IXENA

  • Dokumenty1 316
  • Odsłony246 775
  • Obserwuję196
  • Rozmiar dokumentów2.2 GB
  • Ilość pobrań143 153

Burzyńska Małgorzata - Tym razem będzie lepiej

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :720.1 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

IXENA
EBooki
FANTASTYKA

Burzyńska Małgorzata - Tym razem będzie lepiej.pdf

IXENA EBooki FANTASTYKA Burzyńska Małgorzata
Użytkownik IXENA wgrał ten materiał 8 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 14 osób, 18 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 10 z dostępnych 10 stron)

Burzyńska Małgorzata Tym razem będzie lepiej Z „Nowa Fantastyka” nr 9(264) – wrzesień 2004 Andrzej siedział markotny przed telewizorem, niedzielny wieczór nastrajał pesymistycznie. Miał pretensję do siebie, że siedzi w domu i o tym rozmyśla. Ze jutro znów będzie musiał iść do pracy. Do kolegi, z którym wynajmował mieszkanie, że tamten bawi się w najlepsze z przyjaciółmi. Do swoich przyjaciół, że nigdzie go nie zapraszają, choć przecież nie korzystał z ich rzadkich propozycji... Rozległ się dzwonek do drzwi. W korytarzu stała smukła, jasnowłosa dwunastoletnia dziewczynka. Miała wielkie oczy koloru morza. - Czy zastałam pana, który z panem mieszka? - Nie - odpowiedział poirytowany. - Czy mogę w takim razie coś dla niego zostawić? - Oczywiście! Wyjęła z kieszeni zegarek, podała go Andrzejowi, dygnęła grzecznie, odwróciła się i zbiegła po schodach. Przy wejściu do metra czekały na nią dwie małe pokręcone postaci. - I jak, połknął? - spytał staruszek. - Jak gęś - odpowiedziała dziewczynka. - Elżbietko, na pewno wszystko od niego wyciągniesz... nie wzbudzając podejrzeń? - pytała staruszka. Elżbieta wydęła usta i zakomenderowała. - Wracamy do pensjonatu na kolację! Ostrożnie sprowadziła staruszków po stromych schodach do metra. Na Dobrej w domu „Złoty Zmierzch" sprzątano po kolacji. W sypialni panów Adolfa i Jana zebrało się czworo pensjonariuszy. Nawet lekarze tolerowali te nocne posiedzenia. Tym razem zmierzono wszystkim ciśnienie, ponieważ doktor Habib zauważył, że pacjenci są podekscytowani. Zalecił im wczesny wy- poczynek, oboje z siostrą Ewą życzyli staruszkom dobrej nocy i wyszli. - Widziałeś - zachrypiał Bogdan do Adolfa - cholerny Arab pogłaskał siostrę Ewę po pupie. Stefania wlepiła w Bogdana ogromne, ciemne oczy. - Myślisz, że mają romans? - Kto? - spytał Bogdan. Zdążył zapomnieć, o co chodzi. - A jak było z Andrzejem, połknął przynętę? - spytał Adolf. - Połknął - odpowiedziała dziewczynka. Adolf ukląkł przy łóżku opierając się jedną ręką o krzesło, drugą o parapet. - Możesz już wyjść - powiedział łagodnie. Spod łóżka wysunęła się zamglona chłopięca postać. Dziecko uśmiechnęło się i usiadło, chociaż nie było wolnego krzesła, po prostu zawisło w powietrzu. Troje staruszków: Adolf, Bogdan i Stefania, pochyliło się nad nim i po cichu, z ożywieniem szeptało. Tylko pan Jan odwrócił się markotnie do okna. Z „paczki" on jeden nie skończył dziewięćdziesięciu lat, więc nie mógł jeszcze zobaczyć Marcinka. Marcinek zaglądał od jakiegoś czasu; pan Jan najpierw był zazdrosny, myślał, że Adolf znalazł sobie kogoś. Przez pięćdziesiąt siedem lat byli sobie wierni, ale Jan bał się, że kiedyś zostanie sam. Później Marcinek zaczął przychodzić także do Stefanii, do Bohdana. Jeszcze tylko on. Ciekawe, jak to jest: niby można zobaczyć chłopca dopiero po skończeniu dziewięćdziesięciu lat, a Elżbieta też go widzi. Wszyscy młodzi się znają. Andrzej wspina się po schodach. Każdego dnia wyjście z metra wydaje mu się dłuższe, bardziej cuchnące i strome. To jest czyściec - myśli - niekończące się schody do knajpy, do domu. Na chodniku zawahał się. Kilkanaście metrów od jego bloku był ogródek pubu „Zielona Gęś". Dziewczynka, która wczoraj przy- niosła zegarek Filipa, siedziała na niskim ogrodzeniu i wymachiwała splecionymi nogami, a jej ciężkie buty łomotały o murek. Andrzej podszedł do niej. Dziewczynka odgarnęła włosy z twarzy leniwym ruchem.

- To ty byłaś wczoraj u mnie? - Mam na imię Elżbieta. - A ja Andrzej. Skąd... - zaczął, ale urwał. Przecież nie ukradła tego zegarka. Dziewczynka patrzyła na niego jak kot, bez zmrużenia oka. Andrzej rozejrzał się. Była dziewiąta rano, ale kelner przecierał już stoły w ogródku. - Napijesz się... coli? - spytał. - Jeśli można, to poproszę herbatę – zeskoczyła z murku i pomaszerowała w kierunku domu. Andrzej myślał, że zostaną w ogródku, ale westchnął i ruszył za dziewczynką. Po mieszkaniu poruszała się pewnym, krokiem, jak u siebie. Andrzej zaparzył herbatę, sam sięgnął po colę i dolał do szklanki odrobinę wódki. - Mieszkasz w pobliżu, prawda? - spytał zakłopotany. - Na Madalińskiego. Wracam tędy ze szkoły. Moja mama pracuje na uczelni, czasem do niej przychodzę. - Mój współlokator też tam pracuje. - Wiem. Zostawił u nas zegarek, - Hm,,, no tak... - Zabębnił palcami po stoliku. - Szósta klasa? - rzucił. - Tak. - Nie powinnaś być teraz w szkole? - zabrzmiało to obrzydliwie mentorsko, ale nie wiedział, o czym z dziewczynką rozmawiać. A bardzo chciał ją zatrzymać. - Zdałam egzaminy do gimnazjum i mam wakacje wcześniej. Andrzej pokiwał głową. Starał się nie przyglądać Elżbiecie zbyt natarczywie. Miała bardzo zielone oczy, z bliska widać było na tęczówkach błękitne żyłkowania, jak na turkusie. Miał ochotę spojrzeć jej w oczy, ale nie chciał dziewczynki przestraszyć. Nagle spostrzegł, że ona wstaje i zbiera się do wyjścia. - ...trochę zimno. Czy mogę pożyczyć od pana sweter? - Oczywiście. Nie musisz go zwracać, ale... będzie mi miło, jeśli kiedyś wpadniesz... - wreszcie wymyślił pretekst - jeśli potrzebujesz korepetycji z matematyki albo z historii. Powinnaś o tym pomyśleć, to ważne, żeby dobrze wystartować w nowej szkole. Większą część dnia mam wolną, bo pracuję jako stróż nocny na parkingu... - zorientował się, jak to zabrzmiało. - Widzisz, skończyłem socjologię, a studiowałem też fizykę. Chciałem poznać wszystkie mechanizmy, które rządzą światem. Słuchała go uważnie. Andrzejowi pociły się dłonie. Szybko połknął zawartość szklanki. - Miałem inne plany, zacząłem nawet gromadzić materiały do pracy naukowej. - Z socjologii? Na jaki temat? - Z fizyki. Chodziło o to, że gdyby poznać dokładne położenie i właściwości każdej cząsteczki, to można by stworzyć projekcję jej stanów w przyszłości, czyli inaczej mówiąc poznać jej przyszłość. - I pewnie myślał pan, że jeśli poznałby pan całą historię życia człowieka, każdy jego czyn i każdą myśl, to mógłby pan trafnie przewidzieć wszystkie jego czyny i myśli w przyszłości? - Tak myślałem, kiedy byłem dzieckiem. Ale to stara teoria, z końca XIX wieku, nazywa się demon Maxwella. - Tego od kawy? - spytała naiwnie. - Nie sądzę. - Przecież życia by panu nie starczyło na gromadzenie takich informacji. Mógłby pan poznać w ten sposób tylko jednego człowieka, a i to włócząc się za nim bez przerwy całe życie, od samego urodzenia. A potem i ten człowiek mógłby dostać wylewu albo niespodziewanie wpaść pod samochód i po co to? Bez sensu. Andrzej uśmiechnął się. - W końcu doszedłem do tego wniosku, nie ja jeden. Teraz inaczej postrzega się zjawisko czasu, dlatego właśnie pracuję jako nocny stróż. Elżbieta pokręciła głową. - Nie lepiej trafnie zgadywać? - Nigdy nie wiesz, czy zgadniesz. A nawet jeśli zgadniesz i tak nie wiesz, czy słusznie wnioskowałaś, czy to tylko przypadek i następnym razem się pomylisz. Elżbieta znów pokręciła głową. Wstała i owinęła się swetrem. - Przyjdziesz jeszcze do mnie? - spytał Andrzej miękko. - Oczywiście, możesz z mamą, skoro ona zna mojego współlokatora... - Chętnie - odpowiedziała dziewczynka i wyszła.

Andrzej rzucił się do okna, aby jeszcze na nią popatrzeć. Długo się nie pojawiała, pomyślał z niepokojem, że może zacięła się w windzie. Wybiegł z mieszkania. Obie windy działały. Zszedł kilka pięter, aż usłyszał miarowe stukanie. Elżbieta siedziała w oknie na półpiętrze i machała splecionymi nogami. Pożyczony sweter naciągnęła na szczupłe ramiona, wtuliła policzki w rękawy, zamknęła oczy i kiwała się miarowo. Nieprzenikniona twarzyczka miała wyraz rozmarzenia, powieki jej drżały a policzki zarumieniły się. Andrzej patrzył jak urzeczony. Nie otwierając oczu, dziewczynka potarła powoli policzek swetrem, powąchała go, a jej wąskie nozdrza zadrżały. Andrzej cicho wrócił do mieszkania. Bogdan pierwszy zobaczył Marcinka. Najpierw poczuł delikatne łaskotanie w kark, któremu towa- rzyszyło lekkie zażenowanie. Bogdan odwracał się, ale zrazu nikogo nie dostrzegał. Później zauważył, że Adolf tak samo, szczególnie po drzemce, odwraca się bez powodu i drapie w kark. Kilka razy zdarzyło się, że jakiś przedmiot sam spadł ze stolika. Później wydawało się Bogdanowi, że otarł się o coś, zwłaszcza, jeśli przechodził obok Stefanii. Był pewien, że minął ją z daleka, a jednak czuł czyjś dotyk. Kiedyś zauważył, że Adolf zagląda pod łóżko i z kimś rozmawia. Kilka tygodni później, akurat kiedy Bogdan skończył dziewięćdziesiąt lat, sam dostrzegł obecność kogoś nowego. Był to kilkuletni chłopczyk, zamazany i nieostry, jakby patrzyło się nań przez źle ustawioną lornetkę. Bogdan, jak każdy z paczki staruszków, trochę niedowidział, ale nie przyznawał się do tego. Nikt więc dokładnie nie wiedział, jak Marcinek wygląda. Mimo to staruszkowie przywiązali się do chłopca, szczególnie Stefania. Adolf, emerytowany adwokat, próbował dociec, skąd chłopiec pochodzi, ale wyjaśnienia Marcinka były bardzo skomplikowane. Wspólnie z Bogdanem, dawnym nauczycielem matematyki, doszli, że chłopiec powołuje się na zawiłe prawa fizyki. W trakcie nocnych narad postanowili poprosić o pomoc Elżbietę, która czasami odwiedzała Stefanię, dawną nianię. Ela mieszkała tylko z matką, była poważnym, zamkniętym w sobie dzieckiem i staruszkowie w nieporadny sposób opiekowali się nią. Po kilku tygodniach Elżbieta oznajmiła tajemniczo, że znalazła fizyka, który będzie mógł im wiele wytłumaczyć, nawet bez wprowadzania go w szczegóły. Obdarzony w miarę jasnym umysłem Bogdan nie rozumiał, dlaczego Elżbieta nie może po prostu spytać nauczycielki fizyki. Znając kobiety, podejrzewał, że wchodząca w niebezpieczny wiek dziewczynka zaczyna być może jakąś własną, niebezpieczną grę. Reszta zawieszona między wspomnieniami z czasów wojny a detektywistycznymi serialami uznała, że Elżbieta na pewno postępuje słusznie. Elżbieta zamknęła zeszyt. Cofnęła krzesło, żeby Andrzej nie mógł jej z kuchni zobaczyć i przeciągnęła szminką po ustach. W szybie kredensu wyglądała teraz wystarczająco poważnie, Andrzej wniósł tacę z herbatą, plastikową cukiernicę i faworki. Elżbieta zapanowała nad chęcią zamachania z radości nogami i powoli, z godnością sięgnęła po ciastko. Pomyślała jednak w popłochu, że okruszki mogą się poprzyklejać do uszminkowanych warg, więc z westchnieniem odłożyła ciastko na talerzyk. - Pamięta pan tę historię o przewidywaniu przyszłości? Andrzej skinął głową. - Wie pan - ciągnęła - a ja myślałam o życiu bez ciała. Czy sądzi pan, że to możliwe? - Zycie wieczne? - spytał. -

Naturalnie, że tak, jeśli jesteś wierząca. Elżbieta pokręciła głową. - Nie, to nie jest kwestia wiary. Mój znajomy mówił mi, że przy końcu świata wskazówki zegarków będą krążyć szybciej... - Znajomy ze szkoły? - zdziwił się Andrzej. - Pan z domu starców. Odwiedzam czasem kilkoro staruszków. Jeden z nich był matematykiem i on mi opowiadał... Jest tam też informatyk, to śmieszne, chyba starszy niż komputery... i pani, która przed wojną była tancerką. Opiekowała się mną, kiedy byłam mała. Niech mi pan opowie o życiu przed końcem świata – zażądała rzeczowo. Andrzej uśmiechnął się. Że też dziewczynkę interesują takie tematy. Patrzyła poważnie kocimi oczami i z przejęcia kopała krzesło. Kosmyk włosów opadł jej na czoło i powoli osuwał się przez policzek. Andrzej powstrzymał chęć poprawienia jej włosów. - Nie chciałbym cię nudzić. Jeśli będę mówił niezrozumiale, po prostu przerwij - zaczął, - Świat taki, jakim go widzisz, wszystko, co nas otacza: fotel, fajka, kot, utkane są z materii, a materia da się zapisać jako wzór w zbiorze stanów kwantowych. „Wzór w zbiorze stanów kwantowych" - powtórzyła w myślach. Wieczorem poprosi Bogdana o wy- jaśnienie. - Inaczej mówiąc, jest to superpozycja fal, których energia jest odwrotnie proporcjonalna do długości falowej, czyli rośnie wraz ze wzrostem temperatury wszechświata. Wiesz, co to znaczy odwrotnie proporcjonalna, rozmawialiśmy o tym przy okazji grawitacji... - Proszę mówić dalej - powiedziała niecierpliwie. - Zapis jednostki informacji wymaga określonej, minimalnej ilości energii. Energia ta musi być proporcjonalna do temperatury, w której zapis jest dokonywany. Jeżeli dostępna energia rośnie szybciej niż temperatura, to liczba informacji, które mogą zostać przetworzone do końca wszechświata, jest nieskończona. Tylko skąd wziąć energię? Słyszałaś, że się kończy, zwłaszcza ropa... Ano systemy fizyczne kurczące się do niewielkich rozmiarów generują energię. To znaczy, wydzielają. - Wiem, co to znaczy generują! - Przepraszam. Dla przykładu... energia wybuchu supernowych pochodzi z grawitacyjnego zapadania się gwiazd o promieniu jądra równym około miliona kilometrów, które w wyniku tego procesu tworzą gwiazdy neutronowe o promieniu coś koło dziesięciu kilometrów. Energia jądra gwiazd równa jest sumie energii potencjalnej i kinetycznej. Potencjalna jest ujemna i zmierza do minus nieskończoności, a kinetyczna dodatnia i zmierza do plus nieskończoności. W ten sposób suma energii układu pozostaje stała, choć energie nie zerują się i układ jest źródłem nieskończonej ilości energii. Idziemy dalej. O ile gwiazda neutronowa nie zapadnie się, to zgodnie z teorią Hawkinga cały wszechświat może się zapaść. Tempo zapadania, kiedy do niego dojdzie, będzie rosło, a co za tym idzie, energii będzie przybywać. I tę energię wykorzystamy do zapisania informacji o nas. - Czyli utrwalenie naszego istnienia? - Powiedzmy. Liczba informacji w całym wszechświecie jest skończona. Jakoś to się nazywa, nie pamiętam jak. W każdym razie skoro potencjał energetyczny bezustannie wzrasta, to ta garstka informacji stanowiąca nasze otoczenie może być kiedyś odtworzona. A zatem jeśli zakodować informacje o nas i otoczeniu, a potem je odtworzyć, no to zostaniemy przywróceni do istnienia. Z fotelem, fajką i kotem, I odtąd żyć będziemy wiecznie i szczęśliwie. - A jak świat się w końcu zapadnie, to i tak poumieramy. To na nic! - Zaraz do tego dojdę. Czas trwania kurczącego się wszechświata jest skończony, choć niewyobrażalnie długi. Należy wziąć pod uwagę szybkość przetwarzania informacji, która będzie określała subiektywny czas trwania życia. W miarę zbliżania się do końca wszechświata, energii będzie przybywać, zatem szybkość przetwarzania informacji będzie rosła w nieskończoność. Będzie nieskończenie dużo czasu odczuwanego subiektywnie. Nie wiedząc o tym, będziemy żyli coraz szybciej i szybciej, aż do nieskończoności. Dopiero w momencie zapadnięcia się czasu i przestrzeni przetwarzanie informacji wygaśnie. Nawiasem mówiąc, nie można mówić o „momencie", bo czas się już skończy. Więc jak mam powiedzieć? W punkcie? Nie mówili na matematyce, że punkt jest pojęciem pierwotnym i niedefiniowalnym. - Nie można powiedzieć, że punkt to najmniejsza część przestrzeni? - Widocznie nie. Już kończę. Teraz wszechświat znajduje się jeszcze w fazie rozszerzania, ale Hawking pisał, że wszechświat istnieje cyklicznie, powstaje w wyniku wielkiego wybuchu, rozszerza się, potem

następuje kolaps, potem znowu wybuch. Na wykresie wyglądałoby to jak kilka, może nieskończenie wiele, połączonych wrzecion. - Połączonych? - Nie całkiem. Dzieli je przepaść większa, niż możesz sobie wyobrazić. Nicość, brak czasu i przestrzeni. - Więc może występujących kolejno? - Też nie. O kolejności możemy mówić, gdy mamy oś czasu, a dla tych wszechświatów nie ma wspólnej osi czasu. - A czy życie może przejść z jednego wszechświata do drugiego? - Nie widzę sposobu. - A gdyby się udało? - A właściwie po co? Przecież w tamtym wszechświecie zapis życia i materii istnieje nieskończenie długo. Wprawdzie tylko subiektywnie, ale dla nas to wystarczy. Elżbieta niecierpliwie poruszyła się na krześle. Nie mogła powiedzieć o Marcinku. - Jeśli wszystko inne może się po prostu skończyć i potem znów zacząć, to dlaczego nie życie? Przecież na moment między końcowym zapadnięciem się świata i wielkim wybuchem wszystko powinno przestać istnieć, prawda? A potem powstać znów takie samo, jak było. - Tak się wydaje, ale nie sposób mówić o momencie, choćby nieskończenie krótkim, skoro nie istnieje czas. - Wszystko jedno, jak pan to nazwie - powiedziała - chodzi o zjawisko. Że jest jakiś początek, kiedy wszystko, co jest, jest niczym, punktem o nieskończonej masie, nieskończonej energii i czymś tam, to znaczy nie jest podzielone na cząsteczki, atomy. A potem nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, to wszystko się pojawia. To znaczy, nawet nie same atomy, ale porządek, według którego są uformowane. - No, no - powiedział tylko Andrzej. - No to niech pan wyobrazi sobie wszechświat jako zbliżające się do siebie plamy różnych kolorów, aż utworzą burą plamę. A potem czarną malutką plamkę, bardzo nasyconą, jak wszechświat blisko kolapsu. - I co dalej ? - Tylko jak z tej plamki znów rozdzielić kolory. Nie da się. Pomieszały się raz na zawsze... To samo z elektronami. Jak raz sprasują się w jeden punkt, a ich energia się połączy, to niby dlaczego ma znów powstać coś zgodnie z poprzednim wzorem? - Algorytmem - szepnął mimo woli Andrzej. Zaskoczyła go prostota wywodu Elżbiety. Nic nie odpowie- dział. Elżbieta zeskoczyła z krzesła, zebrała książki i zeszyty. - Obiecałam mamie, że będę w domu przed siódmą - powiedziała. - Jeśli tak... A przyjdziesz jeszcze kiedyś? Obiecuję pomyśleć o tym, co mi powiedziałaś. Może znajdę rozsądną odpowiedź, zgoda? Elżbieta skinęła głową i uśmiechnęła się z przymusem. Andrzej zamknął drzwi stróżówki. Wyjął z szuflady reflektorki, zapalił i poprzypinał klamrami do zwisającego z sufitu sznurka. Kiedy zgasił górną żarówkę, kręgi światła reflektorków utworzyły na pod- łodze świetlisty deseń. Andrzej obrysował kredą każdy z kręgów, po czym z powrotem zapalił górne światło i wyłączył reflektorki. Usiadł po turecku na podłodze i w jedno z kół wpisał słowo „przyszłość". A potem w inne kręgi kolejno: „światło", „mrok", „podróż", „nadzieja", „pustka", „miłość", „praca", „nałóg", „samotność", „zmiana", „wiedza", „siła", „dom", „śmierć". Po chwili wahania w ostatni krąg wpisał: „Elżbieta". Znów zgasił żarówkę, po omacku, na chybił trafił odczepił kilka reflektorów, po czym włączył je ponownie. W kręgach światła bielały słowa: „samotność", „pustka", „podróż", „zmiana", „miłość", „śmierć". Jeśli miłość, to dlaczego nie Elżbieta? - pomyślał mimo woli. Na oślep odczepił kolejne reflektorki. Tym razem pozostały: „podróż", „zmiana", „śmierć". To na nic, pomyślał. Słowa, które przychodziły mu do głowy, nie chciały ułożyć się w sensowną sekwencję, A nawet jeśli wyświetliłyby mu się miłość, Elżbieta, praca, to co z tego? „Przecież jestem w pracy, pomyślał gorzko, i bez wróżenia wiem, że myślę o tej dziewczynie". Poprzyczepiał z powrotem reflektorki. Poruszył sznurkiem i świetliste kręgi wydobywały na chwilę fragmenty słów: „podróż", „pustka", „wiedza", „nałóg", „Elżbieta". Słowa łączyły się po kilka naraz albo każde oddzielnie, ginęły w mroku, aby za chwilę znów się pojawić samotnie albo w niezrozumiałych

połączeniach. Andrzej wpatrywał się w ten taniec, próbując wyczytać z niego jakiś sens. Wreszcie chwycił sznur i zakręcił, aż pojawiły się supły. Potem puścił koniec, a kiść zapalonych reflektorków wirowała coraz szybciej i szybciej, aż powstał zwarty wir słów czy może przyszłych zdarzeń. „Jak pod koniec czasu, o którym opowiadałem Elżbiecie". Kręgi świetlne biegły każdy po swojej orbicie, tworząc żywe wirujące wrzeciono. Jan przystanął przed kawiarnią „Pożegnanie z Afryką". Spodobał mu się szyld i docierający ze środka zapach kawy. Połowę maleńkiego lokalu zajmował sklep, drugą pijalnia. Kwadratowe stoliki z ciemnego drewna i niskie stołki ze starodawnych skrzyń po cukrze nadawały wnętrzu przytulny nastrój. Barmanka przyrządzała kawę w porcelanowych ekspresach ustawionych, na palnikach wzdłuż baru. Jan uśmiechnął się do kelnerki. - Dziękuję panience. Była śliczną ciemnooką dziewczyną. Zawsze chciał mieć czarne włosy, naturalne, broń Boże, nie farbowane. Kelnerka była naturalną brunetką. Ostrożnie, wywiniętymi jak u wielbłąda wargami Jan siorbnął kawę. A więc jutro skończy dziewięćdziesiąt lat i wreszcie pozna Marcinka. Stefania prosiła, żeby, kiedy już porozmawia z chłopcem, koniecznie wyjaśnił im, co mówi Marcinek, bo oni nie rozumieją, zwłaszcza o tych stanach, pozycjach i superpozycjach. Jan westchnął. Coś tam pamiętał z czasów, gdy pracował jako programista. Poznał Adolfa, wówczas aplikanta adwokackiego, w wielkim za- kładzie tkackim, gdzie wdrażali system obsługi maszyn za pomocą kart perforowanych. Tak dziwnie się nazywała AIM, JAMIGIE, nie mógł sobie przypomnieć. Za to doskonale pamiętał, jak Adolf wtedy wyglądał. Wysoki, śniady, piękny jak książę arabski. Kiedy się wydało, co ich łączy, koledzy wygryźli ich z pracy. Tylko koleżanki broniły obu, kobiety są cudowne, wszystko rozumieją, nie przeszkadza im... inny styl życia. Bogdan opowiadał kiedyś Stefanii, że Marcinkowi i jemu podobnym brakuje czegoś, co mają oni, staruszkowie. Dlatego wykorzystują ich cielesność, energię życiową i potencjał intelektualny... Jan ukrył uśmiech. Cały Bogdan: cielesność i potencjał intelektualny! Przecież oni ledwie żyją. Jeszcze odrobina mniej siły i byliby samym czuciem zapisanym w wieczności. A może Marcinek znalazł do nich drogę właśnie dlatego, że starcy należą już do tamtego świata? Marcinek jest zatem... duchem... W takim razie musi strasznie cierpieć i dlatego szuka drogi do ludzi jak czyśćcowe dusze w „Dziadach". Jan od sześćdziesięciu lat nie przekroczył progu kościoła, ale przez wzgląd na matkę, która była żarliwą katoliczką, całe życie nosił na szyi medalik. Tak, tacy jak Marcinek od zawsze są wśród nas obecni, czują, ale nie mogą tego wyrazić, przemówić do nikogo, przeżyć fizycznego spełnienia jakiegokolwiek uczucia czy aktu woli, nie mogą nawet umrzeć. Może więc właśnie przez nas, starców, powrócą do świata? Przypomniał sobie, że przecież dusze czyśćcowe miały kiedyś wrócić do życia. Nieoczekiwanie pomyślał o własnym życiu i łzy napłynęły mu do oczu. Od pewnego czasu mówił do siebie półgłosem. A dlaczego ja nie mogę mieć dziecka? Kochałbym je, oddałbym mu wszystko... Ludzie myśleli, że nam z Adolfem to w życiu dobrze, nie musimy prać pieluch, gotować... A to przecież straszne, kiedy masz w sobie tyle uczucia, a nie masz komu go dać... Westchnął. Jutro kończę dziewięćdziesiąt lat. Już jutro, tuż po siódmej wieczór, to akurat w sam raz na kolację i bajkę na dobranoc, ucieszył się, nigdy go od siebie nie puszczę! Będzie żył ze mną i we mnie, jak długo zechce. Po raz setny tego dnia wyjął z kieszeni listę zakupów. Jeszcze nowa wędka, specjalnie dla Marcinka, i dwa stołeczki rybackie. Ciekawe, czy Marcinka można przytulić. Na Polu Mokotowskim trwały przygotowania do Święta Ziemi. Wzdłuż alejek rozstawiano stragany, na estradzie ekipa montowała sprzęt nagłaśniający. Pachniało wiosną, skoszoną trawą, palonymi liśćmi, niedawno roznieconym grillem. Andrzej błąkał się po alejkach. Nie musiał tu przychodzić, ale może uda mu się spotkać Elżbietę. Skoro mieszka tak blisko parku... Jest! Siedziała na niskiej gałęzi klonu. Przyjrzał się dziewczynce. Na pewno wyrośnie na piękną, pełną wdzięku kobietę. Odetchnął głęboko świeżym, wiosennym powietrzem, w które poczynał się wdzierać zapach pieczonych kiełbasek. Nie czuł się winny, że myśli o niej w ten sposób. Zatrzymał się w cieniu akacji, podziwiał profil dziewczynki, miękki i delikatny, obramowany włosami założonymi za ucho. Dłonie miała jeszcze dziecinne, szorstkie, ze śladami otarć, może od zabawy, włażenia na drzewa, ale jej łydki nabrały już zmysłowych kształtów, szlachetnie zwężone w kostkach. Siedziała na niskiej gałęzi i - jak zwykle wymachiwała splecionymi nogami w ciężkich buciorach. Uśmiechnął się do siebie.

Najprawdopodobniej jest pierwszym mężczyzną, który odkrył w niej kobietę. Oczywiście w tej sytuacji nikt inny nie może pojawić się w jej życiu. Na szczęście dziewczynka spędzi najbliższe trzy, a jeszcze lepiej sześć lat w szkole zmagając się z różny- mi przedmiotami, a on przez cały czas będzie jej pomagał i tak już zostanie. Przed półroczem znów zaproponuje jej korepetycje z matematyki i fizyki. Kiedy zacznie budzić się w niej kobieta, on będzie pierwszym i jedynym mężczyzną, jakiego będzie znała i wspominała, a kiedy skończy szkołę, on będzie na nią czekał. Elżbieta siedziała na gałęzi z zamkniętymi oczami i myślała o przyjaciołach ze „Złotego Zmierzchu". Nagle policzki mocno ją zapiekły, objęła się ramionami. Poczuła mrowienie w końcach palców, potem dotyk delikatnych paluszków. „To ty, Marcin?". Oczywiście, któżby inny? Blada postać chłopczyka zmaterializowała się jej na kolanach. Ela odsunęła się i Marcinek zawisł w powietrzu. „Nie siadaj na mnie, nie lubię tego". Widmo chłopca zrobiło się bardziej przezroczyste. „No przestań - pomyślała - nie bierz wszystkiego do siebie, przepraszam". Mgła lekko zgęstniała. „Nauczyłeś się czegoś nowego od naszych dziadków"? Poczuła, że Marcinek głaszcze ją po ręce. „Rozumiem, możesz już dotykać, zawsze to coś. Potrafisz dotknąć każdego, kogo zechcesz"? Mgła zafalowała.

„Szkoda - pomyślała - ale na początek dobre i to". „Pamiętaj - dodała ostrożnie - twoja specjalność to uczucia. Pamiętasz, jak zobaczyłam cię po raz pierwszy, kiedy umierałam ze strachu w ciemnym pokoju? Od tamtej pory mniej się boję ciemności. To dzięki tobie; zmieniłeś mnie. Teraz chciałabym, żebyś wpłynął na uczucia kogoś innego". Obraz Mar- cinka znów zafalował. „Tylko nie kręć, masz mi się odwdzięczyć! Gdyby nie ja, wcale by cię nie było. Wiem dobrze, bo Andrzej mi opowiadał. Nadal byłbyś po tamtej stronie, we wszechświecie, którego wcale już nie ma. To ja znalazłam dla ciebie staruszków ze »Złotego Zmierzchu«. To ja powiedziałam, żebyś spróbował przejść na ten świat przez pana, który umierał. On odszedł, a ty prześliznąłeś się z innego świata na jego ostatnim oddechu, ostatniej iskrze życia. To był mój pomysł, pamiętasz"? Marcinek nie odpowiedział. Elżbieta wpadła w złość. „Myślałam, że pomożesz mi z Andrzejem, żeby się we mnie zakochał, rozumiesz? Chciałam wyrwać się z domu, zacząć żyć po ludzku, to przecież trochę tak jak ty, prawda"? Nie wyczuła odpowiedzi. „Nie jesteś jedyny, takich jak ty jest więcej"? - spytała ostrożnie. Marcinek przebiegł palcami po jej przedramieniu jak pianista po klawiaturze. „Aż tylu? - przeraziła się. - I wszyscy potrzebujecie czyjejś energii, żeby zmartwychwstać"? Marcinek skinął głową. „Nie starczy dla was staruszków! Rozbujałeś ich, jeszcze trochę i zaczną się bić albo poumierają na zawały. Nie przetrawią tej energii, która się przez nich przelewa. Będziecie musieli znaleźć kogoś silniejszego. Wiem, że to nie będzie łatwe, bo taki ktoś musi żyć trochę między niebem a ziemią, jak nasi staruszkowie". Wydawało się jej, że cień westchnął. „Powiedz mi, czy żaden z was nie zrobi nikomu krzywdy"? Marcinek powoli pokręcił głową. Poczuła nieznany ucisk w sercu, ból, jaki nie pochodzi z żalu ani ze wzruszenia, tylko z choroby; tępy, uporczywy, przerażający. Pierwsza w życiu prawdziwa słabość, nie chwilowa niedyspozycja, ale coś nieuchronnego, przypominającego o śmierci. Przez chwilę nie mogła zaczerpnąć powietrza. Przestraszyła się. Dotąd, kiedy bolało, wystarczyło, że przestawała o tym myśleć i ból mijał. Z całej siły przytrzymała się gałęzi, żeby nie spaść. Przechodząca obok kobieta spojrzała zaniepokojona. Elżbieta znów poczuła na ramieniu drżący dotyk palców chłopca. „Chcesz mi powiedzieć, że inni chcą zająć twoje miejsce? Ze wieczorem ktoś spośród was przyjdzie do pana Jana? To niemożliwe, on czeka tylko na ciebie"! Tym razem ciepłe palce pogłaskały ją po policzku. „Przyszedłeś się pożegnać, prawda? A co będzie ze mną, ze staruszkami ze »Złotego Zmierzchu«? Ja zostanę sama, a twoi kumple wypiją z nich życie jak wampiry! Marcin, co ja najlepszego zrobiłam"?! Widmo chłopca znikło. Jan kończył przygotowania. Ustawił dwa nakrycia, po raz setny poprawił wędkę, na haczyk nadział kawałek korka, żeby chłopczyk nie skaleczył się w palec. Dzieci są takie spontaniczne i nieuważne! Po chwili wahania otworzył paczkę z papierowymi czapeczkami. Założył jedną, chwilę mocował się z gumką. Drugą umieścił obok nakrycia Marcinka, razem z trąbką i paczką serpentyn. Ze wzruszenia zrobiło mu się słabo. Powoli, ostrożnie, ułożył się na łóżku. Spojrzał na zegarek. Druga trzydzieści. Zmusił się, żeby wstać. Poprawił drżącymi rękami czapeczkę. Jeszcze raz ułożył nakrycia, przysiadł na próbę na krześle przeznaczonym dla Marcinka. Jakiego wzrostu może być chłopiec? Przypomniał sobie, że Elżunia jest wyższa od niego, ale dziewczynki szybciej dojrzewają, poza tym ona ma już dwanaście lat, a Marcinek dopiero osiem... Tak może mu być za nisko. Podreptał w stronę łóżka, wziął poduszkę i starannie ułożył ją na krześle. Teraz lepiej, ale jak wejdzie na krzesło? Wrócił do łóżka i spróbował zdjąć ciężką kołdrę. Zachwiał się i upadł. Powoli podniósł się na klęczki, później na jedno kolano, wreszcie stanął niepewnie. Ostrożnie złożył kołdrę na pół, potem jeszcze raz i przeciągnął ją pod krzesło. Teraz Marcinek bez trudu wejdzie po miękkim podnóżku. O, i tak od dzisiaj ma być. Teraz on zaopiekuje się Marcinkiem. Nie tak, jak inni, którzy tylko czegoś chcieli od dziecka: Elżbieta, żeby wyswatał jej tego mężczyznę, Stefania, żeby zagłuszyć wyrzuty sumienia z powodu braku własnych dzieci... Cudem było już to, że Marcin w ogóle do nich przychodził. Zachowywali się jak gromada troglodytów na widok zegarka, nie wiadomo, skrzesać nim ogień czy może zabić psa...

Jan zerknął do lustra i przeraził się. Był śmiertelnie blady, na powiekach i na podbródku wykwitły mu sine plamki, włosy miał potargane i zlepione potem, czapeczka zjechała pod brodę. W panice spojrzał na zegarek - druga pięćdziesiąt. Wyjął z komody kosmetyczkę. Posmarował fluidem brodę i powieki, pokrył pudrem twarz. Po namyśle odłożył szminkę. Nie chciałby pobrudzić chłopca, kiedy go pocałuje. Szarym tuszem podkreślił rzęsy, przeczesał włosy i znów poprawił czapeczkę. Schował kosmetyczkę pod skarpetkami, w głębi szuflady. Malował się od ponad siedemdziesięciu lat, ale nigdy nie przestał się tego wstydzić. Za pięć siódma. Podszedł do okna. Andrzej krążył po parku. Za godzinę powinien być na parkingu, ale chciał zobaczyć Elżbietę. Czuł, że musi z nią porozmawiać, opowiedzieć o wróżbach z lamp. Kilka razy obszedł scenę, zajrzał do pubu, chociaż nie podejrzewał, aby wpuszczono tam dziewczynkę. Wreszcie zauważył ją w jednej z bocznych alejek. Siedziała skulona na ławce i głośno płakała. Włosy rozsypały się jej wokół kolan, bezradnie wycierała twarz chusteczką, nie przestając płakać. Andrzej stał nad nią bezradnie, aż Elżbieta podniosła głowę. Oddychała głośno, przez usta, włosy oblepiały jej twarz. Andrzej ujął ją za łokieć i delikatnie podniósł. Potem odgarnął jej włosy za uszy i otarł twarz chusteczką. - Dlaczego płaczesz? - Zrobiłam coś strasznego - odpowiedziała Elżbieta patrząc nieprzytomnym wzrokiem. Andrzej uśmiechnął się łagodnie. - W twoim wieku nie można zrobić nic strasznego. Elżbieta jęknęła. - Tak bardzo chciałam się uwolnić od... od matki i od domu... - To normalne uczucie w twoim wieku - spróbował pocieszyć ją Andrzej i zaraz spostrzegł, że się powtarza. - Wykorzystałam starych ludzi, którzy pokochali mnie, opiekowali się mną, pomagali mi, nie wiedząc, że igram ich życiem. Pamięta pan, jak pytałam, czy życie mogłoby przejść z jednego wszechświata do drugiego? - Oczywiście, że pamiętam. Uspokój się. Zadawałaś bardzo inteligentne pytania, ale to chyba niemożliwe, aby takie życie... przeszło... - To jest możliwe! I ja im w tym pomogłam. Oni przechodzą przez ludzi, którzy umierają. Pierwszy był bardzo łagodny, ale następni są gorsi, dlatego jest im łatwiej. A ja chciałam, żeby pan zakochał się we mnie... Andrzej cofnął się przerażony. Ostatnia wróżba: „podróż", „zmiana", „śmierć". - Elżbietko, nie rozumiesz, o czym mówisz. W twoim wieku „miłość" i „śmierć" to nic nie znaczące słowa. Elżbieta chwyciła go za ręce. - To niech pan pójdzie ze mną do „Złotego Zmierzchu"! Tam teraz przeze mnie umiera człowiek. Tylko pan może zrozumieć tych obcych, bo pan wie, jak przebiegają te procesy, sam mi pan tłumaczył. Niech mi pan teraz pomoże, proszę, błagam!!! Andrzej delikatnie uwolnił się z uścisku. - Jesteś zdenerwowana - powiedział - a ja... muszę iść do pracy, za kilka minut zaczyna się moja zmiana. Porozmawiamy jutro, dobrze? Elżbieta popatrzyła mu w oczy. Pierwszy raz w życiu oceniała starszego mężczyznę jak partnera. I widziała człowieka, który się boi. - Wie pan, co jest najstraszniejsze? To, że pan nie był tego wart. Poświęciłam dla pana tamtych ludzi, a pan jest zwykłym tchórzem, słabym dzieciakiem, który naczytał się książek i robi teraz za ciecia, bo nie może pan poradzić życiu dorosłych. Teraz już wiem, że nie musiałam nic robić, żeby pana zdobyć. Pokochał mnie pan, żebym pana podziwiała i nie stawiała wymagań, jak dorosłe kobiety. Ale ja już pana nie potrzebuję. Nikt pana nie potrzebuje. Wejściowe i kuchenne drzwi pensjonatu były zamknięte. Elżbieta obeszła dom i przystanęła pod oknami sypialni pana Jana. Po raz pierwszy zastała kraty zamknięte. Zawsze najpierw przed obchodem zamykali je, a potem po cichu otwierali, aby mogła wejść. Myśleli, że Marcinek też wchodzi przez okno.

W pokoju była cisza, paliła się tylko lampka nocna. Przytuliła twarz do krat. Na środku stolik zastawiony jak do obiadu, obok na krześle leżała poduszka, przy nakryciu ułożono wędkę, aparat fotograficzny, papierowe ozdoby. Wyglądało, że pokój jest pusty, ale kiedy spojrzała głębiej, zadrżała. Na łóżku bez pościeli leżał skulony stary człowiek, zmalały, jakby zapadnięty w sobie. Na głowie miał żałośnie przekrzywioną papierową czapeczkę. Rzadkie siwe włosy opadały mu na policzki. Przy nim siedział pan Adolf z łokciami na kolanach i twarzą w dłoniach. Już nie płakał, siedział tylko nieobecny myślami, w pokoju było zimno jak na zewnątrz, a on się nie poruszył, nie zamknął okna. Elżbieta puściła kraty i po cichu odeszła. Andrzej chwiejnie kroczył przed siebie kopiąc puste puszki po piwie. Między dwoma drzewami potknął się o wystający korzeń, ale zdążył chwycić się pni i zawisł między nimi na wyciągniętych rękach jak rzeźba wieńcząca dziób okrętu. Zrobiło mu się niedobrze i po raz kolejny tej nocy zwymiotował. W od- dali jakaś dziewczyna śmiała się hałaśliwie. Niebo na wschodzie przybierało barwę ołowiu. Usiadł pod drzewem, podciągnął kolana pod brodę i oparł o nie czoło. Drżał z zimna, głodu, swoje robił alkohol i osłabienie spowodowane torsjami. Kilka razy sądził, że traci przytomność albo zasypia, za każdym razem budził się w tej samej pozycji, ściskając ramionami kolana. Nagle poczuł na ramieniu delikatne dotknięcie ciepłych palców. Zdumiony, pomyślał, że to Elżbieta, ale nie. Jak przez mgłę widział postać dojrzałej kobiety, trochę bez wyrazu. Zaciskał i rozwierał powieki, lecz nie mógł zobaczyć jej wyraźniej. Doigrałem się, pomyślał, co ja piłem? „Nic takiego, czego się boisz - usłyszał. - Po prostu każdy z nich widział trochę inaczej i Marcin nie wiedział, do kogo ma się dostroić. Mnie z tobą pójdzie lepiej". „Skoro tak mówisz"... zgodził się Andrzej, chociaż nic z tego, co powiedziała, nie wydało mu się zrozu- miałe. Poza tym chociaż kobieta była coraz wyraźniejsza, on sam czuł się coraz słabszy. „Tak - zdążył jeszcze usłyszeć - widzę, że tym razem na pewno będzie lepiej". Małgorzata Burzyńska