecz nasza wspólna podróż zmieniła nas obu. Dzieliłem siłę Aleksandra i napoiłem swoją duszę u studni jego ducha. Był naszą nadzieją. Nie mogłem pozwolić, by zginął w jakimś plemiennym konflikcie. Pociągnąłem za wodze i ruszyłem w dół kamienistego zbocza w stronę złocistych kopuł migoczących w blasku słońca. * * * Wyjątkowo wielu podróżnych wędrowało szeroką, brukowaną drogą od podróżnej studni w Taine Amar do zewnętrznych bram królewskiego miasta, stanowiącą ostatnią ligę Cesarskiej Drogi rozciągającej się z Zhagadu na wschód i zachód po krawędzie cesarstwa. Można by pomyśleć, że to czas na Dar Heged, odbywające się dwa razy do roku spotkanie rodów Derzhich, które mogły wtedy przedstawić swoje skargi cesarzowi. Środek drogi zajmowały oddziały ponurych wojowników eskortujących w stronę miasta pięknie odzianych panów, zmuszając wszystkich pozostałych do poruszania się po krawędzi traktu. Wydawało się, że prócz nich wszyscy inni tego dnia opuszczają Zhagad - potężne kupieckie karawany sunęły wielkie niczym ruchome miasta, konie i chastou natężały się pod batem woźniców. Dziwne, że tak wielu wyjeżdżało z miasta przed wieczornym targiem. Rzadko widziałem
grupki ludzi dyskutujących na poboczu drogi i przeszkadzających pasterzom, którzy pokrzykiwali na stada kóz. Spieszący się podróżni biczem okładali żebraków czepiających się ich strzemion. Zgiełk krzyków i uderzeń kopyt, stukania kół, brzęku uderzających o siebie kociołków, trzasku batów i beczenia zwierząt był ogłuszający. Nienawidziłem miast, a hałas, smród i tłumy tego zanieczyściły nawet pustynię. Minęły trzy tygodnie pełne niepewności, nim dotarłem do Zhagadu. Samotnie podróżowałem przez surową pustynię, wdzięczny za dobrze wyszkolony wzrok, który pozwalał mi bezpiecznie jechać w nocy i unikać zbójów i słońca. Kiedy oddaliłem się od Karesh, zaczęło mi brakować Blaise'a. Z jego pomocą mógłbym przebyć tę odległość w jeden dzień. Ale on musiał zapewnić bezpieczeństwo swoim ludziom, a ja nie mogłem go zatrzymać nawet dla Aleksandra. Oddałbym wiele, żeby zmienić świat, ale nie swojego syna. Nie jego. Miałem nadzieję, że połączenie z Denasem pozwoli mi podążać po magicznych ścieżkach tak, jak to robił Blaise, ale jeszcze się tego nie nauczyłem. Blaise sugerował, że to moja wina. - Musisz opuścić materialne granice - mówił, kiedy narzekałem na swoją nieudolność. - Ale ty nie chcesz tego zrobić. Tak samo jest z twoim przeobrażeniem; dlatego masz takie kłopoty z przemianą, że zbyt mocno trzymasz się samego siebie. Blaise nie zdobył wielkiego wykształcenia, ale widział jasno. Teraz gdy połączyłem się z Denasem, mógłbym się zmienić w każdej chwili, przeobrażając się w orła, chastou czy kayeeta, najszybszego biegacza na świecie. Ale w przeciwieństwie do Blaise'a i jego towarzyszy było to dla mnie niewyobrażalnie trudne. Może Blaise miał rację i wynikało to z mojej niechęci do utraty panowania nad sobą. A może to dlatego, że to, co sobie zrobiłem - dzieliłem ciało i duszę z rai-kirah, który nie był ze mną spokrewniony - nie nadało światu właściwego porządku. W pierwszych dniach po tym, jak wróciłem do siebie, Blaise przekonał mnie, że powinienem opuścić magiczne bariery, które zbudowałem, by oddzielić się od demona. Powiedział, że lepiej porozmawiać z Denasem, uczyć się od niego. Wiedza i zrozumienie z pewnością ułatwią nam współistnienie. Rai-kirah nie odezwał się ani razu. Zacząłem się zastanawiać, czy śmierć, o którą się otarłem, przypadkiem go nie zniszczyła, a jego gniew był jedynym, co po nim zostało, niczym cichnące grzmoty po odejściu burzy. Ale później zacząłem atakować ludzi i szybko odbudowałem bariery. Zajęty rozmyślaniami, przepychałem konia przez tłum, korzystając z obecności dużej grupy wycinającej sobie ścieżkę do bram. Pięciu wojowników jechało klinem, otwierając