IXENA

  • Dokumenty1 316
  • Odsłony246 775
  • Obserwuję196
  • Rozmiar dokumentów2.2 GB
  • Ilość pobrań143 153

Blaylock James P. - Elfy 01 - Statek elfów

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.7 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

IXENA
EBooki
FANTASTYKA

Blaylock James P. - Elfy 01 - Statek elfów.pdf

IXENA EBooki FANTASTYKA Blaylock James P
Użytkownik IXENA wgrał ten materiał 8 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 32 osób, 28 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 317 stron)

Trylogia: Elfy Jamesa P. Blaylocka Statek elfów Znikający karzeł Kamienny gigant

Tytuł oryginału THE ELFIN SHIP Ilustracja na okładce ROMAS Redakcja merytoryczna KATARZYNA CHMIELEWSKA Redakcja techniczna WIESŁAWA ZIELIŃSKA Korekta IWONA BRZEZIŃSKA Copyright © James P. Blaylock 1982 For the Polish edition Copyright © 1995 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. ISBN 83-7082-970-8

Dla Viki

- A dalej, za Dzikim Lasem? - zapytał. - Tam, gdzie wszystko jest błę- kitne i przymglone. I widać coś, co może jest wzgórzami, a może nie, i coś, co wygląda jak dymy nad miastem, a może to tylko chmura? - Za Dzikim Lasem zaczyna się Szeroki Świat - powiedział Szczur. - I to jest rzecz bez znaczenia tak dla ciebie, jak i dla mnie. Nigdy tara nie byłem i się nie wybieram. I ty też nie, jeśli masz choć szczyptę zdrowego rozsądku. Kenneth Grahame „O czym szumią wierzby”

1 Gilroy Bastable i statek powietrzny Lato, jak to zwykle bywa, przeszło jakoś w jesień, a wraz z paź- dziernikiem nadeszły całkiem spore deszcze. No, a deszcz wcale nie jest taki zły - to jest, dokąd cię nie dopadnie. Błękitne niebo i białe strzępki chmur odleciały na południe w ślad za gęsiami, które zrobiły to kilka tygodni wcześniej. Ich miejsce nad głowami zajęły skłębione bure masy. Głęboki łoskot, coś pomiędzy rykiem giganta a odgłosem skał spadających z trzaskiem do kanionu, słychać było z oddali, z głębi doliny. Patrząc z wioski miało się wrażenie, jakby zielone zbocza gór łączyły się ze sobą tam, gdzie rzeka Oriel znajduje sobie ujście do morza, ale tak to tylko wyglądało ze względu na dużą odległość. Rze- ka, szeroka jak niebo, przez wiek wyrobiła sobie przejście przez góry i choć z miasteczka Twombly nie było tego widać, to dolina otwierała się za górami na rozłożyste, zielone wzgórza, które ciągnęły się aż do morza. A więc liście opadały powoli, kołysząc się na chłodnym wietrzyku i tylko nieliczne z tych, które jeszcze trzymały się na drzewach, zacho- wały zieloność. Większość miała kolor brązowy, czerwony i złoty. A kiedy opadły na ziemię grubą warstwą i polał je deszcz, wydzielały wspaniały, choć przywodzący myśli o samotności, zapach butwienia. Wielkie bure chmurzyska i odgłosy grzmotów zwiastują zazwyczaj rychły deszcz. Jonathan Bing siedział w starym wiklinowym fotelu, wypaczonym przez deszcze, i rozmyślał o całej tej historii ze zmianą pór roku. Czuł zapach butwienia dochodzący od strony lasu odległe- go o rzut kamieniem po jego lewej stronie i widział trzy samotne 9

łodzie w dole rzeki, poniżej miasta; wyciągano je na ląd pod zadasze- nie. Spadły pierwsze, ciężkie krople, jakby ostrzeżenie, że padać bę- dzie na poważnie. Za nimi podążyły następne. W powietrzu zawisła ciągle grubiejąca kurtyna kropel. Pokryty gontami dach nad jego głową zagrzechotał radośnie. Jonathan skinął z aprobatą głową, poklepał psa i pociągnął długi łyk gorącego ponczu, który przygotował sobie właśnie na taką okazję. Prosty fakt, że na rzece byli ludzie przemoczeni bez wątpienia do nitki, sprawiał, iż poncz smakował bardziej ponczowo, a wełniana kurtka była przytulniej sza niż zwykle. Pomyślał, że najwyższy czas zapalić fajkę. Tak też zrobił. Wydmuchiwał dym, jakby chciał stwo- rzyć zasłonę oddzielającą go od wiatru i deszczu. Jego stary pies Ahab, nazwany tak po siódmym królu Lądu za Rzeką, był tłuściochem. Tak naprawdę, to wcale nie wyglądał po psiemu. Głowa wydawała się za duża w stosunku do ciała i była okrą- gła jak talerz. Oczy miał trochę świńskie, położone trochę zbyt szero- ko po obu stronach pyska, tak jakby silny wiatr nieco spłaszczył Aha- bowi mordkę. Był nadzwyczaj tłusty, sierść miał białą, całą pokrytą plamkami w różnych odcieniach szarości i brązu. Miał przy tym krót- kie nóżki, które poruszały się jednak z cudowną szybkością. Mógł sprostać każdemu szczurowi w miejskiej piekarni. Ze szczurami był jednak w umiarkowanie dobrych stosunkach i prawdopodobnie nie próbowałby im sprostać. Jonathan zwykł żartować, że raz, w stodole, zastał Ahaba grającego w karty z trzema czy czterema szczurami i wroną. Mówił tak, by ukazać łagodną naturę psa. Wraz z Ahabem mieszkali w miasteczku od dawna, tak jak i pozo- stali mieszkańcy. Jonathan robił sery. Znany był w mieście jako Mistrz Serowar albo po prostu serowar i nikogo to nie dziwiło. Za domem, mniej więcej w połowie drogi do gęstej linii zieleni na skraju lasu, mieściły się serowarnie: wędzarnia i dojrzewalnia. Kiedy Jonathan potrzebował trochę wędzonego sera, mówił: „idę do wę- dzarni”. Gdy potrzebował czegoś innego, ładnego kawałka cheddara lub sera z kminkiem, mówił: „idę po ser”. W październiku i listopadzie Jonathan robił wielkie, koliste białe 10

sery z koziego mleka i rodzynek, i orzechów, i esencji z dojrzałych owoców. Przepis na nie trzymał w tajemnicy. W zwyczaju było kroić jeden z tych wspaniałych serów na Wigilię i zjadać je z ciasteczkami owocowymi, biszkoptami w winie i puddingiem, a co najważniejsze - z miodownikiem. W połowie listopada Jonathan ładował sery ro- dzynkowe na łódź i płynął w dół rzeki do Stacji Wierzbowej, gdzie sprzedawał je kupcom, którzy żeglowali dalej, by sprzedać je z kolei polnym karłom mieszkającym wzdłuż Wybrzeża. Te karły, oczekujące z niecierpliwością na sery, robiły w ogrom- nych ilościach miodowniki. Niektóre dla siebie, inne dla elfów miesz- kających powyżej, na Pogórzu Elfów, a niektóre na wymianę za okrą- głe sery rodzynkowe, przybywające rzeką z miasteczka Twombly. Miodowniki, robione z orzechów i cynamonu oraz, oczywiście, miodu a także tuzina dziwnych rodzajów ziaren i korzeni, i innych specja- łów, o jakich ludzie mieszkający w górze rzeki, w mieście Jonathana nie mieli pojęcia, były w równym stopniu częścią świąt, jak rodzyn- kowe sery. Pewnego popołudnia Jonathan rozmyślał paląc fajkę, czy nie przehandlować tajemnicy wyrobu serów w zamian za sekret mio- downików, tak by listopadowe podróże okazały się niepotrzebne. Lecz z myśleniem przy fajeczce już tak jest, że zajmuje trochę czasu - pyknięcie, ubicie tytoniu, zapalenie na nowo i znów - pyk, pyk, pyk. Daje to czas, by przegryźć się przez problem na wylot. Jonathan stwierdził, że pomysł z handlem sekretnymi przepisami nie jest do- bry. Bez wątpienia zniszczyłby więcej niż poprawił. A poza tym, w myśli, że jest się jedyną osobą odpowiedzialną za coś tak wspaniałe- go, jak sery rodzynkowe, była pewna doza dumy, wcale niezgorsze uczucie. Ale oto nadciągała jesień. Dla ludzi z doliny dzień był szary. Jona- than wysuszył swój kubek ponczu i wystukał fajkę o podeszwę. Zde- cydowanie nadszedł czas, żeby przygotować kolację. Niechby i chmu- ra się oberwała, musiał to zrobić. Nawet by mu się to spodobało, bo i tak nie miał się dokąd wybrać ani co zrobić, jak tylko zjeść coś dobre- go, trochę poczytać i położyć się spać. Nie ma nic lepszego, niż nie mieć nic do roboty, kiedy na dworze pada. Jakaś cząstka ciebie może powiedzieć: „Idź pielić ogródek”, albo: „Połóż warstwę farby na 11

serowarni”, a inna cząstka odpowie: „Nie mogę, na dworze leje”, a potem cały możesz na powrót poświęcić się nicnierobieniu. Jonathan wstał, podszedł do samego skraju ganku - dokładnie tam, gdzie zaczynała się kurtyna kropli deszczu - i patrzył przez mo- ment na dym unoszący się z kilkunastu kominów rozsianych na wzgórzu i niżej, w stronę centrum miasteczka. Ahab poczłapał za nim, wyprostował się, rozejrzał i warknął gardłowo, jakby usłyszał podejrzany, ale niejasny dźwięk. Ahab nigdy nie warczał, szczególnie zaś z głębi gardzieli, chyba że coś było naprawdę nie w porządku - na przykład, kiedy ktoś gramolił się przez okno do serowarni albo kiedy niedźwiedź wychodził z lasu, by połasuchować. Jonathan Bing rozejrzał się więc z ożywieniem. Zapuścił żurawia za róg domu, lecz nie zobaczył niczego. - Bierz go, piesku! - szepnął do Ahaba, żeby poczuć się bez- pieczniej. Pies swoim dziwacznym wyglądem był w stanie wystraszyć prawie wszystko z wyjątkiem, być może, niedźwiedzia. Ale Ahab najpierw wytknął nos w zawieruchę, a potem położył się i udawał, że śpi, otwierając co rusz jedno oko, żeby zobaczyć, czy Jonathan nie wraca do domu. Kiedy tak stał nasłuchując, z oddali, spod szarego nieba dał się słyszeć narastający, niski buczący odgłos. Brzmiało to jak brzęczenie pszczoły nad kielichem kwiatu. Dźwięk był samotny i smutny. Jona- thanowi wydało się przez chwilę, że znowu jest małym chłopcem stojącym samotnie w takie właśnie deszczowe popołudnie na trawia- stej leśnej polance. Nie pomyślał o tym - on to po prostu poczuł. Ser- ce mu żwawiej zabiło, w żołądku czuł pustkę. Właśnie wtedy, gdy przypomniał sobie tamten deszcz i tamten las, rozpoznał ten dźwięk. Osłonił dłonią oczy (po prostu z przyzwyczajenia, bo słońce nie świeciło), zmrużył je na chwilę i rozpoznał maleńki, ciemny, zamglo- ny kształt na tle chmur. Była to machina latająca, statek powietrzny elfów startujący ze szczytów gór i szybujący nad dolinami, kryjący się - o ile to było możliwe - w chmurach. Jonathan patrzył w zadziwieniu na tę machinę latającą, pierwszą, którą widział od dnia, kiedy stał na łące w środku lasu. I choć była to 12

tylko mała ciemna plamka wisząca na niebie - i tak była to najpięk- niejsza rzecz, jaką widział w życiu. Piękniejsza nawet niż szmaragdo- wa kula wielkości głowy w miejscowym muzeum albo widok przez wielki złoty kalejdoskop, tkwiący jak wielka armata przy bramie mia- steczka. I właśnie w chwili gdy statek powietrzny zbliżył się, kiedy Jonathanowi wydawało się, że jest w stanie zobaczyć nietoperzowe skrzydła sterczące po obu stronach machiny, statek wpłynął milcząco w chmurę i zniknął z pola widzenia. - Żeby tak móc widzieć wnętrze chmury! - powiedział do siebie Jonathan. - Hej, ho! - Ale natychmiast poczuł, że „Hej, ho!” nie odda- je jego uczuć. Widział oczami duszy wielkie jeziora krystalicznej wo- dy deszczowej, pełne tęczowych ryb i statek powietrzny elfów żeglu- jący nad tym wszystkim. Potem pomyślał, że takie ryby mogłyby spływać z dna chmur, tak jak deszcz, i znaleźć się w kłopotliwym położeniu. Ale, w końcu, nigdy nie widział tęczowej ryby szybującej z nieba w dół, było to więc całkowicie nieprawdopodobne. Tak czy inaczej, chciał zobaczyć wnętrze chmury. Z rybami i jeziorami albo i bez. Poczekał jeszcze przez chwilę z nadzieją, że statek powietrzny po- jawi się na nowo, a kiedy to się nie stało, wziął kubek, książkę i wszedł do środka, żeby upichcić sobie jakiś gulasz. Śmieszny dzień na to, żeby żeglować w chmurach, pomyślał. Zu- pełnie nie nadaje się na robienie takich rzeczy. Coś pewnie wisi w powietrzu. Jednak zwyczaje elfów zawsze stanowiły tajemnicę, a tajemnice prawie zawsze lepiej jest zostawiać nie rozwiązanymi. W końcu, cała uciecha z tajemnicy w tym, że jest tajemnicą. Słońce zaszło. Noc była strasznie ciemna, z grzmotami i chmura- mi wirującymi nad głową, targanymi przez gwałtowny wicher, zdają- cy się być nie do końca zdecydowanym, w którą stronę wiać. Jona- than ułożył dębowe polana na kominku i - z ciężkim po kolacji brzu- chem - rozparł się w wielkim fotelu, a nogi oparł na podnóżku. Popa- trzył na Ahaba zwiniętego w kłębek koło paleniska i rozważył możli- wość nauczenia go palenia fajki. Szybko spostrzegł, że nie był to do- bry pomysł. Psy pewnie nie przepadają za fajkami, bo psy to psy. 13

Cała idea bierze więc w łeb. Pykał sobie myśląc, jak to dobrze móc czytać dobrą książkę, siedzieć w cieple z pełnym brzuchem we wspa- niałym fotelu przed najwspanialszym w mieście kominkiem. Lepiej niż być królem królów, myślał, choć nie całkiem wiedział, co to zna- czy. Zdrzemnął się, ledwie zaczął czytać „Opowieść o lesie chochlików” G. Smithersa z Brompton. Nagle ktoś zaczął dobijać się do jego drzwi, wyrywając Ahaba ze snu. Pies skoczył na równe nogi, rozbu- dzony, ale ciągle pełen sennych majaków o ropuchach. Jonathan otworzył drzwi na oścież. Za progiem, otrząsając wodę z płaszcza, stał Gilroy Bastable, najbliższy sąsiad Jonathana, burmistrz miasteczka Twombly. Wyglądał na zdenerwowanego. Wcale to nie dziwiło, jeśli wziąć pod uwagę, że cały był ochlapany błotem, a włosy, które rosły mu głównie po bokach głowy, nastroszyły się i udawały dwa szczyty gór- skie sterczące w przeciwległe strony. Ciężki płaszcz i ogromne, weł- niane rękawice wydawały nieco stęchły zapach, jak to wełna prze- siąknięta wodą. Burmistrz Bastable, jak widać, trafił w samo serce burzy. Jonathan zaprosił go do środka skinieniem ręki i zamknął drzwi przed zimnym wiatrem. Najpierw były statki powietrzne, teraz Gilroy Bastable. Wszystko to w dziwnych okolicznościach. - Jak się masz, Gilroy! Co za noc, nieprawdaż? Można by ją opi- sać jako mokrą noc, gdyby coś takiego w ogóle poddawało się opiso- wi. Co o tym sądzisz? Gilroy Bastable coś tam powiedział, ale nie można było tego zro- zumieć, tak mu szczękały zęby. Ahab zrozumiał wreszcie, że nic mu nie grozi ze strony ropuch, podłazi i położył łeb na bucie Bastable'a z zamiarem ucięcia sobie drzemki. Odkrył jednak, że but był zbyt mo- kry i pokryty błotem, żeby nadawać się na miejsce odpoczynku, więc poczłapał na swoje legowisko przy kominku. - Paskudna noc. Oto, co o tym sądzę. Mnóstwo dziur pełnych błota i strasznego wichrzyska. Zdmuchnęło mi kapelusz do rzeki. Widziałem to na własne oczy. Kapelusz poleciał kręcąc się jak wdowi wiatrak, dwa razy okrążył dzwonnicę, wylądował z mlaśnięciem i wpadł do wody. Zupełnie nowy kapelusz. Okropna noc. 14

- Może poczujesz się tu trochę przytulniej niż na dworze - po- wiedział Jonathan. - Przytulniej! - krzyknął burmistrz nosowo. - Kapelusz spłynął mi z prądem! - Niedobrze. Doprawdy, bardzo przykra sprawa - odparł Jona- than ze współczuciem. Lecz ta noc w równym stopniu należała do niego, co do burmistrza i postanowił nie dać jej sobie popsuć. Powie- sił płaszcz i szalik burmistrza przy ogniu, żeby wyschły, a potem obaj powalczyli przez chwilę z butami burmistrza. Udało się je ściągnąć i zostały umieszczone obok płaszcza i szalika. Ahab obudził się na chwilę i uznał grudy, które odpadły od buciorów, za coś innego, co nadaje się do jedzenia. Ale przemyślał to i znów zapadł w drzemkę. Bastable usiadł naprzeciwko Jonathana. Ogień na kominku spra- wił, że burmistrz uspokajał się. Dobry ogień, jak wiecie, jest po gorą- cym ponczu najlepszą metodą na łagodzenie nastroju. Jonathan wy- szedł do kuchni i za chwilę wrócił z talerzem i dwoma parującymi kubkami. Umieścił nakrycie obok burmistrza i znów zniknął, by za chwilę wychynąć z najbardziej zdumiewającym serem, całym czer- wonym, pomarańczowym i żółtym, krągłym jak głowa Ahaba. Gilroya Bastable'a, który już maczał wąsy w ponczu, zamurowało. - Hej! - wybełkotał. - Coś takiego! Albo to jest ser, albo to nie mój kapelusz żegluje z prądem rzeki. Przypatrzył się z bliska i pogrzebał palcem. Jonathan uciął dwa kawałki, a burmistrz, wznosząc kubek i kiwając głową chwycił je peł- ną garścią. - Ale ze mnie flądra! - powiedział z ustami pełnymi sera. Jego maniery uleciały z wiatrem, tak smakowity był to kąsek. - Znam ten smak. To portwajn. Tak sądzę. Czy się mylę? - Nie, nie mylisz się - odparł Jonathan. - To jest portwajn. I to nie ta twoja lura ze sklepiku Beezla. Zrobiłem to z Jesiennego Kasz- tana z delty. - Nie mów! - Tak jest. Z małą domieszką tego i owego powstała rzecz, która doskonale nadaje się na noc taką jak dziś. Myślę, że się ze mną zgo- dzisz. Burmistrz musiał to w końcu przyznać i gdyby tak dalej poszło, to zapomniałby o swoim utraconym kapeluszu i - podobnie jak Jonathan 15

- byłby przekonany, że burza na dworze była jedną z najwspanial- szych rzeczy, na jakie zdarzyło mu się natrafić. Przełknął jednak ostatni kęs i jego oczy nachmurzyły się jak niebo na zewnątrz. Kąciki ust opadły mu i już tak zostały, aż Jonathan przestraszył się, że jakiś kawałek jego sera utknął burmistrzowi w przełyku. Ale to nie było to. Gilroy Bastable nagle przypomniał sobie, dlaczego przebijał się tu przez burzę, zgubił kapelusz i upaprał się błotem od stóp do głowy. Przybył tu z ponurymi wieściami. - Widzisz, Jonathanie - zaczął tonem tak przepełnionym autory- tetem, że aż obudził Ahaba z głębokiego snu. - Nie przyszedłem tu, by gawędzić o głupstwach. Doprawdy, nie po to. - Aha? - powiedział Jonathan. Był raczej rozczarowany. Znacz- nie bardziej wolał głupstwa od poważnych spraw. - Zupełnie nie! Przybyłem tu w związku z handlarzami. - Cóż to znów za handlarze? - zapytał Jonathan. Nie interesowa- ło go to, ale był uprzejmy i szanował burmistrza, który miał aż ochotę wyskoczyć ze skóry, by podkreślić powagę swojej misji. Stary Bastable popatrzył na Jonathana lodowatym wzrokiem. - A o jakich to „cóż to znów” handlarzach myślisz Mistrzu Sero- warze? Czy jest ich aż taki tłum, że możemy sobie paru wybrać i po- tem brodzić po kolana w huraganie, żeby o nich pogawędzić? Jonathan musiał przyznać, że burmistrz ma rację, choć nie wi- dział powodu, żeby tak się o to rozindyczyć. - Chodzi więc zapewne o handlarzy z Wierzbowej - powiedział, przybierając poważną minę. - Czy znowu ich przyłapano na szachraj- stwie? Handlowali brandy i kurzym zębem ze zbieraczami? - Gorzej - odparł stary Bastable, pochylając się w przód i mruga- jąc oczami jak nauczyciel. - Wymiotło ich. Zniknęli! - Ze co?! - wykrzyknął Jonathan, którego wreszcie zaintereso- wały słowa burmistrza. - Jak to się stało? - No cóż, myślę, że odeszli. Albo, co bardziej prawdopodobne, odpłynęli w dół rzeki. Stacja Wierzbowa jest opustoszała. Nikogo tam nie ma. 16

Prawdę powiedziawszy, za jakiś tydzień Jonathan wybierał się w swoją coroczną podróż z Wieżycy do stacji handlowej w Wierzbowej, gdzie handlarze dawali mu weksle za bożonarodzeniowy ser, przewo- zili towar w dół rzeki, na Wybrzeże i wracali z miodownikami. Wszystko odbyłoby się właśnie tak, pod warunkiem, że w Stacji Wierzbowej byliby handlarze. Ktoś mógłby zapytać - a czemu miało- by ich tam nie być? I właśnie takie pytanie Jonathan postawił Gilroyowi Bastable'owi. - Bo przyszły wieści z Wieżycy - odparł Bastable. - Stację Wierz- bową zastano złupioną i zdewastowaną. Była opuszczona. Nabrzeża też nie ma. A przynajmniej połowy. Spłynęło w dół rzeki. Całe miej- sce jest zrujnowane. Widzisz, Wurzle mówi, że to piraci, a Beezle, że to powódź. A paczka z Wieżycy twierdzi, że handlarze popłynęli rzeką do morza, bo stracili rozum. - Jak lemingi - podpowiedział Jonathan. - Właśnie tak - rzekł Bastable. - Co do mnie, nie udaję, że wiem. Tyle, że odeszli. To jest pewne. - Nie podoba mi się ta sprawa - powiedział Jonathan. - Coś się kroi. Widziałem dzisiaj statek powietrzny. - W takiej burzy? Bardzo dziwne, statek powietrzny w takiej bu- rzy. - To samo sobie powiedziałem. A potem przyszedłeś. Wylazłeś z tej deszczowej nocy jak kaczor. Bastable'owi zabrakło słów. Widział, że, tak jak się spodziewał, je- go nowiny zaskoczyły Jonathana, ale nie był pewien, jak sobie pora- dzić z tą historią o kaczorze. - Zrozum - zaczął z lekka zawadiackim tonem. – Nie jestem pe- wien, czy kaczory... Ale Jonathan uciął sprawę krótko, choć w normalnych okoliczno- ściach nawet by o tym nie pomyślał. - Moje sery! - wykrzyknął. Ahab, rozpoznając groźną nutkę w głosie swego pana, był już na nogach i pędził w stronę kuchni. W galopie, zanim się opanował, przewrócił krzesło, wyrzucił w powietrze resztkę serowej kuli i wytrą- cił z równowagi ciężki kredens. Cofał się rakiem po drewnianych deskach kuchennej podłogi i zerkał na dwóch ludzi, którzy gapili się na niego. - Nowiny trochę zdenerwowały twojego pieska - powiedział 17

Gilroy Bastable, podnosząc ser i wycinając z niego kawałek wielkości swojego nosa. - I doprawdy, powinny. Wiesz, Jonathanie, co mówi się w mieście? - Ani trochę - odparł serowar. - Chodzi wieść, człowieku, że jesteś wystarczająco odważnym chłopakiem, żeby samemu popłynąć w dół rzeki, aż do Wybrzeża, ze swoimi serami i wrócić z ciastkami i prezentami od elfów. - Odważny chłopak, doprawdy! - krzyknął Jonathan, którego za- skoczył taki pomysł. Kalkulował, ile czasu zabrałaby cała podróż, z pewnością tygodnie. - To pomysł durnia. Ot, co. - Ale ludziska nie będą mieli ciastek - zaprotestował Gilroy Ba- stable. „To niech jedzą chleb” - Jonathan już miał zamiar tak odpowie- dzieć, zanim roztropnie nie przemyślał swoich słów. Bez miodowni- ków święta byłyby smutne, nie mówiąc już o prezentach od elfów dla dzieci. Ale znów - sam pomysł pożeglowania w dół Oriela, aż do mo- rza, przez ciemny las pełen szaleju i cykuty, odstraszał go. Bastable widział, że Jonathan jest w rozterce, a wiedział, że roz- terka to niedobra rzecz, więc postawił sprawę jasno. - No, cóż, nie do mnie należy podejmowanie takich postano- wień. Każdy sam musi się decydować. Myślę, że się ze mną zgodzisz. Jonathan wybełkotał coś w odpowiedzi i zaczął grzebać paluchem w serze, wydziobując małe leje w jego powierzchni, aż cała wyglądała jak miniaturowy księżyc ściągnięty z nieboskłonu na talerz albo ra- czej jak półksiężyc, bo Gilroy Bastable zjadł połowę i - do chwili gdy zobaczył, że Jonathan kompletnie rozdłubał pozostałość - był gotów wsunąć resztę. - Jak widzę - odezwał się Gilroy - zniszczyłeś ser. - Kto? Ja? - zdziwił się Jonathan. - Och, tak. Rzeczywiście. Roz- dłubałem go całkowicie. Podniósł podziurawioną gomółkę, odłamał spory kawałek i poto- czył go w stronę Ahaba. Pies poczuł zbliżający się kąsek, choć znowu pogrążony był w głębokim śnie. Tym razem śniło mu się, że znajduje wielki skarb składający się z wołowych kości i lodów, tych dwóch wielkich pasji psiego życia. Kulka sera skojarzyła się jakoś we śnie z 18

ideą lodów. Ahab chapnął ją i - nadal śpiąc - przez chwilę rozmazy- wał wokół pyska, zanim dziwny zapach i niezwykła konsystencja sera nie wytrąciły go z uśpienia. Psisko przeraziło się, że zostało otrute. Niewiele rzeczy może być mniej przyjemne niż jedzenie lub picie czegoś, co pomyłkowo wzięło się za coś innego. Kiedy Ahab obudził się na dobre, zapomniał jednak o skarbach ze snu, a że był psem serowara, szybko określił naturę tego, co zjadł. Przełknął żwawo i gdy jego pan wraz z Gilroyem Bastable'em ciężko stąpali w kierunku drzwi, Ahab wpadł na doskonały pomysł, żeby sprzątnąć pozostałą część zmaltretowanego sera z talerza. Na dworze wiatr nadal dął w porywach, które spływały między gó- rami w sam środek doliny. Las rysował się czarną linią na tle ciem- nego nieba. Gdy zdarzała się przerwa w chmurach, księżycowa po- świata wpełzała na spłachcie ziemi w dolinie, a ciemna frędzla lasu, jak zaczarowana, rzucała chwiejne cienie na zbocza wzgórz. Skały, krzaki i kępy malinowych chruśniaków, znajome i przyjazne za dnia, stały się obcymi i odstręczającymi nocnymi stworami, dziwacznie wypaczonymi w świetle księżyca. Jonathan cieszył się, że to Gilroy Bastable, a nie on, musi tłuc się teraz po nocy. Przynajmniej deszcz przestał padać. Jeśli wiatr nie osłabnie, przegna do rana resztę chmur nad ocean i dzień będzie pod zimnym słońcem jesieni. Burmistrz zapewnił Jonathana, że sprawa podróży rzeką zostanie jeszcze podniesiona rano. Następny dzień był dniem targowym, w sali cechowej planowano wiec, by omówić sprawy Wierzbowej i losy zbliżających się świąt. Po powrocie na fotel przed kominkiem Jonathan sięgnął po „Opowieść o lesie chochlików” i próbował czytać. Udawał przed sobą, że dyskusja o pożeglowaniu do morza została zamknięta i że jego beztroska lektura jest tego potwierdzeniem. Jednak ledwo zauważał litery na kartkach, a po przeczytaniu strony czy dwóch stwierdził, że nie ma pojęcia, co przeczytał. - Wystarczająco dzielny chłopak. Ahab, który siedział na krześle naprzeciwko, pomyślał, że to do niego się mówi, i już zaczynał się bać, że Jonathan go skrzyczy za zniknięcie sera. 19

- Dzielny chłopak? Doprawdy - mówił dalej Jonathan. - To ja je- stem Mistrzem Serowarem i to ja mam doskonałą małą tratewkę, i - jak sądzę - z całego miasta to ja najlepiej nadaję się do takiej przygo- dy. Niemniej, tygodnie podróży mile przebyte na pustej rzece... Propozycja, trochę przygniatająca dla serowara, mogła być najle- piej rozważona przy świetle dnia. Bo późno w nocy bywa, że myśli wydają się głębsze i cięższe, niż są naprawdę. Wreszcie nadeszła godzina, gdy Jonathan Bing zgasił lampę, za- ryglował drzwi i wpełzł do łóżka. Ahab postanowił spędzić noc na swojej poduszce przy kominku i natychmiast zatopił się w snach.

2 Miesiąc dobry na podróże Ahab obudził się przed Jonathanem, bo ogień wygasł, a ranek był strasznie chłodny. Jonathan spal nakryty kocami, na których leżał jeszcze puchowy ocieplacz sięgający mu do podbródka i zwisający aż do podłogi. Miał szlafmycę i prążkowaną koszulę nocną i było mu ciepło jak miodownikowi w piecu. Ahab wspiął się na łóżko i zaczął buszować pod nakryciami udając, że szuka czegoś. Jonathan obudził się z krzykiem, gdy dotknęła go jakaś zimna rzecz. Przesunął się na bok i zostawił miejsce dla Ahaba. Nie mógł na powrót zapaść w sen ze względu na tykanie leżącego obok zegarka kieszonkowego. Im bardziej próbował zignorować ha- łas, tym głośniejszy się wydawał. Potem podeszwy stóp, które powin- ny być cieple i zadowolone, zaczęły go swędzić tak, że żadne skroba- nie nie pomagało; chciały wstać i pochodzić. Ale Jonathanowi było w łóżku zbyt przytulnie, by pozwolił na takie szaleństwa. Potem, wła- śnie kiedy udało mu się zignorować tykanie zegarka i swędzenie w stopach, Ahab zaczął chrapać jak niedźwiedź grizzly i machać łapami na wszystkie strony. Był zatopiony w bardzo aktywnym śnie, wyda- wało mu się, że ściga wzdłuż brzegu łódkę pełną śmiesznych, małych ludzików w wysokich kapeluszach. Jonathan, wściekły - nie była to jednak dzika wściekłość, ale jedna z tych łagodniejszych, porannych - wyskoczył z łóżka. No i dobrze, bo dzwony w miasteczku wydzwoniły właśnie siódmą, a jeśli chciał zdą- żyć do sali cechowej na ósmą trzydzieści i zabrać sery do swojej bud- ki, to musiał już zacząć się przygotowywać. 21

Jego pierwszym obowiązkiem każdego ranka było zagrzanie kawy na piecu. Zmielił garść ciemnych, oleistych ziaren kawy, odmierzył jedną trzecią kubka i wsypał na dno porcelanowego czajniczka, który napełnił do trzech czwartych zimną wodą. Potem zakrzątnął się przy gotowaniu wody na owsiankę i krojeniu pszennego chleba na grzan- ki. Wkrótce kawa zaczęła burzyć się i parować. Kiedy już miała wrzeć, zdjął czajniczek z pieca, by pozwolić kawie naciągnąć. Zapach wypeł- nił kuchnię. Choćby nie wiadomo co się działo, Jonathan musiał na- tychmiast wypić kubeczek. Kiedy tak zajadał grzankę, owsiankę, dżem brzoskwiniowy i popijał słodzoną kawę, Ahab wyszedł z sypial- ni. Ledwie rozbudzony, przeciągnął się mocno i stanął przy stole zerkając na posmarowane masłem grzanki. Jonathan odłamał kawa- łek, posmarował dżemem i rzucił Ahabowi. Pieskowi kąsek bardzo smakował. Wspólnie zdecydowali, że zjedzą jeszcze po kawałku. Po śniadaniu Jonathan podreptał wysypaną żwirem ścieżką w stronę serowarni i wyciągnął wózek spod przykrycia. Z Ahabem plą- czącym się przy boku, wyjął kilkanaście serów różnego kształtu i rozmiaru, w tym z pół tuzina garnków z serem śmietankowym i trzy gomółki sera tego gatunku, który kosztowali razem z burmistrzem poprzedniego wieczora. Pokryte solną skorupą sery z koziego mleka zwisały spod sufitu. Były tam też osełki niesłychanych wyrobów z cebulą, boczkiem i sardynkami. Wkrótce załadował wózek i ruszył w dół wzgórza w stronę miasteczka, dziwując się pogodnemu niebu i warstewce lodu na dachach oraz na głębokiej, cichej rzece, płynącej aż do morza wzdłuż drogi, którą podążał. W pewnym momencie, gdy tak sobie dumał, wózek zatrząsł się i nagle stał się cięższy. Jonathan obejrzał się przez ramię i stwierdził, że to Ahab wpełzł na tył pojazdu i ucina sobie drzemkę wśród serów. W sali cechowej wrzało. Grupka takich, co wszystko biorą bardzo na serio, wykrzykiwała, uderzała pięścią w otwartą dłoń i chrząkała znacząco, żeby każdy zauważył, że coś ważnego zostało właśnie po- wiedziane. Stary Beezle, ten od Towarów Beezle'a i Składu Ogólnego, poczerwieniał na twarzy, okulary ciągle ześlizgiwały mu się z czubka nosa. Gromkim głosem utrzymywał, że Stacja Wierzbowa została 22

zniszczona przez powódź. Twierdził, że ma naukowy dowód na to, iż nabrzeża takie jak w Wierzbowej nie są w stanie powstrzymać napo- ru wezbranej rzeki w ciągu wielu sezonów. Gdyby zebrani zechcieli zwrócić uwagę na mapy i wykresy, które z sobą przyniósł, cała spra- wa stałaby się jasna i lud miasta Twombly mógłby się zająć umacnia- niem tutejszego brzegu na wypadek podobnych okoliczności. W końcu okazało się, że mieszkańcy nie byli zainteresowani rewe- lacjami pana Beezle, głównie dlatego że przynosił te same mapy i wykresy za każdym razem, gdy rozpoczynała się pora deszczowa. Jego wspaniałe rysunki wyglądały jak średniowieczne fortyfikacje i były całe upstrzone ogromną ilością liczb i słów w rodzaju „nacisk”, „szacunek pływu” i „łamacz wirów”. Słowa te brzmiały dostojnie i ważnie. Stary Wurzle, badacz, także się pokazał. Kiedy Jonathan wetknął głowę przez drzwi, mógł słyszeć, jak profesor perorował: - Widzieliśmy twoje mola i nabrzeża, panie Beezle. Widzieliśmy twoje mola i nabrzeża już tyle razy, że przyprawiają nas o chandrę! Chociaż komentarze profesora uczynione były donośnym głosem, pan Beezle wydawał się ich nie słyszeć. W związku z tym profesor Wurzle powtórzył tę część o chandrze i dodał, że on sam jest „czło- wiekiem nauki”, a pan Beezle to sklepikarz. Tak się składa, jeśli cho- dzi o miasteczko Twombly, a prawdopodobnie także o całą dolinę, że profesor Wurzle był tu jedynym człowiekiem mogącym naprawdę uchodzić za naukowca. Posiadał laboratorium wypełnione aparatami i urządzeniami, które nieprzerwanie bulgotały i świstały. Lecz głównym atutem profesora pozostawał wciąż fakt, że był on historykiem. Znał dzieje miasteczka Twombly i większości mieszka- jących tu rodzin, a plotka głosiła nawet, że razu pewnego wspiął się na góry i przez jakiś miesiąc mieszkał razem ze świetlnymi elfami. Ale to było trzydzieści albo czterdzieści lat temu i prawie nikt już nie pamiętał tego wydarzenia. Pamiętano natomiast, że kiedy profesor Wurzle badał tajemnice trzęsawiska Stooton, porośniętego gęsto liliami wodnymi bagna daleko w dół od Stacji Wierzbowej, natknął się na kadłub bardzo starego i przepięknego żaglowca - albo raczej 23

słupa - zagrzebanego w sitowiu. Rzeźba dziobowa i trzy maszty z resztkami potarganego i sztyw- nego od starości płótna żaglowego wznosiły się nad zastałą wodą i liliami porastającymi bagnisko. Rzeźba przedstawiała przerażającego smoka ze zwiniętymi skrzydłami. W każdym oku miał wielki klejnot - w jednym rubin, a w drugim szmaragd. Same maszty były pokryte rzeźbionymi precyzyjnie, dziwnymi runami i hieroglifami. Wurzle zamierzał odciąć wszystko, co wystawało nad wodę, i przyciągnąć to rzeką do miasteczka. Zdawał sobie, rzecz jasna, sprawę, że taki wyczyn będzie wymagał barki, narzędzi i lin, a też pomocy kilku ludzi, więc wrócił do Wierz- bowej i najął trzech handlarzy oraz tratwę. We czterech wyruszyli w podróż, chociaż zbliżał się już koniec sezonu. Nie dopłynęli nawet w pół drogi do Stooton przy Rzece, kiedy zaskoczyła ich wielka burza i zmusiła do lądowania na brzegu. Przez dwa dni siedzieli skuleni w jaskini nad rzeką. Maszty i żagle ich tratwy runęły pod naporem wia- tru i deszczu. W końcu dwaj handlarze wyruszyli lądem do Wierzbo- wej. Gdy burza ucichła, Wurzle i ostatni handlarz, który miał ogrom- ny nos i nosił niezwykłe nazwisko Nutoflet, popłynęli dalej na tratwie profesora, która jakimś trafem przetrwała nawałnicę. Chcieli zoba- czyć, co da się zrobić. Ku rozpaczy biednego Wurzle'a, wrak tajemniczego słupa poszedł w drzazgi podczas sztormu i nic już nie wystawało nad wodne lilie, pokrywające purpurowym i żółtym dywanem powierzchnię wody. Obaj mężczyźni sondowali ciemną toń, ale nie znaleźli niczego. Wte- dy pan Nutoflet, który tak się natrudził w pogoni za majakiem, zaczął narzekać. Najpierw mamrotał, że trzeba być wariatem, by wyruszać w po- dróż po jakąś zaczarowaną żaglową łódkę. Potem jęczał, że pieniądze, które zaoferował Wurzle, nie były warte nawet połowy biedy, jaką sobie napytał. Powiedział, że ma ośmioro małych dzieci i wszystkie noszą tę samą parę butów na zmianę, a jego żona ma problemy ze stawami. W końcu napomknął, że jedynym uczciwym rozwiązaniem byłoby, gdyby profesor zapłacił mu zarobki, które obiecał dwóm de- zerterom i - jak to ujął - „skreślił ich”. 24

Wkrótce potem, gdy obaj brodzili po płyciźnie kilkaset stóp od uj- ścia moczaru, Wurzle spostrzegł zielonkawy błysk miedzy skałami. Zanurkował i po chwili poszukiwań wyciągnął szmaragdowe oko smoka. Dwa następne dni poszukiwań i przesiewania piasku i kamy- ków przyniosły dwa rubiny wielkości truskawek i długi na trzy stopy fragment jednego z rzeźbionych masztów zaplątany w trzciny oraz inne dziwaczne urządzenie elfów o nieznanym przeznaczeniu. Dwa rubiny profesor dał Nutofletowi, który wrócił do Wierzbowej i - na fali sławy związanej z przeżytą przygodą - szybko został wybrany burmistrzem. Profesor Wurzle przywiózł szlifowane szmaragdowe oko do mia- steczka Twombly i wielkodusznie ofiarował je muzeum. Kawałek masztu studiował przez kilka lat, odcyfrowując runy, składając w całość znaczenie hieroglifów. W końcu stwierdził, że płaskorzeźby opowiadają historię całego narodu pirackich elfów żyjących na ja- kichś oceanicznych wyspach odległych o tysiące mil od siedzib elfów polnych. Pozostawało tajemnicą, dlaczego ich statek pożeglował w górę rzeki i dlaczego go opuszczono, i wreszcie - ile czasu minęło od tamtego zdarzenia. Zebranie zajęło większą część poranka. Prawie każdy z obecnych miał coś niesłychanie ważnego do powiedzenia, a przynajmniej my- ślał, że ma. Beezle mówił swoje, profesor Wurzle - swoje. Potem Gilroy Bastable dał do zrozumienia, że on nie może opowiedzieć się ani za jedną, ani za drugą stroną, ale każdy - tak jak on to rozumie - powinien wykonać swój obowiązek. Wysoki, belkowany sufit starej sali cechowej dosłownie trząsł się od tumultu, a psisko Ahab spało sobie na zewnątrz, strzegąc serów i marząc o buszowaniu w pod- ziemnych pieczarach w poszukiwaniu pierniczków. Jonathan zachowywał milczenie, chociaż ten i ów czynił rozwlekłe aluzje o konieczności uratowania świąt bez względu na to, czy w Sta- cji Wierzbowej są handlarze, czy ich nie ma. Bo Jonathan już podjął decyzję. Ubiegłej nocy, gapiąc się w popioły kominka określił swoje przyszłe działania. Bezsprzecznie - na horyzoncie zarysowywała się przygoda. 25

Wabiła go jak nimfa leśna. Los prowadził go w dół rzeki, do mo- rza. Słyszał historie o zamglonych wiecznie brzegach i o morskich rybach, i potworach igrających w ogrodach z wodorostów. Takie opowieści przemawiały do niego, chociaż, podobnie jak resztę miesz- kańców miasteczka Twombly, trudno było go zadowolić byle czym. Kochali ponad wszystko gadki o podróżach do odległych krajów, jednak rzadko - z wyjątkiem profesora Wurzla - cieszyli się na oko- liczność czekającej ich podróży. Mimo to, Jonathan przepełniony był chęcią przeżycia przygody. W miarę jak wiec się rozkręcał, Jonathan coraz bardziej pęczniał z dumy. Wreszcie przyszła jego kolej na zabranie głosu. Dumnie stąpa- jąc przeszedł na przód sali. Przy wielkim aplauzie podniósł rękę i rozpoczął wspaniałą przemowę, w której - co warte zauważenia - zawarł to, co ludzie z miasteczka Twombly chcieli usłyszeć: że wszystkie teorie na temat Stacji Wierzbowej są doskonałe, ale teraz sytuacja domaga się czynu, a nie słów. Ktoś musi popłynąć na połu- dnie, by nawiązać handel i wrócić przed Bożym Narodzeniem. W przeciwnym wypadku święta miną raczej ponuro. Bez miodowników tradycyjna uczta bożonarodzeniowa wiele straci, a bez podarków od elfów dzieci będą smutne. Jonathan rzekł mocnym głosem, że takie święta mogłyby na równi ze Stacją Wierzbową rozbić się i spłynąć z prądem rzeki. To była natchniona mowa. Jak dotąd ludziska z miasteczka Twombly nie byli pewni, czy Jonathan podejmie wyzwanie, czy nie. Widoki na przyszłość byłyby niewesołe, gdyby sprawdził się pesy- mizm Gilroya Bastable'a wynikły z jego ostatniej nocnej rozmowy z Jonathanem. Toteż odpowiedzią zebranych na słowa mówcy było gromkie hura, tupanie nogami i obnoszenie Jonathana na ramionach wzdłuż ulicy Głównej. Ahab przypatrywał się tej scenie w zadziwie- niu. Nawet Beezle i Wurzle wydawali się na swój sposób zadowoleni. Beezle był szczęśliwy, bo miał okazję, by wyłożyć swoje diagramy i objaśnić je, a profesor Wurzle odczuwał zadowolenie z innych powo- dów. Jonathan spędził resztę dnia na targu, sprzedając sery za kapustę, szynkę i grzyby a także wianuszki cebuli i czosnku. Kiedy wreszcie wra- cał do domu, jego wózek był równie napełniony, jak kiedy wyruszał do 26