IXENA

  • Dokumenty1 316
  • Odsłony256 245
  • Obserwuję204
  • Rozmiar dokumentów2.2 GB
  • Ilość pobrań148 197

Charrette Robert N. - Sekrety mocy 01 - Nigdy nie ufaj smokom

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

IXENA
EBooki
FANTASTYKA

Charrette Robert N. - Sekrety mocy 01 - Nigdy nie ufaj smokom.pdf

IXENA EBooki FANTASTYKA Charrette Robert
Użytkownik IXENA wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 356 stron)

ROBERT N. CHARRETTE NIGDY NIE UFAJ SMOKOM (Tłumaczenie: Sławomir Dymczyk)

PROLOG WEJŚCIE W CIEŃ

2050 Cichy pomruk fal bijących o brzeg przeszedł stopniowo w szmer głosów i kojący szum działającej klimatyzacji. Charakterystyczna, woń soli ustąpiła miejsca przykremu zapachowi środka dezynfekcyjnego. Wraz z powrotem do realnego świata Sam poczuł, jak ból rozsadza mu czaszkę. Mózg napęczniał i atakował ciasną klatkę niczym balon z helem pod dwumetrową tonią. Gdy z ust Sama dobył się jęk, głosy umilkły. Ci ludzie stojący w świecie za jego zamkniętymi powiekami, czekali najwyraźniej na kolejny znak życia. Ale Sam nie czuł się jeszcze na siłach, aby sprostać ich oczekiwaniom. Światło raziło przez powieki chroniące źrenice. Nie miał najmniejszej ochoty otwierać oczu. - Verner-san - odezwał się bezosobowy głos. Jego ton był pytający, lecz miał jednocześnie lekko rozkazujące zabarwienie. Z wysiłkiem otworzył powieki, aby je natychmiast zamknąć, gdy fluoroscencyjna poświata poraziła źrenice. Mimowolny grymas bólu na jego twarzy i towarzyszący mu jęk spotkały się z natychmiastową reakcją któregoś z gości. Światło przygasło, zachęcając Sama do podjęcia drugiej próby. Przymrużywszy oczy zbadał wzrokiem czteroosobowy komitet powitalny. Przy drzwiach, z ręką na wyłączniku światła, stała kobieta w białym kitlu. Zapewne lekarz. Łagodny uśmiech wskazywał, że jest zadowolona z postępów swego pacjenta. Pozostali goście byli płci męskiej. Dwóch z nich Sam rozpoznał bez trudu. Trzeci występował chyba w roli ochroniarza. Na skraju łóżka siedział sam wielki Inazo Aneki, szef potężnej korporacji Renraku. Obecność tego starszego mężczyzny stanowiła dla Sama fakt przynajmniej równie zaskakujący, jak wyraz zatroskania na jego pomarszczonej twarzy. Sam był przecież szeregowym pracownikiem Renraku i nie wyróżnił się jeszcze żadnymi szczególnymi zasługami w korporacji. Wszczepienie implantu również nie było nadzwyczajnym wydarzeniem jak na warunki dwudziestego pierwszego stulecia. To prawda, że dyrektor osobiście wprowadził go do firmy i niektórzy twierdzili, że traktuje Sama ze szczególną sympatią. Mimo wszystko jednak szef i jego protegowany nie mieli okazji do osobistych kontaktów od czasu krótkiego spotkania wprowadzającego. Tym dziwniejsza była teraz obecność Aneki w tym szpitalnym pokoju. Za Aneki stał Hohiro Sato, wicedyrektor do spraw operacyjnych i prawa ręka szefa. W

pewnym sensie obecność eleganckiego Sato była nawet jeszcze bardziej zadziewająca. Ów ponury urzędnik cieszył się reputacją człowieka najzupełniej obojętnego na sprawy swoich podwładnych, o ile nie godziły one w zyski firmy. Sam podczas nielicznych spotkań z tym człowiekiem czuł za każdym razem ciarki na plecach - porażał go wyniosły sposób bycia i powierzchowna uprzejmość Sato. Co ich tutaj sprowadziło? - Cieszymy się, że odzyskałeś już przytomność, Verner-san -zaczął Sato. Mimo uprzejmych słów powitania w jego zeissowskich oczach o złotych tęczówkach można było wyczytać pogardę dla nie-Japończyka - uczucie, które rzadko okazywał w obecności przełożonych. Jeżeli jego głos zdradzał jakąś emocję, to z pewnością nie była nią radość. Sato nie przyszedł tutaj z własnej woli. Zgodnie z formalnym protokołem, pełnił rolę pośrednika między Aneki a człowiekiem o niższym statusie społecznym. - Z wielkim napięciem oczekiwaliśmy, aż odzyskasz przytomność. - Domo arigato - Sam wykrztusił stosowne podziękowanie. Spróbował usiąść i oddać odpowiedni pokłon, lecz powstrzymał go ruch głowy lekarki i uniesiona dłoń Aneki. - Nie jestem godzien waszej uwagi. - Aneki-sama osądził inaczej. Lekarze zapewniają, iż zabieg wszczepienia infogniazda został uwieńczony stuprocentowym sukcesem, jednak dyrektor pragnął przekonać 'się o tym osobiście. Na wzmiankę o nowym wszczepie Sam odruchowo uniósł dłoń i dotknął bandaży. Wyczuł palcami twardą wypukłość na prawej skroni. Przypomniał sobie spotkanie, które odbył z lekarzami przed operacją: to było chromowe gniazdo przystosowane do wtyczki stan- dardowego interfejsu komputerowego. Wszczepienie infogniazda miało na celu zwiększenie sprawności zarządzania plikami i obrabiania danych. Sam wolałby nadal korzystać ze zwyczajnej klawiatury, ale osobom o jego randze korporacja obligatoryjnie wszczepiała infogniazda. Nie miał wielkiego wyboru. - Myślę, że niedługo będę mógł wrócić do pracy - powiedział głośno. - Wskazany byłby tydzień odpoczynku, Verner-san - oznajmiła cicho lekarka. -A później będzie potrzebne stopniowe poznawanie możliwości nowego wszczepu. - Rozsądna rada - wtrącił Sato. - Renraku zainwestowało zbyt wiele pieniędzy w ten zabieg, aby pozwolić na pochopne posunięcia. Ale wszystko będzie dobrze. Będziesz miał trochę czasu na swoje badania i załatwienie spraw związanych z przeprowadzką. Przeprowadzką? O co tu chodzi? Nie miał zamiaru zmieniać miejsca zamieszkania. Zignorowawszy pytające spojrzenie Sama, Sato niewzruszenie mówił dalej.

- Zaiste szkoda, że nie możesz natychmiast wrócić do swoich obowiązków, ale to nawet lepiej. Zostałeś przeniesiony do zespołu arkologicznego w Seattle... - Przeniesiony ? Sato lekko zmarszczył czoło. - Tak, w rzeczy samej. Pragnę jednak zapewnić, iż Aneki-sama nie traktuje tego jako degradacji. Nadal cieszysz się u niego wielkim uznaniem. Niemniej, jego zdaniem twoje wyjątkowe zdolności najlepiej posłużą korporacji, jeśli pojedziesz do Seattle. Firma pozwoliła sobie zawczasu dokonać przekwaterowania. Wszystkie rzeczy, z wyjątkiem tych niezbędnych podczas hospitalizacji i podróży, zostały przygotowane do przewozu. - Sato skinął głową, jakby dziękował niewidzialnej sekretarce za przypomnienie. - Natomiast twój pies już rozpoczął podróż. Jest w doskonałej kondycji i nie powinien mieć większych kłopotów z przejściem przez okres kwarantanny. Aneki-sama postanowił, że zadośćuczynieniem za tak nagłe przeniesienie będzie sfinansowanie przez korporację Renraku wszystkich kosztów związanych z podróżą i przekwaterowaniem. Bilety na prom orbitalny JSA czekają wraz z resztą osobistych drobiazgów. Pojedziesz do Seattle, gdy tylko lekarze wyrażą na to zgodę. Sam miał zamęt w głowie. Co tu jest grane? Kiedy przed dwoma dniami przekraczał szpitalny próg, był wschodzącą gwiazdą wydziału operacyjnego w centrali Renraku. A te wszystkie pogłoski, że Aneki osobiście czuwa nad jego karierą? Wydawało mu się, że firma darzy go pełnym zaufaniem, a teraz przenoszą go do oddziału w Ameryce Północnej. Nawet wziąwszy pod uwagę, iż chodzi o stosunkowo prestiżowy projekt arkologiczny, to mimo wszystko opuści przecież kwaterę główną, serce korporacji; wyjedzie z Tokio, z domu. To jasne, że wypadł... nie, wyleciał... z orbity. Ale czym zawinił? Obraził Aneki-sama? - rzucił ukradkowe spojrzenie na twarz dyrektora, lecz dostrzegł na niej jedynie sympatię i troskę. Może zdenerwował jakiegoś rywala albo naraził się przełożonemu? Błyskawicznie odtworzył w pamięci swoje ostatnie poczynania i odrzucił również tę możliwość. Dla wszystkich był nad wyraz uprzejmy. Pragnął w ten sposób niejako zneutralizować fakt, iż nie był rodowitym Japończykiem. W trakcie całego pobytu w Japonii Sam nie spotkał się z żadnym nadzwyczajnymi przejawami nieufności czy niechęci. Tak, z całą pewnością nie chodziło tutaj o niewłaściwe zachowanie. Przebieg pracy również nie dawał powodów do degradacji, bo właśnie za degradację, mimo zapewnień Sato, uważał przeniesienie do Seattle. Rzetelnie odsiadywał długie godziny przy biurku, dokładnie i terminowo wypełniając polecenia przełożonych.

Gdzie więc leżała przyczyna? Szukał odpowiedzi na twarzy Sato. Jeśli wszakże jego oblicze zdradzało jakieś emocje, to jedynie znudzenie i zniecierpliwienie. Osoba Samuela Vernera nie interesowała wicedyrektora, który najwyraźniej traktował tę wizytę jako niepotrzebną przerwę w wypeł- nianiu pilnych obowiązków. - Może pan dyrektor... - Sam zaczął niepewnie - gdyby zechciał poinformować mnie, jaki błąd popełniłem, z radością bym go naprawił. - To niestosowna prośba — uciął Sato. Aneki poczuł się chyba niezręcznie, bo wstał, zanim Sam albo Sato zdołali powiedzieć coś jeszcze. Skłonił się i ruszył do drzwi, nie zwracając najmniejszej uwagi na raczej niezręczny ukłon Sama i głęboki, ceremonialny pokłon lekarki. - Życzę przyjemnego odpoczynku - oznajmił Sato i ruszył za ochroniarzem, zupełnie ignorując lekarkę. Stojąc już na progu wicedyrektor przystanął i zwrócił się po raz ostatni do Sama. - Wyrazy ubolewania z powodu osobistej tragedii. - Tragedii? - Sam był zupełnie oszołomiony. - Chodzi o ten nieszczęsny wypadek siostry. - Na twarzy Sato zagościł wyraz udawanego zatroskania. - Janice? Co się stało z moją siostrą? Sato bez słowa obrócił się na pięcie, lecz zanim wyszedł, Sam zdążył zauważyć błądzący na jego wargach cień złośliwego uśmiechu. Wicedyrektor ruszył korytarzem, głuchy na powoli cichnące wołanie Sama. Sam usiłował wstać i pobiec za Sato, by choćby siłą wydusić odpowiedź. Wystarczyło jednak, że dotknął stopą podłogi, a już poczuł zawrót głowy i padł bezwładnie w objęcia lekarki. Uginając się pod ciężarem, kobieta ułożyła go z powrotem na łóżku i przykazała, aby leżał spokojnie. Odczekał kilka minut, aż poprawiła pościel, i dopiero wtedy chwycił ją za ramię. Lekarka zesztywniała. - Jest pan przemęczony, Verner-5aw. Powinien pan leżeć spokojnie i uważać, aby nie uszkodzić delikatnych połączeń w obwodach nerwowych. - Do diabła z obwodami! Chcę wiedzieć co tu jest grane! -Natarczywość i fizyczny przymus nie są najlepszymi sposobami nawiązywania rozmowy. Sam wiedział, że to prawda, ale zżerał go niepokój o siostrę. Od czasu śmierci rodziców i reszty rodzeństwa w pamiętnym lipcu 2039 roku została mu tylko Janice.

Rozluźnił uścisk dłoni i powoli położył rękę na łóżku. Z największym wysiłkiem zachował panowanie nad sobą. - Proszę mi wybaczyć niewłaściwe zachowanie. Lekarka powoli rozmasowała ramię i wygładziła nieskazitelnie biały kitel. - Stan najwyższego zdenerwowania może spowodować utratę panowania nad sobą. Takie zachowanie w niewłaściwej chwili lub w gronie nieodpowiednich ludzi może okazać się fatalne w skutkach. Rozumie pan? - Tak, rozumiem. - Doskonale. Chciał pan o coś zapytać. - Pozwoli pani? - Sam poczekał na zachęcające skinienie głowy. - Czy wie pani, co Salo-sama miał na myśli wspominając o mojej siostrze? - Niestety wiem. Umilkła, lecz Sam musiał znać prawdę. Bez względu na jej treść. - Proszę mówić. Lekarka spojrzała na niego przeciągle. - Przed dwoma dniami pańska siostra rozpoczęła kawaru. Sądziliśmy, że lepiej panu o tym nie mówić przed operacją. -Na Boga, nie! Groza usłyszanych słów owiała Sama lodowatym chłodem. Kowani... tak Japończycy nazywali Przemianę. Angielskojęzyczny świat używał nazwy „goblinizacja", lecz sens tych wyrazów był ten sam. Oznaczał proces, w wyniku którego ciało zwyczajnego człowieka przekształcało się stopniowo, przybierając formę jednej z metaludzkich podras: orka lub trolla. Czasami nieszczęsną ofiarę spotykał jeszcze gorszy los. - Jak to możliwe? Przecież Janice skończyła siedemnaście łat. Przemiana rozpoczyna się zazwyczaj w dzieciństwie, więc moja siostra była już w bezpiecznym wieku. - Jest pan ekspertem w dziedzinie kawaru, Verner-san? Może powinien pan udzielić kilku lekcji naukowcom z Imperialnego Instytutu Badawczego. - Twarz lekarki była śmiertelnie poważna. -Nasi najlepsi badacze usiłują rozwikłać tajemnicę kawaru. -Ale mieli na to trzydzieści lat! - wykrzyknął Sam. - Nie całkiem. W każdym razie były to dziesięciolecia, pełne frustracji dla ludzi szukających lekarstwa. Nawet obecnie nasz stan wiedzy na temat Przemiany jest bardzo skromny. Pierwsza fala somatycznej mutacji objęła dziesięć procent światowej populacji. Jed- nak z powodu chaosu, który wówczas zapanował, niewielu ludzi miało sposobność, aby badać lub dokumentować to zjawisko. Dziś jesteśmy w stanie spokojnie prowadzić

obserwacje, lecz kawaru stopniowo zanika i brakuje nam materiału badawczego. - Przerwała na chwilę. - Każdy przypadek odsłania przed nami część prawdy, lecz wciąż błądzimy w ciemnościach niewiedzy. Jest tyle możliwych wariantów. Obecnie potrafimy wskazać osobników, którzy mogą ulec przemianie. Ale i ta diagnoza wymaga długich testów genetycznych. - Testów, którym ani ja, ani moja siostra nigdy nie zostaliśmy poddani. - To nic nie znaczy, bo na wynikach nie można w stu procentach polegać. Nawet sprawdzone pary wy daj ą na świat potomstwo, które może ulec kawaru. - W takim razie nie ma żadnej nadziei? - Wciąż badamy biologiczne przemiany, jakim ulegają nowe rasy, powstałe w wyniku kawaru. Ich reprodukcja oraz przypadki dalszych mutacji w dalszym ciągu pozostają dla nas zagadką. Jak to się dzieje, że część Przemienionych wydaje na świat sobie podobne potomstwo, pozostali natomiast płodzą dzieci całkowicie normalne? Jeszcze inni mają potomków, którzy sprawiają wrażenie normalnych ludzi i ulegają kawaru dopiero po osiągnięciu pewnego wieku. Nawet dzięki najbardziej starannym badaniom genotypu nie jesteśmy w stanie przewidzieć, kto ulegnie metamorfozie i czym się ona zakończy. - Wobec tego musimy mieć do czynienia z magią - wyszeptał Sam. W jednym ze wspomnień z dzieciństwa Sam widział twarz jakiegoś mężczyzny na domowym holoekranie. Człowiek ten opowiadał z wielkim przekonaniem i wzruszeniem o nowym świecie, Świecie Przebudzonych. Mówił, że magia i istoty magiczne znów powróciły na Ziemię, aby stawić czoło technologii. I nie walczą o dominację, ale o przetrwanie samej planety. Mężczyzna nawoływał do porzucenia wszelkiej technologii i powrotu na łono przyrody, do prostego życia. Jednak ojciec Sama nigdy nie zaakceptował przewrotu, dokonanego przez magię w uporządkowanym świecie technokracji. Wychowywał syna w sposób tradycyjny, unikając, w miarę możliwości, wszelkich kontaktów z Przemienionymi. Nawet podczas wizyt w ogrodzie zoologicznym omijali klatki z gryfami, feniksami i innymi, ongiś jedynie legendarnymi stworzeniami. - Magia? - parsknęła kpiąco lekarka, doskonale naśladując ton głosu jego ojca. - Niewykluczone, iż magia rzeczywiście istnieje na świecie, lecz tylko skończony dureń usiłuje za jej pomocą wyjaśnić wszystkie zagadki. Personalna kartoteka w archiwach korporacji wskazuje, że nie jest pan naiwnym prostakiem, który wierzy we wszechmogącą moc zaklęć i mistycznych energii. Ci tak zwani „magowie" od których aż się roi na korytarzach budynków korporacji, mają swoje ograniczenia. Na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać, że manipuluj ą energią w sposób gwałcący prawa fizyki, lecz te rzekome czary muszą podlegać

ograniczeniom i zostaną w odpowiednim czasie wyjaśnione. Lekarka wróciła do przerwanego wątku. - Badania postępowały powoli. Podczas zamętu wywołanego pierwszym zmasowanym wybuchem kawaru straciliśmy mnóstwo bezcennych danych, gdyż zniszczeniu uległy główne ośrodki badawcze. W jaki sposób nawet nasi najlepsi naukowcy mieli poradzić sobie z nadnaturalnymi i niespodziewanymi zjawiskami, kiedy dookoła wszystko się waliło, podmywane falami nienawiści, strachu i odrazy? Czas chaosu już jednak minął. W końcu zrozumiemy kawaru, może nawet będziemy w stanie jej zapobiegać. Lecz dokonamy tego w sposób naukowy. Magia nie rokuje żadnych nadziei. Lekarka artykułowała wiarę, w której duchu Sam wzrastał przez całe swe dzieciństwo, lecz jej słowa brzmiały dziwnie nieprzekonująco. Czuł w sobie pustkę, rozpacz nad losem siostry. Ojciec starał się ochraniać rodzinę przed wszelkimi wpływami Przemiany. A teraz jej skutki uderzyły w Sama i Janice z gwałtownością, która całkowicie zburzyła porządek ich życia. Jak to możliwe, żeby goblinizacja dotknęła jego rodzoną siostrę? Sam z trudem zdusił krzyk rozpaczy. - Co z Janice? Czuje się dobrze? Lekarka położyła mu dłoń na ramieniu w geście współczucia. - Trudno powiedzieć, Verner-sam. Pańska siostra przechodzi długą Przemianę. Oznaki życia są wyraźne, lecz do zakończenia procesu jeszcze daleko. - Chcę ją zobaczyć. - Byłoby to raczej nie wskazane. Siostra znajduje się obecnie w stanie śpiączki i pańska obecność w niczym by nie pomogła. - Nieważne. Muszę ją zobaczyć. - Decyzja nie leży w mojej gestii. Imperialna Rada Genetyczna dopuszcza na oddział kawaru jedynie niezbędny personel medyczny. Gdyby pacjent nagle zakończył Przemianę i wpadł w szał, ewentualny gość mógłby znaleźć się w niebezpieczeństwie. -Ale pani mogłaby mnie przemycić do środka, prawda? - nalegał. - Włożyłbym kitel i udawał studenta medycyny. - Niewykluczone. Lecz zdemaskowanie mogłoby się skończyć fatalnie. Dla pana, dla mnie, nawet dla pańskiej siostry. Najprawdopodobniej zamrożono by jej konto. I bez tego przejście do nowego życia przysporzy jej wielu problemów. A pan straciłby pozycję w korporacji. - Nie martwię się o siebie. Janice potrzebuje mojej pomocy. - Przede wszystkim będzie potrzebowała pańskiej pensji. Najlepiej jej pan pomoże,

słuchając poleceń przełożonych. W szpitalu jest pan bezradny. - Nie rozumie pani... - Ależ nie, Verner-san, wręcz przeciwnie. - Lekarka pokiwała głową, patrząc smutno na Sama. — Rozumiem doskonale. Jej postać falowała Samowi przed oczyma. Przez chwilę myślał, że to łzy przysłaniaj ą mu widok, szybko jednak zorientował się, iż podano mu środek uspokajający. Znów powróciła wizja oceanu, pochłonęła go bezdenna toń, gdzie w ciemnościach wyciągały ku niemu ręce postacie wyszczerzonych goblinów i trolli. Walczył z nimi zażarcie, lecz ciągle opadał niżej i niżej. Nowa fala zmęczenia ogarnęła kończyny i zalała mózg. Wraz ze świadomością zgasły wizerunki potworów. Pozostał jedynie krąg bólu ukryty w zakamarkach czaszki. Ciemności spowiły ziemię na kilka godzin i dopiero wówczas elf wyszedł na otwartą przestrzeń. Las tętnił milionami dźwięków, obecność samotnego elfa nie zakłócała jego egzy- stencji. Lekki wiaterek tańczył, szeleszcząc liśćmi wokół ciemnych pni. Podmuch powietrza mierzwił również białe włosy i muskał skórę elfa, wywołując na jego twarzy uśmiech zado- wolenia. Chociaż nie nazywał lasu swoim domem, jak to czyniło wielu jego braci, nie potrafił oprzeć się jego urokowi. Wśród tych drzewiastych olbrzymów zawsze panował nieskończony spokój, spokój nie zmącony nawet nocną grą o przetrwanie. Czasami marzył nawet, aby tu zostać na zawsze, lecz takie myśli nie nawiedzały go często. Cenił swoją pracę, a tutaj raczej rzadko mógł ją wykonywać. Uniósł wzrok ku górze, uśmiechając się do gwiazd wyzierających spomiędzy szczelin w chmurach; stał skąpany w ich blasku. Było ich tak wiele, a wszystkie płonęły w pustce kosmosu, aby słać zwodniczą obietnicę wiedzy absolutnej. Pewnego dnia wyruszymy do was w odwiedziny, obiecał. Jakiś ruch na nieboskłonie przyciągnął uwagę elfa. Spadająca gwiazda, pomyślał. Wyostrzywszy wzrok, spostrzegł jednak swoją pomyłkę - to jakiś pojazd sunął po niebie szybciej niż prawdziwe ciała niebieskie. Czas uchwycony w ruchu. Czas. Ta myśl przerwała trans i sprowadziła go z powrotem do materialnego świata, gdzie sekundy mijaj ą nieubłaganie, ścigając teraźniejszość. Sprawdził położenie gwiazd — inni zapewne już czekają, więc pora ruszać. Wszedł pod przygotowany uprzednio baldachim i uklęknął przy małym, niskim stoliku. Włożył stalową wtyczkę do gniazda na skroni, jego palce przebiegły po klawiaturze cyberdeku Fuchi 7 i ruszył na spotkanie Matrycy. Zmysły zaczęły przekazywać obraz nowej

rzeczywistości -oślepiającego świata analogowej przestrzeni elektronicznej, gdzie informatyczne algorytmy nabierają niemal namacalnego wymiaru. Pędził elektronicznymi ścieżkami najpierw przez łącze satelitarne, aby następnie przejść do Regionalnej Sieci Telekomunikacyjnej w Seattle. Podróż na spotkanie przyjaciół z Renraku zabrała jedynie kilka sekund. Światła Międzynarodowego Portu Lotniczego w Seattle-Tacoma zniknęły za promem, aby już po chwili pojawić się znów przed nim. Pojazd kołował. Te dziwne manewry zastanowiły Sama, lecz doszedł do wniosku, iż pilot powiadomiłby pasażerów w razie jakichś kłopotów. Życie Sama również kreśliło dziwne esy-floresy - oto wrócił do miasta, które tak ochoczo opuścił, przyjmując stypendium w Tokio. Zatoczył koło, bezskutecznie goniąc własny ogon. Przed trzema godzinami po raz kolejny bez powodzenia ponowił próbę, aby dowiedzieć się czegoś na temat stanu zdrowia siostry. Nie raczono go nawet poinformować, gdzie aktualnie przebywa. Stracił resztki cierpliwości, kiedy obstawa z Renraku zaczęła go odciągać od telekomu i niemal siłą wpychać na pokład czekającego promu kosmicznego. Bał się, że opuściwszy Japonię, straci na zawsze kontakt z Janice; ta świadomość tylko potęgowała gniew. Eskortujący - członkowie sławnego oddziału Czerwonych Samu- rajów - najzwyczajniej zignorowali rozgoryczenie oraz irytację Sama i zgodnie z rozkazami odstawili go na pokład promu. Dwie godziny później stanął na płycie lotniska w Seattle, witany przez przedstawicielkę Renraku, ubraną w marynarkę z syntetycznej skóry, czapkę pilotkę i wysadzane cekinami buty. Maniery tej kobiety również pozostawiały wiele do życzenia: nie zachowywała należytego dystansu i opowiadała wulgarne dowcipy. W każdym razie przeprowadziła Sama przez wszystkie kontrole i zawikłane procedury celne. W końcu dotarli do czekającego na płycie lotniska wahadłowca firmy Boeing z wyraźnie widocznym logo Renraku. Kobieta zapewniła, iż pojazd zawiezie ich najkrótszą drogą do centrum arkologicznego. Sam zajął miejsce w luksusowym przedziale pasażerskim, a eskorta zniknęła w kabinie pilota. Po chwili pojazd uniósł się w powietrze. Startowi towarzyszyły komentarze pilota na temat nieporadności obsługi naziemnej. Sam po raz chyba dwudziesty - a może już czterdziesty? - doszedł do wniosku, że obecnie jest bezradny. Chcąc odpędzić złość, zaczął się przyglądać pozostałym pasażerom. Wszyscy lecieli do centrum arkologicznego Renraku. Przy barze siedziała Alice Crenshaw. Podczas przelotu z Japonii zajmowała miejsce obok Sama, lecz nie mówiła wiele, co mu zresztą odpowiadało, ze względu na niewesoły

nastrój, w jakim był od jakiegoś czasu. Dowiedział się jedynie, że Alice również została oddelegowana do centrum arkologicznego. Tak samo jak on była niezadowolona z przenosin, czemu dała wyraz spławiając opryskliwie stewarda, który spytał o powód wyjazdu. Crenshaw wsiadła na pokład wahadłowca chwilę po Samie, całkowicie ignorując pozostałych współpasażerów i ich przyjacielskie próby nawiązania rozmowy. Całą j ej uwagę pochłonęła butelka burbona. Na wygodnej sofie, tocząc przyciszoną rozmowę, siedziało małżeństwo, które przedstawiło się jako Jiro i Betty Tanaka. On był nisei, w drugim pokoleniu Japończykiem urodzonym w Ameryce, a ona pochodziła z Wolnego Stanu Kalifornii. Sam zazdrościł tym ludziom ich nieskomplikowanych oczekiwań i obaw. Dla młodego Jiro przydział do centrum arkologicznego Renraku w charakterze specjalisty komputerowego oznaczał kolejny krok w karierze. Ostatnim współpasażerem był pan Toragama. Zniechęcony brakiem zainteresowania ze strony Sama i lekceważącym stosunkiem Alice Crenshaw, pogrążył się w rozmyślaniach menedżera średniego szczebla, sporadycznie wciskając klawisze swojego przenośnego komputera i obserwując ciekłokrystaliczy ekran. Sam powrócił do obserwacji widoków7 za oknem. Wahadłowiec wzbił się w powietrze i leciał ponad miastem w stronę migoczącej łuny, wyznaczającej skupisko metropleksu. Tam, jaśniejąc z daleka, stało centrum arkologiczne Renraku, którego masywna konstrukcja górowała nawet nad strzelistymi budynkami pobliskiej dzielnicy biurowców. Choć niektóre fragmenty budowli nadal znajdowały się w fazie budowy, już na tym etapie prac centrum arkologiczne przewyższało wielkością dziesięć miejskich bloków. Daleko w tle Sam dostrzegł krzykliwy neon Aztechnology, świadczący o arogancji właścicieli korporacji Aztlan. Wahadłowiec przechylił się na skrzydło, mijając południową ukośną ścianę centrum arkologicznego. Diamentowe błyski ostrzegawczych światełek pojazdu odbijały się w bateriach słonecznych pokrywających powierzchnię kompleksu, a później, kiedy przelatywali nad rzeką Sound, również w jej ciemnych wodach. Chociaż wszelkie hałasy tłumiła dźwiękoszczelna osłona kabiny, sama wibracja wywołana zmianą fazy lotu z poziomej na pionową była doskonale wyczuwalna. Pojazd powoli wytracał wysokość sunąc nad składami i magazynami Renraku w stronę jednego z lądowisk. Sam widział rosnące w oczach światła sygnalizacyjne, lecz pas robił wrażenie wymarłego. Na płycie nie czekał oficjalny komitet powitalny, nie widać było nawet zwykłej krzątaniny personelu naziemnego. Podchodzili do lądowania, gdy nagle pojazd przechylił się lekko na bok, następnie wyrównał i gładko

dokończył manewr. Pasażerowie czekali, lecz z kabiny pilotów nie usłyszeli nawet słowa wyjaśnienia. Państwo Tanaka wyglądali przez okno podziwiając widoki. Pan Toragama odłożył komputer ł wsłuchał się w brzęk kostek lodu, które posłużyły Alice Crenshaw do przygotowania ostatniego drinka. Sam siedział nieruchomo, obserwując wirujące śmigła wahadłowca. Nagle klamka śluzy powietrznej drgnęła i rozległ się ostry zgrzyt. - Nareszcie - westchnęła Crenshaw. Drzwi otworzyły się na oścież i do śluzy podjechała platforma ze schodami. W kabinie znacznie podniósł się poziom hałasu, gdyż do środka wtargnął odgłos pracujących na jałowym biegu silników. Wlały się również nowe zapachy: woń oceanu zmieszana z ostrymi zapachami paliwa lotniczego, rozgrzanego metalu i tworzyw sztucznych. Chwilę później wszystkie zwyczajne rzeczy przestały się liczyć, zagłuszone hukiem pojedynczych wystrzałów i seriami z broni maszynowej. Crenshaw upuściła nie dokończonego drinka i zaczęła sięgać pod marynarkę, lecz przerwała tę czynność w połowie, kiedy do środka wpadła jakaś masywna postać, przekoziołkowała i pewnie stanęła na nogach. Napastnik był potężnie umięśnionym i opancerzonym orkiem. Światła sufitowe migotały na jego pożółkłych kłach i odbijały się w przekrwionych białkach, lecz najsilniejszy blask bił od automatycznego karabinu HK227. - Jeden ruch i wszyscy zginą - warknął ork ledwie zrozumiałą angielszczyzną. Słowa zostały zniekształcone, niemniej czarny wylot lufy mówił sam za siebie. Crenshaw powoli opuściła rękę; poza tym wszyscy trwali w kompletnym bezruchu. Betty Tanaka dostała czkawki, ale Jiro, dygocząc ze strachu, nie odważył się jej pomóc. Ork, opanowawszy w ten sposób sytuację, wszedł ostrożnie na pokład. Szybkim ruchem otworzył drzwi od kabiny pilotów. W tym samym momencie w otworze śluzy pojawiły się postacie dwóch dalszych napastników: kobiety ubranej w skórzany prochowiec chroniący przed pyłem i Ameroindianina obwieszonego ponad miarę sprzętem wojskowym. Ledwie Sam zdążył dostrzec tych kilka szczegółów, gdy nagle powietrze wypełniło przeciągłe wycie. Zdrętwiały ze strachu obserwował z zapartym tchem, jak jakaś potężna postać wpada pędem do kabiny. Olbrzymi, podobny do psa potwór z łatwością odepchnął Ameroindianina i wylądował u stóp nieznajomej kobiety. Żółte kły błysnęły w jej kierunku, chwytając frędzle na lewym rękawie prochowca. Kobieta zdecydowanym ruchem wepchnęła ramię w pysk bestii, zaklinowując jej w ten sposób szczęki. Potwór usiłował odskoczyć, lecz kobieta chwyciła go wolną ręką za nabijaną

ćwiekami obrożę. Pies przysiadł na tylnych nogach i uniósł nieznajomą w powietrze. Nagle zwierzę wyprężyło się gwałtownie, obroża zapłonęła żółtym, migotliwym światłem, ukazując na moment charakterystyczne logo Renraku. Bestia odskoczyła gwałtownie od niedoszłej ofiary, z przeciągłym jękiem uderzając o przepierzenie. Skuliła się w kłębek i wpiła kły we własne ciało, chcąc chyba w ten sposób przyspieszyć agonię. Zwierzę zawyło ponownie, lecz tym razem nie był to ten przeszywający głos, który chwilę wcześniej zmroził Sama i pozostałych. Słychać w nim było jedynie ból i bezgraniczny strach. Bezwładne cielsko zadygotało i potwór zdechł. Odór nadpalonego futra przyprawiał o mdłości. Czyżby nieznajoma pokonała psa za pomocą magii? Sam nie był pewien, bo jak dotąd nie widział jeszcze maga w akcji, ale takie wytłumaczenie samo przychodziło na myśl. - Przeklęte barghesty. Dlaczego nigdy najpierw nie atakują mięśniaków - powiedziała cicho kobieta, jakby do siebie, dysząc przy tym ciężko. Na zewnątrz znów odezwały się karabiny, wypełniając kabinę nagłą śmiercią. Nieznajoma padła płasko na podłogę, a mężczyzna odskoczył pod przepierzenie. Pracownicy Renraku nie byli aż tak szybcy. Betty Tanaka jęknęła i cofnęła się o krok, rażona serią z broni maszynowej. Jiro zrobił pełen obrót wokół własnej osi, pryskając naokoło krwią ze zranionego ramienia, uderzył w Toragamę, po czym obaj upadli na podłogę. Sam ukrył się za fotelem, a chwilę później pociski rozorały tapicerkę i lekkie aluminiowe wzmocnienia ponad jego głową. Crenshaw, stojąc poza linią ognia, przez cały czas obserwowała orka, który również czekał w bezruchu za załomem przy kabinie pilotów. Nieznajomy mężczyzna wykonał gwałtowny skok, złapał za uchwyt włazu i zatrzasnął wejście. Sam doszedł do wniosku, że ten człowiek musi mieć cybernetyczne wszczepy skracające czas reakcji, bo prędkość jego ruchów była niemal nadludzka. Kiedy kobieta podnosiła się z podłogi, poły jej prochowca rozchyliły się, ukazując muskularne ciało, przysłonięte zaledwie kilkoma pasami z bronią i paroma amuletami. Zaklęła cicho przydepnąwszy w trakcie wstawania pochwę od miecza. Sam przyjrzał się broni schowanej w środku. To zapewne magiczny miecz, zadecydował, chociaż nigdy przedtem nie widział podobnego oręża. Po raz pierwszy w życiu miał do czynienia z magiem. Poczuł krople zimnego potu spływające po czole. To musiała być naprawdę niebezpieczna banda, skoro jeden z jej członków potrafił posługiwać się magią. - Gdzie pilot ? - spytała kobieta. Ork kiwnął głową w stronę zamkniętych drzwi od sterówki.

- Tam siedzi. - Każ mu ruszyć dupę. Ci narwańcy z Raku nie będą czekać w nieskończoność i w końcu podciągną tu cały pułk artylerii. Musimy natychmiast stąd odlecieć tym syntetycznym pudłem. Ork machnął karabinem w stronę przedziału pasażerskiego. - Nie możemy ich ze sobą ciągnąć. - Będą pod dobrą strażą. - Lepiej stuknąć teraz - mruknął ork przez zęby. - Nie ma czasu. Zajmij się pilotem. Ork zaprotestował, ale kobieta będąca najwyraźniej przywódcą grupy nie ustąpiła. Jej podwładny dał więc za wygraną, odbezpieczył broń i otworzył na oścież drzwi do kabiny pilotów. Nic się nie stało, więc postąpił krok do przodu i stanął w przejściu. Jego krępa sylwetka zasłaniała widok, lecz Sam usłyszał słaby głos komputera pokładowego powtarzającego w kółko: „Proszę o zgodę na wyłączenie silników." Kobieta w tym czasie obejrzała spustoszenie, jakie poczyniły serie z broni maszynowej, które towarzyszyły wejściu napastników na pokład wahadłowca. Odór śmierci wisiał w powietrzu. Betty Tanaka leżała na kanapie. Poduszki zdążyły już przesiąknąć krwią, a na ścianie i oknie widniały szkarłatne zacieki. Jiro siedział na podłodze obok martwej żony. Trzymał ją za rękę i płakał. Z pana Toragamy została jedynie bezkształtna bryła, leżąca pośrodku kabiny. - Nikomu nic się nie stanie, usiądźcie tylko spokojnie i zapnijcie pasy - poleciła cichym głosem kobieta. Kiedy nikt się nie ruszył, powtórzyła to samo po japońsku. Sam z trudem zbierał myśli. A więc najlepsze jeszcze przed nimi. -1 trzymajcie ręce na widoku - dorzucił mężczyzna. Dla poparcia swoich słów poruszył lekko ingramem, który trzymał w lewej ręce. Drugi identyczny karabin maszynowy w prawej dłoni był przez cały czas wycelowany prosto w Crenshaw. - Jesteśmy ugotowani na cacy - zaryczał ork ze sterówki. - Pilot miał otwarte okno i dostał całą serię. Można go wsadzić do zamrażarki. Kobieta posłała mężczyźnie krótkie spojrzenie. Ten kiwnął głową i poszedł osobiście zbadać sytuację w sterówce. Kiedy zniknął, nieznajoma wyciągnęła spod prochowca obciętą strzelbę. Sam nie spuszczał oka z Crenshaw. Wzmożona czujność, z jaką obserwowali ją napastnicy, oraz wyraźny szacunek okazywany jej przez Czerwonych Samurajów jeszcze w Tokio, tworzyły razem logiczną całość. Była agentem korporacji, tak zwanym „człowiekiem

do specjalnych pouczeń". Może spróbuje teraz zaatakować, sytuacja jest wyjątkowo dogodna. Czarodziejka sprawiała wrażenie wyczerpanej po rzuceniu silnego zaklęcia, które zabiło barghesta. To powinno odpowiednio spowolnić jej reakcje i dać Crenshaw przewagę. Jednak lekko opuszczona strzelba była chyba za silnym argumentem. Crenshaw wykonała polecenie: znalazła względnie czysty fotel i rozsiadła się w nim wygodnie. Sam poczuł się zdradzony. Crenshaw powinna przejąć dowodzenie nad pracownikami korporacji i przygotować jakiś plan ratunku. Przeszła przecież odpowiednie przeszkolenie. Dlaczego nie stanęła w obronie swoich kolegów, tylko bezradnie opuściła ręce? Czy on sam mógł zrobić coś więcej, aby zapobiec katastrofie? Bez wielkiego przekonania odciągnął Jiro od ciała żony i posadził go w fotelu. Mężczyzna pozostawał głuchy na wszelkie słowa pocie- chy. Sam siadał właśnie na swoim miejscu, kiedy ze sterówki doleciał głos Ameroindianina. - Są kłopoty, Sally. Tym cholernym gratem można sterować tylko za pomocą odpowiedniego wszczepu albo autopilota. - Mówiłem, żeby zabrać ze sobą Rabo — mruknął ork. — On by nas wyciągnął z tego bagna. - Rabo jest nieobecny — warknęła Sally. - Zresztą ten tępak nie przeprowadziłby nas nawet przez pierwszy patrol. Obaj napastnicy wyszli ze sterówki niosąc bezkształtne zwłoki pilota. - Możemy użyć tych klientów jako tarczy albo zakładników -zaproponował ork rzucając ciało na pana Toragamę. Sally spojrzała na niego z niesmakiem. - A co z elfem? - spytał Ameroindianin - Da radę wyciągnąć nas stąd za pomocą zdalnego sterowania? - Nie mam pojęcia - odparła. Wyciągnęła z kieszeni niewielki czarny sześcian, otworzyła składany ekran, a następnie umieściła odpowiednią wtyczkę w gnieździe pokładowego interkomu. Wpisała kod. - Do usług. - Z głośnika interkomu dobiegł trzeszczący głos. -Gdzie się podziewacie? Wasz sygnał jest bardzo słaby. - Siedzimy okrążeni na promie pasażerskim, a z nami gromadka pracowników Raku. Pilot nie żyje, a ten cholerny grat ma tylko cybernetyczne sterowanie. Możesz skombinować jakiegoś autopilota i zabrać nas stąd? - Naprawdę żałuję, moja pani, ale to niemożliwe. Jestem dekerem, a nie ekspertem od pilotażu. Nie mam nawet odpowiedniego osprzętu.

- Proponuję w takim razie, abyś postarał się o inny środek transportu. I to szybko. Ich dekerzy już zaczynają działać i moja sytuacja z każdą mikrosekundą robi się mniej wesoła. Mogłam monitorować nasz kanał komunikacyjny przed tymi typkami, którzy siedzieli ci na ogonie, ale wkrótce główny system bezpieczeństwa połapie się, że mają białą plamę na mapie nasłuchu. Nawet rozmowa przez to połączenie wiąże się z dużym ryzykiem. - Na pewno możesz coś wykombinować, cwaniaku - naciskał Ameroindianin. -Niewiele, skoro zmieniliście plan akcji. - Elf przerwał na chwilę. - Może któryś z pasażerów jest riggerem. Nagle Sam poczuł, jak uwaga wszystkich zebranych koncentruje się na nim, a konkretnie na jego infognieździe. - Jak się nazywasz, chłopcze? - spytała Sally. - Samuel Verner. - Słuchaj, Verner, jesteś może riggerem? — zapytał Ameroindianin. Ma skłamać? A może czarodziejka potrafi czytać w myślach? Zawsze może udawać, że ma kłopoty ze sterowaniem tym pojazdem. Gdyby udało mu się opóźnić odlot, służby bezpieczeństwa Renraku miałyby szansę ująć porywaczy. Ale wtedy nie obyłoby się bez walki. Jak na razie zginęło dwoje ludzi, bo stali na linii ognia. Sam powoli pokręcił głową. - Mam wszczepione infogniazdo. Jestem naukowcem. - Latałeś już przedtem? - Na szybowcach. Miałem Mitsubishi Flutterer. - Wspaniale -jęknął ork. - Pilot plastikowych zabawek. Wolę już ten psi pomiot. Z interkomu rozległ się słaby głos elfa. - Ty wielka kupo miecha, ten chłopak nie jest może riggerem, ale ma pojęcie o lataniu. Jego pomoc doda trochę spontaniczności raczej ograniczonym możliwościom autopilota. Nawet jeśli nie jest pilotem, warto spróbować. - Racja - przyznał Ameroindianin. - Możemy mieć szansę, jeśli elf odciągnie ich obronę przeciwlotniczą i wyśle kilka patroli w inny sektor. Sally podjęła decyzję w ułamku sekundy. - Dobra, Dodger. Dasz radę? Interkom trzeszczał cicho, kiedy elf rozważał plan. - To nie będzie łatwe, wziąwszy pod uwagę wzmożoną czujność systemów bezpieczeństwa, ale dołożę wszelkich starań, moja pani. - Pora startować - oznajmiła. - W porządku, Verner. Idź przodem. Sam spojrzał na kolegów z Renraku, szukając u nich wsparcia. Wzrok Jiro był

utkwiony w zwłokach żony, a twarz Crenshaw miała nieodgadniony wyraz. Jeśli chodzi o nieboszczyków, to nie mieli nic do powiedzenia. Odpiął pasy bezpieczeństwa i wstał. W sterówce śmierdziało krwią i odchodami tak samo jak w kabinie pasażerskiej. Sam usiadł w fotelu pilota, udając, że nie dostrzega na nim śladów krwi. Ameroindianin zajął miejsce w fotelu drugiego pilota. - Niektórzy nazywają mnie Wywoływaczem Duchów - oznajmił. - Nie jestem może pilotem, ale znam się co nieco na tych sprawach. Nie próbuj żadnych sztuczek, bo będziemy zmuszeni zdać się na samego autopilota. Wakarimasu-kal - Rozumiem. - Dobrze. Podłącz się ł ruszajmy. Sam wyciągnął przewód logiczny ze schowka pod panelem sterowniczym. Nigdy nie odbył zalecanego przez lekarzy szkolenia w zakresie obsługi infogniazda. Teraz bał się. Słyszał, że jakiś rigger połączył się ze swoją maszyną i stał się na zawsze mózgiem sterującym wozu. Słyszał też, że niektórzy źle znosili moment podłączenia i tracili zmysły, zjednoczeni z bezduszną maszyną. To urządzenie zostało stworzone wyłącznie z myślą o współpracy z riggerami -jako pomnik bezgranicznej dumy i arogancji pilotów. Osoba bez infogniazda mogła jedynie wybrać na autopilocie punkt docelowy i czas odlotu. Ciężko byłoby nawet wyznaczyć szyb- kość wznoszenia. Napastnicy chcieli, aby Sam podłączył się i ominął decyzyjne ośrodki autopilota. Bez specjalistycznego wszczepu, umożliwiającego podłączenie kory mózgowej pilota bezpośrednio do ośrodków wykonawczych pojazdu, mógł co najwyżej podejmować decyzje dotyczące kierunku, wysokości lotu oraz miejsca startu i lądowania. Autopilot w dalszym ciągu zarządzał całą fazą lotu. Jednakże bez udziału Sama sterowanie promem mogłoby przejąć centrum kontroli lotów ze Seattle. Pojazd zacząłby wykonywać polecenia tamtejszego nawigatora, wybierając najczęściej uczęszczane trajektorie i najbezpieczniejsze manewry. Napastnicy pragnęli, aby Sam ułatwił im ucieczkę, i niewiele ich obchodziło ryzyko, na które się narażał. Sam miał świadomość, że dzięki połączeniu zyska dostęp tylko do ograniczonego zestawu funkcji kontrolnych, lecz zadanie w dalszym ciągu pozostawało bardzo niebezpieczne. Wyczuł, że mężczyzna na sąsiednim fotelu zaczyna się coraz bardziej niecierpliwić. Opieszałość mogła okazać się dużo groźniejsza niż podłączenie do systemu sterującego. Sam włożył wtyczkę do gniazda na skroni i poczuł krótki impuls bólu przeszywający

całą czaszkę, lecz nieprzyjemne wrażenie szybko minęło. Cyfry i informacje o stanie lotu pojawiły się w jego mózgu niczym powidoki, rzutowane na nerw wzrokowy przez komputer. Mógł obracać głową i „widzieć" inne części sztucznie generowanego panelu sterowniczego. Dostrzegł ekran z napisem „pomoc" i iluzoryczną ręką wcisnął odpowiedni guzik. Komputer na-faszerował go informacjami na temat podstawowych zasad sterowania pojazdami powietrznymi. Głos rozlegający się w jego czaszce był zimny i obcy, zupełnie niepodobny do przetworzonych dźwięków płynących normalnie przez głośnik. Niecodzienny sposób komunikacji z komputerem pokładowym odebrał mu resztki odwagi. Na dodatek zaczął go boleć tył głowy. Kule zabębniły o opancerzone szyby sterówki, wybijając pospieszny rytm, któremu zawtórował naglący okrzyk Ameroindianina. - Ruszaj to pudło! Sam sięgnął po drążek sterowniczy. Nie wiedział już, czy ma do czynienia z rzeczywistością, czy z komputerową symulacją. Uruchomił silniki. Przeciwbieżne śmigła promu nabrały obrotów, w szybkim tempie osiągając dostateczny ciąg, aby poderwać ma- szynę z lądowiska. Autopilot kontrolował współczynniki lotu, a Sam skierował prom prosto w nocne niebo. - Dokąd? - spytał. - Póki co na północ, ponad pleksem. Wykonał odpowiednią korektę kursu. Po pięciu minutach Sam odetchnął z ulgą, bo pociski przeciwlotnicze, których atak uważał za nieuchronny, mimo wszystko nie nadleciały. Widocznie słowa elfa nie były jedynie czczymi przechwałkami. Sam sprawdził radar, ale nie dostrzegł na nim ani śladu pościgu. Równie zaskakujący był brak przeszkód ze strony kontrolerów ruchu powietrznego z metropleksu Seattle. Ten elf musiał podrzucić im do komputera spreparowany plan przelotu, ukrywając porwany prom wśród normalnego ruchu powietrznego. Przelatywali właśnie nad podmiejską dzielnicą prywatnych rezydencji, kiedy Wywoływacz Duchów nakazał Samowi wygasić światła pozycyjne i obrać kurs na Redmond Barrens, skupisko prowizorycznych sadyb i zdewastowanych budynków. Autopilot próbował z powrotem zapalić światła, ale Sam udaremnił jego wysiłki. Gdy tak lecieli nad bogatą dzielnicą, światła apartamentów należących do pracowników korporacji stawały się z wolna coraz rzadsze, a ich miejsce zaczęły zajmować krzykliwe neony i trupia łuna reklamowych holoekranów. Za centrum handlowym widać już było bardzo niewiele świateł.

Sam obserwował, jak Ameroindianin uważnie lustruje ciemność za szybą. Ciekawe, czy oczy ma tak samo podrasowane jak czas reakcji, zastanowił się. Większość awanturników i mięśniaków każących nazywać siebie ulicznymi samurajami od tego w zasadzie zaczynała. A Wywoływacz Duchów wyglądał na człowieka tego właśnie pokroju. - Niżej - zakomenderował Duch. Sam wykonał odpowiedni manewr i nagle rozległ się komunikat z autopilota: - Niebezpiecznie niska wysokość. Czy masz zamiar lądować? - Ucisz to pudło. Sam wyłączył zewnętrzny głośnik. - Lądujemy? - Jeszcze nie. Leć na północny wschód. Sam skorygował kurs i uspokoił autopilota, że lądowanie nie jest konieczne, a niska wysokość to wymóg sytuacji. Lecieli w ten sposób przez następne dziesięć minut, dokonując po drodze kilkunastu zmian kursu. Kilka było koniecznych, aby ominąć wypalone zgliszcza wyższych budynków, reszta zaspokajała jakieś dziwne widzimisię Wywoływacza Duchów. Kiedy samuraj nakazał w końcu lądować, Sam z prawdziwą przyjemnością uruchomił odpowiednią procedurę autopilota. Obserwując przez długie minuty, jak pojazd mozolnie wymija zaciemnione sylwetki obcych kadłubów, Sam doszedł do wniosku, że nawet będąc mistrzem pilotażu, nie chciałby powtarzać tych samych manewrów na ręcznym sterowaniu. - Cholera, wygaś światła! - warknął samuraj, kiedy autopilot włączył lampy pozycyjne. Sam, wystraszony nagłym wybuchem, wykonał rozkaz, niemal równocześnie uciszając uwagi autopilota na temat bezpieczeństwa i przepisów FFA. Prom usiadł bezpiecznie na zaśmieconym skrawku terenu, nie opodal rzędu zabitych deskami bloków czynszowych. Samuraj wyciągnął wtyczkę z głowy Sama i kazał mu wstać z fotela pilota. Sam chciał przed odejściem wyłączyć silniki. - Zostaw. Sam wzruszył ramionami i wrócił do przedziału pasażerskiego. Inni zdążyli już wyjść na zewnątrz, pozostawiając pusty przedział, jeśli nie liczyć trupów. - Dlaczego nie możecie nas po prostu puścić? - usłyszał głos Jiro. Odpowiedzi udzielił ork. - Bo jesteście naszą polisą ubezpieczeniową.

Pracownicy Renraku zostali zaprowadzeni do jednego z opuszczonych budynków. W tym czasie prom ponownie wzniósł się w powietrze. Sam obserwował przez ziejące pustką wejście, jak prom unosi się pionowo w górę, a następnie obiera kurs na południe. Jego ciemny kadłub zasłonił kilka gwiazd, które świeciły przez szczeliny w pokrywie chmur. W końcu zniknął na horyzoncie. Widmowy okręt z upiorną załogą. Samuraj pojawił się w wejściu i postał tam chwilę, zanim wkroczył do środka. Ukryty w ciemnościach powiedział: - Prom odleciał w stronę morza. - Myślisz, że za długo stał na lądowisku? - spytała Sally. - Wkrótce się przekonamy - odpowiedział. W ciszy, która zapadła, Sam słyszał wyraźnie, jak ork zmienia magazynek w swoim HK227. Pozostała dwójka poszła w jego ślady, a potem znów było cicho. Minęła prawie minuta, zanim ktoś się znów odezwał. - Nie możemy ich tak po prostu wyrzucić na ulicę - stwierdził ork. - Cog wysłał już samochód. - I mamy tak tu czekać? Cholera! Jeśli gliny albo samuraje z Raku zwęszyli trop, to za chwilę będzie tutaj gorąco. - Bez samochodu nie możemy bezpiecznie przetransportować naszych gości — oznajmiła Sally. -A na co nam oni? Jesteśmy na swoim terenie. To tylko zbędny balast. Ork położył delikatny nacisk na słowo „zbędny", dając jasno do zrozumienia co, jego zdaniem, należy zrobić z więźniami. - Sądzę, że nie doceniasz ich wartości. - Wykonaliśmy robotę, za którą dostaniemy kasę. Mamy też te dyski, które rąbnął Duch. To wystarczy. Chcesz zgarnąć za dużo korzyści. - Mam wielkie wydatki. -A ja nie mam zamiaru ich pokrywać, płacąc swoim gardłem. - Chcesz odejść? Daj swój kredchip, zrobię na nim odpowiednie nacięcie - powiedziała Sally wyciągając dłoń. - Dostaniesz oczywiście standardowo jedną dziesiątą stawki, bo towar nie został jeszcze odstawiony na miejsce. Sam wyczuł rosnące napięcie, kiedy czarodziejka i ork stali w bezruchu, mierząc się wzrokiem. W końcu ork spuścił wzrok. Wzruszył ramionami. - Robota to robota - mruknął. Sally uśmiechnęła się. - Nie przejmuj się, Kham. Wszystko będzie dobrze.

Ork posłał jej z ukosa spojrzenie, jakby słyszał już wcześniej takie zapewnienia, a następnie zniknął w czeluściach budynku. Rozpoczęło się nudne czekanie i Sam, korzystając z okazji, opatrzył najlepiej jak potrafił ranę Jiro, drąc na bandaże własną koszulę. Mężczyzna nie wyszedł jeszcze z szoku po stracie żony i przez cały czas milczał. Skończywszy, Sam usiadł po turecku na brudnej podło- dze. Jego myśli były równie ponure jak atmosfera w pomieszczeniu. Duch po raz drugi stanął w wejściu, strasząc Sama, który nie zauważył jego wyjścia, swoim nagłym pojawieniem się. - Przyjechał samochód. Sally pokazała strzelbą na drzwi. - Idziemy. Samochód okazał się zdezelowaną toyotą Elitę, z zaciemnionymi polimerowymi szybami. Okno od strony kierowcy było opuszczone i jakiś koreański wyrostek wyszczerzył szczerbate zęby w grymasie powitania. Pstryknął przełącznik i tylne drzwi rozwarły się na oścież. Pracownicy Renraku wsiedli do środka, zajmując miejsca na wyściełanym syntetyczną skórą i aksamitem siedzeniu. Sally i ork usiedli naprzeciw więźniów, na opuszczanych fotelach. Wywoływacz Duchów wśliznął się na miejsce obok kierowcy. Drzwi zostały zamknięte i kierowca wybełkotał coś w slangu ulicznym, z czego Sam zrozumiał tylko imię: Cog. Sally kiwnęła głową i włączyła audioodtwarzacz. Głos był głęboki i wyraźny. - Telefon od waszego przyjaciela nadszedł w samą porę, pani Tsung. Musiałem pilnie wyjechać z miasta, lecz z prawdziwą przyjemnością wyświadczam przed wyjazdem tę małą przy sługę. Kierowca jest moim zaufanym pracownikiem. Możecie polegać na jego dyskrecji. Na tym wiadomość się kończyła, lecz Sally była najwyraźniej zadowolona z jej treści. Przynajmniej dźwięki, które wyemitowała w kierunku kierowcy, brzmiały przychylnie. Matowa szyba wysunęła się z oparcia przedniego fotela, zasłaniając Samowi widok na ulicę i wsteczne lusterko kierowcy. Przydymione okna odcięły ich do reszty od świata zewnętrznego. Pojazd w kompletnej ciszy jechał krętą drogą przez Barrens. Raz tylko coś ciężkiego uderzyło w tył pojazdu, jednak porywacze przyjęli to ze spokojem. Może godzinę później samochód zwolnił, a matowa szyba odgradzająca ich od kierowcy opadła. Ujrzeli zaśmieconą uliczkę, skąpo oświetloną fioletowymi błyskami neonowego znaku ustawionego przy skrzyżowaniu.

Drzwi rozwarły się, ale samochód jechał dalej. - Wysiadać - poleciła Sally. Wypuszczają ich na wolność? Sam z trudem mógł w to uwierzyć. Crenshaw wstała i wyskoczyła na zewnątrz, zanim zdołał ruszyć się z miękkiego siedzenia. Ork pomógł mu butem podjąć szybką decyzję i Sam poleciał głową prosto w stertę cuchnących odpadków. Wygrzebał się w samą porę, aby dostrzec, jak Sally zgrabnie wyskakuje z samochodu, a na jej miejsce wchodzi pięć otulonych w mrok postaci. Drzwi zamknęły się z trzaskiem, zanim toyota zdążyła dojechać do wylotu uliczki. Pojazd skręcił w lewo przy neonowym znaku i zniknął. A więc porywacze nie mieli wcale zamiaru wypuszczać ich na wolność. Dołączyli po prostu do większej grupy. Przynajmniej tuzin młodych ludzi obojga płci stał na ulicy. W migotliwym świetle zauważył, że wielu spośród nich nosiło ubrania ozdobione frędzlami i paciorkami, a wszyscy mieli pióra wetknięte za opaski na głowach. Mała grupka podeszła do wysokiej sylwetki ulicznego samuraja. Błysk neonu oświetlił na moment jego twarz, ukazując orli profil. Ludzie, którzy stali obok, mieli podobne rysy. - Hoj, Duchu, Który Wchodzisz do Środka. Witaj w domu. Wiedział, że powinien być głodny, ale nie czuł potrzeby jedzenia. Widok półmiska wafli z kryla i sojowych sucharów, przyniesionych wczoraj przez porywaczy, przyprawiał o mdłości. Bukłak na wodę leżał sflaczały, niemal zupełnie pusty. Musiał jednak coś pić, nawet taką obrzydliwą, ciepławą lurę. Dzień minął jak we mgle. Porywacze umieścili ich w pomieszczeniu z jednymi drzwiami i oknami zakrytymi matowymi płytami z rigiplastiku. Wątłe światło sączyło się przez szczelinę w uszkodzonej zasłonie. Sam próbował wyjrzeć na zewnątrz, lecz dostrzegł tylko cegły upstrzone graffiti. Rozpoznał ogólny charakter haseł i rysunków, ale nie dostrzegł żadnych konkretnych symboli gangu. Utwierdził się w przekonaniu, że ta melina należy do bandy Ameroindian. Jiro jęknął i otworzył oczy. Przez wiele godzin trwał pogrążony w nerwowym letargu. - Co się dzieje? - spytał bełkotliwie. - Nie rozumiem. - Przestań się mazać. Działasz mi na nerwy. - Crenshaw zademonstrowała swoją niechęć. Ostentacyjny brak uczuć działał Samowi na nerwy. - Rozumiem, że nie masz powodów do narzekania. - Byłam już w gorszych opałach. - Co może być gorszego? -jęknął Jiro. - Betty nie żyje.

- Ty też mogłeś zginąć — odparowała Crenshaw. - Tak byłoby nawet lepiej. - Głupie gadanie, Jiro - stwierdził Sam. -A co to za różnica? - spytał apatycznie Jiro. –Zabiją nas ci...ci... terroryści. - Terroryści! - parsknęła Crenshaw. - Chłopcze, ty chyba nie znasz znaczenia tego słowa. Te klowny to zwyczajna zbieranina shadowrunnerów. Ich najmocniejszą kartą jest ten uliczny mag, ale reszta to drobni kryminaliści umykający przed jasnymi światłami wielkich korporacji i żerujący na nędznych resztkach. To ludzkie szczury. - Nawet jeśli nie są terrorystami, to kryją się przed prawem -powiedział słabym głosem Jiro. - Nie mogą nas puścić, skoro widzieliśmy ich twarze i słyszeliśmy imiona. - To nie ma wielkiego znaczenia - stwierdziła Crenshaw wzruszając ramionami. - Imiona to ich uliczne pseudonimy, a twarze można bez problemu zmienić. Nie mają kartotek w bankach danych, więc jak można ich namierzyć? Jeśli będziemy grzeczni, puszczą nas wolno. Musimy tylko spokojnie czekać. - Czekać? Chyba tylko na śmierć - oznajmił obojętnym głosem Jiro. Położył się i po chwili zasnął. Ciekawe, jak mu się to udało, pomyślał Sam. Crenshaw wzięła sojowego suchara. - Powinieneś coś zjeść, chłopcze. - Nie jestem głodny. - Twoja strata. Crenshaw włożyła do ust suchara i zagryzła kilkoma wafelkami z kryla, a następnie podniosła pojemnik z wodą i upiła łyk. Sam nie mógł wyjść z podziwu nad jej obojętnością. Nagle zapragnął przenieść się gdzie indziej. Gdziekolwiek. Byle uciec przed duszącą obecnością znajomych. Wstał i zaczął chodzić. Crenshaw obserwowała go przez chwilę, lecz szybko przestała się interesować jego osobą i przymknęła oczy. Wkrótce zaczęła chrapać. Sam pragnął uciec bardziej niż kiedykolwiek dotąd. Bez wielkiej nadziei szarpnął za klamkę u drzwi i stwierdził zaskoczony, że otwierają się bez trudu. Wyjrzał na zewnątrz. To pomieszczenie było równie niegościnne i zapuszczone co ich izolatka. Sally spała pod przeciwległą ścianą. Drzwi na korytarz były otwarte i dostrzegł dwóch wojowników gangu trzymających przy nich straż. Rozmawiali cicho w języku, którego nie rozumiał. Pokój miał okna na świat. Sam, spragniony świeżego powietrza, ruszył, aby któreś z nich otworzyć. Dostrzegł, że na zewnątrz schody przeciwpożarowe tworzą całkiem ładny

balkonik. Był już jedną nogą po drugiej stronie, kiedy dostrzegł Ducha stojącego na stalowej kratownicy i opartego o ścianę. - Chyba nie masz zamiaru już nas opuścić? Zaprzeczył niewyraźnie, z zaskoczeniem konstatując, że wcale nie myślał o ucieczce. Chciał co prawda odpocząć na chwilę od znajomych z Renraku, nie miał jednak zamiaru opuszczać ich na dobre. - Chciałem tylko zaczerpnąć trochę świeżego powietrza. Samuraj z wyrazem zamyślenia na twarzy oparł się z powrotem o ścianę i zaczął kontemplować panoramę zdewastowanego osiedla. Milczał, dopóki Sam nie stanął obok niego. - Jesteś dziwny. -W jakim sensie ? - Mówiłeś prawdę, że chcesz tylko odetchnąć świeżym powietrzem. - Nie mógłbym zostawić innych. - So ka - powiedział Duch kiwając głową. - Doceniam lojalność wobec przyjaciół. - To nie są moi przyjaciele - oświadczył Sam, a widząc uniesione brwi rozmówcy ciągnął dalej. - Wszyscy jesteśmy z Renraku. - So ka. Więzy plemienne bywają nawet silniejsze. Ci śmieszni etnologowie, którzy sikaj ą ze strachu na widok bandy paranoików spoza pleksu, bredzących o powrocie do natury, nigdy w życiu nie nazwaliby naszej grupki plemieniem. Ci lalusie nazwaliby nas gan- giem. Lecz to nie zmienia faktu, że jesteśmy wielką rodziną, grupą, która dba o swoich. Przerwał, aby po chwili podjąć wątek. - Nie jesteśmy podobni do Czerwonych, którzy żyją w Salish-Shidhe. Ci marzyciele nie zdają sobie sprawy, że żyć we współczesnym świecie znaczy żyć w wielkim mieście. Czerwoni Ludzie muszą polubić beton tak, jak polubili konie, albo całkowicie znikną z naszej rzeczywistości. Ameroindianin wyraźnie potrzebował rozmowy. - Po przybyciu Białych niektórzy spośród nas walczyli z nimi, niektórzy ich przyjaźnie witali. W końcowym efekcie jednych i drugich spotkało to samo. Utraciliśmy ziemię, popadliśmy w nędzę, rozpacz. A później wysłali nas do obozów, chcąc obedrzeć z dusz. Sam widział ból na twarzy mężczyzny. Duch był za młody, aby pamiętać obozy śmierci - próbę ostatecznego rozwiązania kwestii Indian, podjętą osobiście przez prezydenta Jarmana, ale przeżywał cierpienia swoich ojców, jakby to były jego własne. - Kiedy Wyjący Kojot zszedł z gór przynosząc Taniec Wielkiego Ducha, Biali musieli