IXENA

  • Dokumenty1 316
  • Odsłony249 425
  • Obserwuję197
  • Rozmiar dokumentów2.2 GB
  • Ilość pobrań145 280

Brzezińska Anna Wiśniewski Grzegorz - 2 Na ziemi niczyjej

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.8 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

IXENA
EBooki
FANTASTYKA

Brzezińska Anna Wiśniewski Grzegorz - 2 Na ziemi niczyjej.pdf

IXENA EBooki FANTASTYKA Brzezińska Anna Wielka Wojna
Użytkownik IXENA wgrał ten materiał 8 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 44 osób, 37 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 301 stron)

ANNA BRZEZIŃSKA GRZEGORZ WIŚNIEWSKI NA ZIEMI NICZYJEJ Wielka wojna tom 2 Agencja Wydawnicza RUNA

2 NA ZIEMI NICZYJEJ Copyright © by Anna Brzezińska, Grzegorz Wiśniewski, Warszawa 2008 Copyright © for the cover and interior illustration by Jakub Jabłoński Copyright © 2008 by Agencja Wydawnicza RUNA, Warszawa 2008 Projekt okładki: Jakub Jabłoński Opracowanie graficzne okładki: Studio Libro Redakcja: „Chwała ogrodów” i „Śpiew nad otchłanią” - Jadwiga Piller, „Ziemia niczyja” - Maria Radzimińska Korekta: „Chwała ogrodów” - Jadwiga Piller, „Śpiew nad otchłanią” - Urszula Okrzeja, „Ziemia niczyja” - Jadwiga Piller, Urszula Okrzeja Skład: Studio Libro Druk: Drukarnia GS Sp. z o.o. ul. Zabłocie 43, 30-701 Kraków Wydanie I Warszawa 2008 ISBN: 978-83-89595-43-0 Wydawca: Agencja Wydawnicza RUNA A. Brzezińska, E. Szulc sp. j. Informacje dotyczące sprzedaży hurtowej, detalicznej i wysyłkowej: Agencja Wydawnicza RUNA 00-844 Warszawa, ul. Grzybowska 77 lok. 408 tel./fax: (0-22) 45 70 385 e-mail: runa@runa.pl Zapraszamy na naszą stronę internetową: www.runa.pl

3 ANNA BRZEZIŃSKA GRZEGORZ WIŚNIEWSKI CHWAŁA OGRODÓW

5 ich dolinie posłańcem śmierci była Molly, pedałująca po wybojach na małym, odrapanym rowerku. Zaledwie siedmioletnia, po dziecięcemu chuda i niezgrabna w burym wełnianym sweterku i spódnicy, spod której migały posiniaczone łydki, wspięła się właśnie na palce, żeby odebrać telegram z rąk pani Helen Turrell, swojej ciotki, która obsługiwała na poczcie telegraf. - A więc teraz ich kolej. - Pastor Gale spojrzał z przygnębieniem w kierunku Siedmiu Wiązów. Nie mógł ich stąd zobaczyć: przysadzistą, ciemną bryłę dworu doszczętnie przesłaniały drzewa. - I tak przetrwał dłużej niż wielu innych - odparła Helen. Właściwie nie współczuła mieszkańcom rezydencji, którzy z każdym rokiem bardziej odgradzali się od wioski w dolinie. Wykupywali od sąsiadów kolejne akry łąk i pól, aż wreszcie objęli we władanie wszystkie sześć wzgórz, wzdłuż których wiła się wąska, zaniedbana droga, prowadząca z gościńca do starej posiadłości. Jednakże wojna trwała już długo i telegrafistka odebrała wystarczająco wiele tych suchych, oficjalnych wiadomości, by nie zdradzać się przed duchownym z cichym przyzwoleniem na nieszczęście bliźniego. Pani Turrell była prostą kobietą, zażywną i wesołego usposobienia, choć teraz, w czasie wojennych wyrzeczeń i oszczędzania żywności, jej rumieńce przyblakły nieco, a wybuchy śmiechu stały się rzadsze. Batalion jej męża przydzielono do obrony wybrzeża i wysłano na mgliste plaże Norfolk, gdzie pan Turrell z samozaparciem rył w piachu płytkie okopy i do znudzenia ćwiczył musztrę. O niego się nie lękała, choć w listach do domu nieustannie narzekał na bóle reumatyczne i rozstrój żołądka. Miała jednak również dwóch braci daleko we Francji i w przeciwieństwie do matki, która nieustannie wyrzekała na uszminkowane bezbożnice, przez które ci młodzi chłopcy wystawiali na szwank swe zbawienie, Helen wiedziała wyśmienicie, że Francuzki w jedwabnych pończochach nie stanowią ani jedynego, ani największego niebezpieczeństwa, na jakie narażeni są żołnierze. Obawiała się zwłaszcza o młodszego, Drew. Najdelikatniejszy z całego rodzeństwa, jesienią zwykle zapadał na płuca i wzdrygał się na widok krwi, kiedy zarzynano owce. Cała rodzina odetchnęła z ulgą, gdy dostał stypendium w Oxfordzie. Nie przeczuwali, że w przepełnionej duchem młodzieńczej rywalizacji społeczności studentów Drew natychmiast straci rozum i bez chwili zwłoki zaciągnie się wraz ze znaczną częścią kolegów. Dlatego pani Turrell zarumieniła się z lekka pod spojrzeniem pastora, jak gdyby mógł odczytać jej myśli. Wszyscy w okolicy wiedzieli, że jego jedyny syn zgłosił się na ochotnika na samym początku, zanim ludzie na dobre zrozumieli, czym się okaże ta wojna. Wprawdzie

6 młody Gale wciąż gdzieś tam był, po drugiej stronie Kanału, ale pastor rzadko, o wiele rzadziej niż inni, odbierał z poczty znajome, frontowe koperty. Zachodził tu jednak wytrwale i pani Turrell widywała go codziennie, choć miał przecież wystarczająco wiele innych zajęć. Jego żona podupadła ostatniej zimy na zdrowiu i prawie nie wstawała z łóżka; wiejskie plotkarki, których nigdy w tej okolicy nie brakowało, powtarzały pełnym fałszywego współczucia szeptem, że oszalała ze strachu o syna. Oboje z mężem odmawiali zatrudnienia kobiety z wioski, zupełnie jakby uporczywe ignorowanie słabości pastorowej mogło ją uzdrowić. Na szczęście Gale'a szanowano w dolinie i nawet za plecami nikt mu nie wyrzucał, że pozbawia zarobku jakąś uczciwą, wojenną wdowę. I teraz, kiedy stał pod ścianą ze znużeniem człowieka, któremu nie pozostało nic prócz cierpliwości, pani Turrell opanowała się szybko i zdołała nawet wycisnąć z oczu kilka łez. Pastor zdziwił się. Wieśniaczki z Norfolk nie płaczą bez powodu, a w drugim roku wojny nie oblewano już łzami wszystkich urzędowych telegramów. Nawet telegramów tego rodzaju. W rzeczywistości Helen nie płakała nad mieszkańcami dworu na wzgórzu - wyniosła, kostyczna cudzoziemka, pani na Siedmiu Wiązach, zdrowo zalazła jej za skórę, kiedy mąż najmował się tam do sianokosów - tylko nad drobnym, chorowitym Drew, który tkwił w błotnistych okopach północnej Francji. Miała dziwne, z gruntu pogańskie wrażenie, że jeśli okaże nad tym telegramem choćby cień zadowolenia, zdradzi swego brata tak dotkliwie, jakby własnymi rękami popchnęła go pod niemieckie kule. A pani Turrell, mimo że każdej niedzieli zasiadała w ich kościelnej ławce w najlepszym kapeluszu, wierzyła swoim przeczuciom, wystrzegała się rozsypanej soli oraz zbitych luster i nigdy, przenigdy nie rozkładała w domu parasola. - Takie mam przyzwyczajenia - mawiała z majestatyczną miną, kiedy małżonek wyśmiewał te drobne przesądy. - Takie ma moja matka i takie miała jej matka. Z tym ostatnim nie dało się dyskutować. Starsza pani Turrell, po śmierci męża jedyna dysponentka największej farmy w okolicy, potrafiła skutecznie narzucić swoje zdanie. Kto jak kto, ale jej zięć wiedział o tym wyśmienicie. - Biegnij! - Ciotka podała Molly telegram i popchnęła ją lekko ku wyjściu. Dziewczynka przełknęła ślinę, a potem z nabożnym skupieniem wzięła telegram. Przesunęła po nim palcami, jakby z faktury papieru mogła wyczytać, co za wieści skrywa, po czym jak strzała puściła się ku wyjściu. Jej ciotka jeszcze przez chwilę przyglądała się przez okno, jak mała jedzie pod górkę, z całych sił naciskając na pedały. Płowe warkoczyki podskakiwały na chudych plecach, a pani Turrell bezwiednie splotła ręce i przycisnęła je do brzucha, rozmyślając, jaką szczęściarą jest jednak jej siostra. Jej małżonek zdążył spłodzić

7 Molly i jeszcze trzech jasnowłosych brzdąców, zanim bezrozumnie dał się zabić pod Neuve Chapelle. Ale oni wszyscy tacy są, pomyślała pani Helen Turrell, z irytacją wspominając swojego Jeba. Po powrocie z pubu bez słowa wsuwał się do ich małżeńskiego łóżka, śmierdzący papierosami i ciemnym piwem, po czym wpychał lodowate stopy na jej wygrzaną część łóżka, lecz nie było w tym ani pieszczoty, ani zachęty. Odwróciła się do mężczyzny. - Nie, nie mam listu dla pastora. Może przyjdzie jutro - rzekła, jakkolwiek wcale w to nie wierzyła. Molly tymczasem pedałowała prędko. Zwykle trzymała się blisko domów, ale teraz, przejęta własną ważnością, jechała środkiem ulicy, niczym wojenną chorągiew ściskając w dłoni telegram. Sąsiedzi zatrzymywali się na jej widok - kobiety wracające z zakupów nieruchomiały z ręką przyciśniętą do warg, jak gdyby chciały stłumić krzyk, mężczyźni w bryczkach ściągali lejce, powstrzymując konie, żeby ją zagadnąć. - Siedem Wiązów! - wykrzykiwała Molly, mijając ich w pędzie. - Siedem Wiązów, Siedem Wiązów! Nie oglądała się, żeby zobaczyć, jak wieśniacy rozluźniają mięśnie, a ich małżonki z ulgą przymykają powieki, i zaraz potem z pośpiechem powracają do własnych spraw. Nikt nie ruszył za Molly, nie skręcił w kierunku łąki zwanej Długim Wygonem, ani nie pokonał młynówki, wezbranej od ostatniej deszczy i porośniętej przy brzegach łozą, leszczyną i kaliną. W tych stronach wszystko prędko obrasta w zwyczaje, więc zwykle w podobnych wypadkach odbiorca telegramu mógł się spodziewać procesji sąsiadów z wioski i nawet z tych dalszych gospodarstw, rozsianych po północnych wzgórzach, hen, za Długim Stawem. Siadywali w jadalniach z filiżanką herbaty - odrobina aromatycznego naparu była w takich chwilach nieodzowna - lecz bez konfitur, bo w tych okolicznościach stanowiłyby wszak wykroczenie przeciwko wojennej powściągliwości, do której ich nieustannie wzywano. A kiedy rytuał rozproszył już nieco żal, z całym przekonaniem, jakie potrafili z siebie wykrzesać, snuli absolutnie prawdziwe opowieści o chłopakach z sąsiedniej doliny albo z najbliższego miasteczka. - Na pewno go pamiętasz - mówili. - Tego przysadzistego cwaniaczka, który dwa lata temu pracował w tartaku i majstrował z nadzorcą przy wypłatach... Jak to oni go wołali? Ktośtam, dwojga imion Marvin?

8 - Jerry Lou Marvin - podpowiadał czyjś usłużny głos. - No, właśnie ten! Walczył w Mezopotamii, kiedy uznano go za zaginionego, naprawdę, zdążyli go skreślić ze stanu, a przecież się odnalazł. Prawdziwy cud. Jego matka zasłabła ze wzruszenia i dwa dni leżała jak nieżywa. A później, mówię wam, właśnie tak się zdarzyło, dostał postrzał w kolano i odesłali go do domu. Zaraz się ożenił, jego narzeczona nigdy nie uwierzyła, że zginął, i teraz spodziewa się dziecka. Tak, tak, to szczera prawda. Tym razem jednak nie będzie procesji sąsiadów ani pełnych współczucia słów, wygłaszanych szeptem nad wygaszoną kuchnią. Nawet Molly to rozumiała, chociaż nie umiałaby wytłumaczyć, z czego dokładnie wypływa jej przeświadczenie. Po prostu ponura bryła Siedmiu Wiązów nie zachęcała do poufałości, a jego mieszkańcy kryli się za kamienną fasadą starego domostwa, jak gdyby spojrzenia ludzi sprawiały im ból. Owszem, osiedli w nim zaledwie kilkanaście lat wcześniej, lecz nie poczynili wiele wysiłku, by wrosnąć w glebę doliny. Przeciwnie, tkwili w niej jak jeden z tych wielkich kamieni, które wieśniacy wykopywali co roku i które zdawały się rodzić jak ziemniaki na wysoko położonych polach. Molly mgliście przeczuwała, że kiedyś zostaną stąd odrzuceni, zupełnie jak głazy, które jej ojciec ciskał na taczki i zwoził na wielką pryzmę za stodołą. Droga doprowadziła ją pod bramę rezydencji, zamkniętą na kłódkę i przyozdobioną solidną tablicą, informującą intruzów, że oto znaleźli się na terenie prywatnym. Dzisiaj wyjątkowo nie czatowali pod nią żadni dziennikarze ani łowcy autografów: przy tak parszywej pogodzie nie mieli szansy przydybać właściciela dworu podczas spaceru, zatem, nienawykli do tutejszego surowego klimatu, woleli przeczekać deszcze w gospodzie w dolinie. Molly domyślała się jednak, że jutro, bez względu na wiatr i słotę, wyroją się jak wiosenne mrówki. List, który ściskała w spoconej od wysiłku rączce, wymiecie ich spod ciepłych dachów równie skutecznie, jak zapalony wiecheć wypłasza lokatorów z mrówczego kopca. Odstawiła rower pod bramę i zanurkowała w leszczynowy gąszcz. Wąska ścieżka, na wpół zatarta pod opadłymi liśćmi i przegniłą trawą, prowadziła do furtki przy domu ogrodnika Hobdena. Kiedy Molly podeszła, stary natychmiast pojawił się na ganku, gotowy przepędzić intruza. Dziennikarze stawali się ostatnio coraz bardziej natrętni. Niektórych odstraszał dopiero widok dwururki i ostrzeżenie, że zaraz poczują pod skórą ziarna śrutu. - Ach, to ty, Molly - odezwał się z ulgą, lecz powitalny grymas zniknął z jego twarzy, kiedy dziewczynka uniosła dłoń z telegramem. Coś jeszcze zawołał, ale wiatr stłumił słowa. Molly pobiegła dalej, zziajana i zmęczona, lecz szczęśliwa. Bo właśnie zbliżała się jej wielka chwila, chwila, kiedy stawała

9 się najważniejszą osobą na świecie. Dlatego nie poszła boczną dróżką do wejścia od kuchni, gdzie zjawiali się dostawcy i dokąd czasami przychodziła z ojcem, jeśli najmował się do pracy przy sianokosach albo zwózce drzew. Kiedy znalazła się już blisko zachodniego wejścia, promienie słońca na moment wyzłociły siedemnastowieczną fasadę z jasnego piaskowca - wciąż go wydobywano w pobliskich kamieniołomach, ale żaden z mieszkańców wioski nie mógł sobie pozwolić na podobne zbytki. Zaraz później chmury zasunęły się, pogrążając stare domostwo w półmroku. Rząd kominów sterczał wysoko w niebo, niemal dotykając brzuchów stalowych obłoków. Molly szła prościuteńko po ścieżce pośrodku dwóch połaci równo wykoszonego i nawet o tej porze roku zielonego trawnika, zmalała nagle i krucha na tej otwartej przestrzeni. Nie spostrzegła syna starego Hobdena, który zamachał do niej od strony obrośniętej klematisem alejki. Przycinał właśnie gałęzie i usuwał z krzaków zeschnięte kwiaty, a błękitnooka suka Bietka warowała tuż przy nim na stercie zgrabionych liści. Molly zazwyczaj chętnie z nim gawędziła, chociaż w dolinie mawiano, że ma nie w porządku w głowie. Ona go jednak lubiła - znał mnóstwo historii, oczywiście nie tyle, ile pan Rylan ani nie tak ciekawych, ale za to potrafił przenosić całe roje pszczół gołymi rękami i skrywał w kieszeniach rumiane rajskie jabłuszka, najsłodsze, jakie znała. Dziś nie mogła się przy nim zatrzymać, o nie, jakkolwiek im bardziej się zbliżała do ciemnych, dębowych drzwi, tym większy ogarniał ją lęk. Matka Molly nienawidziła tego miejsca, mimo że - a może właśnie z tego powodu - zapłata, jaką otrzymywał tu jej ojciec, stanowiła niekiedy przeważającą część ich miesięcznego dochodu. Nie, nie miała nic przeciwko panu Rylanowi, który wałęsał się po łąkach, gwarząc z dziećmi albo rybami, zupełnie jakby jedne czy drugie miały coś do powiedzenia, lecz nigdy nie przyszło mu do głowy, żeby zejść do doliny i w gospodzie pogadać z równymi sobie. - Widać tacy są sławni państwo - mawiała matka, przygryzieniem warg maskując grymas lekceważenia. Zresztą ostatnio pana Rylana prawie tu nie oglądano, wyjeżdżał na tyle często, by dało się o nim nie myśleć. Ale ona, pani Carlie, tkwiła w Siedmiu Wiązach jak cierń w źrenicy. W tym roku nie wyjechała do wód, z rzadka wychodziła nawet do ogrodu. Molly widywała ją czasami w oknie z nieodłączną robótką w ręku. Podobno codziennie kończyła nową parę rękawic dla chłopców na froncie, a kilka razy w miesiącu w dolinie pojawiały się automobile pań z rozmaitych komitetów, do których należała. Jednakże ten udział w patriotycznym wysiłku narodu bynajmniej nie zaskarbił jej przychylności wieśniaków. Nazbyt dobrze pamiętano, że jest cudzoziemką - i że z tą samą energią, z jaką teraz starała się ogrzać dłonie

10 żołnierzy w okopach, zdołała zmienić Siedem Wiązów w jedyny dobrze prosperujący majątek w okolicy. Z jakichś niejasnych powodów Molly miała nadzieję, że otworzy jej właśnie pani Carlie, ale w drzwiach stanął jej mąż, niski i przygarbiony, w binoklach pod najeżonymi brwiami. Na widok dziewczynki uśmiechnął się, jakby obudzony ze snu. - Na dąb, głóg i jesion, któż to do nas zawitał? - zawołał. Właśnie w ten dziwny sposób zwykł witać swoich dziecięcych gości, więc Molly odruchowo oddała uśmiech, a moment później przypomniała sobie, co przynosi, i jej buzia wygięła się w podkówkę. - Z czym przychodzisz, maleńka? - zapytał ciepło pan Rylan, tak samo wyczulony na nastroje dzieci, jak obojętny na krzywe spojrzenia ich rodziców. Dla dodania odwagi położył jej rękę na ramieniu. Molly z płaczem wyciągnęła do niego telegram. I nic nie musiała mówić. Twarz pana Rylana, tego samego, który na pastwisku Gleasona opowiedział jej bajkę o kocie, który zawsze chadza własnymi drogami, i pokazał korytarze wygniecione przez zwierzęta w jeżynowej gęstwie na stokach Kuźniczej Grapy, wykrzywiła się dziwnie. Po chwili jego lewa powieka zaczęła drgać, a oparte na jej ramieniu palce wygięły się kurczowo jak szpony. Dziewczynka przestraszyła się, że w ogóle nie sięgnie po telegram, ale nie, z mozołem wyciągnął rękę i pochwycił wymięty zwitek. Nie musiał czytać wiadomości, żeby wiedzieć, co zawiera. Nieoczekiwanie Molly poczuła ogromną chęć, by go pocieszyć i choć w części odpłacić te wszystkie drobne życzliwości, jakich od niego doświadczyła podczas siedmiu lat swego krótkiego życia. A ponieważ nie wiedziała, co powiedzieć, żarliwie powtórzyła słowa ciotki: - I tak przetrwał dłużej niż wielu innych. Pan Rylan zmienił się na twarzy. Cofnął dłoń i przez chwilę dziewczynka myślała, że ją uderzy. Ale nie, skrył się tylko w mrocznej sieni, powłócząc lewą nogą, choć przecież dotąd nie utykał, i zatrzasnął przed nią drzwi. Tak się to zaczęło. Widział go tam - w Pasażu Rzeźnika, kiedy przyszła odwilż i ze ścian zaczęły się sączyć strumyczki wody. Najpierw ciekły zaledwie pojedyncze krople. Wyglądały jak rosa,

11 więc chłopiec mógł je ignorować, kiedy pędził z wiadomością do sztabu - był gońcem, a ci nie mogą zwalniać jak na paradzie ani rozglądać się po bokach. Potem jednak całe kawały rozmiękłej gliny odrywały się i spadały na dno okopu, odsłaniając tamtych. I nawet jeżeli starał się biec naprawdę szybko i ze spuszczonym wzrokiem, pomiędzy drewnianym szalunkiem na dnie okopu widział ich buty. A jeśli w schodni brakowało kilku stopni, wówczas musiał stąpać wprost po nich. Skrzypieli. Zimą skrzypieli jak skóra i ten chrzęst zagnieździł się w jego uszach na dobre, zadomowił się tak głęboko, że słyszał go nawet poprzez kanonadę moździerzy. A wiosną, kiedy rozmiękli wraz z ziemią, podeszwy zapadały się w nich z ohydnym mlaśnięciem i miał wrażenie, że chcą go wciągnąć tam, w głąb, pomiędzy poczerniałe deski i spęczniała, cuchnącą ziemię. Jego chłopiec. Jego Jack. Rylan musiał przytrzymać się ściany. Wizja była tak rzeczywista, że niemal słyszał huk artylerii. Do ust napłynął mu zgniły posmak gazu, chociaż nigdy przecież go nie poczuł. Korespondentów wojennych, zwłaszcza tak uznanych, niechętnie narażano na niebezpieczeństwo, ale kiedyś zawieziono go wystarczająco blisko frontu, żeby zobaczył wielkie połacie martwej, jakby powleczonej sjeną paloną, trawy. Ciężki, trujący opar sprawiał, że ludzie marnieli bardziej nieodwołalnie niż zielsko, które przecież odrośnie w przyszłym roku, jeszcze bujniejsze i bardziej jaskrawe. W przyfrontowych szpitalach pokazywano Rylanowi ludzkie strzępy, z płucami wywróconymi na nice, oślepłe, ze skórą pokrytą pęcherzami oparzeń. Dlatego teraz, ściskając w ręku kawałek papieru, na którym w kilku oficjalnych wyrazach zamknięto los jego syna, nie miał złudzeń. Nie mógł mieć ich nikt, kto oglądał resztki zbombardowanych okopów i choć raz w życiu znalazł się pod ostrzałem. We Francji przydzielono mu młodego oficera łącznikowego i dwóch doświadczonych żołnierzy. Obaj jeszcze nie w pełni doszli do siebie po odniesionych ranach, dlatego w sam raz nadawali się do piastowania pismaka, ślepawego nawet w głęboko wciśniętych okularach - z ich powodu w szkole go ochrzczono Żukiem - i niedoświadczonego jak dziecko w arkanach tej nowej wojny, niepodobnej do żadnej ze stoczonych wcześniej. Zobaczył zrujnowaną katedrę, obróconą w gruzowisko przez artylerię Hunów, gdzie codziennie o zmierzchu schodzili się starzy ludzie z modlitewnikami. Na polach, poznaczonych rysami opuszczonych okopów oraz wyrwami lejów po pociskach, wieśniacy zbierali zboże z fatalistycznych uporem, który przypominał mu brązowoskórych wieśniaków z drugiego

12 krańca świata. Na koniec zaś zawieziono go na łąkę, tuż za linią frontu. Pośrodku rosło stare, samotne drzewo - lipa o liściach powleczonych grubą warstwą pyłu i kurzu. Rylan wdrapał się na platformę obserwacyjną nie bez trudu, bo zdrętwiałe w automobilu nogi plątały się na wąskich szczeblach drabinki. W oddali tłukła artyleria. Na przeciwległym skraju łąki widział kłęby dymu i fontanny ziemi, tryskające we wszystkich kierunkach. Ciężkie pociski przelatywały ponad ziemią niczyją i okopami, a potem opadały i rozpryskiwały się w gwałtownym, pojedynczym spazmie wściekłości. Ich mozolne, jednostajne łup-łup wydało mu się w tamtej chwili tak tępe, tak bezosobowowe, jakby nie było dziełem człowieka, tylko czymś na kształt fal przypływu, bijących z furią w kamienisty brzeg. - Robota, jak zawsze - wyjaśnił mu oficer. - Po prostu robota, jak zawsze. Czasami walą tutaj, czasami za nami albo przed nami. Jestem tu od maja. A potem, ponieważ Rylan milczał zamiast wypowiedzieć jakieś mdłe, z gruntu cywilne głupstwo, a może dlatego, że oficer słyszał o jego synu, bo takie wieści rozchodzą się na wojnie bardzo szybko, przy milczącej dezaprobacie obu weteranów zgodził się zaprowadzić go bliżej pierwszej linii. Szli wąską transzeją, osypującą się gdzieniegdzie i na chybcika umocnioną spróchniałymi deskami. W niszach, na faszynach, które służyły żołnierzom za legowisko, i na stopniach strzeleckich Rylan widział jakieś kłęby szmat, resztki mundurów - horizon bleu wciąż przebijał się spod warstwy brudu i błota - łuski pocisków, puste blaszanki po nafcie. - Niedawno przejęliśmy ten okop od Francuzów. - Oficer poczuł się w obowiązku wyjaśnić te odrażające zaniedbania. - Wie pan na pewno, jacy są niechlujni. Rylan bez słowa skinął głową, choć w ostatnich dniach nabrał niechętnego szacunku dla tych upartych wieśniaków, którzy nawet pod ostrzałem nie omieszkali wykopać ziemniaków czy zebrać winogron. Zresztą nikt od niego nie oczekiwał odpowiedzi. Z trudem nadążał za przewodnikiem, starając się trzymać blisko ziemi i stąpać pewnie po wyszczerbionym szalunku. Huk artylerii wzmagał się. Chociaż pociski jeszcze tu nie dolatywały, po każdym uderzeniu wyczuwał pod podeszwami drżenie, a ze ścian sypały się grudki wyschniętej ziemi. I mimo że oficer zapewniał go, że są bezpieczni, czuł się dziwnie odsłonięty, jak ślimak wywleczony ze skorupy przez ciekawych smarkaczy. Śmierć starego człowieka znaczy niewiele, pomyślał sobie wtedy. Co innego śmierć... - i nawet sam przed sobą nie ośmielił się dokończyć i wypełnić tej pauzy imieniem. Wreszcie przysiedli na papierosa w grupie dzieciaków w mundurach. Nazwisko Rylana zrobiło na nich należyte wrażenie, nie traktowali go zatem jak jednego z tych

13 pismaków, którzy krążyli wzdłuż linii niczym grupa bezpańskich psów, a potem i tak wszystko przeinaczali w swoich czasopismach. Zgodzili się przyjąć poczęstunek i teraz zaciągali się jego papierosami, siedząc w rzędzie na stopniu strzeleckim, tacy młodzi, że mogliby być przyjaciółmi jego syna w Westward Hol albo w obozie szkoleniowym w Warley. Bez wysiłku potrafił sobie wyobrazić, jak wyjeżdżają małym automobilem Jacka - nazwali go Caruso - na wieczorne wyprawy do music-halli, na obiad do Ritza albo cygaro do klubów, bo teraz nawet te najszacowniejsze chętnie otwierały podwoje dla ochotników. Jednakże oczy tych żołnierzy miały wyraz, jakiego nigdy nie oglądał u Jacka ani u jego rówieśników, kiedy odwiedzali Siedem Wiązów, gramofon grał, a oni tańczyli kolejno z Uną przed kominkiem. Rozpoznawał zmęczenie, morderczą fatygę ludzi, którzy cały dzień pogłębiali okopy, ładowali piach do worków i wypełniali luki w umocnieniach. Lecz dostrzegał coś jeszcze: przytłumioną przez codzienną rutynę, lecz i tak dogłębną pewność, że tu zginą, w tym obcym miejscu, którego nazwy większość z nich zapewne nie potrafiłaby poprawnie wypowiedzieć. Może niektórzy zostaną ranni tak poważnie, że armia nie będzie miała z nich więcej żadnego pożytku, więc odeśle się ich do domu. Większość jednak zostanie tu na zawsze. Przez moment na ich twarze nałożył mu się inny obraz. Cierpiał na tę dziwną przypadłość od lat, prześladowała go już podczas wojny burskiej, i jeszcze dawniej, w czasach, kiedy niemal rezydował przy komendancie w Forcie Lahore albo Mian Mir. Ukrywał ją skrzętnie, z tym samym uporem, z jakim Hindusi taili pierwsze ślady zarazy. Choćby całe miasto objęto kordonem sanitarnym, skutecznie uniemożliwiającym ucieczkę, oni ignorowali zbliżającą się śmierć, póki po kilku, kilkunastu godzinach nie ulegli jej wreszcie wśród gorączkowych majaczeń, i krewni, nawet ci również naznaczeni piętnem choroby, mogli wreszcie wywlec na dziedziniec ich skromny dobytek oraz podzielić go wśród wściekłych wrzasków i kuksańców. Rylan również ulegał - i w chwilach, jak ta, kiedy jego ciało powlekało się zimnym potem, a palce zaczynały tak drżeć, że nie mógł utrzymać papierosa, starał się jedynie nie dać po sobie poznać, co się dzieje. Pocisk z haubicy uderzył nieopodal z takim hukiem, że na moment całkowicie go ogłuszył. Skulił się odruchowo, bryły ziemi posypały mu się na plecy i na głowę. Tuż potem zobaczył, jak spomiędzy nich, spomiędzy wyschniętej, suchej gliny, powoli wyłania się postać w horizon bleu, na poły przezroczysta i wyblakła, tak że widział przez nią poczerniały szalunek okopu. Czerwone patki pułku odcinały się jednak wyraźnie, podobnie jak zęby, żółte i wyszczerzone w grymasie przerażania. Francuz posuwał się naprzód w widmowej parodii ataku, kryjąc się przed niewidzialnym ostrzałem, póki nie przeszył bagnetem przeciwległej ściany okopu i nie zniknął. Za nim jednak pojawili się następni - przykurczeni, z bagnetami

14 nasadzonymi na lufy lebeli. Niektórzy już zakrwawieni, w ferworze ataku najwyraźniej nie czuli ran, bo parli niestrudzenie wśród innych. Jeden przysunął się tak blisko, że niemal przebiegł Rylanowi po bucie. Nie zdołał się powstrzymać. Ze zdławionym okrzykiem cofnął nogę. - Szczur? - Któryś z żołnierzy zaśmiał się pobłażliwie. I wtedy tamci zniknęli - w jednej chwili tłoczyli się w okopie, kroczyli przed siebie w ciasnej tyralierze, a w następnej już ich nie było, zupełnie jakby nigdy nie istnieli. - Szczur - przytaknął Rylan z ulgą, zbyt wstrząśnięty, by zachowywać pozór zimnej krwi. Żołnierze rozluźnili się nagle, jak gdyby jego atak paniki ich ośmielił. - Tak bywa - odezwał się któryś ze strzelców, krępy chłopak na końcu ławki. - Zwłaszcza jeśli jest się pierwszy raz pod ostrzałem. Rylan mógł się uśmiechnąć sarkastycznie: zapewne niejeden z tych dzieciaków jeszcze się nie urodził, kiedy on już maszerował z czerwonymi kurtkami przez przesmyki ku górskim twierdzom i przysłuchiwał się negocjacjom z naczelnikami dumnych afgańskich plemion. Postanowił jednak grać dalej swoją rolę, żeby choć na krótko mogli napawać się poczuciem wyższości. W przededniu bitwy potrzebowali otuchy. Jakiejkolwiek. - Czasami ma się szczęście - powiedział starszy z żołnierzy, których mu przydzielono. - Pamiętam pod Le Cateau jednego chłopaka z Królewskich Liverpoolczyków, Bill Puttnam się nazywał, Wielki Bill, bo rosłe było z niego chłopisko... Dostał dwa postrzały w nogę i ugrzązł w transzei tuż pod nosem Boszów. Próbował się odczołgać w bok, rosło tam zboże, takie wysokie, że zwiadowcy zapadali się w nie bez śladu, lecz nie miał siły przetoczyć się przez krawędź okopu i tamci oczywiście go dopadli. Ukradli mu buty, obdarli go z munduru, oporządzenia i zabrali racje, ale pozwolili zatrzymać koc. No i zostawili go przy życiu, Bóg jeden wie dlaczego. Może czekali, aż sam z siebie wyzionie ducha. W każdym razie leżał tam sześć dni i każdy zwiad Boszów przechodził tuż koło niego, nie mam pojęcia, ile razy. Aż pewnego dnia oddział naszych odnalazł go podczas rutynowego rekonesansu. I wiecie co? Udało się go uratować - dokończył triumfalnie. Rylan przymknął oczy. Znał żołnierzy wystarczająco, żeby wiedzieć, że teraz posypią się historie, jedna za drugą, jak modlitewne paciorki w rękach wędrownych mnichów- żebraków. W Indiach i w Kolonii Przylądkowej uwielbiał słuchać takich opowieści, bez względu na to, jak bardzo weterani nasiąkli miejscowymi przesądami i jak niezrozumiała stawała się ich gwara w chwilach podniecenia. Jeszcze w tamtych czasach, zanim poznał

15 Carlie, stał się ich samozwanczym kronikarzem - i jak oni, skoro właśnie nadszedł jego czas, nie zamierzał okryć tego dnia niesławą. Dlatego musiał milczeć i w samotności przeżuwać swoje wizje. Nie zdradzał się przed nikim, ani przed Carlie, ani przed Tilly, mimo że jego obłąkana siostra, wierna uczennica pani Blavatsky, zapewne zrozumiałaby więcej niż inni. Ale Rylan zanadto brzydził się tym wiernopoddańczym zaślepieniem, z jakim Tilly przyjmowała kłamstwa starej rosyjskiej mistyfikatorki. Zresztą dla jego siostry świat i tak był pełen cudów, prastarych bóstw, które należało odnaleźć i przywrócić światu, oraz zapomnianych religii, przemawiających jednym językiem wprost do jej umysłu. Pewnie dlatego oszalała: fale obłąkania napływały do jej skołatanej głowy i cofały się z regularnością przypływu. Pociski wciąż wybijały swój upiorny rytm, ale Bosze skrócili ostrzał, więc większość spadała teraz na ziemi niczyjej przed czołem okopu. I kiedy mięśnie Rylana zaczynały się powoli rozluźniać, a palce wystukiwać na ławce melodię, zasłyszaną trzy tygodnie temu w jednym z londyńskich music-halli - odwiedzili go razem z Jackiem, a te wyprawy, zwieńczone kolacją w klubie i noclegiem w hotelu, stanowiły ich wspólny rytuał, Carlie i Una były z niego wykluczone - usłyszał obok siebie lekkie uderzenie, na które nałożył się jeszcze jeden odgłos, jakby zduszone westchnienie. Żołnierz, ten sam, który przed chwilą opowiadał o Le Cateau, przechylił się bezwładnie i osunął na sąsiada. Nad brwiami, tuż pod linią hełmu miał niewielką czarną dziurę, która błyskawicznie wypełniła się krwią. - Zabłąkany pocisk - powiedział ktoś za plecami Rylana, zupełnie jakby potrzebował wyjaśnienia, jakby słowa mogły złagodzić groteskowość tej śmierci i nadać jej sens. - Zbieramy się stąd! - rzucił piskliwym głosem oficer i posunął się nawet do tego, że chwycił Rylana za łokieć. - Natychmiast! Właściwie go rozumiał: stratę jednego żołnierza łatwo da się wyjaśnić, ale gdyby powrócił do sztabu bez najsłynniejszego pisarza Brytanii, z pewnością musiałby się pożegnać z szansami na awans, choćby ta wojna potrwała jeszcze kolejne dwa lata. - Tak to właśnie wygląda - powiedział mu dwa dni później ten sam oficer, kiedy siedzieli już bezpieczni w oficerskiej kantynie, daleko od linii frontu. Rylan widział w jego włosach wyraźne pasma siwizny, choć nie mógł być starszy od Jacka. - W jednej chwili śmiejesz się i rozmawiasz z towarzyszami, w drugiej już jesteś nieżywy. I nie należy doszukiwać się w tym sensu, bo człowiek oszaleje.

16 Tak się rozpoczęła historia Rylana. - Co się stało? - Carlie musnęła jego ramię, jak zwykła czynić, aby zwrócić na siebie uwagę, kiedy jego umysł błądził wśród miejsc, których nigdy nie poznała - w Bombaju pomiędzy palmami i morzem, w Lahore, gdzie wciąż wibrowało echo rozklekotanej maszyny w redakcji „Civil and Military Gazette”, w gorących, dusznych pociągach do Shimli i w Allahabadzie, tłocznych podczas Kumbhamela, Święta Dzbana, gdy tysiące pielgrzymów przybywają, by zanurzyć się w miejscu, gdzie święte wody Gangesu łączą się z Yamuną i Saraswati z podziemia i gdzie bogowie upuścili niegdyś kroplę zapewniającego nieśmiertelność nektaru. Dla niej woda nie niosła żadnej obietnicy odkupienia, nie obmywała z grzechów. Przeciwnie, jej widok nieodmiennie przypominał o winie, której nie uda się już odkupić - jak bowiem można odkupić śmierć dziecka? Dlatego nigdy nie spoglądała w dół, kiedy przechodziła mostem Willinforda ponad potokiem, i nie przyłączała się do zabaw Uny i Jacka, kiedy szli w głąb Dalekiego Boru, nad wyrobiska, skąd kiedyś wydobywano margiel. Rylan jednak chętnie dotrzymywał im towarzystwa. Siadywał nieopodal dołu, wypełnionego teraz czarną, lodowatą wodą, pomiędzy kikutami martwych wierzb i olszyn, a oni tulili się do niego jak kurczęta, kiedy bajał im, że właśnie ta ciemna, gorzka toń kryje lekarstwo dla chorych zwierząt. Miał tę osobliwą zdolność, której jej poskąpiono - rozumiał dzieci i prostaków. Czasami wydawało się, że szuka wśród nich wytchnienia, jakiego nie potrafiły mu dać zaszczyty w Admiralicji i cygara wypalane w Kolonii Przylądkowej na tarasie ich letniego domu w towarzystwie Cecila Rhodesa, Alfreda Milnera i Starra Jemesona. Jej zaś nie udało się znaleźć prostego sposobu ucieczki. Ani przeprowadzki do kolejnych domów, wyszukiwanych w gorączkowym pośpiechu, póki wreszcie nie przygarnęło ich Siedem Wiązów i nie ukryło w swych murach przed wzrokiem natrętów, ani gorączkowa troska o Unę i Jacka, wybieranie guwernantek i szkół, letnie wycieczki do wód i na szwajcarskie stoki, ani nawet gospodarskie troski, bo przecież w swym purytańskim poczuciu obowiązku nie potrafiła przyglądać się bezczynnie, jak dobra ziemia leży odłogiem - żadna z tych rzeczy nie mogła jej ukoić. I teraz, kiedy Rylan odwrócił się wreszcie i kiedy spojrzała w jego twarz, nie pomyślała o Jacku, mimo że o niego powinna się obawiać najbardziej.

17 Nie, jej pierwsza myśl pobiegła do Jocelyn. Ich najstarsza córka urodziła się w wynajętym domu nieopodal Brattleboro, w bezbrzeżnej, zimowej ciszy, bo cały krajobraz ginął pod śniegiem, zupełnie jakby trzy stopy puszystej bieli postanowiły ogrodzić tę kruchą istotkę od całego zła świata. A siedem lat później wszystko zatoczyło krąg. Jocelyn przetrwała jakoś wietrzną podróż na pokładzie SS „Majestic”, lecz w Nowym Jorku jej spotniała twarz zdawała się ginąć wśród śnieżnych poduszek, aż wreszcie wypowiedziała tamte słowa, które zraniły jej matkę bardziej, niż kiedykolwiek potrafiłaby przyznać: - Powiedz tatusiowi, że go kocham - powiedziała, po czym umarła. A Carlie, która w tamtych upiornych dniach krążyła pomiędzy dwoma domami - w jednym konała jej córka, w drugim zaś mąż - jeszcze przez tydzień ukrywała jej śmierć, ponieważ wiedziała, och, była tego całkiem pewna, że wyjawienie tej wiadomości kosztowałoby ją także utratę Rylana. W końcu jednak musiała wyznać prawdę, wszak nigdy nie uchylała się od swoich obowiązków. I wtedy jej mąż, jej milczący Rylan, który nigdy nie odsłaniał się bardziej niż to konieczne, w jednej chwili zapadł się w sobie i stężał jak pośmiertne maski - oglądali je wspólnie w kremowomarmurowych muzeach Italii - i tylko opadająca powieka, podnoszona raz po raz w nerwowym tiku, świadczyła, że wciąż żyje. Dopiero potem, kiedy minął pierwszy spazm przerażenia, Carlie odkryła, że jego martwota jest czymś więcej niż aktem rozpaczy. Rylan był sparaliżowany. Owszem, wodził lewą ręką po krawędzi kołdry, ale prawą, tą, która przyniosła mu sławę, nie potrafił nakreślić nawet kilku liter. Uwięziony wśród białych prześcieradeł, w hotelowym pokoju przesyconym wonią aloesu i środków dezynfekujących, przez dwa tygodnie przyjmował wizyty medycznych sław, które kiwały z ubolewaniem głowami i odchodziły bez postawienia żadnej sensownej diagnozy i wyznaczenia kuracji. Tymczasem Carlie, zalewana telegramami od premierów, prezydentów, lordów z Admiralicji i wreszcie zwyczajnych czytelników, niestrudzenie układała kolejne komunikaty, negocjowała z ich amerykańskim agentem i zwoływała konferencje prasowe, żeby choć trochę ograniczyć pogłoski o bliskiej śmierci słynnego pisarza. Później, kiedy paraliż się cofnął tak samo bez ostrzeżenia, jak przyszedł, Rylan wysłał do jednego z pism, które zdecydowały się zamieścić jego nieco przedwczesny nekrolog, uprzejmy list, prosząc, by nie omieszkali go również - jako zmarłego - skreślić z listy subskrybentów. Potrafił śmiać się z takich rzeczy, sarkastyczne poczucie humoru broniło go przed złością. Carlie, przeciwnie, latami dusiła w sobie wściekłość i nie zapominała niczego.

18 Dlatego teraz, gdy patrzyła na nerwowe drgania, jakie raz po raz zniekształcały jego twarz, i palce prawej dłoni, niczym szpony zaciśnięte na świstku papieru, w jednej chwili pojęła, co się stało. Podtrzymała go jeszcze odruchowo i pomogła mu opaść na najbliższy fotel. Wyszeptał coś, a Carlie, choć nie odrywała wzroku od jego ust, nie potrafiła odczytać wyroku. - Zaginiony - powtórzył po chwili z wysiłkiem. - Zaginiony. Tak się rozpoczęła historia Carlie. Wciąż tkwił bezwładnie w fotelu, kiedy nad spokojnym, sennym niebem Norfolku wybuchła rakieta oświetlająca, doskonale widoczna przez szybę, bo mimo ostatnich deszczów służba w Siedmiu Wiązach utrzymywała je w nienagannej czystości. Niebieskawa poświata zalała na moment ogród, staw i ciemną plamę Dalekiego Boru. Kiedy zgasła, w oddali odezwało się znajome, szczekliwe staccato karabinu maszynowego. Kolejna jasna smuga przemknęła po niebie, odbijając się jaskrawo na powierzchni jego binokli, tak bezsensowna i nieoczekiwana w tym miejscu. Rylan pamiętał, że Jack przeszedł w Warley pełne szkolenie jako oficer sygnalizacyjny - i teraz miał absurdalnie wrażenie, że syn próbuje go przywołać w jedyny możliwy sposób. Lecz kiedy zgasła, niebo pociemniało się i wygładziło bez śladu, a wszystko trwało tak krótko, że nie był pewien, czy sobie tego nie wyobraził. Chciał odwrócił się do Carlie i zapytać, czy ona również widziała to dziwaczne zjawisko, lecz nie zdołał poruszyć głową. Żona stała przy oknie, tępo wpatrzona w ciemność. Przygryzła wargi i wiedział, że z całej siły powstrzymuje płacz. Zdradzało ją jedynie szybkie trzepotanie powiek. Był pewien, że nic nie spostrzegła - ani światła nad ogrodem, ani tego, co się działo z jej mężem. W panice spróbował jej dotknąć, lecz jego ręka pozostała nieruchoma na poręczy fotela. A potem flara znów rozprysła się kilkadziesiąt metrów przed nim, tym razem oświetlając połać zrytego pociskami francuskiego pola, spokojnego teraz i pogrążonego w sennym bezruchu. Zdezorientowany Rylan wzdrygnął się i mocniej przylgnął plecami do wilgotnego szalunku. Wiedział już, dlaczego chłopcy w okopach nienawidzili świateł sygnalizacyjnych - żadne pożytki nie rekompensowały tej paraliżującej bezbronności, kiedy jasność osaczała ich znienacka pośrodku ziemi niczyjej, a w chwilę później odzywała się kośba niemieckich karabinów. Ale nawet tutaj, chroniony grubą warstwą gruntu, umocnioną

19 dodatkowo oszalowaniem i workami z piaskiem, w tej krótkiej chwili, kiedy ciemność cofnęła się od nich z odrazą, poczuł się bezpośrednio wystawiony na strzały. Za dobrze pamiętał wyraz twarzy żołnierza, zabitego tego dnia przez niemieckiego strzelca. Z czoła spływała mu strużka krwi, lecz chyba wciąż jeszcze nie pojął, że nie żyje. Rylan oczywiście nie powinien spędzić tej nocy w okopach, lecz jego przewodnik tak usilnie starał się wywieźć słynnego pisarza spod nieprzyjacielskiego ostrzału, że w końcu zabłądził. Miał jeszcze szansę zorientować się i zawrócić we właściwym kierunku, kiedy niespodziewanie wyjechali na pozycje Francuzów. Wówczas jednak przeważyła imperialna duma - żaden oficer króla nie przyznałby się ochoczo do niewiedzy przed zwyczajnymi poilu i przewodnik Rylana nie stanowił w tym względzie wyjątku. Kazał jechać dalej, stanowczo przywołując do porządku żandarmów na posterunkach polowych, gdy ci starali się coś mu tłumaczyć. W ten sposób Rylan i jego eskorta ponownie znaleźli się nieomal na linii, tyle że otoczeni przez sprzymierzeńców, na których, powiedzmy szczerze, nie lubili polegać. Owszem, skoro wyszło na jaw, jaką znakomitość przyszło mu gościć na swojej pozycji, francuski dowódca tego odcinka kazał im przydzielić kilka wełnianych, nawet nie za bardzo brudnych, koców oraz solidną porcję koniaku z własnych zapasów. Potem jednak przez co najmniej dwie godziny zadręczał ich z iście galijską wylewnością, zanim się wreszcie oddalił do swych obowiązków. Na pożegnanie odstąpił im jeszcze swą pryczę, zapewne jedyną w promieniu paru tysięcy jardów. - Żabojady zawsze potrafią się jakoś urządzić - skomentował cierpko przewodnik Rylana, mierząc pełnym obrzydzenia wzrokiem ten ewidentny przejaw zniewieściałości. - Pojęcia nie mam, jak zdołał ją przyciągnąć aż tutaj. Rylan uśmiechnął się pod wąsem. On sam nawet w ciepłe, letnie noce wyraźnie odczuwał ciężar lat i nie zamierzał spać na gołej ziemi - nie musiał szczególnie natężać wyobraźni, żeby zgadnąć, co powie Carlie, jeśli pojawi się w domu z atakiem korzonków. Wkrótce więc kręcił się i posykiwał z niewygody na posłaniu, które okazało się madejowym łożem, wygniecionym tak bardzo, że czuł w mięśniach każdy żelazny pręt, na którym opierał się materac. Kiedy poddał się wreszcie po kilku godzinach bezsennych męczarni, jego przewodnik wspaniałomyślnie powstrzymał się od komentarzy. - Możemy podejść bliżej linii - zaproponował; niemal wypalony papieros zwisał z jego ust jak szara laseczka popiołu. - Może zobaczy pan, jak wygląda ziemia niczyją nocą. Na tym odcinku ostrzał jest bardzo słaby, ale żadnych szaleństw. Oczywiście jeśli czuje się pan na siłach... - dorzucił ze słabo skrywanym powątpiewaniem.

20 Po tych słowach Rylan pozwoliłby zaprowadzić się nawet na księżyc, choć zdawał sobie sprawę, jaką głupotą z jego strony jest próba udowodnienia czegokolwiek temu chłopcu, młodszemu od niego o dobre trzy dekady i tak zadufanemu we własne siły, jak tylko niedowarzone dzieciaki potrafią. Długo szli transzeją komunikacyjną, wąską i poszarpaną, bo choć Francuzi ostatnio odrzucili tu Boszów o kilkadziesiąt jardów, nie zdążyli jeszcze załatać wyrw i lejów po pociskach. Niekiedy okop ginął pod zwałami ziemi, spulchnionej jeszcze i sypkiej, bo deszcz nie padał od tygodni. W niszach, skuleni na legowiskach, drzemali żołnierze, zbyt zmęczeni, by zwracać uwagę na przechodzących. Niemiecki front przebiegał jakieś dwieście jardów od pierwszej linii okopów. - Za daleko na granaty ręczne - ocenił wprawnie przewodnik Rylana. - Ale doskonały dystans dla ich polowej artylerii i karabinów maszynowych. Rylan starał się więc trzymać nisko głowę, kiedy zagłębili się w kretowisko przejść i przesmyków. Zapewniano go wprawdzie, że brytyjska artyleria jest liczniejsza i znacznie lepsza od niemieckiej, jednak podejrzewał, że jest to jeszcze jedno z pobożnych życzeń, jakie powinien po powrocie do kraju jak najszybciej opisać w gazecie ku pokrzepieniu rodziców i krewnych tych wszystkich chłopców, którzy teraz kulili się na swoich pozycjach, rozpaczliwie szukając osłony przed niemieckimi szrapnelami. Dowódcy często uciekali się do takich psychologicznych trików, czasami całkiem wyrafinowanych. Kiedyś kazali kopać w parapetach okopów specjalne nisze, dokładnie w odstępach dwudziestu pięciu stóp, na cylindry z gazem. Szeregowcy, obciążeni wszak i bez tego mnóstwem rozmaitych zajęć, niewątpliwie mieli za złe tę dodatkową robotę, jednak ich morale wzrosło, skoro uświadomili sobie, jakie nieprzebrane rezerwy śmiertelnie niebezpiecznej broni przygotowano przed następną bitwą. I cóż z tego, że gaz ostatecznie się nie pojawił przed ofensywą? Wówczas w dowództwie już nikt o całej sprawie nie pamiętał. Okopy stawały się coraz głębsze - dopiero solidne dziesięć-dwanaście stóp mogło cię ukryć przed pociskami z ciężkich dział i moździerzy - i splątane. Rylan wiedział, że ta ziemia po wielekroć przechodziła z rąk do rąk, a artyleria przekopała ją i zryła lepiej niż jakikolwiek pług, na zawsze odmieniając pogodny niegdyś krajobraz. Przed pierwszą linią okopów ciągnęły się zasieki z drutu kolczastego. Pod osłoną ciemności żołnierze jak krety pełzli na brzuchach pomiędzy kraterami, żeby łatać wyrwy i rozpinać kolejne warstwy upiornych, najeżonych stalowymi cierniami zasłon. Powszechnie nienawidzono tej roboty: odgłos wbijanych palików w nieunikniony sposób przyciągał uwagę Boszów, a wówczas nad głowami pracujących wybuchała pojedyncza flara, po czym strzelano do nich jak do kaczek. Nieco dalej, przy czole okopów, wzniesiono cementowe bunkry, solidne, na dwadzieścia stóp

21 wkopane w ziemię, ze szczelinami na lufy karabinów maszynowych, które ukazywały się i chowały błyskawicznie, wyposażone w kółka i przetaczane na szynach pomiędzy stanowiskami. Dalej były punkty zborne i umocnione punkty dla rezerw, nasypy i bocznice kolejowe, skąd napływali świeży żołnierze i gdzie odbierano ich ponure szczątki, znoszone przez sanitariuszy po każdej bitwie. A wśród całego tego wojennego zamętu tkwiły rozproszone okruchy dawnego świata - jakieś kamieniołomy, wyrobiska po kredzie, fabryczki sterczące w niebo wypalonymi ścianami, hałdy żużlowe dobrze już porośnięte chwastami, resztki kopalnianych szybów. Ocalały weteran szedł tuż za Rylanem i często zatrzymywał się na kilka sekund, żeby rozejrzeć się po okolicy - zapewne szukał punktów orientacyjnych, które pozwolą im potem powrócić na kwaterę u gościnnego żabojada. Rylan nabierał przeświadczenia, że cała ta nocna eskapada jest zupełnie nieprawdopodobną mieszaniną lekkomyślności i brawury - i jeśli kiedykolwiek wyjdzie na jaw, młodego oficera czekają z jej powodu niemałe nieprzyjemności. O ile w ogóle wrócimy, pomyślał z rozbawieniem całkowicie nieadekwatnym do sytuacji. Musiał przyznać, że w tym względzie znacznie większe nadzieje pokładał w szeregowcu niż w przewodniku, który na oślep brnął przed siebie. - Możemy się tu bronić do sądnego dnia - wyrwało się oficerowi, kiedy przechodzili obok starej sztolni, zmienionej przez Francuzów w posterunek strażniczy. - Oni też, biedne diabły - wymruczał niemal bezdźwięcznie żołnierz za plecami Rylana. Jack! - przypomniał sobie w nagłym wybuchu paniki. Tam jest Jack! Niedaleko strzały zabębniły o ziemię i garść pyłu sypnęła mu w oczy. Odruchowo podniósł rękę, żeby wyczyścić binokle, lecz nie wymacał ich na nosie. Przesunął ręką nieco w dół i wtedy wyczuł pod palcami świeżą, sztywno wykrochmaloną gładź prześcieradła, a w nozdrza uderzyła go znajoma woń aloesu i mięty - i przytłumiony, herbaciany zapach perfum Carlie. Miałem atak, pomyślał z ulgą, stąd te omamy. Gorączka już spadła, tak mu się w każdym razie wydawało, lecz gdy spróbował wypowiedzieć imię żony, z wyschniętego gardła nie wydobył się żaden dźwięk. Na szczęście na stoliku przy łóżku, jak zwykle, stała karafka z wodą, a kiedy znalazł obok niej binokle, przekonał się, że Carlie musiała przy nim czuwać, bo na fotelu pod oknem leżał jej ulubiony, lawendowy szal. Zapewne poczekała, aż kryzys minie, i poszła do siebie. Z pewnością jednak nie spała. Tej nocy wszystkie jej myśli, trwogi i nadzieje biegły ku ciemnym, uśpionym polom Francji. Gdzieś tam spoczywał jego chłopiec. Jego Jack.

22 Kiedyś przez lornetę pokazano mu pole bitwy. Dwudniowy, morderczy ostrzał ciężkiej artylerii dobiegł końca, choć baterie moździerzy odzywały się jeszcze ponurym dudnieniem, a stanowiska karabinów maszynowych po obu stronach frontu kontynuowały swą szczekliwą rozmowę. Z dużej odległości Rylan dostrzegał zaledwie kłęby czarnego dymu i chmury gazów, które unosiły się nad ziemią niczyją. Dzisiaj wiatr okazał się przychylny, wiał Boszom prosto w twarz, zupełnie jakby miłosierny Bóg postanowił pognębić ich własną bronią, jak z egzaltacją oznajmił jakiś francuski dowódca. Rylan zdawał sobie sprawę, że żołnierze z uzupełnień, czekający kilka mil od linii na swoją kolej, też nie widzą nic poza tumanem, wiszącym nad horyzontem jak ciemna jutrzenka. Ale znacznie większe wrażenie wywarł na nim jeszcze inny obraz - dziesiątki, setki maleńkich, zgarbionych sylwetek, które brnęły poprzez płaskie pole bitwy. Żołnierze poruszali się chaotycznie, jak muchy wyrwane z zimowego odrętwienia. Teraz, skoro ustał najgorszy ostrzał, wyłazili z kryjówek, wyrw, resztek umocnień, kraterów po pociskach. Niektórzy sami, inni po dwóch, po trzech wlekli się w najróżniejszych kierunkach, oszołomieni, może ślepi. Przypomniało mu się, jak pani Jennett postanowiła zagazować miot kociaków szarej, pręgowatej kotki ze stajni. Największa zalotnica na podwórku, śmigła i pełna wdzięku w polowaniu na szczury, kociła się regularnie dwa razy w roku. Gospodyni zapewne skręciłaby jej kark już kilka sezonów temu, gdyby nie jej nadzwyczajne zdolności łowieckie - potrafiła wytropić i zadusić szczura nieomal własnego rozmiaru. Pani Jennett, choć nie bez utyskiwań, postanowiła darować życie niewdzięcznej bezwstydnicy. Nie zamierzała jednak odpuścić jej bękartom, małym, wstrętnym darmozjadom, jak je nazwała, kiedy kocięta obstąpiły ją popiskującą gromadką, usiłując się wspinać na fałdy grubej spódnicy. Przyniosła z pakamery solidne tekturowe pudło. Zapakowała do niego miauczące kocięta, przekonane, że jest to kolejna świetna zabawa. Potem z kieszeni fartucha z woskowanego płótna - przywdziewała go wyłącznie do najbrudniejszej domowej roboty - wydobyła buteleczkę z płynem. Rylan i Tilly, których zmuszono, by uczestniczyli w egzekucji, przypatrywali się temu widowisku z rozszerzonymi oczami. Nic nie rozumieli nawet wtedy, kiedy pani Jennett rozlała na dnie zawartość naczynka, po czym zamknęła pudełko i starannie pozalepiała woskiem szczeliny. - To samo powinno spotkać wszystkie niegrzeczne bachory - wysyczała przez zaciśnięte zęby. Tilly zaczęła płakać. Po kilku miesiącach pod serdeczną opieką pani Jennett wybuchała szlochem odruchowo, bez zastanowienia - wystarczyło, że usłyszała

23 „niegrzeczny”, „wredny” albo „bachor”. Zwykle gospodyni miękła na widok drobnej, zanoszącej się rozpaczliwym łkaniem sylwetki. Płacz Rylana wywierał na niej zgoła inne wrażenie: bez zbędnych pytań i dociekań szła wtedy po kozią nóżkę, która w nieustannej gotowości wisiała na drzwiach do jadalni, żeby przez tyłek wbić mu do głowy starożytną mądrość, że dzieci powinno się widzieć, a nie słyszeć. I chociaż okazał się pojętnym uczniem, nigdy nie ustawała w gotowości do udzielenia mu kolejnej korepetycji. Dzisiaj jednak postanowiła okazać stanowczość. Szturchnęła Tilly kułakiem między łopatki tak mocno, że zaskoczone dziecko dostało czkawki. Pani Jennett skrzywiła się. Nie lubiła podobnych demonstracji. Złapała małą za brodę i mocno szarpnęła do góry. - Jeśli natychmiast nie przestaniesz - wycedziła jej prosto w twarz, wskazując palcem na Rylana - ukarzę jego. Zobaczysz, ukarzę go tak, że skóra na plecach popęka mu do krwi. Mała, lojalna Tilly gorliwie skinęła, a potem jeszcze raz i znowu, jakby nie potrafiła przestać - wyglądała jak figurka z ruchomą głową, Rylan widział kiedyś taką w Lahore w muzeum ojca. Z całej siły zagryzała wargi, ale po jej policzkach ciekły łzy, a tłumiona czkawka raz po raz wstrząsała plecami. - Zostaniecie tu, póki nie zdechną - ciągnęła pani Jennett. - Dokładniusieńko, póki nie przestaną miauczeć. Rozumiecie mnie? Stali więc nieruchomo nad pudełkiem. Tilly popiskiwała cichutko jak jeden z konających kociaków, a brat bał się ją przytulić, bo pani Jennett niechętnie patrzyła na pieszczoty. Z początku Rylanowi trudno to było zrozumieć. Przywykł do miękkich objęć swojej aya, do pieśni nuconych w obcym, szeleszczącym języku, do tubylczych opowieści i legend, które niepostrzeżenie przesnuwały się do jego świata. Ale teraz już wiedział, że pani Jennett gardziła bliskością, zupełnie jakby nie potrafiła znieść cudzego dotyku. Później, znaczniej później, zrozumiał, że niektórzy właśnie tacy są i nie można ich zmienić. Wtedy jednak przypatrywał się jej z fascynacją i strachem, jak brązowoskóremu zaklinaczowi ognia albo fakirowi tańczącemu boso pomiędzy wężami - i w swoim dziecięcym umyśle czuł, że sam jest przy niej jak ptak, sparaliżowany wężową źrenicą. Tyle że w tym pochmurnym, niezrozumiałym świecie nie istniały czary i nie było ichneumona, który pokona Nagainę. Cała upiorna egzekucja nabrała dla nich znaczenia dopiero wtedy, kiedy jedno z kociąt zdołało się wydostać. Oszołomione chloroformem, kręciło się wokół pudełka w tępym uporze, pomiaukując i piszcząc słabo. Tilly i Rylan przypatrywali się temu w osłupieniu, zbyt przestraszeni, żeby chociaż cofnąć się o kilka kroków. W końcu upadło, z grzbietem przy tekturowej ścianie, która oddzielała je od rodzeństwa, i zdechło.

24 Żołnierze na pobojowisku poruszali się właśnie jak tamten kociak - i niektórzy z nich nieruchomieli równie szybko. Ich sylwetki zlewały się z ziemią, pokryte pyłem, oblepione błotem, a po chwili wyłaniały się w innym miejscu. Pomiędzy ocaleńcami przesuwały się też inne kształty, dwudzielne i połączone kładką noszy, lecz tych było najmniej i prędko ginęły w bezmiarze innych. Teraz gdzieś pomiędzy nimi był Jack. Jego Jack. Oczywiście wiedzieli z Carlie, że to nastąpi. Nie mieli zwyczaju zwierzać się sobie z trosk, zupełnie jakby ich wypowiedzenie pozwalało lękom nabierać kształtów i potężnieć, lecz pewnego dnia, po kolejnym telefonie od przyjaciół - i jednej z tych rozmów, których wszyscy obawiali się najbardziej - ich cicha, spokojna Una, która zawsze usuwała się w cień, rzuciła im w twarz: - Niebawem nie będę znała nikogo żywego! - Och, moje kochanie - powiedziała wtedy jej matka i te słowa zawisły w powietrzu, bo żadne z nich nie chciało wyjawić, o czym naprawdę pomyślało. A wieczorem tego samego dnia Carlie napisała list do swojej matki w Ameryce. Rylan nie dowiedziałby się o tym, gdyby nie znalazł na biurku brudnopisu, tak pokreślonego i rozmazanego, że prawie nieczytelnego. Odruchowo podniósł kartkę, przekonany, że to korespondencja z wydawcą albo może zamorskim agentem, bo Carlie zajmowała się jego sprawami wydawniczymi z tą samą energią, z jaką kierowała gospodarstwem. I wtedy spostrzegł słowa: „Wiemy, że go stracimy”. Nie mieli przed sobą tajemnic, przecież każdego roku dopisywał się do jej pamiętnika, więc podniósł list Carlie i odczytał ten krzyk rozpaczy, któremu nigdy nie pozwoliła głośno wybrzmieć. Wiemy, że go stracimy. Zginie albo zostanie okaleczony tak ciężko, że uznają go za nieprzydatnego i odeślą do domu. Ale nie możemy go zatrzymać. Nie wbrew niemu i nie po tym, co stało się z tyloma jego kolegami i synami naszych przyjaciół. Nie możemy go zatrzymać... Rylan nie odważył się zapytać, czy wysłała ten list. Ale wiedział, jaki kształt przybierają jej lęki. A ona również wiedziała, nad czym on rozmyśla w bezsenne noce w gabinecie. Zastanawiał się, jak wiele z tej skrywanej grozy przeniknęło do świata Jacka. Ich syn wybierał się na tę wojnę jak na kolejną drakę, potajemny wypad Carusem do któregoś z londyńskich music-halli. A może właśnie o to wszystkim nam chodziło? - pomyślał cierpko Rylan. Dzieci się bawiły, ścieśniając całą swoją młodość do tych kilku miesięcy, które im

25 jeszcze pozostały, zanim znikną, jak kwiaty róż pod nożycami ogrodnika. A my podwyższaliśmy im roczny dochód, wiedząc, że nie zdążą się nim nacieszyć, i kupowaliśmy nowe płyty, żeby jak najpiękniej odtańczyły pożegnalnego walca. O tak, Rylan pamiętał wyśmienicie radość Jacka, kiedy w prezencie gwiazdkowym dostał gramofon i kolekcję dwudziestu czterech płyt. Cały dom rozbrzmiewał wówczas piosenkami Mary Lloyd i Harry'ego Laudera, tego samego, który niebawem napisze Keep Right on the End of the Road, kiedy jego syn John zostanie zabity pod Ovillers. I wszyscy udawaliśmy, pomyślał, że możemy nadal śmiać się i oddychać jak wcześniej, jak wówczas, kiedy wojny, toczone za Królową i Imperium w najdalszych krajach świata, przefiltrowane przez dumę i obowiązek, jak przypływ powracały na wyspę, zmienione w opowieści o bohaterstwie i poświęceniu. Lecz ta fala okazała się wyższa od wszystkich poprzednich, oni zaś, jak tyle razy wcześniej, wyprawiali swoje dzieci, jedno po drugim w otchłań, coraz wyraźniej rozumiejąc, że już nie powrócą - nie z tym przypływem, nie tym razem... Rylan zresztą pojął to znacznie wcześniej niż inni. Nie czerpał wiedzy z listów żołnierzy, pełnych przemilczeń i miłosiernych kłamstw, które miały dodać otuchy ojcom i matkom, a dodatkowo jeszcze okaleczonych przez cenzurę, wyczuloną na wszelkie próby podkopywania morale cywili. I wyobraźnia nieustannie podsuwała mu obrazy Jacka - niskiego, szczupłego Jacka, który tak podobał się Carlie i paniom z komitetu w swoim galowym mundurze - kiedy brnie ranny przez ziemię niczyją z niedawno nabytym nożem kukri. Był z niego po chłopięcemu dumny, chwalił się w liście do rodziców, że można nim ciąć jednako drewno i Boszów, żeby zaraz dodać z odziedziczonym po ojcu sarkazmem, że najpewniej jednak posłuży głównie do drewna. Nawet Carlie uśmiechnęła się na te słowa - z racji opowieści o niemieckich bestialstwach w Belgii stawała się chwilami naprawdę krwiożercza - a wtedy odezwała się Una: - Jeśli tylko odróżni Niemców od drewna. Rylan przywykł do drobnych złośliwości, których nie szczędzili sobie brat i siostra i czasami wydawało mu się, że w tej monecie wyrażają swoją miłość i przywiązanie. Lecz teraz w lekkim tonie Uny zabrzmiało coś głębszego. Wyrzut? - pomyślał wiele później, bo nie zwykł analizować słów najmłodszego dziecka. Czyżby już wtedy obwiniała mnie o to, co nieuchronnie musiało nadejść? Kiedy na samym początku wojny Jack próbował się zaciągnąć, nie zdołał bez binokli odczytać drugiego rzędu liter na tablicy podczas standardowego badania okulistycznego i dwie komisje rekrutacyjne odrzuciły go ze względu na krótkowzroczność. Punkty werbunkowe były pełne młodych mężczyzn, spragnionych przygody i swojej odrobiny