IXENA

  • Dokumenty1 316
  • Odsłony258 476
  • Obserwuję204
  • Rozmiar dokumentów2.2 GB
  • Ilość pobrań149 133

Camp Lyon Sprague de - Przygody H.Shea 02 - Żelazne zamczysko

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :826.6 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

IXENA
EBooki
FANTASTYKA

Camp Lyon Sprague de - Przygody H.Shea 02 - Żelazne zamczysko.pdf

IXENA EBooki FANTASTYKA Camp Lyon Sprague de
Użytkownik IXENA wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 309 stron)

L. Sprague de Camp & Fletcher Pratt Żelazne zamczysko Tytuł oryginału The complete compleat enchanter Przełożył Robert Lipski KSIĘGA PIERWSZA ŻELAZNE ZAMCZYSKO 1 — Posłuchaj, koleś — powiedział ten, który oddychał ustami — daruj sobie i nie bujaj nas. Jesteśmy z policji, kapujesz? Możemy strzec was obojga, ale póki nie poznamy faktów, nie jesteśmy w stanie nic zrobić. Na pewno nie przysłali ci żądania okupu? Harold Shea gwałtownie przesunął dłonią po włosach. — Zapewniam, panie władzo, że jakiekolwiek żądanie okupu nie wchodzi w rachubę. To sprawa parafizyki. Mojej żony nie ma na tym świecie. — Nareszcie do czegoś dochodzimy — mruknął ten z czerwoną twarzą. — Gdzie ją ukryłeś? — Nigdzie, nie miałem z tym nic wspólnego. — A więc wiesz, że ona nie żyje, ale nie masz pojęcia, kto to zrobił, zgadza się? — Nie. Wcale nie powiedziałem, że ona nie żyje. Szczerze mówiąc, prawdopodobnie miewa się całkiem nieźle i dobrze się bawi. Tyle że nie w naszej czasoprzestrzeni. — Coraz lepiej — mruknął Dychawiczny. — Sądzę, że będzie lepiej, jeśli pójdziesz z nami na komendę. Porucznik chce się z tobą zobaczyć. — To znaczy, że jestem aresztowany? — spytał Shea. Rumiany spojrzał na partnera, a ten skinął głową. — Zabieramy cię tylko na przesłuchanie. — Jest pan równie logiczny jak Da Derga! Bądź co bądź to moja żona zaginęła, a pan nie potrafi pojąć, co naprawdę czuję. Może pogada pan z moim kumplem, zanim mnie zabierze? Dychawiczny popatrzył na kolegę. — Czemu nie — mruknął. — Może dowiemy się czegoś ciekawego. Shea wstał i natychmiast został sprawnie obszukany od stóp do głów. — Nic — rzucił Rumiany, wyraźnie rozczarowany. — Kim jest ten twój koleś i gdzie go znajdziemy? — Ja go sprowadzę — zaproponował Shea. — Prędzej ja sprowadzę cię do parteru. Siedź spokojnie, Pete go przyprowadzi. Rumiany gestem nakazał Shea, by ponownie usiadł na krześle i wyjąwszy z kabury

groźnie wyglądający pistolet, sam rozsiadł się na drugim. — W porządku. Zapytaj o doktora Waltera Bayarda w barze obok. — Idź, Pete — powiedział Rumiany. Drzwi się zamknęły. Shea obserwował swojego gościa, odrobinę zniesmaczony. Lekki świr z gatunku podejrzliwych; analiza mogła przynieść wiele interesującego materiału. Shea miał jednak zbyt wiele własnych zmartwień, by zagłębiać się w odkrywanie tłumionych skłonności policjanta do tańca w balecie. Gliniarz przez chwilę beznamiętnie przyglądał się Haroldowi. — Masz tu fajne trofea — powiedział i skinął w stronę wiszących na ścianie dwóch strzał Belphebe. — Skąd je wytrzasnąłeś? — To strzały mojej żony. Przywiozła je z Krainy Czarów. Szczerze mówiąc, najprawdopodobniej obecnie tam właśnie przebywa. — Dobra, daruj sobie — gliniarz wzruszył ramionami — bo pomyślę, że wy, eksperci od głów, powinniście zacząć od własnych… — Wykrzywił usta z dezaprobatą, wywołaną faktem, iż zatrzymany nie miał ochoty porozmawiać z nim o czymś bardziej przyziemnym. Z korytarza dobiegł odgłos kroków, drzwi się otworzyły i stanął w nich Dychawiczny, za którym kroczył potężny, powolny blondyn — Walter Bayard — i ktoś, kogo Shea nie miał ochoty widzieć, młodszy specjalista psychologii w Instytucie Garadena, Vaclav Polacek, znany też jako „Wacek” albo „Wścibski Czech”. — Walter! — krzyknął Shea. — Na miłość boską, czy… — Zamknij się, Shea — rzucił Rumiany — teraz my mówimy. Odwrócił się energicznie w stronę Bayarda. — Znasz żonę tego faceta? — Belphebe z Krainy Czarów? Naturalnie. — Wiesz, gdzie się obecnie znajduje? Bayard zamyślił się, na jego twarzy odmalował się wyraz powagi. — Szczerze mówiąc, nie. Ale zapewniam, że… Oczy Vaclava zabłysły, schwycił Dychawicznego za ramię. — Hej! Ja wiem, kto może wam powiedzieć! Doktor Chalmers! Policjanci wymienili spojrzenia. — A kto to taki? — spytał jeden z nich.

Bayard przeszył młodego asystenta srogim spojrzeniem. — W rzeczy samej dr Chalmers zaledwie przedwczoraj wyjechał na dość długą ekspedycję badawczą, obawiam się więc, że nie będzie mógł służyć panom pomocą. Czy zechcielibyście panowie zaznajomić mnie z naturą zaistniałej kłopotliwej sytuacji? Rumiany, bystrzejszy od swego kolegi, zauważył: — Przedwczoraj, tak? To mamy już dwoje. Wiesz, dokąd pojechał? — Uhm, hmm… — Czy jest możliwe, aby zniknął wraz z panią Shea? Mimo powagi sytuacji Shea, Bayard i Polacek zanieśli się śmiechem. — W porządku — rzucił Rumiany — skreślmy to. Jeszcze jedno. Co panu wiadomo na temat przedwczorajszego pikniku przy Gaju Seneki? — Jeżeli pyta pan, czy tam byłem, to odpowiadam, że nie. Ale wiem, że się odbył. — Myślę, że on też kręci, Jake — mruknął Dychawiczny. — Mówi jak wódz Chytry Lis. — Pozwól, że ja się tym zajmę — burknął Rumiany. — Doktorze Bayard, jest pan fizykologiem, podobnie jak dr Shea. Jak pan wytłumaczy następującą sytuację: w czasie pikniku dr Shea i jego żona idą do lasu, ale wraca stamtąd tylko on. Chodzi jak śnięty powtarzając raz po raz: „Ona zniknęła!”. — Potrafię to wytłumaczyć, oczywiście — rzekł Bayard. — Choć nie wiem, czy będzie pan w stanie pojąć moje wyjaśnienie. — W porządku, chyba pójdzie pan z nami i opowie wszystko porucznikowi. Mam powyżej uszu tego kręcenia. Zabierz go, Pete. Pete, czyli ów Dychawiczny, chwycił Bayarda za łokieć. Efekt był jednak taki, jakby policjant dotknął przycisku wyzwalającego reakcję jądrową. Pete, Bayard, Polacek i Shea ujrzeli, jak światła w pokoju zawirowały, tworząc szaro połyskujący krąg. Usłyszeli Jake’a krzyczącego cienkim głosem: „Nie, nie możecie!” Jego krzyk przeszedł w skowyt i bardziej poczuli, niż zobaczyli pomarańczowy błysk płomienia wykwitający z lufy groźnie wyglądającego pistoletu. Kula jednak nie dosięgła żadnego z nich, gdyż — PUF! — podłoga pod ich stopami zrobiła się zimna. Shea zebrał się w sobie i rozejrzał wokoło. Wszędzie marmur — wyglądało, że ciągnie się

kilometrami w każdą stronę, ułożony w czarno–białą szachownicę, którą otaczały kolumny, wysmuklę i pełne gracji wspierające mauretańskie łuki. Zdawało się, że nie mają końca. Wykonano je z jakiegoś przezroczystego materiału, którym zarówno mógł być alabaster, jak i zwykły lód. Styl orientalny, pomyślał Shea. — Słuchaj — rzekł Pete — jeśli w ten sposób próbujesz uciec, tylko się pogrążasz. To nie jest Nowy Jork, w tym kraju działa prawo Lindbergha. Puścił ramię Bayarda i wyciągnął pistolet, bliźniaczo podobny do tego, którym wymachiwał Rumiany. — Nawet nie próbuj strzelać — powiedział Shea. — Broń i tak nie zadziała. Bayard rozejrzał się nerwowo. — Cóż to, Haroldzie, czyżbyś przećwiczył na nas którąś z tych swoich cholernych formuł logiki symbolicznej? — Święty Wieńczysławie! — jęknął Wacek, wskazując ręką. — Spójrzcie tam! Z mroku podcieni wyłoniła się procesja. Na jej czele kroczyło czterech eunuchów. To musieli być eunuchowie — niewiarygodnie grubi, uśmiechnięci, z turbanami na głowach i w niebieskich, jedwabnych, szerokich spodniach. Każdy uzbrojony był w długi, zakrzywiony miecz. Za nimi podążała grupa półnagich Murzynów z kolczykami w uszach, niosących na głowach sterty poduszek. — Jesteś aresztowany! — krzyknął Pete i wymierzył w Harolda, po czym odwrócił się do Polacka. — Chcesz, żeby sprawiedliwości stało się zadość? Więc pomóż mi go stąd zabrać. Eunuchowie opadli na kolana i pochylili głowy, podczas gdy Murzyni, krocząc uroczyście zbliżyli się do czterech przybyszów i rozchodząc się w prawo i w lewo rozrzucili za nimi poduchy. Pete niepewnie odwrócił głowę, po czym natychmiast spojrzał na Shea. Instynktownie położył palec na spuście. Broń wydała głośny trzask. — Mówiłem, że nie zadziała — rzekł Shea. — Rozgość się. Jak dotąd tylko on jeden poczuł się jak w domu. Polacek kręcił głową tak mocno, iż wydawało się, że lada moment mu odpadnie. Bayard

patrzył na Shea z wyrazem wściekłego zakłopotania, a policjant co chwila naciskał spust i odciągał zamek, sprawdzając, czemu broń nie działa. Tymczasem za Murzynami pojawiła się nowa grupa. Z czerni wychynęli mężczyźni o nalanych twarzach, niosący cytry, mosiężne gongi i dziwnie wyglądające instrumenty strunowe. Ustawili się po jednej stronie. — Nic na to nie poradzicie, naprawdę — powiedział Shea, po czym zwracając się do Bayarda dodał: — Walterze przecież wiesz coś niecoś o tej teorii. Usiądź. Bayard opadł wolno na poduchy. Osłupiały Polacek i Pete nieufnie poszli w jego ślady. Jeden z eunuchów klaszcząc jął pląsać przed muzykantami, ci zaś natychmiast zaintonowali melodię będącą osobliwą mieszanką jęków, skowytów, wrzasków i pomruków, brodaty wokalista zaś przekrzykiwał cały ten zgiełk z taką zawziętością, jakby stado dzikich rysiów wyszarpywało mu wnętrzności. Jednocześnie gdzieś tam w ciemnościach kolumnady otwarły się chyba jakieś drzwi. Podmuch powietrza załopotał strojami muzykantów, pośród rzępolenia dał się słyszeć odległy szum płynącej wartko rzeki. — Rozchmurzcie się — rzekł Shea. — Nadchodzi obsługa. Ciemnoskóry karzeł z wielką egretą przypiętą do turbana szmaragdową spinką szedł w ich stronę, niosąc naręcze poduszek. Rzucił je na podłogę przed czwórką gości, skłonił się nisko i odszedł. W rym momencie kocia muzyka raptownie się zmieniła, wszystkie instrumenty wydały siedem wysokich, piskliwych dźwięków. Między filarami, tam gdzie znikł karzeł, coś się poruszyło i z ciemności wyłoniło się siedem dziewcząt. Przynajmniej wydawało się, że to dziewczęta. Miały na sobie orientalne stroje, podobne barwą i krojem do tych, które widuje się na zdjęciach w kalendarzach. Długie, luźne piżamy wykonano z grubej wełny, podobnie jak kwefy zakrywające twarze dziewcząt z wyjątkiem ich oczu i włosów. Szerokie staniki skrywały ciało od pasa w górę. Jazgot muzykantów przybrał na sile, dziewczęta zaś jęły wykonywać osobliwe wygibasy, które od biedy można by nazwać tańcem. — Marny wodewil — rzekł Polacek — chociaż ta z tyłu jest nawet całkiem całkiem.

— Nie chciałbym zobaczyć go w akcji w haremie — mruknął Bayard. — Nic bym nie zdziałał — odparł Polacek. — Wątpię czy ona zna angielski. — Prawdopodobnie sam nie mówisz po angielsku — rzekł Shea. — Odpręż się. Ponieważ dziewczęta miały zasłonięte twarze trudno to było stwierdzić, ale Shea miał prawie stuprocentową pewność, że wśród tancerek nie ma Belphebe. Policjant siedział na poduchach sztywno, jakby kij połknął, a rozłożony pistolet położył na kolanach. Z wyrazem pewnego zakłopotania oglądał naboje, które również rozpracował, przypatrywał się wgnieceniom pozostawionym na każdej ze spłonek przez iglicę broni. Wreszcie podniósł wzrok. — Nie wiem, jak żeście to zrobili, chłopaki — mruknął — ale mówię wam po raz ostatni, żebyście nas stąd wydostali albo wpakuję was do pudła na dłużej niż trwała prezydentura Roosevelta. — Chciałbym to zrobić — powiedział Shea — ale doktor Bayard potwierdzi, że to nie my ściągnęliśmy pana tutaj. — W takim razie co? Daliście mi po łbie i teraz jestem nieprzytomny? A może wszyscy już nie żyjemy? Nie wygląda to na niebo, o jakim mówiono w szkółce niedzielnej kościoła metodystów. — Niezupełnie — odparł Shea — ale ciepło, ciepło. Na pewno zdarzało się panu zastanawiać przez sen, czy to co się w nim dzieje, nie jest prawdziwe, zgadza się? — Taa. — Albo jeśli przydarzy się panu na jawie coś niezwykłego, czy nie zastanawia się pan, że to może sen? Właśnie, a my tu odkryliśmy, że we wszechświecie jest podobnie. Istnieje wiele różnych światów, które zajmują tę samą przestrzeń, a dzięki operacjom myślowym można przenosić się z jednego do drugiego. Pete potrząsnął głową. — Znaczy się, że można dostać się na Marsa, czy gdzie indziej tylko myśląc o tym? — Niezupełnie. To nie jest Mars, ale świat, który mieści się w zupełnie innym wszechświecie i działają w nim inne prawa. Musimy się tylko na nie przestawić. — Coś takiego! Do licha, skoro tak twierdzisz, muszę się z tym zgodzić. Myślałem, że to

może jakiś numer, tylko że… Siedem dziewcząt znikło za filarami. Z drugiej strony natychmiast nadeszła druga grupa tancerek. Te miały sięgające kostek pantalony i luźne, haftowane kamizelki z czymś, co wyglądało na parę filiżanek pod spodem. — Cześć, dziewczynki! — rzucił nieśmiało Polacek. Podniósł się, zrobił dwa kroki i wyciągnął rękę ku najbliższej z tancerek, ta jednak wyminęła go, nie gubiąc rytmu. — Usiądź, durniu! — warknął Shea. Tancerki minęły ich i zaczęły się wycofywać. — Jak sądzisz, ile to potrwa? — spytał Bayard. Shea wzruszył ramionami. — Nie mam pojęcia. Naprawdę. Jakby w odpowiedzi muzykanci zmienili rytm i ton, bębenki i instrumenty strunowe zaczęły brzmieć z pełną mocą. W miejsce znikających tancerek pojawiło się kolejnych dwóch eunuchów. Pokłonili się przed czwórką przybyszów, odwrócili do siebie i znów zgięli w ukłonie. Spomiędzy nich wyszły cztery dziewczyny niosące mosiężne małe tacki z dziwacznymi słojami. Bayard wstrzymał oddech, Polacek zagwizdał, policjant jęknął: — Matko Boska! Odzienie dziewcząt, choć okrywało je od stóp do głów, było tak cienkie, jakby w ogóle nie miały nic na sobie. I nikt, kto na nie patrzył, nie mógł wątpić, iż były to istoty z krwi i kości. Przesunęły się, stanęły naprzeciw gości i jakby na komendę skłoniły się z precyzją baletnic. Wtedy dopiero opadły na poduszki u stóp czterech mężczyzn. — Nie przekupicie mnie — warknął Pete. — W ten sposób tylko zarobiliście jeszcze jedno oskarżenie o obrazę moralności. Poruszając się wciąż w takt muzyki, dziewczęta zdjęły ze słojów nakrętki, włożyły do środka dłonie, a kiedy je wyjęły, ich palce oblepiała żółta, kleista maź. Wyciągnęły dłonie w stronę gości. Shea otworzył usta i zlizał z podsuniętych mu palców warstewkę miodu. Usłyszał czknięcie Bayarda, okrzyk: Nie! — a gdy się odwrócił, ujrzał, że mężczyzna usiłuje odwrócić się przed zbliżającą się ku jego twarzy dłonią. Gliniarz Pete wycierał chustką umazaną w miodzie twarz, podczas gdy jego hurysa za wszelką cenę usiłowała zaaplikować mu słodką

maź, jeżeli nie do wewnątrz, to przynajmniej na zewnątrz ciała. — Lepiej się nie opierajcie — poradził Shea. — One są tu po to, żeby nam dać ten miód. — Nie dam się przekupić — powtórzył Pete. — Ja naprawdę nie lubię słodyczy — jęknął Bayard. — Wolę piwo i precle. Tymczasem Shea dostrzegł kątem oka jak Polacek obejmując swoją hurysę jedną ręką, drugą maczał w miodzie i karmił dziewczynę odwzajemniając się za porcje, które zjadał. Był pojętnym uczniem. Shea także nie zasypiał gruszek w popiele. — O księżycu moich rozkoszy — usłyszał głos dziewczyny policjanta — czyżby twa pierś zapadła się? Wiesz przecie, że moje serce goreje z miłości do ciebie i pierwej utopię się w oceanie łez, niźli ujrzę mego pana niezadowolonym. Co mogłaby uczynić dla pana swego, jego niegodna służka? — Poproś ją o coś do picia — zaproponował Bayard i wzdrygnął się dotknąwszy językiem palca, który ponownie znalazł się przed jego twarzą. — Zaprawdę, czyż takie jest życzenie pana mego? Każde życzenie jest dla mnie rozkazem. Dziewczyna wyprostowała się, trzykrotnie klasnęła w dłonie i choć Pete wzbraniał się, ponownie przypadła do jego nóg. Gliniarz oniemiał. Prowadzący orkiestrę upuścił swój instrument i również klasnął, a zza kolumny znów wyłonił się karzeł. Tym razem zamiast poduszek miał tacę, na której połyskiwały cztery ozdobne, srebrne dzbany. Bayard podniósł się, by zajrzeć do tego, który mu podano i jęknął. — Mleko! Pasuje do całego tego bajzlu. Kto, u diabła, chciałby wobec tego iść do Nieba? Dobry Boże. Shea patrząc nad głową swojej hurysy uznał, że jeśli w dzbanach faktycznie znajduje się mleko, to jest ono doprawdy przedziwne, pływały w nim bowiem małe, przejrzyste bryłki. Zanim jednak zdążył umoczyć usta, Połacek krzyknął: — O kurde mol, chłopaki, spróbujcie tego! To najlepszy koktajl, jaki kiedykolwiek piłem! Podobieństwo do koktajlu mogło być przypadkowe, ale zapach i smak napoju były wspaniałe, a moc nieograniczona. Kiedy Shea pociągnął spory łyk, poczuł w gardle

rozlewającą się falę ciepła. Podsunął dzban dziewczynie i zapytał: — Jak nazywacie ten napój, maleńka? Złożyła pocałunek dokładnie w tym miejscu, w którym usta Shea dotykały naczynia, kiedy pił i spojrzała nań figlarnie. — O ukochany młodzieńcze, wszak to nic innego jak Rajskie Mleko. Bayard usłyszał to. — Rajskie? — zawołał. — Haroldzie! Wacku! Założę się, że wiem, gdzie nas rzuciło. Nie pamiętacie? …On miodną rosę z liści sączył! On rajskie mleko pił! O — Co nam próbujesz powiedzieć? — dopytywał się Pete. — To Xanadu — wyjaśnił Bayard. — Xanadu Coleridge’a. W Xanadu kazał Kubla Chan Wznieść pyszny paląc, tam, gdzie płynie W pieczarach, których myśl człowieka Nie zmierzy Alph, Święta rzeka, Co w mrocznym morzu ginie…* — Alph! Alph! — wykrzykiwały dziewczęta, poderwały się i ukłoniły w stronę, skąd było słychać szum rwącej rzeki. — A, tu was mam — ucieszył się Bayard. — Alph, która najprawdopodobniej bierze swój rodowód z legend dotyczących greckiej rzeki Alphaios… — Dokładnie — przytaknął Shea. — Niech pan posłucha, panie władzo. Nie wiem, jak się tu dostaliśmy, ale on ma rację. Zaraz, zaraz… poczekaj Walterze. Jest pewien kłopot. Pamiętasz, że poemat jest niedokończony? Jak się orientuję, wylądowaliśmy w niekompletnym kontinuum czasoprzestrzennym, zatrzymanym w określonej części akcji. Jak igła gramofonu, która wciąż wraca do tego samego rowka. Całe to przedstawienie może trwać w nieskończoność. Bayard złapał się za głowę, policjant burknął coś zrezygnowany i tylko Polacek zadowolony pomachał pustym dzbanem. — Mnie w to graj! — wrzasnął uszczęśliwiony i ponownie wyciągnął rękę do dziewczyny. — Poradzimy sobie jakoś, prawda dziecinko? W tej samej chwili orkiestra zagrała na ostrzejszą nutę. Dziewczyna, którą chciał ułapić Polacek, odepchnęła jego rękę, zręcznym ruchem zgarnęła tacę i uciekła.

Spomiędzy filarów wyłoniła się kolejna grupka siedmiu tancerek. Jedna z nich, zapewne solistka, zaczęła wywijać trzymanymi w rękach dwoma krótkimi zakrzywionymi mieczami. — Posłuchaj Haroldzie — rzucił Bayard. — Nie mógłbyś coś z tym zrobić? Mówiłeś, że w światach, gdzie działa magia nieźle dawałeś sobie radę. Nie możesz nas wyciągnąć z tej przeklętej wodewilowej pułapki? — Tak — potaknął gliniarz. — Powiem ci coś, Shea. Ubiję z tobą interes. Znam gościa w prokuraturze i namówię go, żeby… tak… żeby wycofał oskarżenie. Może nawet… ja sam zapomnę o tym nieprzyzwoitym występie — dodał, najwyraźniej Rajskie Mleko trochę go rozgrzało. — Mogę spróbować — odparł Shea. — Ale nie wiem, czy w tym hałasie to zadziała. — Ja się tym zajmę. Gliniarz niepewnie, dwoma susami dopadł jednego z zaskoczonych eunuchów, usiłując wyrwać mu scimitar. Muzykanci szemrząc przerwali grę. Jeden trzykrotnie uderzył w gong. Zza filarów wyłonił się spory oddziałek ponuro wyglądających janczarów, uzbrojonych w długie lance. W tym momencie Shea wyrwał Pete’owi scimitar, pokłonił się eunuchowi i oddał mu broń. — Najpokorniejszy z twych sług korzy się przed tobą — powiedział i odwrócił się do Pete’a, z którego powstrzymaniem Bayard miał spore trudności. — Ty… cholerny, beznadziejny bałwanie — wycedził. — Nie obchodzi mnie, czy jesteś gliną nr w Ohio, a nawet jeśli jesteś, to tu nic nie znaczy. Chciałbyś może zobaczyć własną makówkę zatkniętą na czubek jednej z tych paskudnych pik? Pete potrząsnął głową, jakby miało mu się od tego w niej przejaśnić. — Jak mógłbym ją wówczas zobaczyć? — A może chcesz spędzić resztę życia w szczególnie chłodnej celi? Teraz Shea zwrócił się do Bayarda. — Pamiętasz „Groźne to miejsce” i „A w pieczarach lód”? Raj ma swoje ciernie. Albo zatańczysz, jak ci zagrają, albo będziesz żałował. Ruszył wolno w stronę poduszek. Janczarzy zniknęli, a zza filarów nadeszła kolejna grupa tancerek. Te specjalizowały się w

tańcu brzucha. Pete rzucił się ciężko na poduszki, a Walter Bayard usiadł przygnębiony. — No już dobrze chłopaki — powiedział Shea. — Spróbujcie mi nie przeszkadzać, kiedy będę wprowadzał soryty w ruch. — Jeżeli istnieje takie c, że phi równe x jest prawdziwe wtedy i tylko wtedy, gdy x jest c a nie na odwrót, c zaś równa się phi, przeto phi… — Urwał i jeszcze przez chwilę jego wargi poruszały się bezgłośnie. Polarek obserwował go z uwagą, Pete z głową wtuloną w ramiona mamrotał. — I to ja, żonaty facet! Jednakże wnioskowanie Shea nie zostało zakończone. Przez kopulasto sklepioną budowlę, daleko poza kolumnadą przepłynął gromki, niemal kosmiczny głos, niczym głos Boga skierowany do czcicieli Złotego Cielca: — O do licha, chyba się pomyliłem! Głos należał do doktora Reeda Chalmersa. Shea i Wścibski Czech poderwali się na równe nogi, muzykanci przerwali grę, a tancerki zamarły w bezruchu. Naraz muzykanci, dziewczęta, otoczona kolumnami sala, wszystko to zaczęło się kręcić coraz szybciej i szybciej, aż roztopiło się w feerii wirujących barw. Wreszcie kolory przeszły w mglistą szarość. Ta najpierw wyrzucała z siebie kolorowe pasma, które stopniowo blakły stając się konturami innego pomieszczenia — małego pokoju, pustawego i zwyczajnego. Shea razem z Polackiem znaleźli się przed stołem, za którym siedział niski mężczyzna i blada, lecz piękna czarnowłosa dziewczyna. Mężczyzną tym był sam doktor Reed Chalmers. Na głowie miał barwny turban, spod którego wysuwały się kosmyki szpakowatych włosów. Dało się też zauważyć, że z jego twarzy znikło nieco zmarszczek. — Miło cię widzieć Haroldzie — powiedział. — Miałem nadzieję… Na miłość boską, ściągnąłem tu także Vaclava? 2 — A jakże, ściągnąłeś i mnie — zgodził się Polacek. — Prosto z wdechowej prywatki. Waltera także.

Shea rozejrzał się. — Ale gdzie on jest?! — krzyknął. — Siedział przecież na swych poduszkach… O rany doktorze! Walter musi być ciągle tam, w Xanadu. Razem z tym gliną oglądają marne tańce i objadają się świeżym miodem. A Walter nie znosi jednego i drugiego! — Xanadu? O rety. To niedobrze… prawdziwa rozpacz — biadolił Chalmers kartkując nerwowo leżące przed nim papiery. — Haroldzie, chciałem tylko nawiązać z tobą kontakt, i zapewniam cię, że ściągnięcie tu innych nastąpiło zupełnie przypadkowo. Doprawdy nie wiem… Shea uśmiechnął się krzywo. — Doprawdy nie wiem, doktorze, czy powinienem ci dziękować, czy wręcz przeciwnie. Co zrobiłeś z Belphebe? Ją także ściągnąłeś, prawda? Przynajmniej mam taką nadzieję. Belphebe znikła akurat wtedy, kiedy byliśmy razem na pikniku. Potem chcieli mnie aresztować za zamordowanie czy porwanie jej albo coś w tym rodzaju. — Taak… hm… istnieją pewne trudności. — Palce Chalmersa poruszyły się nerwowo. — Obawiam się, że… ehm… popełniłem dość poważny błąd. Mogę zrozumieć powody tak wielkiego zdenerwowania i konsternacji policji. Mimo to wydaje mi się, że nie powinieneś obawiać się kłopotów natury prawnej. Zważywszy na okoliczności, przedstawienie corpus delicti byłoby prawie niemożliwe. — Tego akurat nie możesz być pewny, doktorze. Gertruda Mugler była na pikniku i to właśnie ona ściągnęła blacharza, kiedy poszliśmy z Belphebe na spacer, a wróciłem już bez niej. Prawie odchodziłem od zmysłów, bo nie wiedziałem czy jakiś mag nie ściągnął jej przypadkiem na powrót do Krainy Czarów. — Tak, Gertruda Mugler mogłaby załatwić dostateczne corpus delicti, jak również silną grupę pod wezwaniem, aby ugotować winowajcę we wrzącym oleju. Ona naprawdę może to uczynić. Blada dziewczyna chrząknęła. — Proszę o wybaczenie, lady Florimel — powiedział Shea. — Przedstawiam pani Vaclava Polacka, który jest znany w naszym kraju jako Wścibski Czech.

— Witaj, szlachetny panie — rzekła dziewczyna. — Tytuły obowiązujące w państwie waszym wydają mi się nieco osobliwe. Wszakże nie dziwniejsze niż strój jaki nosisz. Teraz dopiero Shea uprzytomnił sobie, że ciągle ma na sobie gustowny, elegancki garnitur w prążki. — To samo mógłbym powiedzieć o nakryciu głowy sir Reeda. Tylko trzy pytania. Co tu robicie tacy wystrojeni? Po co mnie tu ściągnęliście? I gdzie my właściwie jesteśmy? — Wykazujesz nienaukową tendencję — zaczął Chalmers — do mieszania w głowach przez jednoczesne żądanie informacji należących do różnych kategorii. Pozwól mi przynajmniej pozbierać myśli i fakty… Dobrze. Już. Przypominam, że to ty zastosowałeś na Dolonie zaklęcie przeciw magom i czyniąc to spowodowałeś swoje przeniesienie do naszego… hm… punktu wyjścia. Muszę przyznać, że nie mam pojęcia, w jaki sposób przeniosłeś ze sobą tę młodą damę. — Trzymałem ją za rękę. Teraz jesteśmy małżeństwem. — Serdeczne gratulacje. Wierzę, że związek będzie szczęśliwy i… hm… owocny. Pamiętaj, że twoim przenosinom towarzyszyło kompletne zniszczenie Krainy Magów, ja natomiast stanąłem przed problemem znacznie przekraczającym moje możliwości. Ściślej mówiąc chodziło o to, jak zmienić bałwana ze śniegu w istotę z krwi i kości. — Zerknął w stronę Florimel, a ta spojrzała nań z niekłamanym uczuciem. — Dlatego właśnie… — Ma pan krzesło, doktorze? — przerwał mu Polacek. — Vaclavie, nagłymi wtrąceniami przeszkadzasz jeszcze bardziej niż Harold. Bądź uprzejmy usiąść na podłodze i pozwól mi kontynuować. Na czym to ja skończyłem? Aa, po przeanalizowaniu dostępnych informacji zostałem nagrodzony odkryciem, że w Krainie Czarów istnieje werbalny wzorzec innego wszechświata z taką wektorową organizacją czasoprzestrzeni, która umożliwia dotarcie do niego stamtąd dzięki zwykłym metodom logiki symboli. Ten inny świat to świat Orlanda Szalonego Ariosta. — Dlaczego wejście do niego miałoby być tak łatwe? — spytał Shea. — Uhm. Właśnie miałem to wyjaśnić. Lodovico Ariosto był włoskim poetą, który napisał

Orlanda Szalonego na początku szesnastego wieku. Jego dzieło stało się głównym źródłem pomysłów dla wielkiego naśladowcy, Spensera, który pisząc Glorianę, Królową Krainy Czarów właśnie stamtąd czerpał natchnienie. Kiedy zaś światy zawierają ten sam podstawowy wzorzec myślowy, nietrudno wyobrazić sobie sposoby na przedostanie się z jednego z nich do drugiego. To naprawdę dość proste, a ja byłem przekonany, iż znajdę tu wielu biegłych w sztuce praktyków magii. Vaclavie, widzę, że nie nadążasz za mną. — Fakt — dobiegł z podłogi głos Polacka. — I wątpię, żeby nadążała panna… lady Florimel. — Niekoniecznie musi. Wszelako dla waszej wiadomości wyjaśnię, że podobieństwo podstawowego wzoru mentalnego sprawia, tak jak w tym, że powstają między dwoma światami pewne łączące je drogi. Po nich właśnie porusza się nasz mentalny wehikuł logiki symboli, a my możemy ze stuprocentowym niemal prawdopodobieństwem dotrzeć do wybranego punktu przeznaczenia. Polacek pomacał się po kieszeniach. — Czy ma ktoś papierosa? Wierzę panu doktorze, skoro tak pan twierdzi, ale wciąż nie mogę pojąć, po co było ściągać tu Harolda i czemu wszyscy musieliśmy wylądować w tym kabarecie. Chalmers znów niespokojnie jął kartkować papiery. — Znanemu wam procesowi towarzyszyły pewne… ee… komplikacje. Mogę je wam przybliżyć, jeśli pozwolicie, układając rzeczy w jakiś porządek. Na początek powiem, że miejsce, gdzie się obecnie znajdujemy, to zamek jednego z najważniejszych magów Orlanda, Atlantesa de Careny. Jesteśmy w Pirenejach, przy granicy francusko–hiszpańskiej. Dla twojej wiadomości, Vaclavie, muszę wyjaśnić, że te miejsca wcale nie są tymi, które się nam kojarzą z ich nazwami w naszym świecie. — Dobra, ale dlaczego ściągnąłeś mnie tutaj? — natarł na Chalmersa Shea. — Przynajmniej mogłeś mnie najpierw zapytać. — Z pewnością zdajesz sobie sprawę, Haroldzie, że posługiwanie się logiką symboli to nie to samo, co używanie telefonu. W istocie pewne problemy, o których mówiłem, stały się tak poważne, że nie miałem innego wyboru. Być może się omyliłem. Praca z Atlantesem

jest wyjątkowo interesująca, naprawdę wyjątkowa. Uzyskałem możliwość skorygowania wielu prawideł magii z punktu widzenia nieco innych praw, jakie nią rządzą tutaj. Zresztą czuję, że jestem coś winien siedzącej tu młodej damie, mam wobec niej pewne zobowiązania. — Chalmers wskazał na Florimel i zarumienił się, kiedy Shea i Polacek jednocześnie parsknęli śmiechem. — Och, Atlantes okazał się wielce pomocny, niemniej mam nadzieję, że uprzejmość magów wywarła na mnie dużo słabsze wrażenie niż dawniej. Nie tylko Atlantes nie zdołał nic zrobić dla Florimel, ale przede wszystkim dlatego, że ci ludzie są muzułmanami uznającymi, rzec by można, nieco osobliwe kanony moralności. Mam przeświadczenie, sięgające omalże pewności, że już wkrótce przyjdzie mi otoczyć Florimel dodatkową ochroną. Sprawy bowiem wyglądają tak, albo przynajmniej wyglądały, nim pozwoliłem sobie dość może niefrasobliwie przetransportować was tutaj, że tylko ja jeden stanowiłem niezłomną barierę między nią, a naszym nie najlepiej usposobionym gospodarzem. — Nie łapię tego wszystkiego — mruknął Shea. — Czemu nie zabrałeś jej gdzieś indziej? — Ale dokąd, mój drogi Haroldzie? Właśnie w tym tkwi cała trudność. Powrócić do naszego świata oznaczałoby utracić młodą damę, ponieważ jest ona wytworem magii, we wzorcu mentalnym natomiast nie ma miejsca na czary. Nie, to nie wchodzi w rachubę przynajmniej do czasu, aż Florimel uzyska w pełni cechy ludzkie. Dałoby się, na ten przykład, przenieść stąd do świata Dantego, ale nie jestem pewien, czy atmosfera Piekła wyszłaby na zdrowie komuś, kto został ulepiony ze śniegu. Co więcej, Atlantes, który jest wyjątkowo kompetentnym magiem, byłby w stanie z pewnością podążyć śladem Florimel lub powstrzymać ją od ucieczki. — Wyjątkowo natarczywy, uparty rozpustnik — zauważyła Florimel. Chalmers poklepał jej dłoń i uśmiechnął się promiennie. — Chyba jestem winien wam przeprosiny, tobie i Vaclavowi. Jednak jedną z cech przyjaźni jest to, że w razie potrzeby można liczyć na bliskie osoby. Mniemam, że i wy uznacie mnie za

taką. Polacek machnął ręką, a Shea odpowiedział za niego: — W porządku, doktorze. Z przyjemnością pomogę, zwłaszcza że przeniosłeś tutaj Belphebe, choć przez to mogę jeszcze mieć kłopoty z glinami. A propos, gdzie jest Belphebe? Chalmers wpadł w jeszcze większe zakłopotanie. — A to… hm… jest właśnie problem, z powodu którego winien ci jestem najgorętsze przeprosiny. Wszystkiemu niewątpliwie winien błąd selektywności. Taak, wcale nie zamierzałem wyciągać jej z naszego świata. O ile znasz Orlanda, Haroldzie, z pewnością przypomnisz sobie, że wśród podróbek Spensera znalazła się postać o imieniu Belphegor… zbieżność imienia z Belphebe nieprzypadkowa… kiedy młoda dama niespodziewanie pojawiła się tutaj, doszło u niej do pewnych hm… zaburzeń tożsamości, wskutek czego Belphebe zapomniała swojego imienia, a także, niestety, wyleciało jej z pamięci całe poprzednie życie. W tej chwili naprawdę nie potrafię powiedzieć, gdzie się znajduje, choć bez wątpienia jest gdzieś w tym świecie. — Chcesz powiedzieć, że moja żona nawet mnie nie zna? — jęknął Shea. — Obawiam się, że nie. Nie potrafię wyrazić… — Nie próbuj. — Shea ponuro rozejrzał się dookoła. — Muszę ją odnaleźć. Może być w niebezpieczeństwie. — Myślę, Haroldzie, że nie powinieneś się bać. Ta młoda dama doskonale umie o siebie zadbać. — O tak! — potwierdziła Florimel. — Niedawno kiedy sir Roger usiłował ją powstrzymać od opuszczenia zamku, tak dała mu w ucho, że chyba ciągle jeszcze kręci mu się w głowie. Bądź przeto spokojny, sir Haroldzie. — A kimże jest ten sir Roger? — rzucił Shea i popatrzył groźnie. — Myślę, że lepiej będzie, jeśli przedstawię was moim… waszym towarzyszom — rzekł Chalmers. Paroma szybkimi krokami ominął stół i skierował się w stronę drzwi, znajdujących się za Chalmersem i Polackiem. Powietrze było przesycone słabą wonią oliwy. Kiedy przestąpili próg, ich stopy wydobywały z podłóg dziwny, metaliczny dźwięk.

— A właśnie — rzekł Chalmers. — Chyba przeoczyłem jedno wyjaśnienie. Ten zamek jest zbudowany z żelaza. Wiążą się z tym pewne niedogodności. Proszę tędy, panowie. Następny korytarz odchodził od tego, którym właśnie szli, i opadał w dół aż do podwójnych drzwi. Wisząca na łańcuchach lampa oliwna rzucała słabe światło. Kiedy dotarli na miejsce, Shea usłyszał dochodzące zza drzwi zawodzenie jakie wydawał z siebie instrument muzyczny, podobny do tych, które widzieli wcześniej w Xanadu. Oczy Polacka rozbłysły. — Kobietki? — spytał, oblizując wargi. Chalmers nie odpowiedział, tylko machnął ręką, a na ten gest drzwi otwarły się bezgłośnie. Ujrzeli plecy siedzących w kucki na podłodze dwóch muzyków, ubranych w arabskie stroje. Jeden z nich grał na flecie, drugi wolno uderzał palcami w bębenek o średnicy około dziesięciu centymetrów. Oprócz nich była tam śniada dziewczyna w przezroczystych szatach, które rozwiewały się w rytm jej powolnych kroków. W tle można było dostrzec kilkunastu mężczyzn oświetlonych nikłym blaskiem liczniejszych w tym pomieszczeniu lampek oliwnych. Byli ubrani w jasne, orientalne stroje, upstrzone, chyba świadomie, plamami tłuszczu. Rozparci na poduszkach, poważni, z nikłym zainteresowaniem obserwowali tancerkę, od czasu do czasu zamieniając słowo. Patrzyli raczej w odległy kąt komnaty, gdzie siedział jakiś człowiek. Wydawało się, że czekają na znak od niego. Mężczyzna ten był wyjątkowo rosły i postawny. Miał posturę zapaśnika. Jego młodą twarz o wyrazistych rysach wykrzywiał grymas niezadowolenia i rozdrażnienia. Elegancko ubrany, drobny siwobrody starzec, z daleka przypominający brązową myszkę, szeptał mu właśnie coś prosto do ucha, gestykulując zawzięcie. Usłyszawszy kroki przybyszów odwrócił głowę, wyszedł im na spotkanie. Skłonił się przed Chalmersem. — Niech boski pokój stanie się waszym udziałem — powiedział i schylił się znowu. — Kim są ci lordowie? Zgiął się w ukłonie po raz trzeci. Chalmers odwzajemnił się pokłonem tylko raz. — Niechaj niezmącony boski pokój i ciebie nie omija, lordzie Careno, o

najczarowniejszy pośród czarodziejów. Ci przybysze są lordami z innego kraju. Sir Harold de Shea i wielmożny Vaclav Polacek. — O najszczęśliwszy z dni! — wykrzyknął Atlantes de Carena, kołysząc się niczym okręt na falach. — O dniu łaski Allacha, który przywiodłeś tu tych dwóch możnych lordów Frankonii, byśmy mogli nacieszyć nasze niegodne oczy ich widokiem! — Skłonił się. — Niewątpliwie przez omyłkę trafiliście do tej nędznej rudery, co jest dla mnie wielkim zaszczytem. — Ukłon. — Hej, służba! Przygotować najlepsze pokoje i ceremonialne szaty dla przezacnego sir Harolda Shea oraz wielmożnego Vaclava, bo za ich sprawą niechybnie spłyną na nas łaski Pana! — Ukłon. Shea i Polacek skłonili się raz czy dwa na początku, ale potem przerwali, by nie dostać zawrotu głowy. Mały człowieczek, najwyraźniej zadowolony, że pozyskał ich uznanie, kolejno brał każdego z przybyszów za rękę i oprowadzał dookoła sali. W ten sposób poznawali się z każdym z zebranych z osobna, kłaniali, a schemat ten powtarzał się raz po raz, jakby kolejna przedstawiana im osoba nie słyszała, co powiedziano poprzednim. Byli tam lord Mosco, emir Thrasy i sir Audibrad — ten ostatni w średniowiecznym, europejskim kubraku i rajtuzach, bez turbanu, oraz dwóch czy trzech innych. W przerwach między poznawaniem kolejnych gości Polacek nieznacznie odwracał głowę, aby obserwować tancerkę, ale w końcu Atlantes to zauważył. — Czy pragniesz tej służki, szlachetny panie? — zapytał. — Na Allacha, warta ona nie mniej niż sto sztuk złota, ale stanie się twą nałożnicą, o ile tylko nasz Roger, od którego wszystko zależy, nie zechce jej dla siebie. Wówczas to odkryjesz w niej perłę bezcenną, źrebicę nieujeżdżoną, klejnot… Polacek poczerwieniał. — Powiedz, że nie chcesz! — szepnął mu Shea gwałtownie. — Nie możemy sobie pozwolić, aby w cokolwiek się tu mieszać. — Ale…

— Powiedz, że nie chcesz. Atlantes nie odrywał od nich oczu i wydawało się, że na jego ustach nad rzadką bródką pojawił się wesoły uśmieszek. — Posłuchaj — rzekł Polacek — porozmawiamy o tym później. Jestem tu po raz pierwszy i chciałbym najpierw poznać zamek, a dopiero potem… cieszyć się twoją gościnnością. Mimo to… ee… dzięki składam Waszej Lordowskiej Mości. — Słucham i jestem posłuszny — odparł Jego Lordowska Mość i poprowadził ich dalej w stronę poduch, o które wspierał się ponury młodzieniec o twarzy wykrzywionej niezadowoleniem. — A oto światłość tego świata, ramię islamu, najwspanialszy z paladynów i towarzyszów Careny, Roger. — Co, znowu jacyś Frankowie? — rzucił zwracając się do Atlantesa. — Czy są aby lepszym omenem niźli ta rudowłosa ulicznica, którą sprowadził ostatnio frankoński czarodziej? Na te słowa Shea zamarł, a jego serce zabiło gwałtowniej. Tymczasem światłość tego świata zwrócił się wprost do niego. — Czy to wy jesteście owymi kuglarzami — akrobatami, których obiecał mi mój wuj? Mimo że me serce przepełnia powaga, z prawdziwą przyjemnością obejrzę wasze sztuczki. Shea zmierzył go lodowatym spojrzeniem. — Posłuchaj no, zabawna gębo. Rycerzem uczynił mnie ktoś lepszy od ciebie i nie w smak mi ton, jakim mówisz o rudowłosej. Ulicznica? Wyjdźmy na zewnątrz, a jak mi Bóg miły, pokażę ci kilka niezłych sztuczek. Roger niespodziewanie rozchmurzył się, a na jego twarzy zagościł pełen uprzejmości uśmiech. — Na brodę proroka (którego wspiera Bóg) — rzekł. — Nawet nie myślałem, że spotkam tak wspaniałego Franka. Od miesięcy nikogo nie zabiłem i moje muskuły zastały się bez ćwiczeń. Sam tego chciałeś, chodźmy więc! — Lordowie! Światłości moich oczu! Spokojności mego serca! — Wybuchnął Atlantes. — Nie potrzebujesz kolejnej śmierci i dobrze wiesz, że gdyby w tym zamku ktoś

umarł naglą śmiercią, przypieczętowałoby to naszą zgubę, wiedz przy tym, że oddałbym własne życie za moich szlachetnych gości, lordów w gronie magów, klnę się na wszystko. Chodźcie panowie, pozwólcie mi wskazać wasze kwatery, które, mimo że to tylko parę sienników w bocznym skrzydle, są najlepszymi pośród tych, jakie może zaoferować Carena. — Podzielę się z wami zawsze — powiedział Hadżi — nawet jeżeli to, co mam, jest zaledwie potową precelka. Postąpił naprzód i poprowadził ich jak kwoka kurczęta. Sienniki w bocznym skrzydle okazały się komnatami wielkości auli uniwersyteckiej, obwieszonymi jedwabiem i zastawionymi bogato zdobionymi meblami. Ściany i sufit, na których można było dostrzec główki nitów spinających żelazne płyty konstrukcji przypominały jednak Shea wnętrze okrętu wojennego. Atlantes starał się ich uspokoić: — Zaraz przyniosą wam kawę i nowy przyodziewek. Ale na Allacha, biegli w magii lordowie, pozwólcie, aby głos przyjaźni wstrzymał porywczą rękę. Nie chowajcie w sobie złości i urazy wobec krewniaka waszego oddanego przyjaciela. Ot, młodość! — Przetarł dłonią oczy, a Shea zaskoczony dostrzegł, że Atlantes ściera w ten sposób najprawdziwszą Izę, która połyskiwała mu na palcach. — Chwała Kordoby. Czasami zdumiewam się , że perfumowana woda z łaźni Hamana nie zamarza z rozpaczy nie mogąc dorównać takiemu pięknu. Czyż więc być może, że taki ktoś więcej myśli o przelewie krwi niźli o piersiach dziewczęcia? Skłonił się kilkakrotnie i już go nie było. 3 — Na miły bóg, Haroldzie! — rzucił Polacek lustrując z niesmakiem powłóczyste szaty. — Mamy nosić te koszule nocne? — Czemu by nie? Jeśli wlecisz między wrony, musisz krakać jak i one. Poza tym jeżeli chcesz wpaść w oko którejś z tutejszych piękności, musisz być modnie ubrany. — Pewno tak… Ten mały czarodziej to niezły cwaniak. A to co? Szalik? Shea podniósł długą czerwoną wstęgę. — Sądzę, że to twój turban — odpowiedział. — Musisz omotać go sobie dookoła głowy, no,

wiesz jakoś tak. — Jasne, kapuję — odrzekł Polacek i z nonszalancją jąl owijać sobie głowę materiałem. Naturalnie pokręcone zwoje natychmiast zsunęły mu się na szyję. Kolejna próba przyniosła taki sam efekt. Wysiłki Shea dały nieco lepszy rezultat, aczkolwiek turban trzymał się wyłącznie dzięki temu, że opierał się na jego jednym uchu, a koniec materiału zwisając łaskotał go w policzek. Polacek rozejrzał się i zrobił zabawną minę. — Myślę, że musimy zawołać krawca albo poczekać, aż wydadzą nam bardziej tradycyjne nakrycia głowy. Shea zmarszczył brwi. — Vaclavie, dam ci dobrą radę, wyluzuj trochę, dobra? W miejscach takich jak to musisz być trochę mniej nadęty. Jeżeli nie spuścisz z tonu, prędzej czy później poderżną nam gardła. Polacek uniósł jedną brew. — Coś takiego? I kto to mówi? Małżeństwo faktycznie cię odmieniło. A skoro o tym mowa, jakie tu panują prawa? Bo wiesz, chciałbym skorzystać z propozycji Atlantesa i uderzyć do tej tancerki. Jest zbudowana jak… Drzwi otwarły się z trudem i pojawiło się w nich długowłose, wielkouche indywiduum, którego fizjonomia przypominała pysk psa rasy nowofunlandzkiej. Bez zbędnych ceregieli indywiduum rzuciło: — Lord Roger! I cofnęło się, by przepuścić najwspanialszego z paladynów i rycerzy. Shea ze zdumieniem zauważył, że jak na tak olbrzymiego mężczyznę, paladyn porusza się wyjątkowo lekko. Byłby rzeczywiście niebezpiecznym przeciwnikiem. — O, cześć — pozdrowił gościa chłodno. — I powiedz, bo jestem tu nowy, czy zawsze wchodzicie bez pukania? — dodał Polacek. — Lord jest panem swoich salonów — odparł Roger wyniośle, jakby pochodził co najmniej z Hohenzollernów. Odwrócił się do Harolda. — Dotarło do mnie, człowieku, żeś istotnie z rycerskiego rodu, mogę przeto bez wstydu i przeszkód utoczyć trochę twojej krwi. Jako żem doświadczonym wojownikiem, mężem znanym z dzielności i waleczności, mógłbym

dać ci fory i nie założyć do tego pojedynku zbroi, podczas gdy ty wystąpisz w pełnym rynsztunku. To wszystko jednak, pod warunkiem, że magowie zdejmą zaklęcie uniemożliwiające przelewanie krwi w zamku. Gdyby Shea miał ze sobą szpadę, która tak dobrze służyła mu w Krainie Czarów, być może przyjąłby tę propozycję. A tak skłonił się tylko. — Dzięki, to miło z twojej strony. Powiedz, proszę, czy właściwie zrozumiałem, że Atlantes jest twoim wujem? — Nie ma innej możliwości — odparł Roger ziewając i dyskretnie palcami przysłaniając otwarte usta — choć jest on raczej jak stara babka, jednooka niania, która wszystkich tutaj trzyma z dala od brutalnych sportów i zachowania urągającego dobrym manierom. To jednak mogłoby się skończyć, gdyby znalazł się ktoś, kto prócz chęci do walki znałby się trochę na rzucaniu i zdejmowaniu zaklęć. Roger mówił, a Shea przez cały czas miał wrażenie, że spoza maski znudzenia i obojętności obserwują go czujne oczy paladyna. Powoli zaczął też pojmować cel wizyty postawnego mężczyzny, nie chciał jednak przedwcześnie tego zdradzić. — Uhm — hm. Może powiedziałbyś mi łaskawie, o co właściwie chodzi? Sir Reed uważa, że Atlantes bardzo się czymś frasuje. A może spodziewasz się ataku chrześcijańskich rycerzy? — Ha! Nie lękałbym się, nawet gdyby zebrał się ich cały tuzin — odparł Roger i napiął mięśnie. — Nic jednak nie wiem o ifrytach i czarach, a odkąd książę Astolph ukradł Atlantesowi hipogryfa, niewiele jest tu rozrywek. Shea znieruchomiał, świdrując Rogera wzrokiem. — A propos, co takiego mówiłeś o rudowłosej dziewczynie? Roger nie dostrzegł pozornej obojętności, z jaką zadano to pytanie. — Nie ma Boga prócz Allacha; było to ledwie parę dni temu, gdy przebywał wśród nas lord Dardinell; wtedy właśnie Atlantes i czarodziej, wasz przyjaciel, odnieśli sukces prokurując pewne zaklęcie. Pojawił się wielki ogień i słychać było jęki złych duchów. Początkowo nic na to

nie wskazywało, jednak ta dziewka najwyraźniej przynosi pecha. Dobrze zbudowana, ubrana jednak zupełnie nie po kobiecemu, jak łowczyni. I te rude włosy, które już same w sobie zdają się zapowiadać nieszczęście. Utrata hipogryfa może być zaledwie początkiem. Czy spotkałeś kiedy tę nieszczęśnicę? — To moja żona — odpowiedział Shea. — W imię Allacha! Czy w twoim świecie nie ma dziewek zwiastujących dobre wieści, że wiążecie się z tymi od złych? Niewątpliwie wniosła ci w posagu ogromne wiano. Shea pominął tę kwestię milczeniem i mruknął: — Czy ktoś coś o niej słyszał, odkąd opuściła zamek? — Dotarło do mnie, że jeden z myśliwych widział ją w górach z księciem Astolphem. Byli pieszo. Ich komitywa kładzie się cieniem trwogi na sercu mojego wuja, choć on nie wie, co może oznaczać. — A nawiasem mówiąc, kim jest książę Astolph? — Niechaj Allach wybaczy ci niewiedzę. Astolph to jeden z tych, których chrześcijanie, niechaj będą przeklęci, zwą paladynami. Dzielny to rycerz i rad z nim fechtuję, bo zaiste przyjemność to nie lada, chociaż pochodzi z wyspy na dalekiej Północy, gdzie panuje taki ziąb, że ludzie mają całkiem sine twarze, choć są Frankonami. — Powiedz, Rogerze — wtrącił nagle Polacek — dlaczego, skoro tak nienawidzisz chrześcijan, masz chrześcijańskie imię? Straszny grymas wykrzywił kamienne dotąd oblicze paladyna, a Shea tylko czekał, kiedy Wścibski Czech za swą bezczelność dostanie po pysku; Roger jednak, choć nie bez wysiłku, zdołał się opanować. — Odpowiem, choć nie dlatego, że zadałeś pytanie, które było jak warknięcie psa, proszącego o baty — powiedział — lecz z szacunku dla rycerza proponującego mi ofiarę ze swej krwi. Wiedz przeto, o nieoświecony, że my w Carenie zbyt szlachetnego jesteśmy ducha, by mieszać się w spory książąt, lecz walczymy z honorem pod takim sztandarem, pod jakim nam przyjdzie wojować. Jeśli zaś bój jest zażarty, nie ma znaczenia, w czyim imieniu go toczymy. — Roger parsknął i spiorunował Polacka wzrokiem. — A co przed chwilą powiedziałeś o

niewolnicy, która tańczyła ku waszej uciesze? — Cóż… — mruknął Polacek — Atlantes złożył mi bardzo… hmm… hojną ofertę i właśnie się zastanawiałem, czy nie powinienem jej przyjąć… choćby z uprzejmości. — Dość, barbarzyńco — rzekł Roger. — Wiedz, że ten zamek i wszystko, co w nim jest, zostało zbudowane dla mojej przyjemności. Jeżeli wolą moją będzie wziąć tę dziewkę za swą konkubinę, po prostu to uczynię i już. Pokój z wami — warknął i wyszedł. Psiogłowiec zamknął za nim drzwi. — Widzisz, Wacku? Igranie z takimi typami jak ten, to jak napomknięcie Capone’owi, że nie podoba ci się kolor jego krawata. A teraz wskakuj w swe łaszki i chodźmy zobaczyć się z doktorem. Zauważyłem, że rozgryzł już technikę wiązania turbana i może będzie mógł nam pomóc. Poprowadził Vaclava do apartamentu Chalmersa. Doktor akurat zbijał bąki i wesoło przy tym podśpiewywał. Magią paramy się tajemną, By ze zmarłymi poplotkować. Efekty czasem są zabawne, Czasem tragiczne, lecz bez obaw, Napój miłosny sprokurujem W ilościach… — Co mogę dla ciebie zrobić, Haroldzie? — Pomóż nam z tymi okropnymi szarfami. — Shea patrzył jak doktor szybkimi, wprawnymi ruchami zawiązuje turban na głowie Polacka i następnie zaczął manipulować przy jego własnym. — Roger mówi, że Belphebe jest gdzieś w górach, niedaleko. Możesz pomóc mi się stąd wydostać, abym mógł jej poszukać. Chalmers zmarszczył brwi. — Nie widzę potrzeby tak nagłego wyjazdu — mruknął. Ta młoda dama niejednokrotnie dowiodła, że potrafi o siebie zadbać. Łączy w sobie zdolności adaptacyjne zarówno biologicznej, jak i psychologicznej natury. Poza tym w obecnej chwili twoje zniknięcie byłoby nie na miejscu. Musimy… ee… wymyślić coś innego, co posłużyłoby naszym wspólnym interesom, a obecnie

stanąłem przed nader ważnym problemem… — Och, przecież Wacek może tu zostać i zająć się nią — odrzekł Shea. — Vaclav to światły, młody człowiek, lecz obawiam się, iż nazbyt nieodpowiedzialny — powiedział z naciskiem Chalmers, ignorując protesty ze strony Polacka. — Wykazuje on również godną ubolewania słabość do płci pięknej, nie mówiąc już o tym, że brak mu wyszkolenia w posługiwaniu się nawet najprostszą odmianą magii. Ty jesteś jedyną osobą, na której mogę polegać. Shea uśmiechnął się ponuro. — W porządku — rzucił krótko. — Wiedziałeś, że ten argument mnie przekona. Ale gdy tylko uporządkujemy twoje sprawy, będziesz musiał pomóc mi odnaleźć Belphebe. — Chętnie pomogę, jeśli tylko będę mógł, Haroldzie, jeżeli tylko uda się nam trudna sztuka uczłowieczenia Florimeł. Shea odwrócił głowę, aby ukryć błysk gniewu w oczach. Wiedząc, jak uparty bywa Chalmers nie chciał się z nim spierać. Był jednak doświadczonym psychologiem i podejrzewał, iż okaże się, że przemianie Florimeł może asystować również przebywając poza zamkiem Carena. — Posłuchajcie, wy dwaj — rzekł Polacek. — Chyba ja też na coś się tu przydam. Może pokazalibyście mi, jak właściwie działa ta magia? — Już zaplanowałem cykl wykładów na ten temat — oznajmił Chalmers. — Zaczniemy od podstawowych założeń, jak na przykład różnice między magią współczulną a czarami… — A co wy na to, bym już teraz mógł się nauczyć paru solidnych zaklęć? — rzucił Polacek. — Takich, których od razu mógłbym używać? Teorię odłożylibyśmy na potem, a ja pojąłbym ją lepiej, gdybym przyswoił sobie magię w praktyce. — To nie byłoby właściwe nauczanie — zaoponował Chalmers. — Powinieneś wiedzieć, że nie należę do tych tak zwanych postępowców, którzy wierzą, że uczeń najlepiej przyswaja materiał podawany mu w chaotyczny, niesystematyczny sposób. — Ale — wykrztusił Polacek — ale ja mam powód… — Taa? — burknął Shea. — Cóż to ci chodzi po głowie, Wacku? — To moja sprawa.