JAMES P. BLAYLOCK
papierowe smoki
Podobno dziwne rzeczy działy się dawniej na świecie - a
zdaniem niektórych nadal mają miejsce - lecz według mnie
połowa tych opowieści to zwykłe kłamstwa. Czasem zresztą
trudno powiedzieć. Niebo nad północnym wybrzeżem od
wielu tygodni jest zupełnie szare, a w górze chmury podobne
do zgremplowanej wełny kłębią się zaledwie pięćdziesiąt stóp
nad ziemią, wsparte na wierzchołkach drzew: sekwoi, olch i
sosen. Powietrze jest wilgotne od mgły zalegającej nad
portem i otwartym morzem, snującej się nad pomostem i
falochronem, które znikają chwilami za szarą zasłoną. Niebo i
morze są wówczas nie do rozróżnienia. Gdy kończy się
przypływ i we mgle majaczą niewyraźnie sięgające mola
skały pokryte brunatnym morszczynem, mięsistymi
baldachami wodorostów, różowawą koronką alg, śliskimi
dywanami morskiej trawy i jadalnych hydrofitów, łatwo sobie
wyobrazić liczną ławicę ryb, jakie zamieszkują te podwodne
ogrody i wypływają ku jasnozielonym płyciznom, żeby paść
się o świcie.
Całkiem prawdopodobne, że uskrzydlone istoty - swego
rodzaju odpowiedniki tamtych - zamieszkują chmurne
przestworza, że w niszach i dolinach niskiego, ciężkiego
nieba żyją nieznane stworzenia. Przychodzi mi czasem do
głowy, że gdyby człowiek zdołał jednym ruchem rozsunąć
kurtynę chmur, jego zdumionym oczom ukazałby się świat
osobliwości istniejących wysoko w niebiosach: stwory wydęte
jak balony, machające skrzydełkami podobnymi do rybich
płetw, skórzaste monstra, kościste i zębate, z haczykowatymi
dziobami niemal tak długimi jak połowa ich wychudzonych
ciał.
Nocami zdawało mi się czasem, że je słyszę, gdy chmury
dotykają wierzchołków drzew, syreny przeciwmgielne wyją
na skraju mola, a krople wody kapią na blaszany dach garażu
Filby'ego z igieł sosny rosnącej za oknem. W powietrzu
rozlegały się stłumione piski, z oddali dobiegał trzepot
skrzydeł.
Kiedyś spacerowałem po zmierzchu wzdłuż urwistego
brzegu. Chmury rozstąpiły się na moment i ujrzałem smugę
gwiazd podobną do świątecznego fajerwerku. W chwilę
później obłoki zsunęły się ponownie i tak już pozostało, ale
jestem pewny, że coś dostrzegłem: cień - a może tylko cień
cienia - przesłaniający gwiazdy. Następnego ranka zaczęła
się przeprawa z krabami.
Tego dnia obudziłem się późno. Wybiło mnie ze snu
walenie młotkiem dobiegające z garażu Filby'ego, który coś
tam majstrował; szpony, jak mi się zdaje, miedziane szpony.
Zresztą to bez znaczenia. Tamten dźwięk wyrwał mnie ze
snu. Budzę się mniej więcej na godzinę przed świtem. Jest
taki ptak - Bóg raczy wiedzieć, co to za gatunek - który
zaczyna ćwierkać w ostatniej nocnej godzinie i zamyka dziób
o wschodzie słońca. Mniejsza z tym. Jak mówiłem, koło
południa Filby walił młotkiem. Otworzyłem lewe oko. Na
poduszce siedział krwistoczerwony rak pustelnik z oczami na
słupkach i gapił się na mnie z jawnym zadowoleniem.
Podskoczyłem jak oparzony. Drugi stwór właził mi do kapcia,
a inna parka oddalała się z moim kieszonkowym zegarkiem,
ciągnąc go za łańcuszek w stronę drzwi.
Okno było otwarte, a ochronna siatka rozerwana. Kiedy
spałem, pustelniki najwyraźniej wdrapały się na stos drewna i
wlazły przez otwarte okno, żeby buszować wśród moich
rzeczy osobistych. Wyrzuciłem nieproszonych gości, ale po
południu zjawiły się jeszcze liczniej - zgięte pod ciężarem
morskich muszli, pełznące ku domowi ze ślepiami
utkwionymi w moim kieszonkowym zegarku.
To była migracja. Według doktora Jensena raz na sto lat
każdy rak pustelnik czuje potrzebę wędrówki, więc gna ku
brzegowi. Doktor Jensen obozował w grocie przy plaży, aby
obserwować te skorupiaki. Wszystkie pełzły na południe
niczym wędrowne ptaki. Do końca tygodnia przylazło ich
mnóstwo, zdaniem Jensena miliony; szczęśliwie omijały mój
dom. Ubywało ich stopniowo przez następny tydzień;
zapewne przyłaziły z głębszych wód, ale za to coraz większe i
większe. Najpierw były duże jak ludzka pięść, potem jak
głowa; wreszcie ścigający Jensena gigant o rozmiarach świni
zapędził doktora na niższe gałęzie dębu. W piątek przylazły
tylko dwa stwory, ale za to większe niż auta. Jensen wrócił do
domu, paplając bez sensu, i pił na umór, ale w sobotę rano
był znów na posterunku, więc można mu to wybaczyć. Nic się
nie pojawiło. Według jego hipotezy gdzieś daleko od brzegu,
w przepastnej głębinie, setki metrów poniżej ostatnich
spłowiałych barw, żyje gigantyczny rak pustelnik, ślepy i
zniekształcony z powodu ogromnego ciśnienia, osłonięty
morską muszlą, pełznący ku brzegowi.
Nocą słyszę czasami niewyraźne echo odległego
postukiwania, stłumiony jak przez mgłę dźwięk, i
znieruchomiały wpatruję się w stronice otwartej książki;
odblask płomieni igra na kryształowym kieliszku, rozlegają
się niezliczone odgłosy mglistej nocy, a wśród nich chwilami
ten stuk; być może powoduje go oczekiwany przez Jensena
osobliwy skorupiak, który podpełza, rzucając cień w świetle
lampy zapalonej na werandzie, żeby upomnieć się o mój
kieszonkowy zegarek.
W noc po wędrówce tamtych stworów wielkich jak
świnie jeden z nich wlazł do garażu Filby'ego - a konkretnie
mówiąc wyważył drzwi - i ze smoka zrobił kaszanę. Wiem,
co myślicie. Ja też sądziłem, że to kłamstwo, ale sprawy tak
się ułożyły, że musiałem zmienić zdanie. Filby niewątpliwie
znał Augusta Silvera. Był jego pomocnikiem i miał go za
swego mistrza. Podobno w kwestii smoków mechanizmy nie
są najważniejsze. Chodzi o podejście do sprawy. I tu Filby
poniósł klęskę.
W zeszłym roku przyjechał do nas wozem pewien Cygan.
Chyba niemowa. Za dolca dawał niesamowity pokaz. Zaraz
po przybyciu wyrwał sobie język i rzucił na drogę. Skakał po
nim, a potem calutki i jakby nietknięty wepchnął z powrotem
do ust. Wyciągnął też swoje kiszki - metr po metrze jak
kiełbaski ze specjalnej maszyny - a potem wepchnął je do
brzucha, poszczypał skórę i zamknął dziurę. Pół miasta
dostało mdłości, ale wszyscy płacili, żeby to zobaczyć. Tak
się zawsze czułem, jeśli idzie o smoki, lecz wiele bym dał,
żeby choć jednego zobaczyć w locie, nawet gdyby się okazał
tylko sprytną iluzją.
A smok Filby'ego szykowany dla Silvera zmienił się w
kupę złomu. To rak pustelnik - tak mi się przynajmniej
wydaje - poszarpał go i powyrywał mu trzewia. Smok
przypominał mi wypchanego aligatora wiszącego w sklepie z
osobliwościami, zżartego przez mole smętnego biedaka z
opadającym ogonem i kłaczkami bawełny wystającymi z
rozdarcia na karku.
Filby po prostu wyszedł z siebie. Nie jest dobrze, gdy
dorosły mężczyzna do tego stopnia traci głowę. Chwycił
nędzne ułomki zniszczonych skrzydeł i zaczął się nimi
okładać. Wymierzał sobie karę i okropnie przeklinał. Wtedy
słabo go znałem, a dziwaczną scenę oglądałem z okna
kuchni. Wiatr szarpał drzwiami garażu, które z trzaskiem
otwierały się i zamykały. Widziałem przez uchylone drzwi,
jak Filby szlocha i jęczy, biega w tę i z powrotem, rusza i
staje jak aktor na scenie. Drzwi trzaskały, ukrywając
krępującą scenę na jakieś trzydzieści sekund, a potem
otwierały się, ukazując zrozpaczonego Filby'ego, jak grzebie
w rozrzuconych po podłodze garażu szczątkach, które do
niedawna składały się na smocze cielsko podobne do
złożonych kiedyś przez wędrowca Augusta Silvera. Wtedy
oczywiście nie miałem o tym pojęcia. Pomyśleć tylko, August
Silver. Nic dziwnego, że Filby'ego całkiem poniosło. Sam się
nieco zapomniałem, chociaż jak już zostało powiedziane,
większość faktów związanych z tą sprawą wygląda mi na
kłamstwa, a szmery zasnutej mgłą nocy, stuk, szum i łopot
skrzydeł, trochę przypominają stłumiony śmiech, cichnący z
upływem miesięcy i dochodzący nie wiadomo skąd: zza
chmur, z wiatru i mgły. Nawet listy przysyłane od czasu do
czasu przez samego Silvera budziły podejrzenia.
Filby jest dziwakiem. Od razu to spostrzegłem. Nie mam
pojęcia, jak finansuje swoje przedsięwzięcia. Moim zdaniem
ima się różnych zajęć, takich jak drobne naprawy i tym
podobne. Ma dłonie rasowego mechanika: szerokie palce,
brud za paznokciami, nakłucia i rozcięcia oraz zadrapania;
nawet on sam nie wie, jak powstały. Wystarczyło, że dotknął
stosu części, pomachał nad nimi rękoma i lekkie, rytmiczne
drżenie jak echo wzorca i zapowiedź porządku ogarniało cały
jego warsztat. Aż tu nagle olbrzymi rak pustelnik wlazł do
środka i w ciągu jednej nocy zniszczył arcydzieło, cudo,
skarb, którego nie da się już poskładać. Nawet Silver nie
dałby rady. Zwykła kupa złomu.
Filby przez kilka dni chodził przygnębiony, ale
wiedziałem, że się otrząśnie. Bezczynnie łaził wokół domu,
rozrzucając stare gazety. Nagle błysk światła na miedzianym
drucie przyciągnął jego wzrok. Otrzymał znak. Tak to jest.
Filby nie tylko posiada irytującą zdolność współistnienia z
opornymi mechanizmami; one wręcz mówią do niego,
szepczą o możliwościach i wariantach.
Nie minęło wiele czasu i znów walił młotkiem od rana -
niech diabli porwą wszystkie morskie raki - łącząc dziesięć
tysięcy srebrnych elementów skrzydeł, układając z kawałków
drogich kamieni wielościenne oko, spoglądając zza szkieł na
długie sploty cienkiego drutu, które miały biec wzdłuż
kręgosłupa istoty, jaka pewnej mglistej nocy zostanie
wypuszczona, natychmiast uleci pod chmury i zniknie. Tak
sobie Filby wymarzył. Muszę przyznać, że wierzyłem mu bez
zastrzeżeń i byłem pewny, że upragniony smok w końcu
powstanie.
Wczesną wiosną, parę tygodni po awanturze z morskimi
rakami pieliłem grządki w ogrodzie. Nie spodziewałem się
przymrozków, więc przed tygodniem wsadziłem do gruntu
pomidory. Wielki zielony robak z wyrostkami pożarł liście.
Zostały tylko łodygi oblepione śluzem. Kiedy byłem mały,
grzebałem się w ziemi kilka dni po deszczu i wykopałem
długiego na palec robaka z ludzką twarzą. Zasypałem go.
Stwór znaleziony w pomidorach wyglądał inaczej. Sprawiał
przyjemne wrażenie: małe, świńskie oczka i spłaszczone
nozdrza jak to u robali. Wyrzuciłem go za płot, na podwórko
Filby'ego, ale przylazł znów niepostrzeżenie. Skoro tak - jeśli
nic na to nie można poradzić - lepiej nie stawać mu na
drodze; chyba rozumiecie w czym rzecz. Ale pomidory się
zmarnowały. Wyrwałem je z korzeniami i przerzuciłem na
zarośnięte chwastami podwórko Filby'ego. On sam podszedł
do płotu, jak małpa szczerząc zęby w uśmiechu. Pół tuzina
pogryzionych łodyg spadło mu na głowę niczym ośmiornica.
Ale on się nie przejmuje takimi drobiazgami. Wcale nie był
obrażony. Dostał właśnie list od Silvera, wysłany przed
miesiącem gdzieś z południa.
O Silverze niewiele wtedy umiałem powiedzieć.
Słyszałem o nim - kto by go nie znał? Przypominałem sobie
niejasno oglądane kiedyś zdjęcie brodatego osiłka z
rozwichrzoną czupryną. Silver udzielał się wtedy w
stowarzyszeniu mechanowiwisekcjonistów zgłębiających
tajemnice zmienności materii. On i trzej goście z uniwersytetu
odpowiadają za nagły wzrost populacji jednorożców.
Podobno kilka z nich włóczy się jeszcze po okolicznych
wzgórzach. To z pewnością ciekawe mutacje, ale gdzie im
tam do cudowności, które by zadowoliły Augusta Silvera.
Patrząc na fotografię uznałem, że zalicza się do ludzi, co to
bez oporów skaczą o świcie do basenu z lodowatą wodą i
pałaszują łyżkami miód i gotowaną pszenicę.
Filby strząsnął z siebie łodygi pomidorów i z jawną
radością ściskał w ręku list. Wiadomość od mistrza! Silver
wiele lat przebywał w tropikach i sporo widział. Na
zarośniętych dżunglą tropikalnych wzgórzach zobaczył
smoka, którego klatka piersiowa została prawdopodobnie
wykonana z bambusa. W locie wydawał ksylofonowy klekot
niczym wiatrowe dzwonki. Miał głowę ogromnej jaszczurki,
ostro zakończony ogon morskiego diabła i mechaniczne
skrzydła ze srebra, sznurka i karpiowej skórki. To mu
podsunęło kilka pomysłów. Nabrał przekonania, że najlepsze
smoki przybędą z morza. Postanowił żeglować do San
Francisco. W chińskiej dzielnicy można dostać różności -
artykuły pierwszej potrzeby, jak się wyraził w liście do
Filby'ego. Była też wzmianka o perpetuum mobile oraz
powstaniu nieśmiertelnej istoty złożonej z organów wielu
stworzeń.
Wciąż czekałem, aż nadejdzie ostatni rak pustelnik.
Jensen też. Napisał monografię, poważny artykuł naukowy, w
którym udowadniał, że istnieje zależność między ustawicznie
malejącą liczbą tych stworzeń oraz ich niezwykłymi
rozmiarami. Wraz z synem o imieniu Bumpy obozował na
urwistym brzegu, wysoko nad powierzchnią morza,
wpatrzony w mgłę, z okiem przytkniętym do soczewek
wyjątkowej lunety. Można powiedzieć, że pokazywała rzeczy
ze szczególną wyrazistością. Czekał cierpliwie, aż z wysokich
szarych fal wyłonią się rozedrgane szczypce spowite
wodorostami, a za nimi kostropata racza morda pustelnika,
zmuszonego swoistym migracyjnym magnetyzmem do
wędrówki na południe - Bóg raczy wiedzieć dokąd. Albo
tamten skorupiak wyszedł na brzeg, niezauważony we mgle,
albo Jensen się pomylił i ogromny rak morski nie istnieje.
List od Augusta Silvera, jak to mówią, dodał skrzydeł
Filby'emu, który poleciał naprawiać smoka. Wysłał na
wschód list, załączając czterdzieści dolarów tytułem zaległej
składki członkowskiej Stowarzyszenia Badaczy Smoków.
Robak z grządki pomidorów przypominał mi bezskrzydłe
smoczysko. Cztery dni później przylazł znów do warzywnika
i zniszczył kolejnych sześć krzaków, zmieniając liście w
misterne wycinanki. Nic bym nie osiągnął, przerzucając go
znowu na podwórko Filby'ego. To był wyjątkowo uparty
robal. Włożyłem go do wielkiego słoja na kiszone ogórki -
pustego, rzecz jasna - który zamknąłem pokrywką z kilkoma
dziurkami. Fajnie się żyło gadzinie w ogródku z piaseczkiem,
liśćmi, patykami i gładkimi kamieniami. Od czasu do czasu
żuł sobie pęd pomidora.
Odkąd przyszedł list, coraz więcej czasu spędzałem z
Filbym, obserwując łączenie mechanicznych kości, stawów i
organów. W przeciwieństwie do swego mistrza prawie w
ogóle nie znał się na wiwisekcji, której moim zdaniem się
brzydził, i w rezultacie jego wytwory były niemal w całości
mechaniczne - całkiem nierzeczywiste. Otaczała go jednak
aura tak absolutnej pewności i głębokiego przekonania, że
każdy nawet najbardziej odlotowy zamysł tego człowieka
wydawał się dziwnie wiarygodny.
W pamięci utkwiło mi szczególnie pewne sobotnie
popołudnie. Słońce wyjrzało po raz pierwszy od wielu
tygodni. Poprzedniej nocy w trawie nie pokazały się ślimaki -
ani te z muszlami, ani gołe. Według mnie to oznaka, że
będzie sucho. Ale częściowo się pomyliłem. W sobotę od
wschodu było ładnie. Na tle niezwykłego błękitu nieba
widziało się ciemne kropki; może to wróble lub wrony, a
może jakieś większe stworzenia - na przykład smoki albo
niezwykli mieszkańcy odległej krainy chmur. Blask słońca
wpadał przez czyściutkie szyby w oknach mojej sypialni.
Mógłbym przysiąc, że słyszę, jak cebula, zielony groszek i
krzaki pomidorów rozwijają się i wznoszą ku niebu. Koło
południa wielkie ciemne chmury skłębiły się nad Coast
Range, a łąki, sekwoje, zarośla i żywopłoty zasnuł cień.
Odświeżająca morska bryza przyniosła lekki deszcz, a nad
brukowanym podjazdem Filby'ego unosił się słodki zapach
ozonu, niosąc pierwszą, nikłą zapowiedź nieokreślonej
obietnicy i żalu; obietnica dotyczyła rychłych cudów, a żal -
utraconych chwil, które odchodziły jak wędrowne raki
pustelniki, bezlitośnie i nieuchronnie ginąc we mgle.
Właśnie tamtego sobotniego popołudnia z barwną tęczą i
parasolami Filby, nadal przejęty zapowiedzią przyjazdu
Silvera, pokazał mi niektóre przedmioty. Dom Filby'ego był
niczym z bajki i służył głównie jako miejsce przechowywania
niezwykłych zbiorów. Pokoje zastawione były osobliwymi
pamiątkami z dalekich podróży - głowami rzeźbionymi w
steatycie, kości słoniowej i twardym drewnie różanecznika.
Bulgoczące akwaria z wybujałą roślinnością mieściły masę
dziwacznych barwnych stworzeń: nakrapiane węgorze, ryby-
liście, byczki aż po nozdrza zagrzebane w piasku, płaszczki z
dwojgiem oczu po tej samej stronie głowy, smukłe anablepy,
które mają tę cudowną zdolność, że mogą patrzeć
jednocześnie nad powierzchnią i pod nią, toteż - w
przeciwieństwie do innych ryb pływających tylko w wodzie -
wykazują skłonność do filozofowania. Wspomniałem o tym
Filby'emu, ale nie mam pewności, czy zrozumiał. Książki,
fajki i osobliwości wypełniały sześć skrzyń, a na ścianach
wisiały mapy nieba. Były też szkice dawnych dzieł Silvera,
zawiłe, skomplikowane rysunki pokryte wyliczeniami i
uwagami, dla mnie kompletnie niejasnymi.
W poniedziałek przyszedł kolejny list od Silvera. Pływał
po wschodnich morzach, gdzie spodziewał się znaleźć
wyjątkowo rzadki okaz gada - podobnego do słoniowej trąby
węża, którego płuca, jak twierdził, ciągną się wzdłuż całego
tułowia. W planach miał jednak powrót na zachód,
najpewniej do San Francisco. Zawinie tam za tydzień czy za
miesiąc, co do tego nie miał pewności. Obiecał przesłać
wiadomość. Kto wie, kiedy to nastąpi. Umówiliśmy się, że
pojadę na południe, w stronę wybrzeża, co mi zajmie pięć
godzin, i przywiozę go tutaj. Miałem auto.
Filby wyłaził ze skóry, żeby skończyć swoje dzieło, nim
przybędzie Silver. Pragnął usłyszeć pochwałę z ust swego
mistrza, ujrzeć w jego oczach błysk zachwytu i zaskoczenia.
Ani przez chwilę nie wątpiłem, że czai się w nim odrobina
zawiści. Przez te wszystkie lata spędzone na uniwersytecie
Filby ginął w cieniu Silvera, a teraz miał niepowtarzalną
szansę, by samemu zostać mistrzem.
W jego garażu o ściany wykonane z surowych jodłowych
belek i sekwojowych desek okrętowych oparte były
nieruchome ramiona, szyja i prawe skrzydło milczącego
stwora. Głowę tworzyły kryształy w jasnych barwach,
fortepianowe struny oraz kość ściśnięta miękkimi gumowymi
końcówkami imadła. Gdy w piątek rano przyszedł trzeci list,
Filby podłączył nieosłonięte końcówki dwu cienkich jak włos
miedzianych drucików i oczy smoka umieszczone na osiach
zamrugały dwukrotnie, mierząc słabo oświetlone wnętrze
mądrym odwiecznym spojrzeniem, nim przewody zostały
rozłączone.
Filby tryumfował. Krzyczał z radości, tańczył po garażu,
skakał, ale na moją propozycję, żebyśmy zrobili sobie wolny
dzień i pojechali na zakrapiany piwem obiad choćby do Fort
Brag, stanowczo nie przystał. Silver był już chyba niedaleko.
Rano miałem wyjechać. Niewykluczone, że trzeba będzie
przenocować i czekać na niego. Trudno przecież, żebym
popędzał Augusta Silvera. Sam Filby zamierzał pracować nad
smokiem. Byłem pewny, że będzie harował dzień i noc.
Bardzo chciałem dla towarzystwa zabrać w drogę robaczka z
grządki pomidorów, ale zniknął w piasku i pewnie spał.
Kiedy obudziłem się w niedzielny poranek, uderzyło
mnie, że moja wyprawa w zastępstwie Filby'ego jest trochę
podejrzana. Byłem tylko sąsiadem ogarniętym dziwaczną
euforią. Włożyłem grube skarpetki i krzątałem się po kuchni;
pasma mgły snuły się nad parapetem, a za wilgotnymi
szybami niewyraźnie majaczyły świerki. Tymczasem August
Silver pruł fale szarego Pacyfiku gdzieś daleko od Złotych
Wrót, z ładownią pełną smoczych kości. Co mu powiem?
Przysyła mnie Filby? Może bardziej tajemniczo: Filby
przesyła pozdrowienia. Zapewne jednak w tych kręgach
wystarczy mrugnąć okiem, zrobić jakiś znak lub włożyć
niezwykły kapelusz z bardzo szerokim rondem i
wyhaftowanym okiem wpisanym w trójkąt. Czułem się jak
głupek, ale dałem słowo Filby'emu. W jego garażu o świcie
paliło się światło, a w nocy obudził mnie przenikliwy odgłos
wiertarki, który urwał się niespodziewanie. Potem usłyszałem
głośny śmiech Filby'ego i zwrotkę piosenki.
Miałem poszukać starego Chińczyka nazwiskiem Wun Lo
w restauracji przy ulicy Waszyngtona. Filby mówił, że to jego
kontakt. Kazał mi powiedzieć, że jestem znajomym kapitana
Augusta Silvera, i czekać na rozkazy. Rozkazy? Do diabła, co
to za mowa? W przyćmionym świetle, krótko przed północą
taka gadka wydaje się sensowna, a nawet całkiem na miejscu,
ale w chłodny poranek budzi śmiech.
Do miasta jechało się prawie sześć godzin krętą, wyboistą
drogą, częściowo zniszczoną po zimowych ulewach.
Mgła wstawała nad skalistymi zatokami i przesłaniała
górskie zbocza, otulając szarym woalem pokryte rosą
ukwiecone łąki i nadmorskie trawy. W półmroku jaśniały
srebrzyste płoty. Tu i ówdzie widniała zatknięta na sztachecie
czaszka krowy albo kozy, potem mignęło z dziesięć skrzynek
pocztowych, zardzewiałych, pochylonych w stronę urwiska
podobnie jak pokrzywione cyprysy, które sprawiały wrażenie,
że lada chwila spadną do morza.
Od czasu do czasu, całkiem niespodziewanie mgła
znikała w mgnieniu oka i droga ukazywała się na milę,
dziwnie wyrazista i połyskliwa, choć niedawno była ledwie
widoczna. Chwilami pojawiała się nagle wiodąca ku niebu
aleja, której odległy kres ginął w opalizującym błękicie;
sprawiała wrażenie tak odległej i niedostępnej jak skraj tęczy.
Ponad jedną z takich dróg zamajaczył wyraźnie na jakieś trzy
sekundy trzepoczący niezdarnie duży kształt. Mógł to być
wielki ptak, który walczył z uporczywą i gwałtowną wichurą
nad ścielącymi się nisko pasmami mgły. A jeśli to inne
stworzenie lecące znacznie wyżej? Smok? Jedno z dzieł
Silvera, gnieżdżące się w gęstych szmaragdowozielonych,
zasnutych oparami lasach Coast Range? Nie mam pewności,
ale moim zdaniem okropnie się zmęczył - może był stary - a
jakiś element, chyba kawałek skrzydła, oderwał się i wirując
spadł do morza. Niewykluczone, że widziałem po prostu
zwykły patyk niesiony do gniazda przez zadufaną w sobie
czaplę. Po chwili mgła znowu wszystko przysłoniła, a raczej
to auto wyjechało z krótkiego prześwitu. Stracona została
sposobność, żeby opisać tamto stworzenie i przyjrzeć mu się
uważnie. Przez moment zastanawiałem się, czy nie zawrócić,
ale wątpliwe, żebym trafił na ten sam prześwit lub był w
stanie zobaczyć raz jeszcze tamto stworzenie. Dlatego
pojechałem dalej, klucząc wśród porośniętych sekwojami
wzgórz, które mogły być tylko iluzyjnym malowidłem
zawieszonym przy niewyraźnych poboczach autostrady numer
jeden; dźwigające je haki ginęły w snującej się górą mgle.
Potem właściwie bez uprzedzenia mokry asfalt przeszedł w
szeroki podjazd autostrady, a zaraz potem otworzył się
szumiący ogrom mostu Złote Wrota.
W dole kilka łodzi walczyło z przypływem. Czy na jednej
z nich August Silver płynął w stronę Embarcadero? Raczej
nie. Wyglądały na kutry rybackie wypełnione krewetkami,
ośmiornicami i rybami morskimi o wyłupiastych ślepiach.
Dojechałem na obrzeża chińskiej dzielnicy, tam
zaparkowałem i pozostawiwszy auto wmieszałem się w gęsty
tłum na ulicy Granta i Jacksona oraz na Portsmouth Square.
Trwał chiński Nowy Rok. Powietrze na ulicach było
ciężkie od zapachu migdałowych ciastek i mgły, pieczonej
kaczki i wybornej zielonej herbaty, czosnku oraz alg.
Fajerwerki wybuchały w górze deszczem ledwie widocznych
iskier. Jedna z nich, podobna do tlącego się zapalnika,
opadała na ulicę i dryfowała prościutko wzdłuż Washingtona,
wirując i lśniąc, aż z sykiem wylądowała na ścianie sklepu z
osobliwościami i padła bez życia na chodnik, jakby
zawstydzona tą swoją eskapadą. Wśród dymu i huku
sztucznych ogni oraz kłębiącego się tłumu, świadomy
bezsensu mojej misji, szedłem ulicą Waszyngtona, póki nie
przywlokłem się do zasnutych dymem otwartych drzwi
wąskiej dwupiętrowej jadłodajni. Nazywała się Sam Wo.
Kilku ubranych na biało kucharzy siekało warzywa.
Syczały woki. Na ladzie parował ryż w ogromnych misach.
Rybia głowa wielkości melona mrugała do mnie z rondla. A
przy małym stoliku z chromowanej stali i polerowanego
bakelitu siedział mój kontakt. Nie było mowy o pomyłce.
Filby opisał go nadzwyczaj dokładnie. Facet miał szarą brodę,
która zawijała się na blacie stolika, oraz popielate ubranie za
duże o kilka numerów. Jadł łyżką klarowny rosół, poruszając
ręką tak wolno, że posiłek sprawiał wrażenie uroczystej
ceremonii. Podszedłem do tego człowieka. Trzeba walić
prosto z mostu.
- Jestem znajomym kapitana Silvera - powiedziałem z
uśmiechem i wyciągnąłem rękę. Ukłonił się, dotknął mojej
dłoni jednym koślawym palcem i wstał. Poszedłem za nim na
zaplecze jadłodajni.
Wystarczyło kilka chwil, abym pojął, że moja podróż
okazała się daremna. Kto wie, gdzie jest August Silver. W
Singapurze? Na Cejlonie? W Bombaju? Zaledwie dwa dni
wcześniej przesłano mu na wschód pewne zioła. Uderzyło
mnie od razu, że jestem w głupiej sytuacji. Po co się
przywlokłem do San Francisco? Miałem wrażenie, że pięciu
kucharzy pracujących za drzwiami kpi sobie ze mnie, a
wyglądający na ulicę stary Wun Lo lada chwila wspomni o
pieniądzach i zapyta, czy nie pożyczyłbym mu piątaka; odda
po wypłacie. Byłem przecież znajomym Augusta Silvera, no
nie?
Zapomniałem na jakiś czas o swoich obawach, bo moją
uwagę przyciągnęło zdjęcie wiszące nad kaflowym piecem.
Przedstawiało osiedle baraków na północnym wybrzeżu.
Lekka mgła przesłaniała krajobraz, a fotografię zrobiono
pewnie o zmierzchu, ponieważ głębokie, długie cienie
baraków sięgały między drzewa, daleko w głąb lądu. Szczyt
latarni morskiej rysował się na tle ciemnego Pacyfiku, a w
dole kilka małych łodzi stało na kotwicach. Zdjęcie było
dziwne i dość podejrzane, bo miałem pewność, że latarnia
morska, jej otoczenie i zielona zatoka wśród cyprysów oraz
eukaliptusów to Point Reyes, ale z równym przekonaniem
gotów byłem stwierdzić, że osiedle baraków nie istnieje; nie
może istnieć.
Zabudowania schodziły aż nad brzeg zatoki. Ich długi
rząd ciągnął się na zboczu wzgórza niczym niezwykłe
gotyckie schody. Mógłbym przysiąc, że wszystkie zostały
wzniesione ze smoczych szczątków, z pozostałości
ogromnych skrzydlatych jaszczurów; cyna i miedź, skóra i
kości. Niektóre baraki piętrzyły się, umieszczone jedne na
drugich jak domki z kart. Inne wzniesiono na beczkach po
oleju albo drewnianych skrzynkach. Tu widać było złamane
skrzydło rzucające srebrzysty cień, tam prawie całego stwora,
któremu wedle mojej oceny brakowało jedynie paru ważnych
elementów służących do jego ożywienia. Obok kociołka stał
jakiś mężczyzna, zapewne Wun Lo, a obok niego chyba sam
August Silver.
Brodę miał ogromną - jak górski wędrowiec, jak
odkrywca, który powrócił niedawno z nieoznaczonych na
mapie złotonośnych pól. Zarost i filcowy kapelusz z szerokim
rondem, orientalny płaszcz, niezwykły harpun trzymany
niedbale prawą ręką, szerokie bary - te wszystkie
charakterystyczne cechy wynosiły go niemal do poziomu
bóstwa, upodabniając do Neptuna, który przed chwilą
wynurzył się z zatoki, lub do wędrowca Odyna, który wstąpił
do nadbrzeżnego osiedla baraków, by skosztować
kwiatowego naparu. Na jego widok zapomniałem o wahaniu.
Opuściłem kiwającego się na krześle Wun Lo, który przestał
zwracać na mnie uwagę.
W ulicznym powietrzu czuło się dym. Tysiące dźwięków
- kakofonia głosów, wybuchów, wirujących fajerwerków,
wschodniej muzyki - wszystko łączyło się w dziwnie
harmonijną ciszę. Daleko na północy leżała osada wzniesiona
ze smoczych szczątków. Skoro niewiele zdziałam i nie
dowiem się, kiedy wróci August Silver, mogę przynajmniej
zwiedzić osiedle baraków przedstawione na fotografii.
Torowałem sobie drogę na zatłoczonej ulicy Waszyngtona,
nie zwracając uwagi na iskry i eksplozje. Niespodziewanie,
jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, tłum rozstąpił
się niczym Morze Czerwone i ujrzałem przed sobą szeroką
asfaltową aleję. Po obu stronach pustej jezdni widziałem
uśmiechnięte twarze, znieruchomiałe w oczekiwaniu.
Zabrzmiały głośne okrzyki powitalne, wrzaski, dźwięki
chińskich cymbałów, piskliwe granie rożków. Zza rogu
wypadła z szaloną szybkością pędzącego pociągu
ekspresowego roześmiana głowa papierowego smoka,
kołysząca się w przód i w tył. Wściekle kolorowa, tęczowa
grzywa przelewała się za nią. Korpus stwora miał długość
równą połowie odległości między przecznicami i wykonany
był z tysięcy warstw najcieńszego papieru ryżowego w
pastelowych barwach. Arkusze sprawiały wrażenie, jakby
lada chwila miały poszybować swobodnie i zniknąć we mgle.
Dwunastu ludzi kuliło się wewnątrz. Z krzykiem i śpiewem
przebiegli ulicą, a tłum zamknął się za nimi i jak fala ruszył
ku wschodowi, w stronę Kearny. Cisza znów pochłonęła
zgiełk i barwę.
Całe to popołudnie spowiła aura nierzeczywistości, która
w dziwny sposób utwierdzała moją wiarę w Augusta Silvera
oraz jego dzieła, choć wszystkie rozumowe przesłanki
prowadziły do odmiennych wniosków. Wyjechałem z miasta,
kierując się na północ, i koło San Rafael odbiłem ku
brzegowi, w stronę Point Reyes oraz Inverness, klucząc
wśród zielonych wzgórz, podczas gdy popołudniowe słońce
miało wnet pogrążyć się w morzu. Przed zmierzchem
przystanąłem, aby zatankować. Kręta linia brzegowa
przypominała nieco tę z fotografii. Budynki na wzgórzach
były jak widma smoczych baraków. Gdy się mocno zmrużyło
oczy i patrzyło z ukosa spod przymkniętych rzęs, można by
się nawet pomylić. Kolejność skojarzeń jest pewnie
niewłaściwa, ale nie umiem już powiedzieć, który z dwóch
światów uznać za materialny, a który jest tylko cieniem.
Ściana mgły sunęła ku brzegowi, ale mimo to liczyłem, że
zobaczę szczyt latarni morskiej i rozpoznam okolicę. Na razie
widziałem tylko pasma mgły niesionej lekkim morskim
wiatrem. Na stacji benzynowej poprosiłem o mapę. Tamta
osada na pewno jest w pobliżu, myślałem, i prawdopodobnie
już bym ją zobaczył, gdyby nie mgła. Sprzedawca, żujący
tytoń głupek od wydawania paliwa i niebieskich papierowych
ręczników, nic o niej nie słyszał. Mam na myśli smoczą
wioskę. Popatrzył na mnie z ukosa. Mapa wisiała w oknie.
Można popatrzeć za darmo. Wszedłem do budki z
pordzewiałego metalu i szkła, wychłodzonej przez morski
wiatr, i przyglądałem się mapie. Niewiele z niej wynikało.
Została powieszona niedawno; taśma przytrzymująca rogi nie
zdążyła jeszcze pożółknąć i wcale się nie odklejała. Przez
otwarte drzwi widziałem garaż, w którym chiński mechanik
coś majstrował przy podwoziu auta umieszczonego na
podnośniku.
Odwróciłem się z zamiarem odejścia, gdy nadchodząca
mgła zakryła słońce i pogrążyła w cieniu stację benzynową.
Nad ciemnymi falami Pacyfiku opary wirowały na morskim
wietrze... ruchliwe pasma unoszone szybko ku niebu jak
zmyte przypływem wodorosty albo falujący ogon wielkiego
mglistego smoka. Ostatni słaby promień zachodzącego słońca
na ułamek sekundy rozświetlił rozwarstwione opary i
oświetlił stare dystrybutory, wnętrze zniszczonego
nieprzyjazną aurą pomieszczenia biurowego, zagracony
warsztat pełen narzędzi.
Teraz mapa w oknie sprawiała wrażenie zniszczonej na
brzegach, a taśma nagle zbrązowiała i wyschła. Białe tło
przybrało odcień starej kości słoniowej i jasnej ochry, a
załamania papieru przez moment wyglądały jak niewidoczne
wcześniej drogi, wijące się w stronę morza przez sekwojowe
lasy.
Jestem przekonany, że tamtego popołudnia za sprawą
niezwykłego zbiegu okoliczności zachodzące słońce i
wstająca mgła sprawiły, że przez moment nie miałem
pewności, czy mechanik w kombinezonie przykucnął pod
wielkim autem z płetwiastymi spoilerami, wzorowanym na
dziwacznej stylistyce lat sześćdziesiątych, czy też montuje
chromowany, żelazny pancerz kutego w metalu smoka,
znieruchomiałego w locie nad brudną od smaru betonową
podłogą, otoczonego zwojami przewodów spawalniczych i
zakurzonymi, starymi oponami.
Słońce zniknęło. Nagle zapadła ciemność i wszystko było
jak przedtem. Wolno jechałem przez wioskę na północ. Nie
znalazłem, rzecz jasna, osiedla i baraków ze smoczych
szczątków. Widziałem tylko magazyny, puste place zarośnięte
chwastami i smagane wiatrem hale przemysłowe ze
zbrojonego betonu. Wśród plątaniny wąskich uliczek stały
dziwne, walące się chaty sklecone z desek i czarnych
kamieni; część z nich wzniesiono na palach, jakby miały
czekać na apokaliptyczny przypływ. Dookoła ani śladu
smoków, żadnych ułomków zardzewiałych skrzydeł wśród
zarośli bielunia i gorczycy.
Postanowiłem nie nocować w motelu, chociaż mnie
kusiło, bo miałem nadzieję, że mgła zniknie i blade promienie
nadmorskiego księżyca rozproszą zwidy wzbudzone
słonecznym blaskiem albo mglistymi oparami, które
sprawiły, że na stacji benzynowej przez chwilę byłem całkiem
zbity z tropu. Ale jak wcześniej zostało powiedziane,
straciłem prawie cały dzień i sama myśl, że na domiar złego
miałbym wyłożyć z własnej kieszeni dwadzieścia dolców na
nocleg, była dla mnie nie do zniesienia.
Do domu wróciłem późno; dochodziła północ. Byłem
wykończony. Mój robaczek z pomidorowej grządki spał w
jamce. U Filby'ego wciąż paliło się światło, więc poszedłem
do garażu i zajrzałem przez uchylone drzwi. Wlazł na stołek i
z rękoma pod brodą przyglądał się rozmontowanej głowie
swego gada. Szybko pożałowałem tych odwiedzin, bo
wypytywał o nowiny na temat Silvera, ale nie miałem nic do
powiedzenia. Przez tę wiadomość - a raczej przez brak wieści
- stracił chyba resztki zapału. Od dwóch dni nie zmrużył oka.
Doba minęła od wizyty Jensena, który paplał o niezwykle
silnym przypływie i swoich podejrzeniach, że ostatnie raki
morskie wkrótce nadejdą. Dopytywał się, czy Filby będzie z
nim obserwować wybrzeże, ale Filby nie chciał, bo zależało
mu na tym, by wreszcie zmontować smoka. Ale coś nie
pasowało - połączony wadliwie przewód albo źle oszlifowany
klejnot - i stwór ani drgnął.
Współczułem mu. Poradziłem, żeby zaryglował drzwi
przed morskimi rakami Jensena i poczekał do świtu.
Mówiłem same komunały, ale Filby gotów był chyba pod
byle pretekstem zostawić swoją dłubaninę.
Siedzieliśmy tak obaj, aż wzeszło słońce, a czas nam
zszedł na leniwych sentymentalnych wspominkach i
roztrząsaniu, czy warto pójść na urwisko i sprawdzić, co z
Jensenem. Wysokiemu przypływowi towarzyszyły
gigantyczne fale, bo gdy milczeliśmy zadumani, słyszałem
wyraźnie, jak szumią i huczą, rozbijając się o brzeg. Mało
prawdopodobne, aby monstrualne raki morskie mogły
przyjść.
Pogoda ustaliła się na dobre i przez kilka następnych dni
było ponuro i dżdżysto. August Silver nie przysłał listu. Smok
Filby'ego był chyba nie do naprawienia. Jak na ironię
problemy narastały z każdym dniem. Filby nie spał po
nocach, po omacku szukając rozwiązania, rankiem czepiał się
jakiegoś pomysłu z głębokim przekonaniem, że dojdzie w
końcu po nitce do kłębka, a po południu z chmurną miną
przyznawał się do kolejnej porażki. Jego dzieło w szczegółach
było prawdziwą doskonałością. Wcześniej nie miałem
pojęcia, jak bardzo jest złożone. Pod koniec tygodnia setki
elementów leżały starannie uporządkowane na podłodze
garażu, jeden obok drugiego, w takim porządku, jak zostały
rozmontowane. Tworzyły koncentryczne kręgi podobne do
tych na powierzchni wody. Nim nadszedł kolejny wtorek,
wszystkie one trafiły do puszek po kawie, stojących tu i
ówdzie na warsztacie i podłodze. Od razu wiedziałem, że
Filby upada na duchu. Ostatnio przesiadywał w garażu
rzadziej niż przedtem, a po południu spał przez długie
godziny.
Wciąż miałem nadzieję, że Silver znowu napisze. Przecież
gdzieś tam był. A jednak nękały mnie obawy, że list może
pogłębić złudzenia Filby'ego - albo moje - i odwlec moment,
kiedy zostaną ostatecznie rozproszone. Zamiast łudzić się
próżną nadzieją i snuć plany na przyszłość, lepiej porzucić
złudzenia.
A jednak gdy późnym popołudniem przez okno na
poddaszu obserwowałem Jensena, jak szedł urwistym
wybrzeżem i niósł lunetę wykonaną z drewna i brązu, kiedy
rozproszone promienie słońca przenikały rzednącą mgłę nad
powierzchnią morza, zastanawiałem się, gdzie jest Silver, po
jakich dziwnych morzach żegluje, jakie to cuda skłoniły go
dziś wieczorem do wędrówki po dżungli.
Byłem przekonany, że zjawi się pewnego dnia. Białawe
światło księżyca rozświetli pasma mgły. Znad mrocznego
oceanu dobiegną dźwięki wschodniej muzyki, echo chińskich
lutni i miedzianych gongów. Mgła zawiruje i rozstąpi się,
ukazując kosmos pełen gwiazd i planet oraz zorzę polarną
roztańczoną czystymi barwami jak delikatny tęczowy blask
papierowych lampionów kołysanych wiatrem na tle nieba.
Opary ponownie zasnują horyzont, a potem zza ich widmowej
zasłony wypłynie powoli żaglowiec Silvera unoszony wysoką
falą i zawinie do portu, prując fale podobnie jak złudne i
zagadkowe morskie istoty, objawione nagle w świetle dnia,
jedna po drugiej zawracające na pełne morze, jakby
towarzyszyły statkowi przez dziesięć tysięcy mil na mglistym
oceanie. Wszyscy trzej napijemy się piwa w garażu Filby'ego.
Jak wspomniałem, list nie przyszedł, a sytuacja była
niepewna. Gad Filby'ego, rozłożony na czynniki pierwsze,
przypominał teraz półmisek mięsnej siekanki. Kiedy o nim
myślałem, przypominały mi się smętne resztki pieczonego
indyka w Święto Dziękczynienia. Otaczała nas aura
całkowitej bezradności. Filby był niepocieszony. Na szczęście
mgła w końcu się podniosła. Ciemny dąb na podwórku
wypuszczał liście, a bujne krzaki pomidorów sięgały kolan.
Mój robaczek wciąż spał, ale miałem nadzieję, że z wiosną
się ożywi. Filby'emu zmiana pogody nie dodała animuszu.
Przez długie godziny wpatrywał się w mieszaninę części, a
gdy pod wpływem głupiego impulsu poradziłem żartobliwie,
aby sprowadził jakiś gaźnik z Detroit, rzucił mi tak dzikie
spojrzenie, że wymknąłem się z garażu i zostawiłem go
samego.
W niedzielne popołudnie zerwał się wiatr i uderzał
drzwiami baraku Filby'ego, aż huk stał się nie do zniesienia.
Skonsternowany zerknąłem do środka i ujrzałem istne
złomowisko - same ułomki smoczych części, z wyjątkiem
rozmontowanego skrzydła, którego jedwab i srebro
pokrywały oleiste odciski palców. Z garażu wymknęły się
dwa koty. Szukałem śladów raka pustelnika oczekiwanego
przez Jensena, w nadziei, że znajdę jakieś racjonalne i
konkretne wytłumaczenie tych zniszczeń. Niestety, Filby po
prostu się rozsypał wraz ze swoim smokiem. Opuściło go
dziwne natchnienie, które do tej pory dodawało mu energii.
Każdy z elementów jego dzieła leżał osobno. Druty i
przewody przykrywały stertę niepotrzebnych kryształów, a na
jednej z części skomplikowanego mechanizmu ktoś
najwyraźniej odtańczył dziki pląs, więc leżała teraz
bezużyteczna i martwa, wystając częściowo spod ławki. Inne
elementy precyzyjnej maszynerii tonęły w kałuży oleju
rozlanego na pół garażu.
Filby wyszedł na zewnątrz i snuł się bez celu z potarganą
czupryną. Dostał ostatni list, w którym była zapowiedź
podróży dalekiej i dość ryzykownej. Odwiedziny Silvera na
zachodnim wybrzeżu ponownie zostały odłożone. Filby
odgarnął włosy do tyłu, nieświadomy, że wyglądają teraz
jeszcze gorzej. Przypominał wariata z
dziewiętnastowiecznego szpitala dla obłąkanych. Mamrotał,
że ma siostrę w McKinleyville i jakby niespodziewanie
całkiem nie a propos stwierdził, że tam właśnie, bliżej
środkowej części północnego wybrzeża, stoi najwyższy na
świecie słup totemowy. Wyjechał dwa dni później.
Zaryglowałem starannie drzwi garażu, przyrzekłem odbierać
pocztę i uważać na znaczki z dalekich krajów, ale do tej pory
nie było żadnego listu. Nabrałem zwyczaju siadywania
popołudniami na ławeczce z Jensenen i jego synem o imieniu
Bumpy. Obaj nie tracą nadziei, że ostatni rak pustelnik
jednak się pojawi. Wiosenne zachody słońca są niesamowite.
Bumpy zachwyca się nimi na równi ze mną i potrafi dostrzec
podobne zawirowania barw na muszlach albo w
ciemnozielonych głębiach fali przypływu.
Co do mojego robaczka, który w końcu wypełzł ze swojej
jamy i rozwinął ogromne błoniaste skrzydła w kilku
odcieniach brązu, zabrałem go nad morze, żeby Bumpy
zobaczył, jak odlatuje.
Popołudniowe niebo było zupełnie bezchmurne i na plaży
słyszeliśmy cichy szum oceanu. Jensen twierdził, że taki
spokój może być zachętą dla raka pustelnika, ale Bumpy nie
czekał na mitycznego stwora, tylko wpatrywał się w słój po
ogórkach, podziwiając sześć jaskrawo pomarańczowych
kręgów na tułowiu wielkiej tajemniczej ćmy, która w
sprytnym przebraniu wślizgnęła się jakiś czas temu między
krzaki pomidorów. Stworzenie było cudowne i zarazem
straszne, a kompletnie zauroczony Bumpy pukał w słój,
wymyślając pochlebne i uszczypliwe nazwy.
Gdy zdjąłem pokrywkę, ćma uleciała ku niebu, zataczając
wariacką elipsę. Bumpy biegł w ślad za nią i popędził dalej,
gdy poszybowała na południe. Ten obraz wyraźnie stoi mi
teraz przed oczyma: Bumpy biegnie w podskokach,
błyszczące fontanny piasku tryskają spod jego nóg; chłopak
wyraźnie odcina się od omszałych skał urwistego wybrzeża, a
cudowna ćma unosi się ponad jego głową, niemal w zasięgu
ręki, i zwodzi go, lecąc nad plażą w popołudniowym słońcu.
Po chwili nie można było określić, czym jest malejąca plamka
na ciemnym błękicie nieba: niewielką skrzydlatą istotą
widoczną przez moment nad złudnym horyzontem naszej
zatoki czy ogromnym skrzydlatym jaszczurem wzniesionym
nad bezmiarem oceanu, który przelewa się w otchłań przez
krawędź płaskiej Ziemi.
Przełożyła Iwona Żółtowska
JAMES PAUL BLAYLOCK
Ur. 1950, amerykański pisarz fantasy. Wystartował
opowiadaniem "The Red Planet" (1977, magazyn "Unearth").
Jest autorem trylogii high fantasy Elfy: "Kamienny olbrzym"
(1989), "Statek elfów" (1982), "Znikający karzeł" (1983),
dylogii steampunkowej St. Ives: "Homunculus" (1986, Philip
K. Dick Award) i "Maszyna lorda Kelvina" (1992), a przede
wszystkim ośmiu luźnych tzw. powieści kalifornijskich, z
których po polsku wydano tylko "Krainę marzeń" (1987). Do
najlepszych należy "The Paper Grail" (1991), łączący w
fascynującą całość elementy religijne, mityczne, maszynę do
wywoływania duchów, zaginiony rysunek Hokusaia, złą
czarownicę, a wszystko to na tle współczesnym. Niektóre z
tych powieści to dark fantasy (np. "Night Relics", 1994; "All
the Bells of Earth", 1995; "Winter Tides", 1998; "The Rainy
Season", 1999) o walce dobra ze złem, z duchami po różnych
stronach i z charakterystycznym ciepłym, optymistycznym
zakończeniem.
Opowiadanie "Papierowe smoki" (1985) ukazało się po
raz pierwszy w antologii "Imaginary Lands" pod redakcją
Robin McKinley, rok później zdobyło nagrodę, wydano je
osobno w miękkiej i twardej oprawie (1992), weszło w skład
pierwszego zbioru Blaylocka "Thirteen Phantasms" (2000).
MSN
JAMES P. BLAYLOCK papierowe smoki Podobno dziwne rzeczy działy się dawniej na świecie - a zdaniem niektórych nadal mają miejsce - lecz według mnie połowa tych opowieści to zwykłe kłamstwa. Czasem zresztą trudno powiedzieć. Niebo nad północnym wybrzeżem od wielu tygodni jest zupełnie szare, a w górze chmury podobne do zgremplowanej wełny kłębią się zaledwie pięćdziesiąt stóp nad ziemią, wsparte na wierzchołkach drzew: sekwoi, olch i sosen. Powietrze jest wilgotne od mgły zalegającej nad portem i otwartym morzem, snującej się nad pomostem i falochronem, które znikają chwilami za szarą zasłoną. Niebo i morze są wówczas nie do rozróżnienia. Gdy kończy się przypływ i we mgle majaczą niewyraźnie sięgające mola skały pokryte brunatnym morszczynem, mięsistymi baldachami wodorostów, różowawą koronką alg, śliskimi dywanami morskiej trawy i jadalnych hydrofitów, łatwo sobie wyobrazić liczną ławicę ryb, jakie zamieszkują te podwodne ogrody i wypływają ku jasnozielonym płyciznom, żeby paść się o świcie. Całkiem prawdopodobne, że uskrzydlone istoty - swego rodzaju odpowiedniki tamtych - zamieszkują chmurne przestworza, że w niszach i dolinach niskiego, ciężkiego nieba żyją nieznane stworzenia. Przychodzi mi czasem do głowy, że gdyby człowiek zdołał jednym ruchem rozsunąć kurtynę chmur, jego zdumionym oczom ukazałby się świat osobliwości istniejących wysoko w niebiosach: stwory wydęte jak balony, machające skrzydełkami podobnymi do rybich płetw, skórzaste monstra, kościste i zębate, z haczykowatymi dziobami niemal tak długimi jak połowa ich wychudzonych ciał. Nocami zdawało mi się czasem, że je słyszę, gdy chmury dotykają wierzchołków drzew, syreny przeciwmgielne wyją na skraju mola, a krople wody kapią na blaszany dach garażu Filby'ego z igieł sosny rosnącej za oknem. W powietrzu rozlegały się stłumione piski, z oddali dobiegał trzepot skrzydeł. Kiedyś spacerowałem po zmierzchu wzdłuż urwistego brzegu. Chmury rozstąpiły się na moment i ujrzałem smugę gwiazd podobną do świątecznego fajerwerku. W chwilę później obłoki zsunęły się ponownie i tak już pozostało, ale jestem pewny, że coś dostrzegłem: cień - a może tylko cień cienia - przesłaniający gwiazdy. Następnego ranka zaczęła
się przeprawa z krabami. Tego dnia obudziłem się późno. Wybiło mnie ze snu walenie młotkiem dobiegające z garażu Filby'ego, który coś tam majstrował; szpony, jak mi się zdaje, miedziane szpony. Zresztą to bez znaczenia. Tamten dźwięk wyrwał mnie ze snu. Budzę się mniej więcej na godzinę przed świtem. Jest taki ptak - Bóg raczy wiedzieć, co to za gatunek - który zaczyna ćwierkać w ostatniej nocnej godzinie i zamyka dziób o wschodzie słońca. Mniejsza z tym. Jak mówiłem, koło południa Filby walił młotkiem. Otworzyłem lewe oko. Na poduszce siedział krwistoczerwony rak pustelnik z oczami na słupkach i gapił się na mnie z jawnym zadowoleniem. Podskoczyłem jak oparzony. Drugi stwór właził mi do kapcia, a inna parka oddalała się z moim kieszonkowym zegarkiem, ciągnąc go za łańcuszek w stronę drzwi. Okno było otwarte, a ochronna siatka rozerwana. Kiedy spałem, pustelniki najwyraźniej wdrapały się na stos drewna i wlazły przez otwarte okno, żeby buszować wśród moich rzeczy osobistych. Wyrzuciłem nieproszonych gości, ale po południu zjawiły się jeszcze liczniej - zgięte pod ciężarem morskich muszli, pełznące ku domowi ze ślepiami utkwionymi w moim kieszonkowym zegarku. To była migracja. Według doktora Jensena raz na sto lat każdy rak pustelnik czuje potrzebę wędrówki, więc gna ku brzegowi. Doktor Jensen obozował w grocie przy plaży, aby obserwować te skorupiaki. Wszystkie pełzły na południe niczym wędrowne ptaki. Do końca tygodnia przylazło ich mnóstwo, zdaniem Jensena miliony; szczęśliwie omijały mój dom. Ubywało ich stopniowo przez następny tydzień; zapewne przyłaziły z głębszych wód, ale za to coraz większe i większe. Najpierw były duże jak ludzka pięść, potem jak głowa; wreszcie ścigający Jensena gigant o rozmiarach świni zapędził doktora na niższe gałęzie dębu. W piątek przylazły tylko dwa stwory, ale za to większe niż auta. Jensen wrócił do domu, paplając bez sensu, i pił na umór, ale w sobotę rano był znów na posterunku, więc można mu to wybaczyć. Nic się nie pojawiło. Według jego hipotezy gdzieś daleko od brzegu, w przepastnej głębinie, setki metrów poniżej ostatnich spłowiałych barw, żyje gigantyczny rak pustelnik, ślepy i zniekształcony z powodu ogromnego ciśnienia, osłonięty morską muszlą, pełznący ku brzegowi. Nocą słyszę czasami niewyraźne echo odległego postukiwania, stłumiony jak przez mgłę dźwięk, i znieruchomiały wpatruję się w stronice otwartej książki; odblask płomieni igra na kryształowym kieliszku, rozlegają
się niezliczone odgłosy mglistej nocy, a wśród nich chwilami ten stuk; być może powoduje go oczekiwany przez Jensena osobliwy skorupiak, który podpełza, rzucając cień w świetle lampy zapalonej na werandzie, żeby upomnieć się o mój kieszonkowy zegarek. W noc po wędrówce tamtych stworów wielkich jak świnie jeden z nich wlazł do garażu Filby'ego - a konkretnie mówiąc wyważył drzwi - i ze smoka zrobił kaszanę. Wiem, co myślicie. Ja też sądziłem, że to kłamstwo, ale sprawy tak się ułożyły, że musiałem zmienić zdanie. Filby niewątpliwie znał Augusta Silvera. Był jego pomocnikiem i miał go za swego mistrza. Podobno w kwestii smoków mechanizmy nie są najważniejsze. Chodzi o podejście do sprawy. I tu Filby poniósł klęskę. W zeszłym roku przyjechał do nas wozem pewien Cygan. Chyba niemowa. Za dolca dawał niesamowity pokaz. Zaraz po przybyciu wyrwał sobie język i rzucił na drogę. Skakał po nim, a potem calutki i jakby nietknięty wepchnął z powrotem do ust. Wyciągnął też swoje kiszki - metr po metrze jak kiełbaski ze specjalnej maszyny - a potem wepchnął je do brzucha, poszczypał skórę i zamknął dziurę. Pół miasta dostało mdłości, ale wszyscy płacili, żeby to zobaczyć. Tak się zawsze czułem, jeśli idzie o smoki, lecz wiele bym dał, żeby choć jednego zobaczyć w locie, nawet gdyby się okazał tylko sprytną iluzją. A smok Filby'ego szykowany dla Silvera zmienił się w kupę złomu. To rak pustelnik - tak mi się przynajmniej wydaje - poszarpał go i powyrywał mu trzewia. Smok przypominał mi wypchanego aligatora wiszącego w sklepie z osobliwościami, zżartego przez mole smętnego biedaka z opadającym ogonem i kłaczkami bawełny wystającymi z rozdarcia na karku. Filby po prostu wyszedł z siebie. Nie jest dobrze, gdy dorosły mężczyzna do tego stopnia traci głowę. Chwycił nędzne ułomki zniszczonych skrzydeł i zaczął się nimi okładać. Wymierzał sobie karę i okropnie przeklinał. Wtedy słabo go znałem, a dziwaczną scenę oglądałem z okna kuchni. Wiatr szarpał drzwiami garażu, które z trzaskiem otwierały się i zamykały. Widziałem przez uchylone drzwi, jak Filby szlocha i jęczy, biega w tę i z powrotem, rusza i staje jak aktor na scenie. Drzwi trzaskały, ukrywając krępującą scenę na jakieś trzydzieści sekund, a potem otwierały się, ukazując zrozpaczonego Filby'ego, jak grzebie w rozrzuconych po podłodze garażu szczątkach, które do niedawna składały się na smocze cielsko podobne do
złożonych kiedyś przez wędrowca Augusta Silvera. Wtedy oczywiście nie miałem o tym pojęcia. Pomyśleć tylko, August Silver. Nic dziwnego, że Filby'ego całkiem poniosło. Sam się nieco zapomniałem, chociaż jak już zostało powiedziane, większość faktów związanych z tą sprawą wygląda mi na kłamstwa, a szmery zasnutej mgłą nocy, stuk, szum i łopot skrzydeł, trochę przypominają stłumiony śmiech, cichnący z upływem miesięcy i dochodzący nie wiadomo skąd: zza chmur, z wiatru i mgły. Nawet listy przysyłane od czasu do czasu przez samego Silvera budziły podejrzenia. Filby jest dziwakiem. Od razu to spostrzegłem. Nie mam pojęcia, jak finansuje swoje przedsięwzięcia. Moim zdaniem ima się różnych zajęć, takich jak drobne naprawy i tym podobne. Ma dłonie rasowego mechanika: szerokie palce, brud za paznokciami, nakłucia i rozcięcia oraz zadrapania; nawet on sam nie wie, jak powstały. Wystarczyło, że dotknął stosu części, pomachał nad nimi rękoma i lekkie, rytmiczne drżenie jak echo wzorca i zapowiedź porządku ogarniało cały jego warsztat. Aż tu nagle olbrzymi rak pustelnik wlazł do środka i w ciągu jednej nocy zniszczył arcydzieło, cudo, skarb, którego nie da się już poskładać. Nawet Silver nie dałby rady. Zwykła kupa złomu. Filby przez kilka dni chodził przygnębiony, ale wiedziałem, że się otrząśnie. Bezczynnie łaził wokół domu, rozrzucając stare gazety. Nagle błysk światła na miedzianym drucie przyciągnął jego wzrok. Otrzymał znak. Tak to jest. Filby nie tylko posiada irytującą zdolność współistnienia z opornymi mechanizmami; one wręcz mówią do niego, szepczą o możliwościach i wariantach. Nie minęło wiele czasu i znów walił młotkiem od rana - niech diabli porwą wszystkie morskie raki - łącząc dziesięć tysięcy srebrnych elementów skrzydeł, układając z kawałków drogich kamieni wielościenne oko, spoglądając zza szkieł na długie sploty cienkiego drutu, które miały biec wzdłuż kręgosłupa istoty, jaka pewnej mglistej nocy zostanie wypuszczona, natychmiast uleci pod chmury i zniknie. Tak sobie Filby wymarzył. Muszę przyznać, że wierzyłem mu bez zastrzeżeń i byłem pewny, że upragniony smok w końcu powstanie. Wczesną wiosną, parę tygodni po awanturze z morskimi rakami pieliłem grządki w ogrodzie. Nie spodziewałem się przymrozków, więc przed tygodniem wsadziłem do gruntu pomidory. Wielki zielony robak z wyrostkami pożarł liście. Zostały tylko łodygi oblepione śluzem. Kiedy byłem mały, grzebałem się w ziemi kilka dni po deszczu i wykopałem
długiego na palec robaka z ludzką twarzą. Zasypałem go. Stwór znaleziony w pomidorach wyglądał inaczej. Sprawiał przyjemne wrażenie: małe, świńskie oczka i spłaszczone nozdrza jak to u robali. Wyrzuciłem go za płot, na podwórko Filby'ego, ale przylazł znów niepostrzeżenie. Skoro tak - jeśli nic na to nie można poradzić - lepiej nie stawać mu na drodze; chyba rozumiecie w czym rzecz. Ale pomidory się zmarnowały. Wyrwałem je z korzeniami i przerzuciłem na zarośnięte chwastami podwórko Filby'ego. On sam podszedł do płotu, jak małpa szczerząc zęby w uśmiechu. Pół tuzina pogryzionych łodyg spadło mu na głowę niczym ośmiornica. Ale on się nie przejmuje takimi drobiazgami. Wcale nie był obrażony. Dostał właśnie list od Silvera, wysłany przed miesiącem gdzieś z południa. O Silverze niewiele wtedy umiałem powiedzieć. Słyszałem o nim - kto by go nie znał? Przypominałem sobie niejasno oglądane kiedyś zdjęcie brodatego osiłka z rozwichrzoną czupryną. Silver udzielał się wtedy w stowarzyszeniu mechanowiwisekcjonistów zgłębiających tajemnice zmienności materii. On i trzej goście z uniwersytetu odpowiadają za nagły wzrost populacji jednorożców. Podobno kilka z nich włóczy się jeszcze po okolicznych wzgórzach. To z pewnością ciekawe mutacje, ale gdzie im tam do cudowności, które by zadowoliły Augusta Silvera. Patrząc na fotografię uznałem, że zalicza się do ludzi, co to bez oporów skaczą o świcie do basenu z lodowatą wodą i pałaszują łyżkami miód i gotowaną pszenicę. Filby strząsnął z siebie łodygi pomidorów i z jawną radością ściskał w ręku list. Wiadomość od mistrza! Silver wiele lat przebywał w tropikach i sporo widział. Na zarośniętych dżunglą tropikalnych wzgórzach zobaczył smoka, którego klatka piersiowa została prawdopodobnie wykonana z bambusa. W locie wydawał ksylofonowy klekot niczym wiatrowe dzwonki. Miał głowę ogromnej jaszczurki, ostro zakończony ogon morskiego diabła i mechaniczne skrzydła ze srebra, sznurka i karpiowej skórki. To mu podsunęło kilka pomysłów. Nabrał przekonania, że najlepsze smoki przybędą z morza. Postanowił żeglować do San Francisco. W chińskiej dzielnicy można dostać różności - artykuły pierwszej potrzeby, jak się wyraził w liście do Filby'ego. Była też wzmianka o perpetuum mobile oraz powstaniu nieśmiertelnej istoty złożonej z organów wielu stworzeń. Wciąż czekałem, aż nadejdzie ostatni rak pustelnik. Jensen też. Napisał monografię, poważny artykuł naukowy, w
którym udowadniał, że istnieje zależność między ustawicznie malejącą liczbą tych stworzeń oraz ich niezwykłymi rozmiarami. Wraz z synem o imieniu Bumpy obozował na urwistym brzegu, wysoko nad powierzchnią morza, wpatrzony w mgłę, z okiem przytkniętym do soczewek wyjątkowej lunety. Można powiedzieć, że pokazywała rzeczy ze szczególną wyrazistością. Czekał cierpliwie, aż z wysokich szarych fal wyłonią się rozedrgane szczypce spowite wodorostami, a za nimi kostropata racza morda pustelnika, zmuszonego swoistym migracyjnym magnetyzmem do wędrówki na południe - Bóg raczy wiedzieć dokąd. Albo tamten skorupiak wyszedł na brzeg, niezauważony we mgle, albo Jensen się pomylił i ogromny rak morski nie istnieje. List od Augusta Silvera, jak to mówią, dodał skrzydeł Filby'emu, który poleciał naprawiać smoka. Wysłał na wschód list, załączając czterdzieści dolarów tytułem zaległej składki członkowskiej Stowarzyszenia Badaczy Smoków. Robak z grządki pomidorów przypominał mi bezskrzydłe smoczysko. Cztery dni później przylazł znów do warzywnika i zniszczył kolejnych sześć krzaków, zmieniając liście w misterne wycinanki. Nic bym nie osiągnął, przerzucając go znowu na podwórko Filby'ego. To był wyjątkowo uparty robal. Włożyłem go do wielkiego słoja na kiszone ogórki - pustego, rzecz jasna - który zamknąłem pokrywką z kilkoma dziurkami. Fajnie się żyło gadzinie w ogródku z piaseczkiem, liśćmi, patykami i gładkimi kamieniami. Od czasu do czasu żuł sobie pęd pomidora. Odkąd przyszedł list, coraz więcej czasu spędzałem z Filbym, obserwując łączenie mechanicznych kości, stawów i organów. W przeciwieństwie do swego mistrza prawie w ogóle nie znał się na wiwisekcji, której moim zdaniem się brzydził, i w rezultacie jego wytwory były niemal w całości mechaniczne - całkiem nierzeczywiste. Otaczała go jednak aura tak absolutnej pewności i głębokiego przekonania, że każdy nawet najbardziej odlotowy zamysł tego człowieka wydawał się dziwnie wiarygodny. W pamięci utkwiło mi szczególnie pewne sobotnie popołudnie. Słońce wyjrzało po raz pierwszy od wielu tygodni. Poprzedniej nocy w trawie nie pokazały się ślimaki - ani te z muszlami, ani gołe. Według mnie to oznaka, że będzie sucho. Ale częściowo się pomyliłem. W sobotę od wschodu było ładnie. Na tle niezwykłego błękitu nieba widziało się ciemne kropki; może to wróble lub wrony, a może jakieś większe stworzenia - na przykład smoki albo niezwykli mieszkańcy odległej krainy chmur. Blask słońca
wpadał przez czyściutkie szyby w oknach mojej sypialni. Mógłbym przysiąc, że słyszę, jak cebula, zielony groszek i krzaki pomidorów rozwijają się i wznoszą ku niebu. Koło południa wielkie ciemne chmury skłębiły się nad Coast Range, a łąki, sekwoje, zarośla i żywopłoty zasnuł cień. Odświeżająca morska bryza przyniosła lekki deszcz, a nad brukowanym podjazdem Filby'ego unosił się słodki zapach ozonu, niosąc pierwszą, nikłą zapowiedź nieokreślonej obietnicy i żalu; obietnica dotyczyła rychłych cudów, a żal - utraconych chwil, które odchodziły jak wędrowne raki pustelniki, bezlitośnie i nieuchronnie ginąc we mgle. Właśnie tamtego sobotniego popołudnia z barwną tęczą i parasolami Filby, nadal przejęty zapowiedzią przyjazdu Silvera, pokazał mi niektóre przedmioty. Dom Filby'ego był niczym z bajki i służył głównie jako miejsce przechowywania niezwykłych zbiorów. Pokoje zastawione były osobliwymi pamiątkami z dalekich podróży - głowami rzeźbionymi w steatycie, kości słoniowej i twardym drewnie różanecznika. Bulgoczące akwaria z wybujałą roślinnością mieściły masę dziwacznych barwnych stworzeń: nakrapiane węgorze, ryby- liście, byczki aż po nozdrza zagrzebane w piasku, płaszczki z dwojgiem oczu po tej samej stronie głowy, smukłe anablepy, które mają tę cudowną zdolność, że mogą patrzeć jednocześnie nad powierzchnią i pod nią, toteż - w przeciwieństwie do innych ryb pływających tylko w wodzie - wykazują skłonność do filozofowania. Wspomniałem o tym Filby'emu, ale nie mam pewności, czy zrozumiał. Książki, fajki i osobliwości wypełniały sześć skrzyń, a na ścianach wisiały mapy nieba. Były też szkice dawnych dzieł Silvera, zawiłe, skomplikowane rysunki pokryte wyliczeniami i uwagami, dla mnie kompletnie niejasnymi. W poniedziałek przyszedł kolejny list od Silvera. Pływał po wschodnich morzach, gdzie spodziewał się znaleźć wyjątkowo rzadki okaz gada - podobnego do słoniowej trąby węża, którego płuca, jak twierdził, ciągną się wzdłuż całego tułowia. W planach miał jednak powrót na zachód, najpewniej do San Francisco. Zawinie tam za tydzień czy za miesiąc, co do tego nie miał pewności. Obiecał przesłać wiadomość. Kto wie, kiedy to nastąpi. Umówiliśmy się, że pojadę na południe, w stronę wybrzeża, co mi zajmie pięć godzin, i przywiozę go tutaj. Miałem auto. Filby wyłaził ze skóry, żeby skończyć swoje dzieło, nim przybędzie Silver. Pragnął usłyszeć pochwałę z ust swego mistrza, ujrzeć w jego oczach błysk zachwytu i zaskoczenia. Ani przez chwilę nie wątpiłem, że czai się w nim odrobina
zawiści. Przez te wszystkie lata spędzone na uniwersytecie Filby ginął w cieniu Silvera, a teraz miał niepowtarzalną szansę, by samemu zostać mistrzem. W jego garażu o ściany wykonane z surowych jodłowych belek i sekwojowych desek okrętowych oparte były nieruchome ramiona, szyja i prawe skrzydło milczącego stwora. Głowę tworzyły kryształy w jasnych barwach, fortepianowe struny oraz kość ściśnięta miękkimi gumowymi końcówkami imadła. Gdy w piątek rano przyszedł trzeci list, Filby podłączył nieosłonięte końcówki dwu cienkich jak włos miedzianych drucików i oczy smoka umieszczone na osiach zamrugały dwukrotnie, mierząc słabo oświetlone wnętrze mądrym odwiecznym spojrzeniem, nim przewody zostały rozłączone. Filby tryumfował. Krzyczał z radości, tańczył po garażu, skakał, ale na moją propozycję, żebyśmy zrobili sobie wolny dzień i pojechali na zakrapiany piwem obiad choćby do Fort Brag, stanowczo nie przystał. Silver był już chyba niedaleko. Rano miałem wyjechać. Niewykluczone, że trzeba będzie przenocować i czekać na niego. Trudno przecież, żebym popędzał Augusta Silvera. Sam Filby zamierzał pracować nad smokiem. Byłem pewny, że będzie harował dzień i noc. Bardzo chciałem dla towarzystwa zabrać w drogę robaczka z grządki pomidorów, ale zniknął w piasku i pewnie spał. Kiedy obudziłem się w niedzielny poranek, uderzyło mnie, że moja wyprawa w zastępstwie Filby'ego jest trochę podejrzana. Byłem tylko sąsiadem ogarniętym dziwaczną euforią. Włożyłem grube skarpetki i krzątałem się po kuchni; pasma mgły snuły się nad parapetem, a za wilgotnymi szybami niewyraźnie majaczyły świerki. Tymczasem August Silver pruł fale szarego Pacyfiku gdzieś daleko od Złotych Wrót, z ładownią pełną smoczych kości. Co mu powiem? Przysyła mnie Filby? Może bardziej tajemniczo: Filby przesyła pozdrowienia. Zapewne jednak w tych kręgach wystarczy mrugnąć okiem, zrobić jakiś znak lub włożyć niezwykły kapelusz z bardzo szerokim rondem i wyhaftowanym okiem wpisanym w trójkąt. Czułem się jak głupek, ale dałem słowo Filby'emu. W jego garażu o świcie paliło się światło, a w nocy obudził mnie przenikliwy odgłos wiertarki, który urwał się niespodziewanie. Potem usłyszałem głośny śmiech Filby'ego i zwrotkę piosenki. Miałem poszukać starego Chińczyka nazwiskiem Wun Lo w restauracji przy ulicy Waszyngtona. Filby mówił, że to jego kontakt. Kazał mi powiedzieć, że jestem znajomym kapitana Augusta Silvera, i czekać na rozkazy. Rozkazy? Do diabła, co
to za mowa? W przyćmionym świetle, krótko przed północą taka gadka wydaje się sensowna, a nawet całkiem na miejscu, ale w chłodny poranek budzi śmiech. Do miasta jechało się prawie sześć godzin krętą, wyboistą drogą, częściowo zniszczoną po zimowych ulewach. Mgła wstawała nad skalistymi zatokami i przesłaniała górskie zbocza, otulając szarym woalem pokryte rosą ukwiecone łąki i nadmorskie trawy. W półmroku jaśniały srebrzyste płoty. Tu i ówdzie widniała zatknięta na sztachecie czaszka krowy albo kozy, potem mignęło z dziesięć skrzynek pocztowych, zardzewiałych, pochylonych w stronę urwiska podobnie jak pokrzywione cyprysy, które sprawiały wrażenie, że lada chwila spadną do morza. Od czasu do czasu, całkiem niespodziewanie mgła znikała w mgnieniu oka i droga ukazywała się na milę, dziwnie wyrazista i połyskliwa, choć niedawno była ledwie widoczna. Chwilami pojawiała się nagle wiodąca ku niebu aleja, której odległy kres ginął w opalizującym błękicie; sprawiała wrażenie tak odległej i niedostępnej jak skraj tęczy. Ponad jedną z takich dróg zamajaczył wyraźnie na jakieś trzy sekundy trzepoczący niezdarnie duży kształt. Mógł to być wielki ptak, który walczył z uporczywą i gwałtowną wichurą nad ścielącymi się nisko pasmami mgły. A jeśli to inne stworzenie lecące znacznie wyżej? Smok? Jedno z dzieł Silvera, gnieżdżące się w gęstych szmaragdowozielonych, zasnutych oparami lasach Coast Range? Nie mam pewności, ale moim zdaniem okropnie się zmęczył - może był stary - a jakiś element, chyba kawałek skrzydła, oderwał się i wirując spadł do morza. Niewykluczone, że widziałem po prostu zwykły patyk niesiony do gniazda przez zadufaną w sobie czaplę. Po chwili mgła znowu wszystko przysłoniła, a raczej to auto wyjechało z krótkiego prześwitu. Stracona została sposobność, żeby opisać tamto stworzenie i przyjrzeć mu się uważnie. Przez moment zastanawiałem się, czy nie zawrócić, ale wątpliwe, żebym trafił na ten sam prześwit lub był w stanie zobaczyć raz jeszcze tamto stworzenie. Dlatego pojechałem dalej, klucząc wśród porośniętych sekwojami wzgórz, które mogły być tylko iluzyjnym malowidłem zawieszonym przy niewyraźnych poboczach autostrady numer jeden; dźwigające je haki ginęły w snującej się górą mgle. Potem właściwie bez uprzedzenia mokry asfalt przeszedł w szeroki podjazd autostrady, a zaraz potem otworzył się szumiący ogrom mostu Złote Wrota. W dole kilka łodzi walczyło z przypływem. Czy na jednej z nich August Silver płynął w stronę Embarcadero? Raczej
nie. Wyglądały na kutry rybackie wypełnione krewetkami, ośmiornicami i rybami morskimi o wyłupiastych ślepiach. Dojechałem na obrzeża chińskiej dzielnicy, tam zaparkowałem i pozostawiwszy auto wmieszałem się w gęsty tłum na ulicy Granta i Jacksona oraz na Portsmouth Square. Trwał chiński Nowy Rok. Powietrze na ulicach było ciężkie od zapachu migdałowych ciastek i mgły, pieczonej kaczki i wybornej zielonej herbaty, czosnku oraz alg. Fajerwerki wybuchały w górze deszczem ledwie widocznych iskier. Jedna z nich, podobna do tlącego się zapalnika, opadała na ulicę i dryfowała prościutko wzdłuż Washingtona, wirując i lśniąc, aż z sykiem wylądowała na ścianie sklepu z osobliwościami i padła bez życia na chodnik, jakby zawstydzona tą swoją eskapadą. Wśród dymu i huku sztucznych ogni oraz kłębiącego się tłumu, świadomy bezsensu mojej misji, szedłem ulicą Waszyngtona, póki nie przywlokłem się do zasnutych dymem otwartych drzwi wąskiej dwupiętrowej jadłodajni. Nazywała się Sam Wo. Kilku ubranych na biało kucharzy siekało warzywa. Syczały woki. Na ladzie parował ryż w ogromnych misach. Rybia głowa wielkości melona mrugała do mnie z rondla. A przy małym stoliku z chromowanej stali i polerowanego bakelitu siedział mój kontakt. Nie było mowy o pomyłce. Filby opisał go nadzwyczaj dokładnie. Facet miał szarą brodę, która zawijała się na blacie stolika, oraz popielate ubranie za duże o kilka numerów. Jadł łyżką klarowny rosół, poruszając ręką tak wolno, że posiłek sprawiał wrażenie uroczystej ceremonii. Podszedłem do tego człowieka. Trzeba walić prosto z mostu. - Jestem znajomym kapitana Silvera - powiedziałem z uśmiechem i wyciągnąłem rękę. Ukłonił się, dotknął mojej dłoni jednym koślawym palcem i wstał. Poszedłem za nim na zaplecze jadłodajni. Wystarczyło kilka chwil, abym pojął, że moja podróż okazała się daremna. Kto wie, gdzie jest August Silver. W Singapurze? Na Cejlonie? W Bombaju? Zaledwie dwa dni wcześniej przesłano mu na wschód pewne zioła. Uderzyło mnie od razu, że jestem w głupiej sytuacji. Po co się przywlokłem do San Francisco? Miałem wrażenie, że pięciu kucharzy pracujących za drzwiami kpi sobie ze mnie, a wyglądający na ulicę stary Wun Lo lada chwila wspomni o pieniądzach i zapyta, czy nie pożyczyłbym mu piątaka; odda po wypłacie. Byłem przecież znajomym Augusta Silvera, no nie? Zapomniałem na jakiś czas o swoich obawach, bo moją
uwagę przyciągnęło zdjęcie wiszące nad kaflowym piecem. Przedstawiało osiedle baraków na północnym wybrzeżu. Lekka mgła przesłaniała krajobraz, a fotografię zrobiono pewnie o zmierzchu, ponieważ głębokie, długie cienie baraków sięgały między drzewa, daleko w głąb lądu. Szczyt latarni morskiej rysował się na tle ciemnego Pacyfiku, a w dole kilka małych łodzi stało na kotwicach. Zdjęcie było dziwne i dość podejrzane, bo miałem pewność, że latarnia morska, jej otoczenie i zielona zatoka wśród cyprysów oraz eukaliptusów to Point Reyes, ale z równym przekonaniem gotów byłem stwierdzić, że osiedle baraków nie istnieje; nie może istnieć. Zabudowania schodziły aż nad brzeg zatoki. Ich długi rząd ciągnął się na zboczu wzgórza niczym niezwykłe gotyckie schody. Mógłbym przysiąc, że wszystkie zostały wzniesione ze smoczych szczątków, z pozostałości ogromnych skrzydlatych jaszczurów; cyna i miedź, skóra i kości. Niektóre baraki piętrzyły się, umieszczone jedne na drugich jak domki z kart. Inne wzniesiono na beczkach po oleju albo drewnianych skrzynkach. Tu widać było złamane skrzydło rzucające srebrzysty cień, tam prawie całego stwora, któremu wedle mojej oceny brakowało jedynie paru ważnych elementów służących do jego ożywienia. Obok kociołka stał jakiś mężczyzna, zapewne Wun Lo, a obok niego chyba sam August Silver. Brodę miał ogromną - jak górski wędrowiec, jak odkrywca, który powrócił niedawno z nieoznaczonych na mapie złotonośnych pól. Zarost i filcowy kapelusz z szerokim rondem, orientalny płaszcz, niezwykły harpun trzymany niedbale prawą ręką, szerokie bary - te wszystkie charakterystyczne cechy wynosiły go niemal do poziomu bóstwa, upodabniając do Neptuna, który przed chwilą wynurzył się z zatoki, lub do wędrowca Odyna, który wstąpił do nadbrzeżnego osiedla baraków, by skosztować kwiatowego naparu. Na jego widok zapomniałem o wahaniu. Opuściłem kiwającego się na krześle Wun Lo, który przestał zwracać na mnie uwagę. W ulicznym powietrzu czuło się dym. Tysiące dźwięków - kakofonia głosów, wybuchów, wirujących fajerwerków, wschodniej muzyki - wszystko łączyło się w dziwnie harmonijną ciszę. Daleko na północy leżała osada wzniesiona ze smoczych szczątków. Skoro niewiele zdziałam i nie dowiem się, kiedy wróci August Silver, mogę przynajmniej zwiedzić osiedle baraków przedstawione na fotografii. Torowałem sobie drogę na zatłoczonej ulicy Waszyngtona,
nie zwracając uwagi na iskry i eksplozje. Niespodziewanie, jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, tłum rozstąpił się niczym Morze Czerwone i ujrzałem przed sobą szeroką asfaltową aleję. Po obu stronach pustej jezdni widziałem uśmiechnięte twarze, znieruchomiałe w oczekiwaniu. Zabrzmiały głośne okrzyki powitalne, wrzaski, dźwięki chińskich cymbałów, piskliwe granie rożków. Zza rogu wypadła z szaloną szybkością pędzącego pociągu ekspresowego roześmiana głowa papierowego smoka, kołysząca się w przód i w tył. Wściekle kolorowa, tęczowa grzywa przelewała się za nią. Korpus stwora miał długość równą połowie odległości między przecznicami i wykonany był z tysięcy warstw najcieńszego papieru ryżowego w pastelowych barwach. Arkusze sprawiały wrażenie, jakby lada chwila miały poszybować swobodnie i zniknąć we mgle. Dwunastu ludzi kuliło się wewnątrz. Z krzykiem i śpiewem przebiegli ulicą, a tłum zamknął się za nimi i jak fala ruszył ku wschodowi, w stronę Kearny. Cisza znów pochłonęła zgiełk i barwę. Całe to popołudnie spowiła aura nierzeczywistości, która w dziwny sposób utwierdzała moją wiarę w Augusta Silvera oraz jego dzieła, choć wszystkie rozumowe przesłanki prowadziły do odmiennych wniosków. Wyjechałem z miasta, kierując się na północ, i koło San Rafael odbiłem ku brzegowi, w stronę Point Reyes oraz Inverness, klucząc wśród zielonych wzgórz, podczas gdy popołudniowe słońce miało wnet pogrążyć się w morzu. Przed zmierzchem przystanąłem, aby zatankować. Kręta linia brzegowa przypominała nieco tę z fotografii. Budynki na wzgórzach były jak widma smoczych baraków. Gdy się mocno zmrużyło oczy i patrzyło z ukosa spod przymkniętych rzęs, można by się nawet pomylić. Kolejność skojarzeń jest pewnie niewłaściwa, ale nie umiem już powiedzieć, który z dwóch światów uznać za materialny, a który jest tylko cieniem. Ściana mgły sunęła ku brzegowi, ale mimo to liczyłem, że zobaczę szczyt latarni morskiej i rozpoznam okolicę. Na razie widziałem tylko pasma mgły niesionej lekkim morskim wiatrem. Na stacji benzynowej poprosiłem o mapę. Tamta osada na pewno jest w pobliżu, myślałem, i prawdopodobnie już bym ją zobaczył, gdyby nie mgła. Sprzedawca, żujący tytoń głupek od wydawania paliwa i niebieskich papierowych ręczników, nic o niej nie słyszał. Mam na myśli smoczą wioskę. Popatrzył na mnie z ukosa. Mapa wisiała w oknie. Można popatrzeć za darmo. Wszedłem do budki z pordzewiałego metalu i szkła, wychłodzonej przez morski
wiatr, i przyglądałem się mapie. Niewiele z niej wynikało. Została powieszona niedawno; taśma przytrzymująca rogi nie zdążyła jeszcze pożółknąć i wcale się nie odklejała. Przez otwarte drzwi widziałem garaż, w którym chiński mechanik coś majstrował przy podwoziu auta umieszczonego na podnośniku. Odwróciłem się z zamiarem odejścia, gdy nadchodząca mgła zakryła słońce i pogrążyła w cieniu stację benzynową. Nad ciemnymi falami Pacyfiku opary wirowały na morskim wietrze... ruchliwe pasma unoszone szybko ku niebu jak zmyte przypływem wodorosty albo falujący ogon wielkiego mglistego smoka. Ostatni słaby promień zachodzącego słońca na ułamek sekundy rozświetlił rozwarstwione opary i oświetlił stare dystrybutory, wnętrze zniszczonego nieprzyjazną aurą pomieszczenia biurowego, zagracony warsztat pełen narzędzi. Teraz mapa w oknie sprawiała wrażenie zniszczonej na brzegach, a taśma nagle zbrązowiała i wyschła. Białe tło przybrało odcień starej kości słoniowej i jasnej ochry, a załamania papieru przez moment wyglądały jak niewidoczne wcześniej drogi, wijące się w stronę morza przez sekwojowe lasy. Jestem przekonany, że tamtego popołudnia za sprawą niezwykłego zbiegu okoliczności zachodzące słońce i wstająca mgła sprawiły, że przez moment nie miałem pewności, czy mechanik w kombinezonie przykucnął pod wielkim autem z płetwiastymi spoilerami, wzorowanym na dziwacznej stylistyce lat sześćdziesiątych, czy też montuje chromowany, żelazny pancerz kutego w metalu smoka, znieruchomiałego w locie nad brudną od smaru betonową podłogą, otoczonego zwojami przewodów spawalniczych i zakurzonymi, starymi oponami. Słońce zniknęło. Nagle zapadła ciemność i wszystko było jak przedtem. Wolno jechałem przez wioskę na północ. Nie znalazłem, rzecz jasna, osiedla i baraków ze smoczych szczątków. Widziałem tylko magazyny, puste place zarośnięte chwastami i smagane wiatrem hale przemysłowe ze zbrojonego betonu. Wśród plątaniny wąskich uliczek stały dziwne, walące się chaty sklecone z desek i czarnych kamieni; część z nich wzniesiono na palach, jakby miały czekać na apokaliptyczny przypływ. Dookoła ani śladu smoków, żadnych ułomków zardzewiałych skrzydeł wśród zarośli bielunia i gorczycy. Postanowiłem nie nocować w motelu, chociaż mnie kusiło, bo miałem nadzieję, że mgła zniknie i blade promienie
nadmorskiego księżyca rozproszą zwidy wzbudzone słonecznym blaskiem albo mglistymi oparami, które sprawiły, że na stacji benzynowej przez chwilę byłem całkiem zbity z tropu. Ale jak wcześniej zostało powiedziane, straciłem prawie cały dzień i sama myśl, że na domiar złego miałbym wyłożyć z własnej kieszeni dwadzieścia dolców na nocleg, była dla mnie nie do zniesienia. Do domu wróciłem późno; dochodziła północ. Byłem wykończony. Mój robaczek z pomidorowej grządki spał w jamce. U Filby'ego wciąż paliło się światło, więc poszedłem do garażu i zajrzałem przez uchylone drzwi. Wlazł na stołek i z rękoma pod brodą przyglądał się rozmontowanej głowie swego gada. Szybko pożałowałem tych odwiedzin, bo wypytywał o nowiny na temat Silvera, ale nie miałem nic do powiedzenia. Przez tę wiadomość - a raczej przez brak wieści - stracił chyba resztki zapału. Od dwóch dni nie zmrużył oka. Doba minęła od wizyty Jensena, który paplał o niezwykle silnym przypływie i swoich podejrzeniach, że ostatnie raki morskie wkrótce nadejdą. Dopytywał się, czy Filby będzie z nim obserwować wybrzeże, ale Filby nie chciał, bo zależało mu na tym, by wreszcie zmontować smoka. Ale coś nie pasowało - połączony wadliwie przewód albo źle oszlifowany klejnot - i stwór ani drgnął. Współczułem mu. Poradziłem, żeby zaryglował drzwi przed morskimi rakami Jensena i poczekał do świtu. Mówiłem same komunały, ale Filby gotów był chyba pod byle pretekstem zostawić swoją dłubaninę. Siedzieliśmy tak obaj, aż wzeszło słońce, a czas nam zszedł na leniwych sentymentalnych wspominkach i roztrząsaniu, czy warto pójść na urwisko i sprawdzić, co z Jensenem. Wysokiemu przypływowi towarzyszyły gigantyczne fale, bo gdy milczeliśmy zadumani, słyszałem wyraźnie, jak szumią i huczą, rozbijając się o brzeg. Mało prawdopodobne, aby monstrualne raki morskie mogły przyjść. Pogoda ustaliła się na dobre i przez kilka następnych dni było ponuro i dżdżysto. August Silver nie przysłał listu. Smok Filby'ego był chyba nie do naprawienia. Jak na ironię problemy narastały z każdym dniem. Filby nie spał po nocach, po omacku szukając rozwiązania, rankiem czepiał się jakiegoś pomysłu z głębokim przekonaniem, że dojdzie w końcu po nitce do kłębka, a po południu z chmurną miną przyznawał się do kolejnej porażki. Jego dzieło w szczegółach było prawdziwą doskonałością. Wcześniej nie miałem pojęcia, jak bardzo jest złożone. Pod koniec tygodnia setki
elementów leżały starannie uporządkowane na podłodze garażu, jeden obok drugiego, w takim porządku, jak zostały rozmontowane. Tworzyły koncentryczne kręgi podobne do tych na powierzchni wody. Nim nadszedł kolejny wtorek, wszystkie one trafiły do puszek po kawie, stojących tu i ówdzie na warsztacie i podłodze. Od razu wiedziałem, że Filby upada na duchu. Ostatnio przesiadywał w garażu rzadziej niż przedtem, a po południu spał przez długie godziny. Wciąż miałem nadzieję, że Silver znowu napisze. Przecież gdzieś tam był. A jednak nękały mnie obawy, że list może pogłębić złudzenia Filby'ego - albo moje - i odwlec moment, kiedy zostaną ostatecznie rozproszone. Zamiast łudzić się próżną nadzieją i snuć plany na przyszłość, lepiej porzucić złudzenia. A jednak gdy późnym popołudniem przez okno na poddaszu obserwowałem Jensena, jak szedł urwistym wybrzeżem i niósł lunetę wykonaną z drewna i brązu, kiedy rozproszone promienie słońca przenikały rzednącą mgłę nad powierzchnią morza, zastanawiałem się, gdzie jest Silver, po jakich dziwnych morzach żegluje, jakie to cuda skłoniły go dziś wieczorem do wędrówki po dżungli. Byłem przekonany, że zjawi się pewnego dnia. Białawe światło księżyca rozświetli pasma mgły. Znad mrocznego oceanu dobiegną dźwięki wschodniej muzyki, echo chińskich lutni i miedzianych gongów. Mgła zawiruje i rozstąpi się, ukazując kosmos pełen gwiazd i planet oraz zorzę polarną roztańczoną czystymi barwami jak delikatny tęczowy blask papierowych lampionów kołysanych wiatrem na tle nieba. Opary ponownie zasnują horyzont, a potem zza ich widmowej zasłony wypłynie powoli żaglowiec Silvera unoszony wysoką falą i zawinie do portu, prując fale podobnie jak złudne i zagadkowe morskie istoty, objawione nagle w świetle dnia, jedna po drugiej zawracające na pełne morze, jakby towarzyszyły statkowi przez dziesięć tysięcy mil na mglistym oceanie. Wszyscy trzej napijemy się piwa w garażu Filby'ego. Jak wspomniałem, list nie przyszedł, a sytuacja była niepewna. Gad Filby'ego, rozłożony na czynniki pierwsze, przypominał teraz półmisek mięsnej siekanki. Kiedy o nim myślałem, przypominały mi się smętne resztki pieczonego indyka w Święto Dziękczynienia. Otaczała nas aura całkowitej bezradności. Filby był niepocieszony. Na szczęście mgła w końcu się podniosła. Ciemny dąb na podwórku wypuszczał liście, a bujne krzaki pomidorów sięgały kolan. Mój robaczek wciąż spał, ale miałem nadzieję, że z wiosną
się ożywi. Filby'emu zmiana pogody nie dodała animuszu. Przez długie godziny wpatrywał się w mieszaninę części, a gdy pod wpływem głupiego impulsu poradziłem żartobliwie, aby sprowadził jakiś gaźnik z Detroit, rzucił mi tak dzikie spojrzenie, że wymknąłem się z garażu i zostawiłem go samego. W niedzielne popołudnie zerwał się wiatr i uderzał drzwiami baraku Filby'ego, aż huk stał się nie do zniesienia. Skonsternowany zerknąłem do środka i ujrzałem istne złomowisko - same ułomki smoczych części, z wyjątkiem rozmontowanego skrzydła, którego jedwab i srebro pokrywały oleiste odciski palców. Z garażu wymknęły się dwa koty. Szukałem śladów raka pustelnika oczekiwanego przez Jensena, w nadziei, że znajdę jakieś racjonalne i konkretne wytłumaczenie tych zniszczeń. Niestety, Filby po prostu się rozsypał wraz ze swoim smokiem. Opuściło go dziwne natchnienie, które do tej pory dodawało mu energii. Każdy z elementów jego dzieła leżał osobno. Druty i przewody przykrywały stertę niepotrzebnych kryształów, a na jednej z części skomplikowanego mechanizmu ktoś najwyraźniej odtańczył dziki pląs, więc leżała teraz bezużyteczna i martwa, wystając częściowo spod ławki. Inne elementy precyzyjnej maszynerii tonęły w kałuży oleju rozlanego na pół garażu. Filby wyszedł na zewnątrz i snuł się bez celu z potarganą czupryną. Dostał ostatni list, w którym była zapowiedź podróży dalekiej i dość ryzykownej. Odwiedziny Silvera na zachodnim wybrzeżu ponownie zostały odłożone. Filby odgarnął włosy do tyłu, nieświadomy, że wyglądają teraz jeszcze gorzej. Przypominał wariata z dziewiętnastowiecznego szpitala dla obłąkanych. Mamrotał, że ma siostrę w McKinleyville i jakby niespodziewanie całkiem nie a propos stwierdził, że tam właśnie, bliżej środkowej części północnego wybrzeża, stoi najwyższy na świecie słup totemowy. Wyjechał dwa dni później. Zaryglowałem starannie drzwi garażu, przyrzekłem odbierać pocztę i uważać na znaczki z dalekich krajów, ale do tej pory nie było żadnego listu. Nabrałem zwyczaju siadywania popołudniami na ławeczce z Jensenen i jego synem o imieniu Bumpy. Obaj nie tracą nadziei, że ostatni rak pustelnik jednak się pojawi. Wiosenne zachody słońca są niesamowite. Bumpy zachwyca się nimi na równi ze mną i potrafi dostrzec podobne zawirowania barw na muszlach albo w ciemnozielonych głębiach fali przypływu. Co do mojego robaczka, który w końcu wypełzł ze swojej
jamy i rozwinął ogromne błoniaste skrzydła w kilku odcieniach brązu, zabrałem go nad morze, żeby Bumpy zobaczył, jak odlatuje. Popołudniowe niebo było zupełnie bezchmurne i na plaży słyszeliśmy cichy szum oceanu. Jensen twierdził, że taki spokój może być zachętą dla raka pustelnika, ale Bumpy nie czekał na mitycznego stwora, tylko wpatrywał się w słój po ogórkach, podziwiając sześć jaskrawo pomarańczowych kręgów na tułowiu wielkiej tajemniczej ćmy, która w sprytnym przebraniu wślizgnęła się jakiś czas temu między krzaki pomidorów. Stworzenie było cudowne i zarazem straszne, a kompletnie zauroczony Bumpy pukał w słój, wymyślając pochlebne i uszczypliwe nazwy. Gdy zdjąłem pokrywkę, ćma uleciała ku niebu, zataczając wariacką elipsę. Bumpy biegł w ślad za nią i popędził dalej, gdy poszybowała na południe. Ten obraz wyraźnie stoi mi teraz przed oczyma: Bumpy biegnie w podskokach, błyszczące fontanny piasku tryskają spod jego nóg; chłopak wyraźnie odcina się od omszałych skał urwistego wybrzeża, a cudowna ćma unosi się ponad jego głową, niemal w zasięgu ręki, i zwodzi go, lecąc nad plażą w popołudniowym słońcu. Po chwili nie można było określić, czym jest malejąca plamka na ciemnym błękicie nieba: niewielką skrzydlatą istotą widoczną przez moment nad złudnym horyzontem naszej zatoki czy ogromnym skrzydlatym jaszczurem wzniesionym nad bezmiarem oceanu, który przelewa się w otchłań przez krawędź płaskiej Ziemi. Przełożyła Iwona Żółtowska JAMES PAUL BLAYLOCK Ur. 1950, amerykański pisarz fantasy. Wystartował opowiadaniem "The Red Planet" (1977, magazyn "Unearth"). Jest autorem trylogii high fantasy Elfy: "Kamienny olbrzym" (1989), "Statek elfów" (1982), "Znikający karzeł" (1983), dylogii steampunkowej St. Ives: "Homunculus" (1986, Philip K. Dick Award) i "Maszyna lorda Kelvina" (1992), a przede wszystkim ośmiu luźnych tzw. powieści kalifornijskich, z których po polsku wydano tylko "Krainę marzeń" (1987). Do najlepszych należy "The Paper Grail" (1991), łączący w fascynującą całość elementy religijne, mityczne, maszynę do wywoływania duchów, zaginiony rysunek Hokusaia, złą czarownicę, a wszystko to na tle współczesnym. Niektóre z tych powieści to dark fantasy (np. "Night Relics", 1994; "All the Bells of Earth", 1995; "Winter Tides", 1998; "The Rainy Season", 1999) o walce dobra ze złem, z duchami po różnych
stronach i z charakterystycznym ciepłym, optymistycznym zakończeniem. Opowiadanie "Papierowe smoki" (1985) ukazało się po raz pierwszy w antologii "Imaginary Lands" pod redakcją Robin McKinley, rok później zdobyło nagrodę, wydano je osobno w miękkiej i twardej oprawie (1992), weszło w skład pierwszego zbioru Blaylocka "Thirteen Phantasms" (2000). MSN