IXENA

  • Dokumenty1 316
  • Odsłony257 140
  • Obserwuję204
  • Rozmiar dokumentów2.2 GB
  • Ilość pobrań148 592

Bester Alfred - Opowiadanie - Ostateczne zniknięcie

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :285.6 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

IXENA
EBooki
FANTASTYKA

Bester Alfred - Opowiadanie - Ostateczne zniknięcie.pdf

IXENA EBooki FANTASTYKA Bester Alfred
Użytkownik IXENA wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 19 z dostępnych 19 stron)

Alfred Bester Ostateczne zniknięcie Nie była to ani Wojna Ostatnia, ani Wojna dla Skończenia z Wojnami. Nazwano ją Wojną o Amerykański Ideał. Generał Carpenter pierwszy uderzył w ten ton i trwał przy nim niezłomnie. Istnieją generałowie frontowi (niezbędni dla armii), generałowie polityczni (niezbędni dla rządu) i generałowie opiniotwórczy (niezbędni dla prowadzenia wojny). Generał Carpenter był mistrzem kształtowania opinii. Zawsze wytrwale i nieustraszenie idący wprost do celu, żywił ideały tak wzniosłe i zrozumiałe jak dewizy ryte na monetach. Dla całej Ameryki był uosobieniem armii i rządu, tarczą obronną narodu, jego mieczem i potężnym ramieniem. A szczytem jego ideałów był oczywiście Ideał Amerykański. - Nie walczymy dla zysku, władzy czy panowania nad światem - obwieścił generał Carpenter na uroczystym obiedzie Związku Dziennikarzy. - Walczymy wyłącznie o Ideał Amerykański - mówił na posiedzeniu Kongresu. - Celem naszym nie jest agresja ani wtrącanie narodów w niewolę - powiedział na dorocznym zjeździe wychowanków Akademii Wojskowej. - Walczymy o znaczenie cywilizacji - obwieścił w Klubie Pionierów w San Francisco. - Bijemy się o najszczytniejsze ideały cywilizacji: o kulturę, poezję, o jedyne rzeczy godne zachowania - stwierdził podczas jubileuszu Giełdy Zbożowej w Chicago. - Toczy się - mówił - wojna o przetrwanie. Walczymy nie za siebie, ale za nasze ideały. By to, co dobre, piękne i szlachetne, nie znikło z powierzchni ziemi. Ameryka walczyła więc. Generał Carpenter zażądał stu milionów żołnierzy. Armia otrzymała sto milionów żołnierzy. Generał Carpenter zażądał dziesięciu tysięcy bomb kosmicznych - dziesięć tysięcy bomb kosmicznych zbudowano i zrzucono na wroga. Wróg również zrzucił dziesięć tysięcy bomb kosmicznych i zniszczył większość amerykańskich miast. - Musimy okopać się przeciw barbarzyńskim hordom - obwieścił generał Carpenter. - Żądam tysiąca inżynierów. Tysiąc inżynierów zjawiło się natychmiast i pod gruzami wybudowano sto podziemnych miast.

- Dajcie mi pięciuset ekspertów sanitarnych, ośmiuset dyspozytorów ruchu podziemnego; dwustu znawców klimatyzacji, stu administratorów miast, tysiąc inżynierów łączności i siedmiuset kadrowców... Lista żądań generała Carpentera nie miała końca. Ameryka nie nadążała z dostarczaniem specjalistów. - Musimy stać się narodem ekspertów - oświadczył generał Carpenter w Centralnym Związku Uniwersytetów Ameryki. - Każdy mężczyzna i kobieta musi być określonym narzędziem dla określonego zadania, zahartowanym i wyostrzonym przez szkolenie i zaprawę w naszych uczelniach pod kątem wygrania walki o Ideał Amerykański. - Nasz ideał - mówił generał Carpenter na przyjęciu z okazji rozpisania pożyczki Wall Street - jest ten sam, co ideał łagodnych Greków ze starożytnych Aten, co ideał szlachetnych Rzymian z... hmm... Rzymu. Jest to ideał dobra i piękna. Muzyki, sztuki, poezji, kultury. Pieniądz jest tylko bronią w walce o jego urzeczywistnienie. Ambicja tylko szczeblem dla wspięcia się na jego wyżyny. Zdolności - jedynie narzędziem, by ideał ten ukształtować. Odpowiedzią były nie milknące oklaski na Wall Street. Generał Carpenter zażądał stu pięćdziesięciu miliardów dolarów, tysiąca pięciuset znawców organizacji, trzech tysięcy ekspertów mineralogii, petrologii, produkcji masowej, wojny chemicznej i komunikacji powietrznej. Otrzymał ich. Kraj był gotów na wszystko. Wystarczyło, by generał Carpenter nacisnął guzik, a dostawał każdego żądanego eksperta. W marcu 2112 roku przyszło rozstrzygnięcie losów wojny i Ideału Amerykańskiego. Ale nie na żadnym z siedmiu frontów, gdzie zmagały się zaciekle ze sobą miliony żołnierzy, w żadnej z kwater głównych czy stolic wojujących państw, jak również w żadnym z ośrodków przemysłowych produkujących bez przerwy broń i zaopatrzenie. Dokonało się to na oddziale T Okręgowego Szpitala Amerykańskich Sił Zbrojnych, zagrzebanego sto metrów pod powierzchnią tego, co było niegdyś miastem St. Albans w stanie Nowy Jork. Oddział T był w St. Albans otoczony tajemnicą. Na wzór wszystkich szpitali wojskowych w St. Albans utworzono osobne oddziały dla każdego typu ran i uszkodzeń. Amputacje prawej ręki zgromadzono na jednym oddziale, lewej na drugim. Oparzenia radioaktywne, urazy głowy, rany brzucha, wtórne zatrucia promieniami gamma itd. - wszystko to miało w szpitalu swe osobne oddziały. Wojskowa Służba Sanitarna podzieliła wszystkie uszkodzenia bojowe na 19 klas, które łącznie obejmowały wszelkie możliwe rany, urazy, choroby i uszkodzenia mózgu oraz reszty ciała. Oznaczono je literami od A do S. Cóż więc leczono na oddziale T?

Nikt tego nie wiedział. Drzwi opatrzone były podwójnym zamkiem. Pacjentów nie wolno było odwiedzać, żaden też pacjent nie miał prawa wyjść. Lekarze wciąż się zmieniali, a zdumiony wyraz ich twarzy był powodem najdzikszych pogłosek. Rozpytywano skwapliwie pielęgniarzy i pielęgniarki pracujących na oddziale T, ale milczeli jak zaklęci. Przedostawały się na zewnątrz strzępy wiadomości, skąpe i sprzeczne ze sobą. Jedna ze sprzątaczek twierdziła, że przez cały czas, kiedy sprzątała, na oddziale nie było nikogo. Absolutnie nikogo. Dwanaście pustych łóżek i już. Czy wyglądało na to, że na łóżkach ktoś spał? Tak. Pościel była zgnieciona, przynajmniej na niektórych. Czy były jakieś inne oznaki, że oddział jest czynny? O, tak: na szafkach nocnych leżały różne osobiste przedmioty, ale robiły wrażenie zakurzonych. Jakby ich od dawna nie używano. Opinia publiczna doszła do wniosku, że jest to oddział-widmo. Dla duchów. Ale nocny dozorca szpitala opowiedział któregoś dnia, że przechodząc obok zamkniętych drzwi słyszał wewnątrz śpiewy. Chyba w obcym języku. Jakim - tego nie umiał powiedzieć. Niektóre słowa były zresztą jakby znajome. Ale nic nie można było z nich wywnioskować sensownego. Rozgorączkowana publiczność orzekła wreszcie, że to oddział psychiatryczny. I tylko dla szpiegów. Dowództwo szpitala wprowadziło specjalny system dostarczania na oddział posiłków. Trzy razy dziennie doręczano tam przez okienko po dwadzieścia cztery tace z jedzeniem i tyleż tac wkrótce potem zabierano. Niektóre posiłki były zjadane. Większość wracała nie tknięta. Coraz bardziej podniecona publiczność orzekła, że oddział T jest po prostu kantem. Klubem dla dekowników i innych nabieraczy, którzy się tam zabawiają. A niezrozumiały język to zwyczajne pijackie śpiewy. Publiczność St. Albans stanowili, oczywiście, wyłącznie pacjenci pozostałych oddziałów oraz personel. Nikt inny bowiem w podziemiu tym nie mieszkał. A wiadomo, że środowisko szpitalne jest stokroć bardziej plotkarskie niż sto najgorszych małomiasteczkowych plotkarek. Ponadto zaś ludzi chorych byle głupstwo potrafi wytrącić z równowagi. Wystarczyło parę miesięcy jałowych domysłów, by wytworzyć atmosferę zupełnego szaleństwa. W styczniu 2112 roku St. Albans był przyzwoitym, dobrze prowadzonym szpitalem. W marcu 2112 nastąpiło kompletne rozprzężenie, co oczywiście odbiło się poważnie na osiągnięciach tego zakładu. Procent wyzdrowień wyraźnie spadł. Coraz częściej zdarzały się wypadki symulacji, a także drobnych naruszeń regulaminu. Powszechne niezadowolenie rosło. Trzeba było zmieniać personel, co zresztą nie pomogło.

Pacjenci plotkowali nadal i buntowali się z lada powodu. Przeniesiono większość gdzie indziej, znów zmieniono personel, a niepokój wzrastał. Wreszcie wiadomość o tym wszystkim dotarła drogą urzędową do generała Carpentera. - W naszej walce o Ideał Amerykański - oświadczył - musimy pamiętać zawsze o tych, którzy już ponieśli ofiary. Przysłać mi eksperta od szpitalnictwa. Ekspert zgłosił się, lecz nie zdołał naprawić stosunków w St. Albans. Generał Carpenter przeczytał jego meldunki i usunął eksperta. - Troska o chorych - rzekł generał - jest pierwszą oznaką cywilizacji. Wezwać tu naczelnego lekarza. Naczelny lekarz zgłosił się natychmiast. Nie mógł zlikwidować histerii w St. Albans, więc sam został zlikwidowany przez generała Carpentera. Tymczasem oddziałem T zajęła się już prasa. - Wezwać tu - polecił generał - ordynatora oddziału T. Z St. Albans przybył kapitan doktor Edsel Dimmock. Był to człowiek młody, ale już łysawy, poza tym tęgi. Zaledwie trzy lata temu skończył akademię medyczną, ale cieszył się doskonałą opinią jako specjalista od psychoterapii. Generał Carpenter lubił specjalistów, więc Dimmock mu się spodobał. A Dimmock ubóstwiał generała jako rzecznika kultury, niedostępnej obecnie dla niego z powodu zbyt wąskiej specjalizacji, lecz którą spodziewał się cieszyć w pełni po wygranej wojnie. - Słuchaj pan, Dimmock - zaczął generał. - Każdy z nas to narzędzie, zahartowane i wyostrzone, by wykonywać określoną pracę. Znasz pan naszą dewizę: „Praca dla każdego - każdy przy pracy”. Otóż na oddziale T ktoś źle pracuje. Trzeba go usunąć. Ale przede wszystkim powiedz mi pan, co to, u diabła, jest ten oddział T? Dimmock wahał się i jąkał. Wreszcie wyjaśnił, że jest to oddział specjalny, utworzony dla specjalnego typu urazów bojowych. Urazy psychiczne. - A Więc masz pan na oddziale pacjentów? - Tak jest, generale. Dziesięć kobiet i czternastu mężczyzn. Carpenter potrząsnął plikiem meldunków. - Według zeznań pacjentów St. Albans na oddziale T nie ma nikogo. Dimmock był oburzony. - Takie twierdzenie jest wierutnym kłamstwem - zapewnił generała.

- No, dobrze. A zatem, Dimmock, ma pan tam dwa tuziny stukniętych. Ich obowiązkiem jest wyzdrowieć. Pańskim obowiązkiem jest ich wyleczyć. Więc dlaczego, u diabła, cały szpital z tego powodu wariuje? - Czy ja wiem... Może dlatego, że ich trzymamy pod kluczem. - Oddział T jest zamknięty? - Tak jest, generale. - Dlaczego? - Żeby utrzymać pacjentów, panie generale. - Utrzymać? Jak pan to rozumie? Czy oni chcą uciekać, są niespokojni czy jak? - Nie, nie są niespokojni. - Dimmock, nie podoba mi się pańska postawa. Pan wciąż się wykręca, odpowiada wymijająco. I jeszcze jedno nie podoba mi się w tym wszystkim: ta klasyfikacja „T”. Kazałem sprawdzić to dokładnie znawcy rejestrów z korpusu sanitarnego i okazało się, że nie ma żadnej klasy T. Co, u licha, wyprawiacie tam w St. Albans? - Jakby tu powiedzieć... Klasę T wymyśliliśmy sami. Bo... chodzi o to, panie generale, że to dość specjalne przypadki. Wciąż jeszcze nie wiemy, co z nimi robić i jak postępować. Usiłowaliśmy trzymać wszystko w sekrecie, póki nie opracujemy jakiejś metody. Ale to są przypadki zupełnie nowe, panie generale. Zupełnie dotąd nie znane. - Specjalista wziął w tej chwili w Dimmocku górę nad służbistą. - To rzecz niezwykła! To wywoła sensację w medycynie! Najbardziej niezwykła rzecz, o jakiej kiedykolwiek słyszałem. - Ale co, Dimmock? Mów pan konkretnie. - Cóż, panie generale, to są urazy psychiczne. Stupor, niemal katatonia. Bardzo nikły oddech. Tętno zwolnione. Żadnego kontaktu. - Widziałem tysiące takich przypadków - zżymał się Carpenter. - Co w tym niezwykłego? - Tak jest, to, co powiedziałem dotąd, brzmi jak standartowa klasyfikacja Q czy R. Ale prócz tych objawów mamy jeszcze coś... Ci chorzy nic nie jedzą i wcale nie śpią. - Nigdy? - Niektórzy nigdy. - Więc dlaczego nie umierają? - Nie wiadomo. Cykl metaboliczny jest przerwany, ale tylko jeśli chodzi o anabolizm. Katabolizm trwa nadal. Inaczej mówiąc, panie generale, chorzy wydalają produkty przemiany materii, ale nic nie przyjmują. Wydalają toksyny zmęczenia i odbudowują zużyte tkanki, ale bez pożywienia i snu. Bóg jeden wie, jak. To wprost fantastyczne.

- Dlatego trzymacie ich w zamknięciu? Czy to znaczy... Czy pan ich podejrzewa o wykradanie żywności i urządzanie sobie drzemek gdzieś indziej? - O, nie! - odparł zmieszany Dimmock. - Doprawdy nie wiem, jak to panu powiedzieć, panie generale. Ja... my... zamykamy ich z powodów zupełnie tajemniczej natury... Bo oni... oni znikają. - Co robią? - Znikają, panie generale. W mgnieniu oka, nagle. Znikają w oczach. - Co pan wygaduje? - Kiedy tak jest. Mogą, powiedzmy, siedzieć na łóżkach czy kręcić się po sali. W jednej sekundzie widzi pan ich jeszcze, a w następnej już nie. Czasem wszyscy są na oddziale, to znów nie ma nikogo. Znikają i pojawiają się bez żadnego ładu czy racji. Dlatego musieliśmy zrobić oddział zamknięty. W całej historii medycyny wojskowej i urazów bojowych nie było dotąd takiego przypadku. Toteż nie wiemy, jak z tym postępować. - Sprowadź mi pan tu trzech takich pacjentów - rozkazał generał Carpenter. Nathan Riley zjadł grzanki, po francusku z jajami w majonezie; wypił dwie butelki porteru, zapalił hawańskie cygaro i - z leciutką czkawką - wstał od śniadania. Skinął głową Jimowi Corbettowi, który przerwał rozmowę z Jimem Brylantem Brady, by go złapać jeszcze przed okienkiem kasjera. - Powiedz, Nat - zagadnął Jim Corbett - kto według ciebie zdobędzie w tym roku puchar? - Niebiescy - odparł Nathan Riley. - Kiedy nie są w formie. - Ale u nich grają Snider, Furillo i Campanella. Oni na pewno zdobędą puchar w tym roku. I założę się, że zrobią to wcześniej niż jakakolwiek inna drużyna. Przed trzynastym września. Zapisz sobie. Zobaczysz, że mam rację. - Ty zawsze masz rację, Nat - powiedział Corbett. Riley uśmiechnął się, zapłacił rachunek, wybiegł na ulicę i wskoczył do konnego tramwaju jadącego do Madison Square Garden. Wysiadł na rogu Pięćdziesiątej i Ósmej i udał się na piętro, do bukmachera, urzędującego nad sklepem radiowym. Bukmacher spojrzał na gościa, wydobył z biurka kopertę i wyliczył piętnaście tysięcy dolarów. - Rocky Martiano - powiedział - znokautował Rolanda La Starzę w jedenastej rundzie. Jak ty, u diabła, potrafisz typować ich tak dokładnie, Nat? - Z tego przecież żyję - uśmiechnął się Riley. - Czy przyjmujesz zakład na wybory?

- Eisenhower dwanaście na pięć. Stevenson... - Pal sześć Stevensona. - Riley położył na ladzie dwadzieścia tysięcy dolarów. - Stawiam na Ike’a. Zapisz to na mnie. Po wyjściu od bukmachera udał się do swego apartamentu w Waldorf Pałace, gdzie czekał na niego niecierpliwie wysoki, chudy młodzieniec. - Dzień dobry - powitał go Riley. - Pan jest Ford, prawda, Harold Ford? - Henry Ford, panie Riley. - I szuka pan kredytu dla sfinansowania maszyny, którą buduje pan w swoim warsztacie rowerowym, tak? Jak pan ją nazwał? - Ipsimobil. - Hmm, nie bardzo mi się to podoba. Czy nie lepiej byłoby automobil? - Świetny pomysł! Wykorzystam go, jeśli pan pozwoli. - Podoba mi się pan, Henry, jest pan młody, energiczny, bystry, wierzę w pańską przyszłość i w pański automobil. Zainwestuję dwieście tysięcy w pana przedsiębiorstwie. Riley wypisał czek i odprowadził Forda do drzwi. Spojrzał na zegarek i pod wpływem nagłego impulsu szybko się cofnął. Rozejrzał się po saloniku, po czym wszedł do sypialni, rozebrał się, a następnie włożył szarą koszulę i szare spodnie. Na kieszonce koszuli, dużymi literami wyszyty był napis: Szp. Woj. St. Alb. Nathan Riley zamknął teraz drzwi sypialni i - znikł. Pojawił się w tej samej chwili na oddziale T szpitala wojskowego w St. Albans przy swoim łóżku, jednym z dwudziestu czterech łóżek ustawionych pod ścianami długiego koszarowego budynku ze stali. Nie zdążył jeszcze odetchnąć, gdy pochwyciły go trzy pary rąk. Nim zrobił najmniejszy gest obronny, dostał zastrzyk z 2 cc tiomorfatu sodu. Natychmiast znieruchomiał. - Jednego już mamy - powiedział ktoś. - Pilnujcie go póki co - odparł ktoś inny. - Generał Carpenter zamówił troje. Kiedy Marcus Junius Brutus opuścił jej łoże, Lela Machan klasnęła w dłonie. Do komnaty weszła niewolnica i przygotowała kąpiel. Po kąpieli Lela ubrała się, skropiła wonnościami, spożyła śniadanie, złożone z fig smyrneńskich, różowych pomarańcz i dzbana purpurowego wina Lachryma Christi. Wypaliła papierosa i kazała przygotować lektykę. W bramie jej domu stał, jak zwykle, tłum pełnych uwielbienia żołnierzy z XII Legii. Dwóch centurionów odepchnęło ludzi z lektyką, ujęło drążki i poniosło ją na własnych tęgich ramionach. Lela Machan uśmiechnęła się. Młody człowiek w szafirowym płaszczu przedostał

się przez ciżbę i podbiegł. W jego ręku błysnął nóż. Lela zebrała się w sobie, by mężnie przyjąć śmierć. - O, pani! - wykrzyknął młodzieniec. - O, Lelo! Młodzieniec rozpłatał sobie nożem lewe ramię, tak że szkarłatna krew popłynęła obficie plamiąc szaty Leli... - Krew moja - zawołał młodzian - jest tylko nędzną daniną dla ciebie, o pani! Lela dotknęła łagodnie jego czoła. - Niemądry chłopcze - szepnęła - na co to? - Na znak hołdu i miłości dla ciebie, o pani! - Będziesz dopuszczony dziś wieczór o dziewiątej - szepnęła Lela, on zaś patrzył na nią w milczeniu tak długo, że aż się roześmiała. - Przyrzekam ci. A jak ci na imię, piękny chłopcze? - Ben Hur. - Dziś o dziewiątej, Ben Hurze. Lektyka ruszyła. Nie opodal Forum minął ich Juliusz Cezar, żywo dyskutujący z Savonarolą. Gdy ujrzał lektykę, skinął ostro na centurionów, którzy stanęli jak wryci. Cezar rozsunął zasłony lektyki i wbił wzrok w Lelę, ta zaś spojrzała nań omdlewająco. Grymas wykrzywił twarz Cezara. - Dlaczego? - spytał ochryple. - Prosiłem, błagałem, szlochałem, rzucałem wszystko do twych stóp... na próżno! Dlaczego, Lelo? Dlaczego? - Czy pamiętasz Boadiceę? - wyszeptała Lela. - Boadiceę? Królową Brytów? Na Boga, Lelo, cóż ona znaczy wobec naszej miłości? Jej nie kochałem. Pokonałem ją tylko w bitwie. - I zabiłeś ją, Cezarze. - Sama się otruła. - To była moja matka, Cezarze! - Palec Leli wymierzony był w pierś Cezara. - Morderco! Zostaniesz ukarany. Nim miną Idy Marcowe, Cezarze! Cezar cofnął się, zdjęty grozą. Otaczający Lelę tłum wielbicieli wzniósł na jej cześć okrzyk uznania. Ruszyła dalej i wśród ulewy płatków róż i fiołków, poprzez Forum, dotarła do świątyni Westy. Tam porzuciła swych wielbicieli i weszła do przybytku dziewiczej bogini. Przed ołtarzem uklękła, zmówiła modlitwę, rzuciła szczyptę kadzidła w płonący na ołtarzu ogień i zdjęła szaty. Spojrzała na swe przepiękne ciało, odbite w srebrnym zwierciadle, i nagle doznała uczucia gwałtownej tęsknoty za domem. Włożyła szarą bluzę i szare spodnie. Na kieszonce bluzy wyhaftowane były litery: Szp. Wojsk. St. Alb. Z uśmiechem raz jeszcze spojrzała na ołtarz i znikła. W tej samej chwili pojawiła się na

oddziale T szpitala wojskowego w St. Albans, gdzie natychmiast straciła przytomność pod wpływem zastrzyku z tiomorfatu sodu. - To już dwoje - powiedział czyjś głos. - Potrzeba jeszcze jednego. George Hanmer uczynił dramatyczną przerwę i spojrzał po sali - na ławy opozycji, na postać szefa Izby siedzącego symbolicznie na worku wełny i na spoczywającą na szkarłatnej poduszce przed nim srebrną buława. Cała Izba Gmin, zahipnotyzowana płomiennym krasomówstwem Hanmera, czekała z zapartym tchem na dalszy ciąg jego mowy. - Więcej nic już nie powiem - rzekł wreszcie Hanmer głosem zdławionym od nadmiaru wzruszenia. Twarz mu pobladła i przybrała wyraz zawzięty. - Walczyć będę o tę ustawę na piaskach nadmorskich, w miastach i miasteczkach, na łąkach, polach i w wioskach. O ustawę tę walczyć będę do śmierci i, z bożą pomocą, także po śmierci... Czy to, co mówię, jest prośbą czy wyzwaniem - niech rozstrzygną sumienia dostojnych członków Izby. Ale jedno jest dla mnie pewne i przesądzone: Anglia musi władać Kanałem Sueskim. Hanmer usiadł. W Izbie zawrzało. Wracał na miejsce wśród oklasków i głośnych owacji, a po drodze Gladstone, Churchill i Pitt zatrzymywali go, by z wylaniem uścisnąć mu dłoń. Lord Palmerston patrzył nań chmurnie, lecz Disraeli szybko odsunął Palmerstona, z dala już wyrażając swój zachwyt i uznanie. - Pojedziemy coś przegryźć w Tattersalu - rzekł Disraeli. - Moje auto czeka. Przed Parlamentem istotnie już czekał czarny rolls royce. Siedząca w nim Lady Beaconsfieid wpięła pierwiosnek w butonierkę Disraeliego i czule pogłaskała Hanmera po policzku. - Daleko, odszedłeś, Georgie - powiedziała - od czasów szkolnych - kiedy tak dokuczałeś Benowi. Hanmer zaśmiał się, Disraeli zanucił Gaudeamus igitur... i razem z Hanmerem śpiewali starą scholastyczną pieśń aż do chwili, gdy znaleźli się przed Tattersalem. Tam Disraeli zamówił piwo i pieczone gałąbki, a Hanmer poszedł do klubu na górę, aby się przebrać. Bez żadnego właściwie powodu zapragnął nagle raz jeszcze przyjrzeć się swemu dawnemu życiu. Może nie chciał tak całkowicie zrywać z przeszłością. Zdjął surdut, nankinową kamizelkę, prążkowane spodnie i lakierowane buty z cholewami, a wreszcie ciepłą bieliznę. Włożył szarą koszulę, szare spodnie i - znikł.

Pojawił się na oddziale T szpitala St. Albans, gdzie mocna doza tiomorfatu sodu pozbawiła go przytomności. - To już będzie troje - stwierdził ktoś. - Odesłać ich do Carpentera. Tak więc sierżant Nathan Riley, sierżant Lela Machan i kapral George Hanmer znaleźli się w gabinecie generała Carpentera. Mieli na sobie szare stroje” szpitalne i wciąż jeszcze byli pod działaniem tiomorfatu sodu. Gabinet, specjalnie na ten cel opróżniony, jarzył się od świateł. Obecni byli rzeczoznawcy z Wywiadu, Kontrwywiadu, Bezpieczeństwa i Centrali Szpiegostwa. Gdy kapitan Edsel Dimmock ujrzał kamienne twarze wpatrzone nieruchomo w niego i w jego pacjentów, niczym pluton egzekucyjny, zerwał się z miejsca. Generał Carpenter uśmiechnął się posępnie. - Nie przyszło panu na myśl, Dimmock, że nie wszyscy dadzą się nabrać na pańską opowieść o znikaniu. - Panie generale. - Ja też jestem ekspertem, Dimmock. Wyjaśnię panu krótko, jak sprawa wygląda. Przebieg wojny jest niezadowalający. Nawet bardzo zły. Były przecieki informacji. A bałagan w St. Albans może wskazywać na pana. - Ależ oni naprawdę znikają, panie generale... - Moi rzeczoznawcy chcą właśnie pomówić o tym z panem i z pańskimi pacjentami. Zaczniemy od pana. Rzeczoznawcy zabrali się do Dimmocka, mając do dyspozycji zmiękczalniki podświadomości i wyzwalacze instynktów oraz stosując blokadę autokontroli. Uciekli się nawet do narkoanalizy i wszelkiego rodzaju nacisków fizycznych i psychicznych. Trzykrotnie doprowadzili jęczącego Dimmocka do załamania, ale na nic się to zdało. - Niech się teraz wypoci po tym wszystkim - rzekł Carpenter - a panowie weźcie się do pacjentów. Eksperci nie mieli ochoty stosować drastycznych metod wobec kobiety i chorych żołnierzy. - Co za przewrażliwienie! - wściekał się generał Carpenter. - Walczymy o cywilizację. Musimy obronić nasze ideały bez względu na cenę. Proszę zaraz się do nich zabrać. Eksperci z Wywiadu, Kontrwywiadu, Bezpieczeństwa i Centrali Szpiegostwa przystąpili do dzieła. Jak płomienie trzech zdmuchniętych świec sierżant Nathan Riley,

sierżant Lela Machan i kapral George Hanmer zniknęli w mgnieniu oka. A jeszcze przed sekundą siedzieli na fotelach, otoczeni przez znęcających się nad nimi rzeczoznawców. Eksperci osłupieli. Generał Carpenter zachował się elegancko. - Kapitanie Dimmock - rzekł sztywno skłoniwszy głowę - muszę pana przeprosić. Pułkowniku Dimmock, awansuję pana za dokonanie doniosłego odkrycia. Tylko... tylko co to wszystko, u diabła, znaczy? W każdym razie musimy sprawdzić najpierw samych siebie. - Podniósł słuchawkę. - Przysłać tu rzeczoznawcę od urazów bojowych i psychiatrę. Po chwili weszli dwaj eksperci. Skrupulatnie zbadano ich personalia, oni zaś zbadali świadków, po czym zastanowili się. - Wszyscy panowie cierpicie z powodu lekkiego urazu - rzekł ekspert urazowy. - Nerwica wojenna. - Pan sądzi, że to zniknięcie nam się przywidziało? Urazowiec potrząsnął głową, spojrzał na psychiatrę, ten zaś również potrząsnął głową. - Zbiorowy omam - rzekł psychiatra. W tej chwili sierżant Riley, sierżant Machan i kapral Hanmer znów się pojawili. Przed sekundą byli jeszcze zbiorowym omamem, a teraz siedzieli znowu na swych fotelach, otoczeni skonfundowanymi ekspertami. - Prędko, Dimmock! - zawołał Carpenter. - Uśpij ich pan z powrotem. Wstrzyknij im pan po dwa litry. Natychmiast - krzyknął w interfon - przysłać tu wszystkich ekspertów, jakich tylko mamy! Nadzwyczajne zebranie w moim gabinecie. Trzydziestu siedmiu ekspertów, twardych i hartownych jak nierdzewna stal, zbadało nieprzytomnie leżące ofiary urazów bojowych i omawiało je potem przez trzy godziny. Pewne fakty były oczywiste. Musi to więc być jakiś nowy fantastyczny syndrom, wywołany przez nowe i fantastyczne potworności wojny. W miarę jak rozwija się technika bojowa, reakcja jej ofiar musi również przybierać nowe formy. Każda akcja powoduje równą co do rozmiarów przeciwstawną reakcję. Na to zgoda. Nowy ów syndrom wiązać się musi z jakąś formą teleportacji - panowaniem psychiki nad przestrzenią. Najwidoczniej uraz bojowy, niszcząc pewne znane siły psychiczne, musi rozwijać inne, utajone i dotąd nie znane. Zgoda. Oczywiście pacjenci potrafią wracać tylko do punktu wyjścia. Inaczej nie wracaliby stale na oddział T ani też nie wróciliby do gabinetu generała Carpentera. Na to też zgoda. Oczywiste jest także, iż pacjenci muszą mieć możność snu i zapewnienia sobie żywności tam, dokąd się udają, gdyż ani żywności, ani snu nie potrzebowali na oddziale T. Również i na to zgoda.

- Drobny szczegół, panowie - wtrącił pułkownik Dimmock. - Ich powroty na oddział T zdają się być coraz rzadsze. Z początku znikali i wracali codziennie. Teraz większość znika na całe tygodnie i mało kto z nich wraca. - Mniejsza z tym - przerwał Carpenter. - Ale dokąd oni uciekają? - Czy oni nie teleportują się przypadkiem poza linie frontu? - spytał ktoś. - To by wyjaśniało przecieki informacji. - Tym niech się zaraz zajmie Kontrwywiad - warknął Carpenter. - Czy nieprzyjaciel - ciągnął - ma podobne trudności na przykład z jeńcami, którzy znikają z tamtejszych obozów, a potem tam wracają? Może to właśnie nasi pacjenci z oddziału T? - Nasi pacjenci - powiedział pułkownik Dimmock - być może uciekają po prostu do domów. - Niech Bezpieczeństwo to sprawdzi - rozkazał Carpenter. - Należy zbadać stosunki domowe i powiązania każdego z tych dwudziestu czterech znikaczy. A co do samego oddziału T, proszę panów, pułkownik Dimmock opracował pewien plan. - Ustawimy na oddziale T sześć dodatkowych łóżek - wyjaśnił Edsel Dimmock. - Skierujemy tam w charakterze pacjentów sześciu ekspertów, którzy będą wszystko obserwować. Informacje od pacjentów mogą być uzyskiwane tylko pośrednio. W okresach świadomości są oni katatoniczni i niekomunikatywni, a pod wpływem narkotyków tracą zdolność odpowiadania na pytania. - Panowie - zreasumował Carpenter. - Mamy do czynienia z najpotężniejszą potencjalnie bronią w historii wojen. Nie potrzebuję wam tłumaczyć, czym byłaby dla nas możność przeteleportowania całej armii poza linie nieprzyjacielskie. W ciągu jednego dnia wygramy wojnę o Ideał Amerykański, jeśli tylko uda nam się rozwikłać tę tajemnicę. Musimy zwyciężyć! Eksperci krzątali się, Bezpieczeństwo sprawdzało, Kontrwywiad badał. Sześć ludzkich narzędzi, ostrych i hartownych, wprowadzono na oddział T Szpitala St. Albans. Stopniowo zapoznawali się oni ze znikaczami, którzy wracali coraz rzadziej. A napięcie w szpitalu rosło. Bezpieczeństwo zameldowało, że w ciągu całego ubiegłego roku nie odnotowano w Ameryce żadnego wypadku niezwykłego zjawienia się. Kontrwywiad doniósł, że według ich danych oraz danych wywiadu nieprzyjacielskiego nie mieli oni, jak się zdaje, podobnych kłopotów. Generał Carpenter był zupełnie zbity z tropu. Poruszamy się po zupełnie nieznanym terenie – mówił sobie - nie mamy żadnego w tej dziedzinie fachowca. Musimy wynaleźć całkiem nowe środki.

- Połączyć mnie z jakimś wybitnym uniwersytetem - rzucił w interfon. Połączono go z Yale. - Muszę mieć specjalistów od panowania psychiki nad materią. Proszę mi takich wyszkolić - rozkazał Carpenter. Uniwersytet w Yale natychmiast zorganizował kursy dla absolwentów w zakresie taumaturgii, percepcji pozazmysłowej i telekinezy. Pierwszym sygnałem było żądanie, z jakim wystąpił jeden z ekspertów umieszczonych na oddziale T: domagał się przysłania lapidologa. - Po co, u diabła? - zdziwił się Carpenter. - Nasz ekspert - wyjaśnił pułkownik Dimmock - natrafił na wzmiankę o drogocennym kamieniu. Ale że sam jest specjalistą od spraw personalnych, nie wie, co z tym fantem zrobić. - I słusznie - pochwalił Carpenter. - Każdy jest specjalistą w swojej dziedzinie, każda dziedzina ma swego specjalistę. - Sięgnął po interfon. - Przysłać mi lapidologa. Biegły lapidolog został oddelegowany z Arsenału Sił Zbrojnych. Polecono mu zidentyfikować brylant nazwany Jim Brady, Nie zdołał. - Spróbujemy innej metody - orzekł generał Carpenter. - Przysłać mi semantyka - rzucił w interfon. Semantyk opuścił pośpiesznie swe biuro w Ministerstwie Propagandy Wojennej, ale z nazwy „Jim Brady” nie umiał wyciągnąć żadnego wniosku. Dla niego były to tylko imiona własne. Nic więcej. Zaproponował wezwanie genealoga. Genealog otrzymał jednodniowe zwolnienie od zajęć w Komisji Badania Nieamerykańskich Antenatów, ale nic nie mógł ustalić poza faktem, że „Brady” przez pięćset lat było pospolitym nazwiskiem w Ameryce. Zaproponował wezwanie archeologa. Archeolog, delegowany z Wydziału Kartografii Dowództwa Inwazyjnego, niezwłocznie zidentyfikował znaczenie słów Jim Brylant Brady. Tak nazywała się historyczna osobistość głośna niegdyś w mieście Mały Stary Nowy Jork, gdzieś w okresie między gubernatorem Peterem Stuyvesantem a gubernatorem Fiorello La Guardia. - Na Boga! - zdumiał się Carpenter. - To przecież przed wiekami. Skąd, u diabła, Nathan Riley go wytrzasnął? Niech pan przyłączy się do ekspertów na oddziale T i zbada tę sprawę. Archeolog zbadał sprawę, sprawdził wyniki i złożył raport. Carpenter przeczytał raport i osłupiał. Zwołał natychmiast nadzwyczajne zebranie swego sztabu ekspertów.

- Panowie - obwieścił - oddział T to coś więcej niż teleportacja. Ci urazowi pacjenci dokonują rzeczy znacznie bardziej niewiarygodnych... Znacznie bardziej doniosłych. Panowie, oni podróżują w czasie! Eksperci nie robili wrażenia przekonanych. Lecz Carpenter głosem stanowczym powtórzył: - Tak jest, panowie. Podróże w czasie są faktem. Nie doszło do nich w taki sposób, jak się spodziewaliśmy, to znaczy w wyniku ścisłych badań dokonywanych przez odpowiednich fachowców. Podróże w czasie wystąpiły jako groźna plaga... zaraza... choroba wojenna... skutek urazów bojowych u zwykłych ludzi. A teraz, panowie, nim przejdę do dalszych wywodów, proszę was o zbadanie tych meldunków. Sztab ekspertów przestudiował powielone meldunki: Sierżant Nathan Riley znikał udając się we wczesny wiek XX do Nowego Jorku... Sierżant Lela Machan odwiedzała I wiek w Rzymie... Kapral George Hanmer podróżował do XIX-wiecznej Anglii. Podobnie reszta pacjentów: wymykali się z zamętu i grozy współczesnej wojny, uciekając z XXII wieku do Wenecji dożów, na Jamajkę, z czasów gdy była siedliskiem korsarzy, do Chin dynastii Han, Norwegii Eryka Czerwonego, do wszelkich zakątków świata i wszelkich epok. - Nie potrzebuję podkreślać olbrzymiego znaczenia tego odkrycia - podkreślił generał Carpenter. - Pomyślcie tylko, panowie, jaki byłby skutek dla działań wojennych, gdybyśmy mogli wysłać całą armię w ubiegły tydzień, miesiąc czy rok. Wygralibyśmy wojnę jeszcze przed jej zaczęciem. Moglibyśmy ochronić nasze ideały... Poezję, piękno, kulturę Ameryki... przed barbarzyństwem, zanim jeszcze cokolwiek im zagrozi. Sztab ekspertów przystąpił do rozważań nad zagadnieniem wygrywania bitew przed ich rozpoczęciem. - Sprawę komplikuje fakt - ciągnął generał Carpenter - że pacjenci z oddziału T są niepoczytalni. Może i wiedzą, a może nawet nie wiedzą, jak robią to, co robią, ale w każdym razie nie są zdolni do udzielenia najbłahszych wyjaśnień fachowcom, którzy mogliby przeobrazić ten cud w metodę. A skoro oni nie mogą nam pomóc, musimy sami znaleźć do tego klucz. Zaprawieni i wytrenowani specjaliści popatrywali niepewnie na siebie. - Potrzeba nam będzie ekspertów od tych spraw - rzekł generał Carpenter. Sztab fachowców odetchnął z ulgą. Z powrotem znaleźli się na znajomym gruncie. - Potrzebny nam będzie cerebromechanik, cybernetyk, psychiatra, anatomopatolog, archeolog i pierwszorzędny historyk. Skieruje się ich na oddział i nie wyjdą stamtąd, dopóki nie wykonają zadania. Muszą opanować technikę podróży w czasie.

Pierwszych pięciu ekspertów łatwa było znaleźć w różnych departamentach wojennych. Cała Ameryka była wielką instrumentownią zaprawionych i wytrenowanych specjalistów. Powstały natomiast kłopoty z wyszukaniem pierwszorzędnego historyka. Wreszcie Federalny Zarząd Więziennictwa, w porozumieniu z wojskiem, udzielił warunkowego zwolnienia dyrektorowi Bradleyowi Scrimowi, skazanemu na dwadzieścia lat ciężkich robót. Dyrektor Scrim, cierpki i kąśliwy, był kierownikiem katedry filozofii historii na uniwersytecie jednego z zachodnich stanów do czasu, gdy powiedział, co myśli, o Wojnie o Ideał Amerykański. Za to właśnie dostał dwadzieścia lat katorgi. Scrim nadal był nieprzejednany, ale intrygująca zagadka oddziału T skłoniła go; do współpracy. - Ale zwracam uwagę - burknął - że nie jestem żadnym ekspertem. W tym ciemnym społeczeństwie ekspertów jestem ostatnim konikiem polnym śpiewającym koło mrowiska. Carpenter chwycił słuchawkę interfonu. - Przysłać mi natychmiast entomologa! - rzucił. - Zaczekaj pan! - przerwał mu Scrim. - Zaraz to przetłumaczę. To wy jesteście mrowiskiem, gniazdem mrówek, bez przerwy krzątających się, pracujących i ciągle się specjalizujących. W jakim celu? - By chronić Ideał Amerykański - odparł żywo Carpenter - walczymy o poezję, kulturę i oświatę. O lepsze i piękniejsze życie. - To znaczy, że walczycie i o mnie – powiedział Scrim. - Bo tym właśnie sprawom poświęciłem życie. A tymczasem coście ze mną zrobili? Wsadziliście mnie do więzienia. - Udowodniono panu sympatyzowanie z wrogiem i poglądy antyamerykańskie - zareplikował Carpenter. - Udowodniono mi wiarę w mój własny Ideał Amerykański - rzekł Scrim. - To znaczy, innymi słowy, skazano mnie za to, że myślę samodzielnie. Na oddziale T Scrim był nadal nieprzejednany. Spędził tam jedną noc, zjadł ze smakiem trzy dobre posiłki, przeczytał meldunki i sprawozdania, odrzucił je i zaczął gwałtownie domagać się wypuszczenia. - Każdy ma wyznaczone zadanie - oświadczył mu pułkownik Dimmock - i każdy musi swe zadanie wykonać. Nie wyjdzie pan, póki pan nie wykryje tajemnicy podróży w czasie. - Nie ma tu żadnej tajemnicy, którą mógłbym wykryć - odparł Scrim. - Czy oni. podróżują w czasie? - I tak, i nie.

- Odpowiedź musi być albo „tak”, albo „nie”. W żadnym razie jedno i drugie. Pan się uchyla... - Niech mi pan powie - znużonym głosem przerwał mu Scrim - jaka jest pańska specjalność? - Psychoterapia. - Więc jak, u diabła, może pan zrozumieć, o czym ja mówię? Tu chodzi o koncepcję filozoficzną. Powiadam panu, że nie ma tu żadnej tajemnicy, którą mógłby wykorzystać sztab. Ani żadna instytucja czy organizacja. To tylko dla jednostek. - Nie rozumiem pana. - Nie spodziewałem się, że pan to zrozumie. Proszę mnie odwieźć do Carpentera. Odwieziono Scrima do biura Carpentera. Scrim spojrzał na generała ze złośliwym uśmiechem; wyglądał zupełnie jak rudy, wychudzony diabeł. - Wystarczy mi dziesięć minut. Czy może mi pan tyle poświęcić? Carpenter skinął głową. - Więc niech pan słucha uważnie. Dam panu klucz do tajemnicy tak ogromnej i tak osobliwej, że musi pan wysilić cały swój dowcip, aby to pojąć. Carpenter patrzył wyczekująco. - Nathan Riley cofa się w czasie do początków XX stulecia. Tam prowadzi życie, jakie wymarzył sobie w najrozkoszniejszych snach. Jest graczem na wielką skalę, przyjacielem Jima Brylanta Brady’ego i innych graczy i spekulantów. Wygrywa zakłady dotyczące faktów z przyszłości, bo zna, oczywiście, wyniki. Wygrał stawiając w wyborach na Eisenhowera, a w meczu bokserskim na boksera Martiano przeciw innemu bokserowi, nazwiskiem La Starza. Zrobił duże pieniądze inwestując w fabrykę samochodów założoną przez Henry Forda. Na tym polega cała historia. Czy te fakty mają dla pana jakieś znaczenie? - Nie bez pomocy analityka socjologicznego - odparł Carpenter i sięgnął do interfonu. - Nie sprowadzaj pan analityków, później to panu wytłumaczę. Spróbujmy rozważyć jeszcze inne dane. Ważmy na przykład taką Lelę Machan. Ta ucieka do cezariańskiego Rzymu, gdzie prowadzi życie, o jakim marzyła - jemme fatale, wampa. Wszyscy się w niej kochają: Juliusz Cezar, Sayonarola, cała Legia XII, osobnik zwany Ben Hurem. Czy widzi pan, gdzie leży błąd? - Nie. - Lela pali także papierosy. - No więc co? - spytał po namyśle Carpenter.

- Dobrze, idźmy dalej - rzekł Scrim. - George Hanmer ucieka do Anglii XIX wieku, gdzie jest członkiem Parlamentu i przyjacielem Gladstone’a, Winstona Churchilla oraz Disrealiego, który wozi go swoim rolls roycem. Czy pan wie, co to jest rolls royce? - Nie. - To była marka samochodów. - Więc co? - Jeszcze pan nie rozumie? - Nie. Scrim wzburzony krążył po gabinecie. - Carpenter - rzekł - to znacznie większe odkrycie niż teleportacja czy podróże w czasie. W tym może zawierać się ocalenie człowieka. Chyba nie przesadzam. Te dwa tuziny ofiar urazu bojowego, ci pacjenci oddziału T zostali wbombardowani w coś tak gigantycznego, że trudno się dziwić, iż pańscy specjaliści i eksperci nie mogą tego zrozumieć. - A cóż, u diabła, może być większego od podróży w czasie? - Niech pan uważa, Carpenter: Eisenhower nie ubiegał się o prezydenturę przed połową XX wieku. Nathan Riley nie mógł być przyjacielem Jima Brylanta Brady’ego i stawiać w wyborach na Eisenhowera. W każdym razie nie równocześnie. Brady nie żył już od ćwierćwiecza, kiedy Ike został prezydentem. Martiano pokonał La Starzę nie w tym samym roku, kiedy Henry Ford zakładał swą fabrykę, ale w pięćdziesiąt lat później. Podróż w czasie Nathana Rileya pełna jest podobnych anachronizmów. Twarz Carpentera wyrażała ogromne zdumienie. - Lela Machan nie mogła mieć Ben Hura za kochanka. Ben Hur nigdy nie był w Rzymie. I w ogóle nigdy nie istniał. To tylko postać z powieści. Lela nie mogła palić, w tamtych czasach nie znano tytoniu. Rozumie pan? Znowu anachronizm. Disraeli nie mógł wozić George’a Hanmera rolls roycem, bo samochody wynaleziono długo po śmierci Disraeliego. - Więc co, u licha, chcesz pan przez to powiedzieć!? - wykrzyknął Carpenter. - Że oni wszyscy kłamią? - Nie. Niech pan nie zapomina, że ci ludzie nie potrzebują snu ani pożywienia. Oni nie kłamią. Istotnie wędrują w czasie. Jedzą i śpią w tych dawnych epokach, do których się cofają. - Ale sam pan powiedział, że ich opowieści nie trzymają się kupy, że są pełne anachronizmów.

- Bo oni wędrują w epoki oglądane oczyma ich własnej wyobraźni. Nathan Riley ma swój własny obraz Ameryki początku XX wieku. Obraz ten jest błędny i anachroniczny, ponieważ Riley nie jest historykiem; ale dla niego ten obraz jest prawdziwy. Więc może tam żyć. I to samo dotyczy pozostałych. Carpenterowi oczy wyszły na wierzch. - Wszystko to jest właściwie nie do ogarnięcia umysłem. Ludzie ci odkryli sposób zmieniania marzeń w rzeczywistość. Potrafią wejść w rzeczywistość swych marzeń. Mogą w niej przebywać, żyć w niej, może na zawsze. Na Boga, Carpenter, oto pana Ideał Amerykański. To jest cudotwórstwo, nieśmiertelność, niemal boski akt stworzenia, władza ducha nad materią... Trzeba koniecznie to zbadać, trzeba przestudiować dokładnie, trzeba dać to światu. - Czy może pan to zrobić, Scrim? - Nie, nie mogę. Jestem historykiem. Jestem nietwórczy, a więc jest to ponad moje siły. Do tego potrzebny jest poeta... artysta, który rozumie mechanizm powstawania marzeń. Od przelewania marzeń na papier winien być jeden krok zaledwie do obracania ich w rzeczywistość. - Poeta?... Czy pan mówi poważnie? - Oczywiście, jak najpoważniej. Czyż pan nie wie, co to jest poeta? Klarował nam pan przez pięć lat, że toczymy tę wojnę, aby ocalić poetów. - Nie rób pan żartów, Scrim, ja... - Niech pan pośle na oddział T poetę. On nauczy się od nich tej sztuki. Tylko poeta potrafi się tego nauczyć. A gdy już raz będzie wiedział, nauczy pańskich psychologów i anatomów. A oni z kolei będą mogli nauczyć nas. Bowiem poeta jest jedynym człowiekiem, który może służyć za tłumacza między ofiarami tych urazów a pańskimi ekspertami. - Zdaje mi się, że ma pan rację, Scrim. - A zatem niech pan nie zwleka, Carpenter. Bo ci pacjenci wracają coraz rzadziej do naszego świata. Musimy więc zdobyć ich tajemnicę, zanim znikną na zawsze. Trzeba wysłać na oddział T poetę. Carpenter sięgnął po interfon. - Przysłać mi natychmiast poetę! - rozkazał. Generał czekał. Czekał i czekał, podczas gdy Ameryka szukała gorączkowo wśród swoich dwustu dziewięćdziesięciu milionów zaprawionych i wytrenowanych ekspertów, wśród swoich narzędzi ludzkich, wyspecjalizowanych w obronie amerykańskich ideałów piękna, poezji i urody życia. Czekał, by wśród nich znaleziono poetę, i nie rozumiał zwłoki i bezowocności wszelkich poszukiwań.

Nie rozumiał także, dlaczego ten fakt zupełnego, ostatecznego zniknięcia tak bardzo rozśmieszył Bradleya Scrima.