IXENA

  • Dokumenty1 316
  • Odsłony246 775
  • Obserwuję196
  • Rozmiar dokumentów2.2 GB
  • Ilość pobrań143 153

Cooper Edmund - Po drugiej stronie nieba

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :681.4 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

IXENA
EBooki
FANTASTYKA

Cooper Edmund - Po drugiej stronie nieba.pdf

IXENA EBooki FANTASTYKA Cooper Edmund
Użytkownik IXENA wgrał ten materiał 8 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 57 osób, 25 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 81 stron)

Edmund Cooper Po drugiej stronie nieba (A Far Sunset Hodder and Stoughton) Przełożyła Alicja Skarbińska Rozdział pierwszy Statek gwiezdny unicestwił się, tak jak się tego wszyscy trzej spodziewali, trzydziestego piątego dnia od chwili, gdy uwięziono ich w lochach Baya Nor. Gdyby dzielili jedną celę, być może mogliby sobie pomóc, lecz od dnia, gdy ich schwytano, pozostawali rozdzieleni. Kontaktowali się jedynie z nojami, które z nimi mieszkały, i ze strażnikami, którzy przynosili jedzenie. Eksplozja przypominała trzęsienie ziemi; Baya Nor zadrżała w posadach. Bóg-król zasięgnął opinii rady, rada zwróciła się do wyroczni, wyrocznia zbadała święte kości, dostała dreszczy, wpadła w chwilowy trans, po czym ogłosiła, iż był to sygnał od Oruri. Oruri przeznaczył Bayę Nor do wielkich rzeczy, a przybycie obcych stanowi dobry znak. Jednakże obcy nic o tym wszystkim nie wiedzieli. Mieli pozostać uwięzieni ze swymi nojami, póki nie będą dość rozsądni, aby stanąć przed obliczem boga-króla – to znaczy, dopóki nie nauczą się języka. Niestety bogowi-królowi, 609 Ence Ne nie było dane poznać ich wszystkich, ponieważ zniszczenie statku gwiezdnego było bolesnym doświadczeniem. Wszyscy obcy mieli elektroniczne zegarki, wszyscy mogli dokładnie śledzić upływ czasu. Każdy z nich wiedział co do minuty, kiedy główny komputer zdecyduje, że załoga albo porzuciła statek, albo nie jest w stanie do niego powrócić. Na tę okoliczność główny komputer – z powodów oczywistych dla ludzi, którzy zbudowali statek – miał przygotowany program zniszczenia. Co oznaczało po prostu, że bezpiecznik zostanie odłączony od atomowego generatora. Reszta miała dokonać się sama. Każdy obcy w swojej celi rozpoczął własne odliczanie, mając jednocześnie nadzieję, że ktoś z pozostałych dziewięciu członków załogi powróci na czas. Nie wrócił nikt. Statek gwiezdny zmienił się w chmurę w kształcie grzyba, w północnych lasach Baya Nor wypaliło się ogniste koło, a dla upamiętnienia całego wydarzenia pozostał tylko niewielki pokryty szkliwem krater. Drugi inżynier postradał zmysły w lochach Baya Nor. Zwinął się ciasno w pozycję embrionalną, lecz ponieważ nie znajdował się w macicy i nie było pępowiny, która podtrzymywałaby go przy życiu, a noja – jego jedyna towarzyszka – nie miała pojęcia o odżywianiu kroplówką, w końcu zagłodził się na śmierć. Główny nawigator zareagował gwałtem. Udusił swoją noję, po czym znalazł sposób, żeby się powiesić. Zastanawiające, że jedyną osobą, która przeżyła nie wariując przy tym, był pokładowy psychiatra. Ponieważ miał skłonności do pesymizmu, ostatnie dwa tygodnie odosobnienia spędził uwarunkowując się psychicznie. Dlatego też – kiedy lochy zadrżały, kiedy jego noja trzęsła się ze strachu pod łóżkiem i kiedy w wyobraźni zobaczył piękny kształt statku zmieniający się w jednej chwili w wielką ognistą kulę – powtarzał sobie jak zahipnotyzowany: – Nazywam się Poul Mer Lo. Jestem obcy. Ale ta planeta stanie się moim domem. Tu będę żył i tu umrę. Tu muszę zostać... Nazywam się Poul Mer Lo. Jestem obcy. Ale ta planeta stanie się moim domem. Tu będę żył i tu umrę. Tu muszę zostać... Nieświadom łez spływających mu po policzkach Poul Mer Lo czuł się niezwykle spokojny. Spojrzał na swoja noję skuloną pod łóżkiem. Chociaż nie wszystkie słowa jeszcze dobrze rozumiał, zorientował się, że noja mruczała zaklęcia, aby odpędzić złe duchy. Nagle poczuł dla niej niepojętą, wielką litość. – Mylai Tui – zwrócił się do niej oficjalnie. – Nie trzeba się bać. To, co słyszałaś i odczułaś, to nie

gniew Oruri. To coś, co ja rozumiem, chociaż nie umiem ci tego wytłumaczyć. To coś bardzo smutnego, lecz nie grozi niczym ani tobie, ani twojemu narodowi. Mylai Tui wyszła spod łóżka. Podczas trzydziestu pięciu dni i nocy wiele dowiedziała się o Poulu Mer Lo. Oddała mu swoje ciało i swoje myśli, nauczyła go języka bajańskiego. Śmiała się z jego niezręczności i z jego głupoty. Zadziwiała ją jego czułość i jego przyjazne nastawienie. Nikt, ale to nikt nigdy nie okazywał zwykłej noi przyjaźni. Nikt, oprócz tego obcego – Poula Mer Lo. – Mój pan płacze – powiedziała niepewnie. – Nabieram śmiałości dzięki słowom Poula Mer Lo, lecz jego smutek jest moim smutkiem. Dlatego i ja muszę zapłakać. Psychiatra spojrzał na nią, zastanawiając się, w jaki sposób wysłowić się w języku, który zdawał się składać zaledwie z kilkuset wyrazów. Dotknął twarzy noi i ze zdumieniem poczuł pod palcami łzy. – Płaczę – powiedział spokojnie – nad śmiercią wielkiego i pięknego ptaka. Płaczę, ponieważ jestem daleko od mojego kraju, którego nigdy już chyba nie zobaczę... – Zawahał się. – Ale cieszę się, Mylai Tui, z tego, że poznałem ciebie. I cieszę się z tego, że odkryłem naród Baya Nor. Dziewczyna spojrzała na niego. – Mój pan ma dar wielkości – powiedziała po prostu. – Kiedy bóg-król na ciebie spojrzy, na pewno wyda mądry wyrok. Rozdział drugi Tej nocy, kiedy Poulowi Mer Lo wreszcie udało się zasnąć, męczyły go złe sny. Śniło mu się, że jest zamknięty w przezroczystej rurze. Śniło mu się, że całe jego zamarznięte ciało pokryte jest grubą warstwą szronu, która leży nawet na oczach, zatyka mu nozdrza, zakleja sztywne, nieruchome usta. Śniło mu się także, że mu się śni. I w tym śnie wewnątrz snu były falujące pola zboża, sięgające horyzontu, oraz niebieskie niebo, na którym puszyste białe chmury dryfowały jak tłuste, dobroduszne zwierzęta, leniwie pasące się na błękitnych łąkach. Był też dom – ze ścianami z pobielanej gliny i z krzywymi belkami, z dachem o zakopconym żółtym poszyciu. Nagle znalazł się wewnątrz domu. Zobaczył stół. Jego ramiona były na wysokości stołu. Widział pyszne góry jedzenia – wszystko to, co najbardziej lubił. Były też zabawki. Jedną z nich był statek gwiezdny na polu startowym. Stawiało się statek na wyrzutni, odginało dźwignię jak najdalej do tyłu i naciskało przycisk. I statek wylatywał w powietrze jak srebrny ptak. Dobry olbrzym, jego ojciec, powiedział: – Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin, synu. Wstrętna wiedźma, jego matka, powiedziała: – Wszystkiego najlepszego, skarbie. I nagle znalazł się z powrotem w przezroczystej rurze, ze szronem zatykającym mu usta, tak że nie mógł ani się śmiać, ani płakać. Był strach i zimno, i samotność. Wszechświat był jedynie wielką kulą niczego, podziurawioną rozpalonymi koniuszkami igieł, przenikniętą bezgranicznym mirażem ruchu i bezruchu, celu i bezcelowości. Nigdy nie przypuszczał, że cisza może być tak zupełna, że ciemność może być tak głęboka, że światło gwiazd może być tak zimne. Wszechświat znikł. Było miasto, w mieście restauracja, w restauracji owo pionowe dwunożne stworzenie, śmiejący się ssak. Miała włosy koloru zboża, które pamiętał z dzieciństwa. Miała oczy tak niebieskie, jak niebo z dzieciństwa. Miała piękne usta, a dźwięki, które się z nich wydobywały, nie przypominały mu w niczym dzieciństwa. Przede wszystkim emanowała ciepłem. Była bogactwem pełni lata, obietnicą wielkich, słodkich zbiorów. Powiedziała:

– Więc świat ci nie wystarcza? To było pytanie, na które znała już odpowiedź. Uśmiechnął się: – Ty mi wystarczasz, ale świat jest za mały. Obracała w dłoni kieliszek. – Jeszcze jedno pytanie, klasyczne pytanie, a potem zapomnimy o wszystkim, oprócz tej nocy... Dlaczego naprawdę musisz wyruszyć w gwiazdy? Wciąż się uśmiechał, ale uśmiech stał się mechaniczny. Nie wiedział. – Istnieje klasyczna odpowiedź – rzekł. – Ponieważ gwiazdy istnieją. – Jest księżyc. Są planety. Czy to mało? – Ludzie byli na księżycu i na planetach przede mną – wyjaśnił cierpliwie – dlatego to mi nie wystarcza. – Sądzę, że mogłabym dać ci szczęście – szepnęła. Wziął ją za rękę: – Wiem o tym. – Moglibyśmy mieć dzieci. Nie chcesz mieć dzieci? – Chciałbym mieć dzieci z tobą. – Cóż więc stoi na przeszkodzie? Możesz je spłodzić. – Kochanie... moja najdroższa... Cały kłopot w tym, że chcę czegoś więcej. Nie mogła zrozumieć. Spojrzała na niego oszołomiona: – Czego chcesz? Jaka to rzecz, która znaczy więcej niż miłość i szczęście, i dzieci? Patrzył na nią zakłopotany. Jak znaleźć prawdę! Jak odnaleźć potrzebne słowa! I jak uwierzyć, że słowa mogą mieć cokolwiek wspólnego z prawdą. – Chciałbym – powiedział z trudnością, szukając właściwego wyrażenia – chciałbym być jednym z tych, co robią pierwszy krok. Chcę zostawić ślad na dalekim brzegu. – Roześmiał się. – Chcę ukraść dla siebie maleńki fragment historii. Powiedz, że jestem paranoikiem; przyznam ci rację. Wstała. – Dostałam swoją odpowiedź i nic ci nie powiem, oprócz tego, że grają cesarskiego walca... Chcesz zatańczyć? Chciał. Tańczyli razem w zagubionej bańce czasu... Chciał zapłakać. Ale jak można płakać zamarzniętymi ustami, zamarzniętymi oczami i zamarzniętym sercem. Jak można czuć, kiedy jest się zamkniętym w ponurym uścisku wieczności? Obudził się z krzykiem. Lochy Baya Nor nie zmieniły się. Czarnowłosa, wielkooka noja u jego boku nie zmieniła się. Zmienił się jedynie on sam, ponieważ uwarunkowanie – dzięki Bogu – nie przyjęło się. Ponieważ ludzie byli ludźmi, a nie robotami. Ponieważ żal w jego duszy był tak głęboki i tak beznadziejny, że on – który zawsze uważał się tylko za niebieskooki komputer – wreszcie zrozumiał, co to znaczy być przerażonym zwierzęciem. Usiadł na łóżku, z wytrzeszczonymi oczyma i karkiem zesztywniałym ze strachu. – Nazywam się Paul Marlowe – wybełkotał w języku, którego noja nie rozumiała. – Pochodzę z Ziemi i w ciągu ostatnich dwudziestu lat postarzałem się o cztery lata. Zgrzeszyłem przeciwko prawom życia. Objął rękami głowę, kołysząc się na wszystkie strony. – Boże! Ukarz mnie bólem, jaki mogę znieść. Wychłostaj mnie! Zedrzyj ciało z moich pleców. Tylko oddaj mi świat, który odrzuciłem! Upadł z płaczem. Noja przytuliła do piersi jego głowę. – Mój pan ma wiele wizji – wyszeptała. – Wizje są trudne do zniesienia, lecz są darem Oruri i dlatego trzeba cierpieć. Niech Poul Mer Lo, mój pan, wie, że jego służka ulży mu w cierpieniach, jeśli takie są wyroki Oruri. Poul Mer Lo podniósł głowę i spojrzał na noję. Powoli przychodził do siebie.

– Nie smuć się – powiedział dość poprawnie w języku bajańskim. – Miałem złe sny. Cierpię jedynie z powodu śmierci dziecka, dawno temu. Mylai Tui zdziwiła się. – Mój panie, najpierw to była śmierć wielkiego ptaka, a teraz śmierć dziecka. Czy nie za wiele jest śmierci w twoim sercu? Poul Mer Lo uśmiechnął się: – Masz rację. Za dużo jest śmierci. Chyba muszę się nauczyć na nowo żyć. Rozdział trzeci Roku pańskiego 2012 (według czasu miejscowego) trzy statki gwiezdne opuściły planetę Sol Trzy, bardziej znaną jej mieszkańcom jako Ziemia. Pierwszym statkiem gwiezdnym, który odważył się zapuścić w głęboką czarną nicość był – naturalnie – amerykański statek Mayflower. Była to (zgadzali się z tym nawet rosyjscy i europejscy inspektorzy) najdoskonalsza, największa i chyba najpiękniejsza maszyna zbudowana przez człowieka. Zmontowanie jej na dwugodzinnej orbicie kosztowało dziesięć lat pracy, trzydzieści miliardów neodolarów oraz życie dziewięciuset czternastu ludzi. Statek był przeznaczony dla czterdziestu pięciu par ludzi, a jego celem był system Syriusza. Drugim statkiem, który opuścił Sol Trzy był pojazd rosyjski Czerwony Październik. Chociaż nie tak duży jak amerykański, był on (tak stwierdzili amerykańscy i europejscy inspektorzy) trochę szybszy, ale tak samo drogi i piękny. Również kosztował życie wielu ludzi. Rosjanie, mimo powszechnego sceptycyzmu, zdołali go zmontować na trzygodzinnej orbicie w ciągu zaledwie sześciu lat. Statek przeznaczony był dla dwudziestu siedmiu mężczyzn i dwudziestu siedmiu kobiet (nie połączonych w pary), a jego celem był Procjon. Trzecim statkiem była Gloria Mundi. Zbudowano ją tanim kosztem, na dziewięćdziesięciominutowej orbicie w nowych Stanach Zjednoczonych Europy. Nazywał się Gloria Mundi, ponieważ Niemcy nie chcieli się zgodzić na nazwę angielską, Francuzi nie chcieli się zgodzić na niemiecką, Anglicy – na francuską, a Włosi nawet między sobą nie potrafili dojść do porozumienia. Dlatego wybrano słowa z martwego języka. A ponieważ statek był najmniejszy ze wszystkich, jego główny projektant – Anglik z bardzo angielskim poczuciem humoru – wymyślił nazwę „Chwała Świata”. Statek przeznaczony był dla sześciu par ludzi: jednej niemieckiej, jednej francuskiej, jednej brytyjskiej, jednej włoskiej, jednej szwedzkiej i jednej holenderskiej. Był mniejszy niż rosyjski i nie tak szybki, jak amerykański. Naturalnie jego gwiazda docelowa była położona dalej niż cel amerykański i rosyjski. Miał polecieć na Altair – oddalony o blisko szesnaście lat świetlnych lub prawie dwadzieścia jeden lat czasu pokładowego. W dwudziestym pierwszym wieku brytyjskie poczucie przyzwoitości było nadal siłą, z którą należało się liczyć. Dlatego właśnie rankiem 3 kwietnia roku 2012 Paul Marlowe z czerwoną różą w klapie marynarki pojawił się punktualnie o 10.30 w urzędzie stanu cywilnego Caxton Hall. O 10.35 przyszła Ann Victoria Watkins. O 10.50 zostali małżeństwem. Szacowano, iż ceremonię ślubu oglądało w Eurowizji około trzystu milionów ludzi. Paul i Ann ani się specjalnie lubili, ani nie lubili. Jednakże jako brytyjska para Gloria Mundi chętnie przyjęli na siebie obowiązek małżeński. Paul, wyszkolony astronauta, psychiatra i pedagog, biegle władał francuskim i niemieckim. Posagiem Ann było wykształcenie medyczne; poza tym mogła się porozumieć po szwedzku i po włosku oraz – w razie pilnej potrzeby – po niderlandzku. Po ślubie pojechali na dworzec Victoria, poduszkowcem na lotnisko Gatwick, rakietą stratosferyczną do Woomery, a następnie wahadłowcem na dziewięćdziesięciominutową orbitę. Swój miodowy miesiąc spędzili na przygotowaniach do startu na pokładzie Gloria Mundi. Mimo wielu różnic w wymiarach, projekcie i wygodach, wszystkie trzy statki – amerykański, rosyjski i europejski – miały jedną rzecz wspólną: wszystkie posiadały komory hibernacyjne dla załogi. Żaden ze statków nie mógł przekroczyć prędkości światła – chociaż Rosjanie twierdzili, że w teoretycznie idealnych warunkach Czerwony Październik mógł tę barierę pokonać – więc załogi skazane były na wieloletnią podróż, podczas której ze statystyczną pewnością niektórzy musieli

umrzeć, zwariować, zbuntować się lub znaleźć jeszcze bardziej pomysłowy sposób, aby stać się bezużytecznym. Chyba że mieli komory hibernacyjne. Hibernację wynaleziono wiele lat wcześniej, pod koniec dwudziestego wieku. Początkowo wykorzystywano ją w bardzo ograniczonym stopniu przy przeszczepach serca. Później ktoś odkrył, że zamrożenie nerwowo chorego na okres kilku dni lub tygodni – w zależności od zaawansowania choroby – może chorego wyleczyć niemal całkowicie. Następnie ktoś inny wpadł na pomysł hibernacji osób nienormalnych, nieuleczalnie chorych lub umierających. Twierdzono, iż tacy ludzie mogą pozostać w uśpieniu przez wiele dziesiątek lat, dopóki nie znajdzie się lekarstwa na daną chorobę. W początkach dwudziestego pierwszego wieku hibernacja stała się integralną częścią istnienia każdego cywilizowanego społeczeństwa. Usypiano nie tylko śmiertelnie chorych i całkowicie szalonych. Usypiano kryminalistów, których wyroki hibernacji wahały się od roku do pięćdziesięciu lat, zależnie od przestępstwa. A bogaci obywatele, którzy przeżyli większość swojego życia i wyczerpali wszelkie możliwe techniki odmładzania, z własnej woli poddawali się procesowi hibernacji, licząc na to, że pewnego dnia ktoś odkryje tajemnicę nieśmiertelności. Procesowi temu poddawano nawet zmarłych – ale tylko tych ważniejszych, jeśli można było do nich dotrzeć w chwili śmierci klinicznej – w myśl teorii, że następne dziesięciolecia przyniosą nowe osiągnięcia w dziedzinie wskrzeszania. Jednakże niezależnie od wartości hibernacji dla tych, którzy mieli nadzieję oszukać śmierć, szpital dla wariatów, kata czy zwykłe prawa życia ludzkiego, była to z pewnością idealna forma podróżowania dla tych, którzy udawali się w głęboki Kosmos. Obliczono, że Gloria Mundi nie będzie w stanie dotrzeć do Altair wcześniej niż po dwudziestu latach czasu subiektywnego. Wobec tego opracowano dla załogi program rotacyjnej hibernacji. Przez pierwsze trzy miesiące podróży wszyscy członkowie załogi mieli być aktywni. Przez resztę podróży, z wyjątkiem trzech ostatnich miesięcy, każda para po kolei miała żyć aktywnie przez jeden miesiąc (czasu ziemskiego) i być w uśpieniu przez pięć miesięcy. W nieprzewidzianych przypadkach wszystkie pięć uśpionych par (lub tego astronautę, którego umiejętności byłyby potrzebne) można było przywrócić do życia w ciągu dziesięciu godzin. Podczas długiej i jednostajnej podróży na Altair Paul Marlowe spędził w sumie blisko cztery lata robocze w towarzystwie „żony”. Nigdy naprawdę jej nie poznał. Jako psychiatra skłonny był sądzić, że absolutna izolacja w długiej podróży w przestrzeni musi zbliżyć do siebie dwoje ludzi. A jednak nigdy jej dobrze nie poznał. Miała ciemne włosy, atrakcyjną twarz, i przyjemne ciało. Podczas pracujących miesięcy często się kochali. Opowiadali sobie dowcipy, dyskutowali o książkach, razem oglądali stare filmy. Ale była za sumienna, zbyt odległa. I nigdy jej naprawdę nie poznał. Być może dlatego nie płakał nad nią, nie odczuł osobistej straty, kiedy wreszcie znikła na Altair Pięć. Rozdział czwarty Poranne słońce wlewało się przez cztery z szesnastu nie oszklonych okienek lochu. Poul Mer Lo spał. Noja nie budziła go. Najwyraźniej znalazł się pod wpływem Oruri. Potrzebował snu. Jak zwykle podziwiała wzrost i wygląd obcego. Był o połowę wyższy od Mylai Tui, którą jej ziomkowie uważali na nadzwyczaj wysoką – a przez to brzydką. Jego skóra była w interesujący sposób blada, jej zaś – brązowa: faktycznie prawie szara cenną czernią starożytnego pochodzenia Bajańczyków. Jego oczy miały jasnoniebieski kolor, podczas gdy wszyscy Bajańczycy mieli oczy brązowe lub brunatno-żółte. Mięśnie jego ramion i nóg przypominały mięśnie potężnego zwierzęcia. Co dziwniejsze: chociaż niewątpliwie barbarzyńca, odznaczał się pewną wrażliwością. Był również niewątpliwie mężczyzną; noja, chociaż jako kapłanka w Świątyni Radości poznała wielu pełnych wigoru Bajańczyków, ku swemu zaskoczeniu przekonała się, że z trudem mogła w sobie pomieścić jego tanu. Czasami wysiłek był bolesny, ale często przynosił radość większą nawet niż łaskawość Oruri.

Wzdrygnęła się na tę bluźnierczą myśl, czym prędzej odrzucając ją od siebie. Niemniej jednak z przyjemnością wspomniała szaleństwa Poula Mer Lo. Oprócz tego, że miał dość ostry nos, a uszy zdawały się źle połączone z głową, jego jedyne poważne zniekształcenie polegało na tym, iż miał za dużo palców. Poul Mer Lo poruszył się i ziewnął. Otworzył oczy. – Witam cię, panie – powiedziała Mylai Tui uroczyście. – Oruri obdarzył nas błogosławieństwem jeszcze jednego dnia. – Witaj, Mylai Tui. – Coraz lepiej poznawał zwyczaje i język. – Nie zasłużyliśmy na to błogosławieństwo. – Odpowiedź była mechaniczna, a wyraz jego oczu pusty. Lub bardzo, bardzo odległy... – Wkrótce dostaniemy jeść i pić – kontynuowała, z nadzieją przywrócenia go rzeczywistości. – Wkrótce będziemy spacerować po ogrodzie. – Tak. – Poul Mer Lo nie poruszył się. Leżał na wznak, przygnębiony, wpatrując się w sufit. – Panie – powiedziała Mylai Tui z rozpaczą – opowiedz mi jeszcze raz historię o srebrnym ptaku. To bardzo piękna historia. – Przecież słyszałaś już opowieść o srebrnym ptaku. – Nie spojrzał na nią, lecz gorzko się zaśmiał. – Znasz ją chyba lepiej ode mnie. – Ale chciałabym ją usłyszeć ponownie... Jeśli moje uszy są jej wciąż warte. Poul Mer Lo westchnął i uniósł się opierając na ramieniu, choć wciąż jeszcze na nie patrzył. – Istnieje kraina poza niebem – zaczął. – Jest to kraina pełna ludzi, którzy potrafią pracować w metalu. Jest to kraina, gdzie ludzie nie znają praw Oruri. Jest to kraina, gdzie ludzie mogą ze sobą rozmawiać i oglądać się z dużych odległości. Jest to prawdziwie kraina cudów. Pośród ludzi zamieszkujących tę krainę są tacy, którzy są bardzo mądrzy, a także bardzo wykształceni i bardzo ambitni. Patrząc na nocne niebo, mówili sobie: „To prawda, że gwiazdy są od nas daleko, a jednak nas kuszą. Dlaczego nie mielibyśmy szukać dróg, aby do nich dotrzeć, po to żeby je poznać?” Mylai Tui zadrżała i, jak zawsze przy tych słowach, przerwała: – Tacy ludzie – stwierdziła – muszą być nie tylko dzielni i szaleni. Muszą także bardzo chcieć poznać uścisk Oruri. – Nie znają praw Oruri – wyjaśnił cierpliwie Poul Mer Lo. – Chcą tylko wiedzy i potęgi... Tak więc wymarzyli sobie zbudowanie stada srebrnych ptaków, w których ich młodzi mężczyźni i kobiety mogliby wyruszyć do gwiazd. – To starzy powinni wyruszyć w taką podróż, ponieważ ich kres jest bliski. – Niemniej jednak wybrano młodych. Wiadomo było bowiem, że gwiazdy są bardzo daleko i że lot srebrnych ptaków potrwa wiele pór roku. – Ale młodzi postarzeją się w czasie podróży. – Nie. Młodzi nie postarzeli się. Mądrzy ludzie wynaleźli sposób, żeby można było przespać większość podróży. – Panie – powiedziała Mylai Tui – ci, którzy za dużo śpią, giną z głodu. – Ci nie zginęli z głodu – odrzekł Poul Mer Lo. – Ich sen był głębszy niż jakikolwiek żywy sen znany w Baya Nor... Prosiłaś o tę opowieść, nojo, więc pozwól mi ją opowiedzieć; inaczej żadne z nas nie będzie zadowolone. Mylai Tui posmutniała. Zwracał się do niej per „noja” – wiedząc, iż to niepoprawnie – tylko wtedy, kiedy był zły. – Poul Mer Lo mnie zganił – powiedziała z powagą. – To sprawiedliwe. – Więc tak. Trzy srebrne ptaki zostawiły za sobą krainę poza niebem, a każdy z nich podążał w innym kierunku. Ja i jedenastu moich towarzyszy zostaliśmy wybrani, aby lecieć ostatnim i najmniejszym ptakiem. Naszym przeznaczeniem była gwiazda, którą znasz jako słońce Baya Nor. Mądrzy ludzie powiedzieli nam, że lot potrwa dwadzieścia lub więcej pór chłodnych... Podróżowaliśmy, większość z nas spała, ale ktoś zawsze czuwał. Kiedy byliśmy blisko tej gwiazdy, zobaczyliśmy, że jasno świeci na piękny świat, świat Baya Nor. Dla nas, którzy podróżowaliśmy srebrnym ptakiem w ciemności przez tak wiele pór, kraina Baya Nor wydawała się bardzo piękna. Skierowaliśmy ptaka, aby wylądował i żebyśmy mogli zobaczyć, jakiego rodzaju lud tu żyje.

Dziewięcioro z nas wyruszyło w wasze lasy i nie wróciło. Po wielu dniach, ci z nas, którzy zostali, postanowili ich szukać. Nie znaleźliśmy ich. Znaleźliśmy tylko strzałki waszych myśliwych i lochy Baya Nor... Ponieważ nikt nie wrócił, aby skierować ptaka w podróż do domu, zniszczył się sam ogniem. – Poul Mer Lo spojrzał nagle na noję i uśmiechnął się. – I tak, Mylai Tui, jestem tutaj i ty tu jesteś; i razem musimy to jak najlepiej wykorzystać. Noja głęboko westchnęła. – To słodka i smutna historia – powiedziała po prostu. – I cieszę się, panie, że tu jesteś. Cieszę się, że cię poznałam. Na zewnątrz usłyszeli kroki. Wkrótce zdjęto belki z drzwi. Dwóch niewolników, których pilnowali dwaj strażnicy, weszło do lochu z półmiskami i dzbanami z wodą. Jednakże Poul Mer Lo nie był głodny. Rozdział piąty Gloria Mundi weszła na tysiąckilometrową orbitę wokół Altair Pięć. Dalej w przestrzeni słonecznej odkryto inne satelity, lecz one obiegały planetę w czasie dłuższym niż ziemski statek i były nie zamieszkane; wielkie martwe kawałki skały, dziewięć księżyców Altair Pięć, które być może kiedyś stanowiły jeden księżyc. Widziane gołym okiem były wystarczająco duże, aby się objawiać jako grupa jasnych i widocznie ruchomych gwiazd. Sama planeta była cudem. Ze statystycznego punktu widzenia była to główna wygrana, ponieważ nikt z załogi Gloria Mundi nie był w stanie uwierzyć, że w Kosmosie tak pustym, którego jednocześnie zawartość materialna była tak zróżnicowana, pozostałe statki mogły natknąć się na planetę ziemskiego typu. Jak zwięźle ujął to szwedzki fizyk – szanse były takie same, jak cztery razy kolor z ręki. Altair Pięć była nie tylko planetą typu ziemskiego – była także dziwnie symetryczna i dla ludzi przygotowanych na to, żeby nie oczekiwać niczego innego poza jałowym światem, a w najlepszym przypadku poza planetami zamieszkanymi przez formy życia stojące nisko w szeregu biologicznym – całkiem niebrzydka. Była odrobinę mniejsza niż Mars, a dziewięć dziesiątych jej powierzchni zajmował ocean, upstrzony tu i ówdzie kilkoma małymi grupami wysp. Widać było jednak całkiem pokaźny kontynent na biegunie północnym i niemal identyczny na południowym. Jednakże najbardziej interesująca okazała się szeroka podkowa kontynentu rozciągająca się wokół rejonu równikowego, którego jeden kraniec oddzielało od drugiego kilkaset kilometrów wody. Kontynenty biegunowe były w większości pokryte wiecznym śniegiem i lodem, lecz duży ląd równikowy miał prawie wszystkie te cechy, jakie można zaobserwować z podobnej wysokości na ziemskim kontynencie afrykańskim. Były tam góry i pustynie, wielkie jeziora, krzewy i tropikalne puszcze. W palącym słońcu pustynie paliły się ognistymi, opalizującymi odcieniami żółci, oranżu i czerwieni; góry były brunatne, nakrapiane błękitem i bielą; krzewy miały barwę wypalonego bursztynu, a tropikalne puszcze zdawały się połyskiwać subtelną mieszaniną zieleni i turkusu. Planeta obracała się wokół własnej osi co dwadzieścia osiem godzin i siedemnaście minut czasu ziemskiego. Obliczenia wykazały, że jeden całkowity obrót wokół Altair – słońca planety – trwa czterysta dwa dni czasu miejscowego. Życie na planecie wyraźnie oparte było na cyklu węglowym; a analiza jej atmosfery wykazała jedynie, że azot występuje w nieco większej ilości niż w atmosferze Sol Trzy. Gloria Mundi pozostała na tysiąckilometrowej orbicie przez okres czterystu dziesięciu obrotów lub mniej więcej dwudziestu ziemskich dni. W tym czasie wykonano fotografie i telefotografie planety z każdego punktu. Jeden wycinek kontynentu równikowego wykazywał na fotografiach typowe oznaki występowania istot inteligentnych: kanały nawadniające lub, co też nie było wykluczone, kanały komunikacyjne. Załoga Gloria Mundi przeżyła coś zbliżonego do ekstazy. Przetrwali zamknięcie, hibernację i czarną, znaczoną gwiazdami monotonię podróży w głębokim Kosmosie; przebyli szesnaście lat świetlnych w ciągu szesnastu lat życia w uśpieniu i ponad cztery lata czuwania i starzenia się.

I wreszcie ich niewygody i cierpliwość zostały nagrodzone najlepszym z możliwych odkryć: światem zamieszkanym przez ludzi. Nie miało znaczenia, czy byli to ludzie z czworgiem oczu i sześcioma nogami. Znaczenie miał fakt, iż byli oni inteligentni i twórczy. Z istotami takiego kalibru z pewnością można się było w sposób owocny porozumieć. Gloria Mundi wylądowała w odległości dwudziestu kilometrów od najbliższych kanałów. Przy takim dużym statku, a także biorąc pod uwagę, że niemiecki pilot posiadał doświadczenie jedynie w dziedzinie symulowanych manewrów planetarnych, był to wyczyn nie lada. Statek wypalił dziesięciokilometrowy pas w wybujałej puszczy, po czym gładko usiadł na ogonie, gdy tymczasem podpory stabilizacyjne łagodnie, po omacku szukały podłoża skalnego w tlącej się ziemi. Znalazły je na głębokości niecałych pięciu metrów. Przez pierwsze trzy dni planetarne nikt nie opuścił statku. Przeprowadzono badania najbliższej okolicy. Po trzech dniach otwarto śluzę powietrzną i dwóch uzbrojonych ochotników zeszło po nylonowej drabinie w puszczę, która już zaczynała goić swe wypalone rany. Ochotnicy przebywali na zewnątrz przez trzy godziny, zbierając próbki, lecz ani na chwilę nie odchodząc dalej niż na parę metrów od podstawy statku. Jeden z nich zastrzelił dużego gada przypominającego wyglądem ziemskiego węża boa. Dziewiątego dnia od wylądowania na planecie wyruszył zespół badawczy składający się z pary szwedzkiej, francuskiej i holenderskiej. Każdy członek zespołu ubrany był w długie buty, plastykowy pancerz i lekką plastykową maskę. Temperatura była zbyt wysoka, żeby mogli włożyć coś więcej, chyba że w pełni opancerzone, izolowane i bardzo ograniczające ruchy skafandry kosmiczne. Kobiety miały miotacze automatyczne, mężczyźni byli uzbrojeni w nitro-pistolety i miotacze granatów atomowych. Każdy miał aparat nadawczo-odbiorczy. Wszyscy razem dysponowali taką siłą ognia, że mogli zniszczyć dwudziestowieczny korpus pancerny. Ich zadaniem było zatoczyć półkole na wschód planety, o promieniu pięciu kilometrów; utrzymywać łączność radiową co piętnaście ziemskich minut i wrócić do statku przed upływem trzech dni planetarnych. Przez pierwszy dzień i noc czasu planetarnego wszystko było w porządku. Widzieli i przekazali wiadomość o wielu interesujących okazach zwierząt i ptaków, choć nigdzie nie napotkali śladu istoty inteligentnej. W połowie drugiego dnia zanikła łączność radiowa. Pod koniec trzeciego dnia wyprawa nie wróciła. Na pokładzie Gloria Mundi pozostało sześcioro zaniepokojonych ludzi. Po upływie piętnastu dni od wylądowania wyruszyła wyprawa ratunkowa składająca się z trzech pozostałych kobiet. One również uzbrojone były w nitro-pistolety i miotacze granatów. To, że na poszukiwania udały się kobiety, a nie mężczyźni, nie było przypadkowe. Z trzech mężczyzn, dwaj musieli zostać (jeżeli wyprawa ratunkowa by się nie powiodła), żeby statek mógł w ogóle wrócić na Ziemię; trzeci – Paul Marlowe – cierpiał na ostrą biegunkę. Pożegnał się z Ann Victoria Marlowe, z domu Watkins, bez większej emocji. Był zbyt chory, aby się czymkolwiek przejmować; ona była zbyt chłodna, aby coś odczuwać. Po jej wyjściu Paul z powrotem położył się na łóżku, starając się zapomnieć o swych uciążliwych symptomach oraz o Altair Pięć, zagłębiwszy się w mikrofilmie jednej z powieści Charlesa Dickensa. Wyprawa ratunkowa pozostawała w kontakcie radiowym zaledwie przez siedem godzin. Później i ich radio zamilkło. Po czterech dniach Paul Marlowe zaczął wracać do zdrowia; zarówno on, jak i pozostali dwaj mężczyźni popadli w depresję. Rozważali możliwość czekania w nieskończoność w twierdzy Gloria Mundi; rozważali wycofanie się na orbitę; rozważali nawet możliwość opuszczenia systemu i powrotu na Sol Trzy. Najwyraźniej na Altair Pięć coś było nie tak. W końcu nie zrobili żadnej z tych rzeczy. W końcu postanowili zostać drużyną pod wezwaniem: „śmierć lub zwycięstwo”. Paul Marlowe, psychiatra, wykoncypował problem logicznie. Obsługa statku wymagała

obecności trzech osób. Dlatego nie miało sensu wysyłanie jednej lub dwu osób, skoro mogły nie wrócić. Statek nie mógł wystartować. Wobec tego muszą albo wszyscy iść, albo wszyscy zostać. Gdyby pozostali na Gloria Mundi i w końcu wrócili na Ziemię, straciliby poczucie własnej godności, podobnie jak alpiniści, którzy są zmuszeni odciąć linę. Gdyby zaś, z drugiej strony, utworzyli drugą wyprawę ratunkową i nie odnieśli sukcesu, zawiedliby zaufanie, jakie pokładają w nich wszyscy mieszkańcy Stanów Zjednoczonych Europy. Jednakże Stany Zjednoczone Europy znajdowały się w odległości szesnastu lat świetlnych i w obecnych warunkach ich obowiązki wobec tak odległego pojęcia stanowiły wielką abstrakcję. Bardziej liczyli się ludzie, z którymi dzielili niebezpieczeństwo, monotonię i triumf – a teraz katastrofę. Naprawdę nie mieli wyboru. Musieli iść. Wyposażenie zbrojowni statku było teraz znacznie uszczuplone, lecz wciąż znajdowało się tam dość broni, żeby trzej mężczyźni mogli się godnie bronić, gdyby napotkali na widzialnego wroga. Dwudziestego dnia od wylądowania wyszli z bezpiecznego łona Gloria Mundi, żeby – jak to w wyobraźni widział Paul Marlowe – na nowo się narodzić w nieznanym, lecz całkowicie wrogim otoczeniu. Projektanci Gloria Mundi starali się przewidzieć wszelkie możliwe niebezpieczeństwa, łącznie ze śmiercią, zniknięciem, dezercją lub porażką całej załogi. Twierdzono, że gdyby jakimś cudem tego typu katastrofa wydarzyła się na planecie zamieszkałej przez istoty wyższego rzędu, teoretycznie byłoby możliwe, żeby takie istoty przejęły statek, sprawdziły mapy gwiezdne, obliczyły kurs powrotny, zaprogramowały komputer i – zaprzeczając wszystkim prawom prawdopodobieństwa, lecz w zgodzie z bardziej tępymi prawami absurdu – przybyły na pokładzie Gloria Mundi na Ziemię. Działanie takie, samo w sobie, mogłoby być działaniem korzystnym i miłosiernym. Ale też, w zależności od natury, możliwości i intencji obcych, mogłoby się, przypadkiem, stać najgorszą rzeczą, jaka przydarzyłaby się rasie ludzkiej. Niezależnie od wyników tak wysoce teoretycznych spekulacji projektanci uważali, przy całkowitym poparciu swoich rządów, że nie należy ryzykować. W związku z tym Gloria Mundi została zaprogramowana na samozniszczenie w trzydziestym piątym dniu od jej porzucenia, gdyby taki katastrofalny przypadek miał się wydarzyć. Twierdzono, że trzydzieści pięć dni to wystarczająco długi okres czasu, żeby załoga mogła przezwyciężyć każdy kryzys. Jeżeli trzydzieści pięć dni okazałoby się terminem za krótkim, wówczas należało statek Gloria Mundi i jej załogę spisać na straty. Projektanci byli ludźmi bardzo logicznymi. Niektórzy proponowali granicę dwudziestu dni, inni – dziewięćdziesięciu. Zajęci abstrakcyjnymi rozważaniami nie przejmowali się za bardzo czynnikiem ludzkim, a nikt z nich nie był w stanie przewidzieć sytuacji na Altair Pięć. Do wieczora dwudziestego dnia od wylądowania trzej pozostali członkowie załogi przeszli około siedmiu kilometrów przedzierając się z trudem przez puszczę i nie znajdując śladu po swoich towarzyszach. Ustawili właśnie koło z niewielkich, lecz silnych lamp elektrycznych i wewnętrzny obwód z drutu pod napięciem, za którym zamierzali rozbić na noc biwak, kiedy Paul Marlowe poczuł ukłucie w kolano. Odwrócił się, żeby coś powiedzieć do swych towarzyszy, lecz w tejże chwili upadł nieprzytomny na ziemię. Później obudził się w jednym z lochów Baya Nor, choć nie zdawał sobie z tego wówczas sprawy. Znacznie później, faktycznie trzydzieści trzy dni później, Gloria Mundi zmieniła się w duży i przez chwilę przerażający grzyb płomieni i energii promienistej. Rozdział szósty Było przedpołudnie, a Poul Mer Lo, otoczony małymi tańczącymi tęczami, przemoczony drobną wodną mgiełką, klęczał z rękami związanymi za plecami. Za nim stało dwóch wojowników bajańskich, każdy uzbrojony w krótki trójząb, a każdy trójząb, uniesiony nad jego szyją, gotowy był

do zadania ostatecznego ciosu. Przed nim leżała smętna kupka jego rzeczy osobistych: jeden elektroniczny zegarek na rękę, jeden miniaturowy aparat nadawczo-odbiorczy, jeden podkoszulek, jedna koszula, jedna para szortów, jedna plastykowa maska, kompletny pancerz, para butów i automatyczny miotacz. Poul Mer Lo był nagi. Mgiełka zmieniała się na jego ciele w orzeźwiające kropelki, które spadały mu po twarzy, po piersi i po plecach. Wojownicy bajańscy stali bez ruchu. Nie było nic słychać, oprócz hipnotycznego dźwięku fontann. Nie pozostawało nic innego do roboty, jak cierpliwie czekać na audiencję u boga-króla. Poul Mer Lo spojrzał na miotacz i uśmiechnął się. To wspaniała broń. Z jej pomocą – a także pod warunkiem, że mógłby wybrać sobie pole walki – potrafiłby unicestwić tysiąc bajańskich wojowników uzbrojonych w trójzęby. Jednakże nie dane mu było wybrać sobie pola walki. I oto klęczał tu, zdany na łaskę dwóch małych, brunatnych mężczyzn, oczekujący na łaskawość boga- króla Baya Nor. Chciało mu się śmiać. Bardzo chciało mu się śmiać. Jednakże stłumił śmiech, ponieważ jego powód mógłby zostać źle zrozumiany. Nie można było się spodziewać, aby dwaj ponurzy strażnicy docenili ironię sytuacji. Dla nich był po prostu obcym, więźniem. Fakt, iż mógł być emisariuszem z technologicznej cywilizacji na innym świecie, istniał całkowicie poza ich zdolnościami rozumienia. W kraju ślepców, pomyślał Poul Mer Lo, przypominając sobie legendę należącą do innego czasu i przestrzeni, jednooki jest królem. Ponownie zachciało mu się śmiać. Ponieważ – tak jak w legendzie – ślepi przy wszystkich swoich oczywistych ograniczeniach – okazali się potężniejsi niż jednooki. – Uśmiechasz się – powiedział dziwnie młody głos. – Niewielu odważa się uśmiechać w obecności. Niewielu też w ogóle nie zauważa obecności. Poul Mer Lo zamrugał oczyma, żeby strząsnąć kropelki i spojrzał w górę. Najpierw pomyślał, że widzi wielkiego ptaka, pokrytego wspaniałym upierzeniem, z opalizującymi niebieskimi, czerwonymi, zielonymi i złotymi piórami; z jaskrawo żółtymi oczyma i zakrzywionym czarnym dziobem. Ale pióra okrywały człowieka, a głowa wielkiego ptaka umieszczona była jak hełm nad możliwą do rozpoznania twarzą. Twarz Enki Ne, boga-króla Baya Nor. Była to twarz chłopca – lub bardzo młodego mężczyzny. – Panie – powiedział Poul Mer Lo, walcząc teraz z językiem, który w rozmowach z noją wydawał się taki łatwy – proszę o wybaczenie. Moje myśli były daleko stąd. – Może leciały na skrzydłach srebrnego ptaka – podsunął Enka Ne – do krainy poza niebem... Tak, rozmawiałem z noją. Opowiedziałeś jej dziwną historię... Czy to prawda? – Tak, panie, to prawda. Enka Ne uśmiechnął się. – My tutaj opowiadamy o bestii nazywanej tlamyn. Ma to być bestia nocna, żyjąca w jaskiniach i ciemnych miejscach, nigdy nie ukazująca się za dnia. Mówią, że kiedyś, dawno temu, sześciu z naszych mędrców wprowadziło się do nory tlamyna, nie wiedząc o obecności ani nawet o istnieniu takiego stworzenia. Jeden z mędrców dotknął twarzy tlamyna. Miała kły i była twarda i owłosiona jak dongoir, na którego polujemy dla sportu. Dlatego, dotykając jej w ciemności, człowiek ów pomyślał, że trafił na dongoira. Inny mężczyzna dotknął miękkiego podbrzusza. Poczuł dwie wielkie piersi. Dlatego doszedł do wniosku, że trafił na wielką śpiącą kobietę. Trzeci dotknął nogi bestii. Miały łuski i pazury. Oczywiście pomyślał, że trafił na ptaka. Czwarty dotknął ogona tlamyna. Był długi, dobrze umięśniony i zimny. Dlatego uznał, że natrafił na dużego węża. Piąty znalazł parę miękkich uszu i wywnioskował, że miał szczęście i odkrył jeden z okazów domasi, którego mięso bardzo sobie cenimy. A szósty, czując zapach tlamyna, pomyślał, że musi być w Świątyni Radości. Każdy z tych mędrców podzielił się swoim odkryciem z towarzyszami. Każdy twierdził, że jego interpretacja jest słuszna. Ich hałaśliwa dyskusja, długa i zażarta, w końcu obudziła tlamyna. A bestia, będąc bardzo głodna, szybko ich wszystkich zjadła... Dodajmy, że żaden z moich ludzi nigdy nie przeżył spotkania z tlamynem. Poul Mer Lo spojrzał na boga-króla, zdumiony jego inteligencją.

– To dobra opowieść, panie. W mojej krainie opowiada się podobną, o zwierzęciu nazywanym słoniem. – W krainie po drugiej stronie nieba? – W krainie po drugiej stronie nieba. Enke Ne roześmiał się. – Cóż to jest prawda? – zapytał. – Poza światem, w którym żyjemy, nie istnieje nic oprócz Oruri. I nawet ja jestem jedynie mglistym cieniem w jego wiecznych snach. Poul Mer Lo postanowił zaryzykować. – A przecież któż może stwierdzić, co należy, a co nie należy do snów Oruri? Czy Oruri nie może śnić o dziwnej krainie, w której są takie rzeczy jak srebrne ptaki? Enka Ne zamilkł. Założył ręce i w zadumie spoglądał w dół na swego więźnia. Pióra zaszeleściły. Pociekła z nich woda i utworzyła małe kałuże na kamiennej podłodze. Wreszcie bóg-król przemówił: – Wyrocznia powiedziała, że jesteś nauczycielem – wielkim nauczycielem. Czy to prawda? – Panie, posiadam umiejętności, które ceniono sobie pośród moich ludzi. Znam część wiedzy mojego narodu. Nie wiem, czy jestem wielkim nauczycielem. Nie wiem jeszcze, czego mógłbym uczyć. Odpowiedź spodobała się Ence Ne. – Może mówisz prawdę... Dlaczego zginęli twoi towarzysze? Do tej chwili Poul Mer Lo nie wiedział, że jest ostatnim pozostałym przy życiu członkiem załogi. Poczuł ogromne osamotnienie. Poczuł samotność, która sprawiła, że krzyknął, jakby z bólu. – Cierpisz? – spytał bóg-król. Był zaskoczony. Poul Mer Lo przemówił z trudem. – Nie wiedziałem, że moi towarzysze nie żyją. Znów zapadła cisza. Enka Ne z niepokojem wpatrywał się w jasnego, klęczącego przed nim olbrzyma. Poruszył się na boki, jak gdyby oglądał zjawisko pod różnym kątem. Pióra zaszeleściły. Hałas fontann zabrzmiał głośniej, niczym grzmot. Wreszcie bóg-król podjął decyzję: – Co byś zrobił – spytał Enka Ne – gdybym zwrócił ci wolność? – Musiałbym znaleźć sobie jakieś miejsce do mieszkania. – A co byś wtedy zrobił? – Musiałbym znaleźć kogoś, kto by mi gotował. Nie wiem nawet, co tu mogę, a czego nie mogę jeść. – A po znalezieniu domu i kobiety, co wtedy? – Wtedy, panie, musiałbym się zastanowić, jak mogę się odwdzięczyć ludziom z Baya Nor za to wszystko. Enka Ne wyciągnął rękę. – Żyj – powiedział po prostu. Poul Mer Lo poczuł mocne szarpnięcie. Jego ręce zostały rozwiązane. Dwaj milczący wojownicy postawili go na nogi. Upadł, ponieważ po tak długim klęczeniu krew odpłynęła mu z nóg. Znów go podnieśli i podtrzymali. Enka Ne spoglądał na niego bez wyrazu. Potem odwrócił się i odszedł. Po trzech czy czterech krokach jeszcze raz się odwrócił. Spojrzał na Poula Mer Lo i przemówił do strażników: – Ten człowiek ma za dużo palców. To obraża Oruri – powiedział. – Odetnijcie po jednym z każdej ręki. Rozdział siódmy Poul Mer Lo otrzymał mały dom z plecionki, zbudowany na krótkich palach, na skraju świętego miasta; noję, która towarzyszyła mu w więzieniu, i sześćdziesiąt cztery miedziane pierścienie. Nie znał wartości pierściennych pieniędzy, ale Mylai Tui obliczyła, że nawet bez dalszych darów od

boga-króla może przeżyć prawie trzysta dni bez konieczności polowania lub pracy. Pomyślał, że bóg-król okazał się bardzo szczodry, ponieważ dał obcemu dostateczną ilość pieniędzy na tyle czasu, ile sam będzie żył. Prawdopodobnie postąpił bardzo mądrze, bo nie chciał wydać się za hojny. W ten sposób 610 Enka Ne nie będzie zakłopotany szczodrobliwością swego poprzednika. Małe palce u obu rąk zostały umiejętnie obcięte, blizny zagoiły się i bolało tylko wtedy, kiedy maleńkie kawałeczki kości wydobywały się powoli na powierzchnię. Czasami, przy brzydkiej pogodzie, Poul Mer Lo odczuwał rwanie. Jednakże ogólnie rzecz biorąc, dobrze zniósł utratę palców. Ze zdumieniem spostrzegł jak łatwo można dawać sobie radę tylko czterema palcami, wykonując coś, co przedtem wymagało użycia pięciu palców. Przez wiele dni po doznaniu królewskiej łaski Poul Mer Lo nie robił nic, tylko się uczył. Swobodnie wędrował po ulicach Baya Nor i ze zdziwieniem przekonał się, że zwykli ludzie go ignorują. Kiedy rozpoczynał z nimi rozmowę, uprzejmie odpowiadali na pytania, lecz jego nikt o nic nie pytał. Los Pigmeja na ulicy w Londynie, pomyślał Poul Mer Lo, byłby na pewno trochę inny. Los nieziemca na ulicy jakiegokolwiek ziemskiego miasta byłby zdecydowanie odmienny. Policja musiałaby pilnować tłumu, a nawet – być może – rozpędzić bandę linczowników. Zrozumiał, że im więcej się uczy, tym więcej pozostaje mu do nauczenia. Ludność Baya Nor, miasta zbudowanego pośrodku puszczy, liczyła niespełna dwadzieścia tysięcy osób. Prawie jedną trzecią stanowili rolnicy i rzemieślnicy, a ponad jedną trzecią – myśliwi i żołnierze. Z pozostałych, około pięciu tysięcy kapłanów zajmowało się świątyniami i kanałami, a około tysiąca kapłanów-prawników-urzędników zarządzało miastem. Bóg-król Enka Ne rządził przy pomocy rady miejskiej i dziedzicznej żeńskiej wyroczni mając władzę absolutną przez jeden rok składający się z czterystu dni, po upływie którego poświęcano go w ofierze w Świątyni Płaczącego Słońca, jednocześnie z uroczystością wyświęcenia nowego boga-króla. Baya Nor składało się z wody i kamienia – jakby ktoś bez sensu wrzucił wielkie gotyckie Lido w środek dzikiej pustki, myślał Poul Mer Lo. Bajańczycy czcili wodę, pewno dlatego, że była płynem życia. Wszędzie znajdowały się zbiorniki, baseny i fontanny. Głównymi drogami były szerokie kanały – tak szerokie, że z pewnością budowały je całe pokolenia. Z każdego z czterech głównych zbiorników mgliście wyrastały w błękitne niebo zza ściany fontann świątynie o dziwnym kształcie piramid. Również świątyń nie mógł zbudować dwudziestotysięczny naród w ciągu mniej niż stu lat. Wydawały się bardzo stare, wyglądało również na to, że przetrwają dłużej niż rasa, która je zbudowała. W sensie zarówno dosłownym, jak i symbolicznym Baya Nor były to dwa miasta – jedno wewnątrz drugiego. Święte miasto zajmowało dużą wyspę na jeziorze nazywanym Zwierciadłem Oruri. Łączyły je z miastem wewnętrznym cztery wąskie groble, a po obu stronach każdej ustawiono identyczne rzeźby przedstawiające wszystkich bogów-królów od niepamiętnych czasów. O ile Baya Nor nie było mocne w nauce, z pewnością było mocne w sztuce – pokolenia rzeźbiarzy i kamieniarzy, którzy rzeźbili miasto z ciemnego, ciepłego piaskowca, zostawiły za sobą pomniki majestatu i klasycznych linii. Odrzucając język pisany artyści elokwentnie stworzyli wspólny testament w języku formy i kompozycji. Poślubili wodę z kamieniem i stworzyli żywą, ruchomą poezję fontann, światła słonecznego, cienia i piaskowca, która stanowiła pieśń radości ku czci Oruri. Poul Mer Lo niewiele wiedział o religii Bajańczyków. Jednakże kiedy ogarniał wzrokiem jej zewnętrzne formy, czuł, że znajduje się pod jej urokiem; odczuwał tajemnicę łączącą naród w niewątpliwej świadomości, że ich idee, filozofia i sposób życia jest najbardziej doskonałym wyrazem tajemnicy istnienia. Czasami Poul Mer Lo bał się wiedząc, że jeżeli ma przeżyć i nie zwariować, musi do pewnego stopnia przyjąć rolę węża w tym wyrafinowanym, a jednocześnie dziwnie statycznym Edenie. Musi pozostać sobą – już nie człowiekiem z Ziemi, a zarazem nie człowiekiem z Baya Nor. Człowiekiem rozdartym między dwoma światami. Człowiekiem doświadczonym przez lata świetlne, biczowanym wspomnieniami, nawiedzanym wiedzą. Człowiekiem rzuconym przez okoliczności na odrobinę kosmicznego pyłu z innej odrobiny, którą kiedyś nazywał domem. Człowiekiem, który

przede wszystkim musi mówić, spowiadać się. Człowiekiem z dwojakim celem – tworzenia i niszczenia. Czasami rozkoszował się swoim celem. Czasami odczuwał wstyd. Czasami również pamiętał kogoś, kto kiedyś nazywał się Paul Marlowe. Pamiętał o uprzedzeniach, przekonaniach i przymusach, jakie ta obca postać odczuwała. Pamiętał swą wyniosłość i swą pewność siebie – swą palącą ambicję podróży do gwiazd. Paul Marlowe spełnił tę ambicję, lecz spełniając ją zginął. Nieszczęsny Paul Marlowe, który nigdy nie zdawał sobie sprawy, że za osobiste luksusy można zapłacić większą cenę niż śmierć albo ból. Paul Marlowe, mieszkaniec Ziemi, osiągnął więcej niż Eryk Rudy, Marco Polo, Kolumb czy nawet Darwin. Jednakże to Poul Mer Lo, ułaskawiony i obdarzony względami poddany Enki Ne, zapłacił cenę tego osiągnięcia. A ceną była absolutna samotność. Rozdział ósmy Wychudzony młodzieniec, ubrany w podarte samu, który wspinał się po schodach, kiedy Poul Mer Lo obserwował go ze swojej werandy, kogoś mu przypominał. Jednakże, mimo, że na Baya Nor niewielu było żebraków, ich twarze zdawały się do siebie podobne – tak jak przysłowiowi Chińczycy zdawali się jednakowi ludziom po drugiej stronie świata, po drugiej stronie nieba... – Oruri cię pozdrawia – powiedział młodzieniec, zapominając wyciągnąć swą żebraczą miskę. – Pozdrowienie jest błogosławieństwem – automatycznie odrzekł Poul Mer Lo. Po dwóch pięćdziesięciodniowych miesiącach spędzonych na Baya Nor rytualna rozmowa nie sprawiała mu trudności. Zgodnie ze zwyczajem młodzieniec powinien teraz opowiedzieć o szlachetności swego dziadka, o męskości swego ojca, o bezinteresownym poświęceniu swojej matki i o nieszczęściu, jakie sprowadził na nich wszystkich Oruri, aby mogli osiągnąć radość poprzez skruchę. Ale chłopiec nie rozpoczął wygłaszania oczekiwanych zwrotów. Powiedział: – Błogosławieni są także ci, co poznali wiele cudów. Czy mogę z tobą porozmawiać? Nagle Poul Mer Lo, który siedział ze skrzyżowanymi nogami obok Mylai Tui i rozkoszował się lekkim wieczornym wiaterkiem, rozpoznał głos. Zerwał się na nogi. – Panie, ja nie... – Nie wolno ci mnie rozpoznać! – Słowa zabrzmiały władczo. Potem chłopiec rozluźnił się i mówił dalej, niemal przepraszająco: – Jestem Szah Szan, ostatnio przewoźnik. Czy mogę z tobą pomówić? – Tak, Szah Szanie, możesz ze mną mówić. Jestem Poul Mer Lo, obcy teraz i zawsze. Chłopiec uśmiechnął się i wyciągnął żebraczą miskę. – Oruri pobłogosławił mnie lekkim głodem. Być może przewidział nasze spotkanie. W milczeniu Mylai Tui wstała, wzięła miskę i znikła wewnątrz domu. Poul Mer Lo obserwował ją z zainteresowaniem. Zdawała się w ogóle nie zauważać Szah Szana. – Poul Mer Lo jest miłosierny – powiedział chłopiec. – Czy wolno usiąść? – Wolno usiąść – odrzekł poważnie Poul Mer Lo. Obaj usiedli ze skrzyżowanymi nogami na werandzie i zapanowała cisza. Wkrótce Mylai Tui wróciła z miską. Była w niej niewielka ilość kappy – zboża, które było podstawowym pożywieniem ubogich, a które ludzie zamożni jadali wyłącznie z mięsem i z jarzynami. Szah Szan łapczywie zjadł kappę palcami. Kiedy skończył, uprzejmie czknął. – Mam przyjaciela – zaczął – którego umysł kłopoczą sny i dziwne myśli. Sądzę, że mógłbyś mu pomóc. – Żal mi twojego przyjaciela. Nie wiem, czy potrafię mu pomóc, ale jeśli do mnie przyjdzie, spróbuję. – Kappa jest jeszcze zielona – stwierdził Szah Szan. Poul Mer Lo na tyle znał idiomatyczne wyrażenia języka bajańskiego, aby zrozumieć, że jeszcze nie nadszedł czas.

– Mój przyjaciel jest dość ważną osobą – kontynuował chłopiec. – Ma wiele zajęć. Niemniej jednak ma kłopoty... Spójrz, pokażę ci coś, co on mi pokazał. Szah Szan wstał, zszedł w dół po schodach werandy i poszukał małego kijka. Zaczął rysować w kurzu. Poul Mer Lo przyglądał mu się, zdumiony. Szah Szan narysował kształt Gloria Mundi. – Mój przyjaciel nazywa to srebrnym ptakiem – wyjaśnił. – Ale to nie wygląda jak ptak. Czy możesz to wytłumaczyć? – To naprawdę srebrny ptak. To jest taki... taka... – Poul Mer Lo zaplątał się. Nie istniało słowo w języku bajańskim na określenie maszyny; przynajmniej on takiego nie znał. – Został wykonany przez ludzi z metalu – powiedział w końcu. – Tak jak rzeźbiarz robi coś z kamienia. Ta rzecz przyniosła mnie do waszego świata. – Jest jeszcze coś – mówił dalej Szah Szan. – Mój przyjaciel widział jak srebrny ptak przemknął szybko wokół wielkiej kuli. Kula była bardzo dziwna. Nie była to kula z jarwu, taka jaką bawią się dzieci. To była kula z wody. I była tam ziemia, na której rosły lasy. A w lasach były kanały. I miasto z wieloma świątyniami i z czterema dużymi zbiornikami... Mój przyjaciel odczuł niepokój. Poul Mer Lo był jeszcze bardziej zaskoczony. – Twój przyjaciel nie musi się martwić – powiedział wreszcie. – Zobaczył to, co się rzeczywiście wydarzyło. Ta wielka kula to wasz świat. Zbiorniki należą do Baya Nor... Twój przyjaciel miał cudowny sen. Szah Szan potrząsnął głową. – Mój przyjaciel jest chory. Świat jest płaski – płaski jak powierzchnia wody, kiedy nie wieje wiatr. Wiadomo, że jeśli człowiek podróżuje daleko – jeśli jest dość szalony, żeby podróżować daleko – od Baya Nor, musi spaść z krawędzi świata. Może, jeśli jest tego wart, spadnie na łono Oruri. W przeciwnym wypadku będzie spadał bez końca. Poul Mer Lo milczał przez chwilę. Później powiedział z wahaniem: – Posłuchaj Szah Szanie, ja też mam przyjaciela, który jest mądry, mimo że jeszcze bardzo młody. Opowiedział mi historię o sześciu mężczyznach, którzy znaleźli śpiącego tlamyna. Każdy z nich myślał, że to nie tlamyn, lecz coś innego. Kłócili się tak bardzo, że obudzili tlamyna, który ich zjadł. – Słyszałem tę opowieść – rzekł Szah Szan poważnie. – Jest zabawna. – Tlamyn jest prawdą. Ludzie nie mogą zrozumieć całej prawdy. Niezależnie od swojej mądrości wolno im jedynie zrozumieć odrobinę prawdy. Ale czyż niektórzy nie rozumieją więcej niż inni? Szah Szan zmarszczył czoło. – To możliwe – rzekł po chwili – że obcy w tej krainie może dostrzegać inne oblicze prawdy... Obcy, który podróżował daleko i był świadkiem wielu wydarzeń. Poul Mer Lo poczuł się pewniej. – Mądrze mówisz. Posłuchaj więc dziwnych myśli obcego. Czas jest podzielony na dzień i noc, prawda? I w ciągu dnia na niebie jest wielki ogień, dzięki któremu dojrzewa kappa, który budzi ze snu zwierzęta i który daje ludziom światło... Jak się nazywa ten wielki ogień? – Nazywa się słońce. – A jak się nazywa cały teren, na który świeci słońce? – Nazywa się ziemia. – Ale słońce nie świeci na ziemię w nocy. W nocy jest dużo maleńkich punktów światła, kiedy niebo jest czyste, lecz one nie dają ciepła. Jak się nazywają po bajańsku te zimne, jasne punkty światła? – Gwiazdy. – Słuchaj, Szah Szanie, podróżowałem między gwiazdami i przysięgam ci, że wydają się one zimne i małe tylko dlatego, że są bardzo daleko. W rzeczywistości są tak samo gorące, jasne i duże jak słońce, które świeci nad Baya Nor. Wiele z nich świeci nad światami takimi jak ten, a jest ich więcej niż wszystkich włosów na głowach ludzi w Baya Nor... Mój własny dom znajduje się na świecie, który także nazywa się Ziemia. Ją także ogrzewa słońce. Ale jest ona tak daleko, że aby się

na niej znaleźć, potrzebny jest srebrny ptak. A teraz, kiedy srebrny ptak, na którym tu przybyłem, nie żyje, nie sądzę, żebym kiedykolwiek mógł tam powrócić. Szah Szan przyglądał mu się uważnie. – Czy na twojej ziemi są miasta takie jak Baya Nor? – Są tam miasta większe niż Baya Nor. Miasta, w których ludzie tworzą wspaniałe rzeczy z metalu i z innych tworzyw. – Czy w twoich miastach czci się Oruri? – Wśród mojego narodu Oruri na wiele imion. – I macie bogów-króli? – Tak, ale oni też nazywają się inaczej. – Słyszałem – powiedział z uśmiechem Szah Szan – że Enka Ne pozwolił ci zachować wszystko, co przy tobie znaleziono. Rzeczy te były dla boga-króla interesujące, lecz bez praktycznej wartości. Czy jest pośród nich coś, co potwierdzałoby cuda, o których mówisz? Poul Mer Lo zawahał się. Miał wprawdzie atomowy miniaturowy aparat nadawczo-odbiorczy, lecz w obecnych warunkach był on bezużyteczny. Elektroniczny zegarek, przyciągał oko, ale brak mu było dramatycznej mocy, która przekonałaby Szah Szana, że mówi prawdę. Miał także miotacz. As atutowy, którego przysiągł sobie użyć jedynie w krańcowej sytuacji. Czy można zaryzykować wyłożenie swojego asa? Spojrzał na Szah Szana, chłopca pełnego ciekawości i dziwnych nowych idei. Poul Mer Lo podjął decyzję. – Poczekaj tu – powiedział. – Przyniosę coś, co jest i cudowne, i okropne. Wszedł do domu, wziął miotacz z wnęki, którą specjalnie zrobił i wrócił na werandę. – To jest broń – powiedział – która, jeśli jej odpowiednio użyć, może zabić połowę twojego narodu. Szah Szan obojętnie spojrzał na mały przedmiot z metalu i plastyku. – Patrz – powiedział Poul Mer Lo. Stanął na werandzie, uniósł miotacz do ramienia, nacisnął guzik zasilania i wycelował w podstawę dużego drzewa oddalonego o jakieś sto metrów. Nacisnął spust. Rozległ się lekki jęk, a miotacz zadrżał niemal niedostrzegalnie. U podstawy drzewa zaczął się unosić pióropusz dymu. Potem drzewo przewróciło się. – Patrz – powiedział Poul Mer Lo. Tym razem wycelował w odkryty fragment wody kanału, oddalony o jakieś 200 metrów. Nacisnął spust. Woda zaczęła się burzyć, potem gotować, wreszcie powstała miniaturowa trąba wodna. – Patrz – powiedział Poul Mer Lo. Wycelował w ziemię, niedaleko werandy i wypalił mały krater, w którym lawa skwierczała i bulgotała jeszcze długo potem, jak odłożył miotacz. Szah Szan wyciągnął rękę i ostrożnie dotknął broni. – Prawdziwie, to dzieło bogów – powiedział w końcu. – Ilu ludzi nią zniszczyłeś? Poul Mer Lo uśmiechnął się: – Ani jednego. Nie było powodu. – To będzie zapamiętane – rzekł Szah Szan. I też się uśmiechnął. – Ale nie uchroniła cię od strzał myśliwych, prawda? – Nie, nie uchroniła mnie od strzał myśliwych. – O tym także musi się pamiętać – powiedział Szah Szan. Wstał. – Panie, dałeś mi miskę kappy, nakarmiłeś mego ducha, wykazałeś, że być może mój przyjaciel nie jest całkiem szalony. Oruri jest naszym świadkiem... Pójdę już, ponieważ czas biegnie szybciej niż woda. I wiele osób musi wiele rzeczy przemyśleć. Zostań w pokoju, przyjacielu mojego przyjaciela... Palce nie sprawiły ci dużo bólu? – To skończona sprawa – powiedział krótko Poul Mer Lo. – Zapłaciłem niewielką cenę. Szah Szan oficjalnie dotknął ust i oczu, odwrócił się i zszedł po schodach werandy. Poul Mer Lo spoglądał za nim, jak szedł w stronę świętego miasta. Mylai Tui wzięła bez słowa pustą miskę i miotacz, i zaniosła je do domu. Rozdział dziewiąty

Na pokładzie Gloria Mundi często dyskutowano nad możliwościami, prawdopodobieństwem i różnorodnością życia pozaziemskiego. Podczas pierwszych trzech miesięcy, nim jeszcze ktokolwiek z dwunastoosobowej załogi został uśpiony, rozmowy zazwyczaj miały miejsce po obiedzie w kantynie lub w bibliotece. Podczas ostatnich trzech miesięcy na ogół odbywały się w astrodomie. Jednakże podczas ponad dziewiętnastu lat lotu gwiezdnego, kiedy pracowała tylko jedna para, ulubionym miejscem dyskusji był pokład nawigacyjny. Tam prowadzono na bieżąco dziennik statku. Tam pisywano pamiętniki i „wysyłano” listy do następnych par, żeby całomiesięczne czuwanie nie było zbyt samotne. Tam właśnie, w siedemnastym roku czasu gwiezdnego, Poul i Ann Marlowe kolacją składającą się z kurcząt i szampana uczcili swe zwycięstwo nad pierwszym w całej podróży przebiciem powłoki kadłuba przez meteor. Nie był to bardzo duży meteor – miał nie więcej niż cal średnicy – ale przeleciał z melodyjnym brzęknięciem przez całą ładownię Gloria Mundi, pozostawiając po obu stronach kadłuba dwie zgrabne dziury jakby po pocisku dużego kalibru. Kiedy tylko ciśnienie powietrza spadło, rozległy się dzwonki alarmowe. Paul i Ann, pamiętając instrukcje ze szkolenia, natychmiast rzucili się do najbliższych skafandrów ciśnieniowych i byli w pełni bezpieczni, na długo nim zaistniało niebezpieczeństwo gwałtownej dekompresji. Odnalezienie nieszczelnych miejsc zajęło im zaledwie pięć minut, a w ciągu następnego kwadransa wytworzyli łaty samoizolacyjne i wykonali chemiczną spoinę. Potem Paul zakrył tymczasowe zatyczki dwiema półcalowymi płytkami z tytanu i kryzys został zażegnany. Nie było to naprawdę poważne niebezpieczeństwo, lecz dostarczyło pretekstu do otwarcia butelki szampana. Paul zrobił krótki zapis w dzienniku pokładowym i zostawił wiadomość dla pary francuskiej, która miała objąć następną wachtę. Wiadomość brzmiała tak: „Ponieważ ocaliliśmy was od losu gorszego nawet niż zamarznięcie, uważaliśmy, że mamy prawo do otwarcia butelki Moet et Chandon ‘11. Moim zdaniem to znakomity rocznik... Nie zazdrośćcie nam za bardzo. Musieliśmy na to naprawdę zapracować. Paul”. I tak się zdarzyło, że Paul i Ann siedzieli za stołem na pokładzie nawigacyjnym, z Moet et Chandon w prowizorycznym kubełku z lodem i z widokiem Altaira za oknem z parapleksu, oddalonym o ponad dwa lata świetlne i przypominającym z wyglądu ognisty kamyk. – Przypuśćmy – powiedział Paul po drugim kieliszku – że natkniemy się na świat składający się wyłącznie z wody. Nigdzie ani kawałeczka lądu. Ciekawe, co wtedy byśmy zrobili? Ann potrząsnęła ciemnymi włosami i zachichotała. Nigdy nie przepadała za alkoholem i szampan uderzył jej do głowy. Głośno czknęła. – Nic prostszego. Schodzimy na niską orbitę i zrzucamy paru nurków z akwalungami, żeby poszukali inteligentnych gąbek. Na chwilę zapadła cisza, po czym Paul nagle zmienił temat: – To dziwne, ale nigdy nie byłem całkiem pewien, czy wierzę w Boga. – Czym jest Bóg? – spytała Ann. – Czym jest Bóg, jeśli nie wyłącznie rozszerzeniem twojego ja – czymś w miejsce megalomanii? Paul roześmiał się: – Moja droga, nie wygrasz ze mną w dziedzinie żargonu psychologicznego. Jesteś tylko utalentowaną amatorką, a ja zahartowanym zawodowcem. – No, dobrze, ale cóż do diabła, ma wspólnego Bóg z inteligentnymi gąbkami? – spytała Ann wojowniczo. – Zupełnie nic... Oprócz tego, że jeśli Bóg istnieje, może mieć poczucie humoru o wiele subtelniejsze niż moglibyśmy się spodziewać. Mógł stworzyć inteligentne gąbki, niedorozwiniętych supermenów, partenogenetycznych pigmejów, nieśmiertelne leniwce lub wije zwariowane na punkcie seksu – wyłącznie dla żartu lub żeby się przekonać, co ci szaleni, pomyleni ludzie zrobią, kiedy ich spotkają. Ann znów zachichotała. – Jeśli jest jakiś bóg, w co ja osobiście nie wierzę, założę się, że ludzie są jego boskim piece de resistance. Są tak okropnie skomplikowani, że Bóg zaplątałby się zupełnie, gdyby chciał wymyślić

coś bardziej złożonego... W każdym razie, jeśli Altair ma zamieszkane planety, ja głosuję za wijami zwariowanymi na punkcie seksu... Przynajmniej byłoby to zabawne. Pomyśl tylko, co mogłyby robić tymi wszystkimi odnóżami. Paul ponownie napełnił szampanem kieliszki i tym sposobem opróżnił butelkę. Przyjrzał jej się z żalem. – Są dalsze komplikacje... Predestynacja. Kismet. Może nasza mała wyprawa nie jest szukaniem po omacku? Może to wszystko jest z góry zaprogramowane? Może odsuwamy za siebie kolejne lata świetlne, żeby zdążyć na wyznaczone spotkanie w Samarze? – Przelewasz tylko z pustego w próżne – powiedziała Ann. – Związek przyczynowy jest miły i przytulny – jeśli się nad nim panuje. Nieskończenie zróżnicowany wszechświat musi być pełen nieskończenie zróżnicowanych możliwości... Ale jeśli chcesz znać moje zdanie, to uważam, że nie znajdziemy żadnych planet, najwyżej kupę cholernych popiołów. Jedyną rzeczą, której nie znajdziemy, jest życie obdarzone intelektem. – Dlaczego? – Drugie prawo Finagle’a. – A cóż to takiego? Ann nie dowierzała własnym uszom: – Chcesz powiedzieć, że nigdy nie słyszałeś o drugim prawie Finagle’a? – Nie słyszałem nawet o pierwszym. Ann czknęła. – O, przepraszam. Właśnie o to chodzi. Nie ma pierwszego. Ani trzeciego. Tylko drugie. – W porządku, kapuję. Nie będę nawet pytał, kim był Finagle. Ale co mówi jego drugie prawo? – Stwierdza, że jeżeli w określonych warunkach cokolwiek może się nie udać, z pewnością się nie uda. – Więc albo rozbijamy bank, albo całkowita klapa? – Trzeba być na wszystko przygotowanym – powiedziała ponuro Ann. – Nikt zdrowy na umyśle nie będzie się wdawał w zawiłości Finagle’a. Dowcip polega na tym, żeby zawsze być przygotowanym na najgorsze. I wtedy, cokolwiek się wydarzy, ma się przyjemną niespodziankę. Paul milczał przez chwilę. Potem powiedział: – Chyba pójdę sobie od razu na krąg świetlny i zabawię się w jasnowidza. Ann odwróciła się w stronę parapleksowego okna i ponuro wpatrywała się w Altair. – Tu masz swoją kryształową kulę, mój Cyganie. I co widzisz? Paul podążył za jej wzrokiem, uważnie przyglądając się Altairowi. – Widzę wygraną. Znajdziemy planetę z warunkami do życia typu ziemskiego. Mogą nawet być na niej istoty inteligentne. – Łatwo nie rezygnujesz, co? – Pewno, że nie. Tak, jestem przekonany, że spotkamy istoty inteligentne... I sądzę, że chyba spotkamy się w Samarze. Ann uśmiechnęła się. – A cóż to znowu za Samara? – Chcesz powiedzieć, że nigdy nie słyszałaś o spotkaniu w Samarze? – Touche. Prosit. Grüss Gott... Ten szampan był znakomity. – To wschodnia opowieść – zaczął Paul. – Służący pewnego bogacza z Bagdadu czy Basry, czy czegoś takiego poszedł na zakupy. Ale na targu spotkał śmierć, która dziwnie na niego spojrzała... Sługa popędził do domu i mówi do swego pana: „Panie, na targu spotkałem śmierć, która spojrzała na mnie tak, jakby chciała się o mnie upomnieć. Pożycz mi swego najszybszego konia, żebym mógł pojechać do Samary. Będę tam przed nocą i w ten sposób ucieknę śmierci”. – Zupełnie słusznie – stwierdziła Ann. – Osiem punktów dla służącego za inicjatywę. – A właśnie – powiedział Paul. – Służący przejawił zbyt wiele inicjatywy. Bogacz pożyczył mu konia i służący wyruszył z dużą prędkością do Samary. Ale kiedy już pojechał, bogacz pomyślał: „To przesada. Mój służący jest świetnym służącym. Będzie mi go brak. Śmierć nie ma prawa go niepokoić. Chyba pójdę na targ i powiem jej, co o tym myślę”.

– Noblesse oblige – stwierdziła Ann. – To piękne uczucie. – Bogacz poszedł na targ i przycisnął śmierć do muru. „Posłuchaj, no – powiedział, może trochę innymi słowami. – Dlaczego niepokoisz mojego służącego?” Śmierć ubawiła się. „Panie – powiedziała – ja tylko spojrzałam na niego ze zdziwieniem”. „A to dlaczego? – spytał bogacz. – To przecież zwykły służący”. „Spojrzałam na niego ze zdziwieniem – wyjaśniła śmierć – bo nie spodziewałam się go tu zobaczyć. Przecież mam się z nim spotkać dopiero dziś wieczorem – w Samarze”. Ann przez chwilę milczała. – Szampan działa schizofrenicznie – powiedziała wreszcie. – W jednej chwili poprawia ci nastrój, a zaraz potem wprawia w przygnębienie... A poza tym nie widzieliśmy śmierci na targu, prawda? – Nie widzieliśmy? – zapytał Paul. – Czyż nie widzieliśmy śmierci, kiedy wchodziliśmy na orbitę? Czy nie widzieliśmy śmierci, kiedy ostatecznie odpaliliśmy człony? Czy nie czynimy nieprzystojnych gestów w jej kierunku za każdym razem, kiedy wracamy do hibernatora? – Nie boję się śmierci – powiedziała Ann. – Boję się tylko bólu – i strachu. – Moja ty biedna. Jestem jak upiór na przyjęciu. Niech to diabli, przed chwilą śmierć rzuciła w nas meteorem, który nic nam nie zrobił. To znaczy, że nie interesuje się nami za bardzo, prawda? – Zimno mi – powiedziała Ann. – A jednocześnie odczuwam lekkie pożądanie. Chodźmy do łóżka. Paul podniósł się z uśmiechem. – Niech żyje pożądanie – powiedział. – Dzięki Bogu nie musimy sprzątać. To chyba jeszcze jakieś dziesięć dni, nim będziemy znów musieli zamknąć się w zamrażarce. – Sama myśl o tym sprawia, że robi mi się zimno. – Ann wzięła go za rękę. – Tymczasem chodź, ogrzej mnie. Na Gloria Mundi była tylko jedna podwójna koja. Załoga nazywała ją apartamentem na miodowy miesiąc. Tam właśnie się udali. Ale nawet wtedy, kiedy Paul zajęty był aktem miłości, nawet kiedy osiągał orgazm, myślał o spotkaniu w Samarze. W jego ustach, i w ustach Ann wciąż pozostawał smak szampana. Ale dla obojga był to smak cierpki. Rozdział dziesiąty Obudził się i poczuł, że drży. Spojrzał na otaczające go przedmioty nie wiedząc, gdzie się znajduje, lecz chwila dezorientacji szybko minęła. W kącie pokoju dym falami unosił się do góry, znad małej mrugającej lampki oliwnej ustawionej na miniaturowym fallusie Oruri. Jakieś muchy bzyczały leniwie. Obok niego spokojnie spała naga ciemnoskóra dziewczyna, z ramieniem beztrosko przerzuconym przez jego brzuch. Spojrzał na trzy serdelkowate palce i spłaszczony kciuk jej małej dłoni. Spojrzał na jej twarz – gładką i spokojną. Dziwna twarz, ale może nie wywołałaby zdziwienia w Afryce Środkowej. Rozzłościł go jej spokój. Potrząsnął dziewczyną, żeby ją obudzić. Mylai Tui usiadła, otwierając zamglone oczy. – Co się stało, panie? Przecież dziewięć sióstr wciąż jeszcze lata? – Powiedz! – zażądał. – Powiedz, jak się nazywam. – Poul Mer Lo. Znów nią potrząsnął. – Nie Poul. Powiedz Paul. – Poul. – Nie. Paul. – Po-el. – Mylai Tui uważnie wymówiła sylaby. Uderzył ją. – Po-el – przedrzeźniał. – Nie, nie Po-el. Powiedz Paul. – Poel.

Znów ją uderzył. – Paul! Paul! Paul! Powiedz tak! – Pole – załkała Mylai Tui. – Pole... Panie, tak bardzo się staram. – Widać nie starasz się dostatecznie – warknął brutalnie. – Po co się wysilam, żeby mówić twoim językiem, skoro nie potrafisz wymówić ani jednego porządnego dźwięku w moim? Powiedz Paul. – Pöl. – To już lepiej... Paul. – Paul. – Dobrze. Bardzo dobrze. Teraz spróbuj powiedzieć: Paul Marlowe. – Pöl Mer Lo. Znów ją uderzył. – Słuchaj uważnie. Paul Marlowe. – Pöl Mah Lo. – Paul Marlowe. – Paul Mäh Lo. – Paul Marlowe. – Paul... Marlowe. – Mylai Tui nie bardzo już wiedziała, co mówi. – Brawo!– zawołał. – Bardzo dobrze. Tak się nazywam. Masz do mnie mówić Paul. Rozumiesz? – Tak, panie. – Tak, Paul. – Tak, Paul – powtórzyła posłusznie Mylai Tui. Otarła łzy z twarzy. – To ważne, zrozum – paplał. – To bardzo ważne. Mężczyzna musi trzymać się własnego imienia, prawda? – Tak, panie. Uniósł rękę. – Tak, Paul – poprawiła się szybko Mylai Tui i z wahaniem dodała: – Mój pan nie jest dotknięty złymi duchami? Zaczął się śmiać, lecz śmiech zanikł. A potem łzy popłynęły mu po twarzy. – Tak, Mylai Tui. Jestem dotknięty złymi duchami. I będę pewnie taki aż do śmierci. Mylai Tui przycisnęła jego głowę do piersi, kołysząc się rytmicznie. – Jest w tobie wielki smutek – powiedziała wreszcie. – Paul, panie, twój smutek syczy jak woda wylana na rozpalone kamienie. Zabij mnie lub odeślij, ale nie każ mi być świadkiem takiego bólu u tego, któremu nie mogę przynieść pierwszego podarunku Oruri. – Jaki jest pierwszy podarunek Oruri? – Dziecko – powiedziała zwyczajnie Mylai Tui. Usiadł jak dźgnięty ostrogą. – Skąd wiesz, że nie dasz mi dziecka? – Panie – Paul – kochałeś mnie tyle razy. – No i co? – Nie używam żiwa od czasu, kiedy opuściłam Świątynię Radości i zrezygnowałam ze swych obowiązków noi. Kochałeś mnie wiele razy. Gdybyś był zwykłym Bajańczykiem, byłabym już dawno brzemienna owocem miłości. Nie jestem brzemienna. Stąd widać, że Oruri zatrzymał swój pierwszy podarunek... Panie, zgrzeszyłam. Nie wiem, jak, ale zgrzeszyłam... Może lepiej ci będzie z inną noją. Był jak porażony gromem. W krótkiej chwili jasności zrozumiał, że Mylai Tui posiada mądrość większą niż on sam kiedykolwiek posiądzie. – To prawda – powiedział spokojnie. – Chcę mieć dziecko, lecz sam o tym nie wiedziałem... Jest tyle rzeczy, o których nie wiem... A jednak nie ma tu żadnego grzechu, Mylai Tui. Sądzę, że moja krew i twoja nie połączą się. Sądzę, że nigdy nie będę miał dziecka, chyba że z kimś z mojego narodu. I dlatego nie odeślę cię. Mylai Tui westchnęła i uśmiechnęła się. – Mój pan jest łaskaw dla mnie. Jeśli nie mogę urodzić syna temu, który przyleciał na srebrnym

ptaku, nie chcę urodzić syna nikomu innemu. Wziął jej dłonie i przez chwilę przyglądał jej się w milczeniu. – Cóż to jest, co nas łączy? – spytał wreszcie. Mylai Tui nie zrozumiała. – Nic nas nie łączy, Paul – powiedziała – oprócz woli Oruri. Rozdział jedenasty Trzy pozłacane barki, każda napędzana siłą ośmiu mężczyzn z żerdziami, wolno płynęły Kanałem Życia pod wielkim zielonym parasolem puszczy. W pierwszej barce, strzeżony przez osiem muskularnych kapłanek, znajdował się mały osłonięty palankin z wyrocznią Baya Nor. W drugiej barce, strzeżony przez ośmiu wojowników, był bóg-król Enka Ne, a z nim rada trzech i obcy – Poul Mer Lo. W trzeciej barce, również strzeżonej przez ośmiu wojowników, były trzy małe dziewczynki, przeznaczone na śmierć. Poul Mer Lo, pokornie siedząc u stóp podium, na którym leżał bóg-król, słuchał słów swego pana. – Życie i śmierć – mówił Enka Ne, głosem zaskakująco podobnym do głosu żebraka Szah Szana – są jedynie dwoma niewielkimi aspektami nieskończonej chwały Oruri. Człowiek zrodzony z kobiety ma do przeżycia tylko krótki okres czasu, a Oruri żyje zarówno na początku rzeki czasu, jak i na końcu. Oruri jest rzeką. Oruri jest również ludźmi na rzece, których jedyną wartością jest wypełnianie jego niezbadanego celu. Czyż nie jest to piękna myśl? Jaskrawe upierzenie zaszeleściło, kiedy Enka Ne przyjął wygodniejszą pozycję. Poul Mer Lo – Paul Marlowe z Ziemi – z trudem mógł uwierzyć w to, że pod przykryciem z opalizujących piór i wspaniałą ptasią głową znajduje się ciało i krew chłopca. – Panie – powiedział ostrożnie – wszystko, w co ludzie wierzą prawdziwie, jest piękne. Sama boska cześć jest piękna, ponieważ daje znaczenie życiu... Jedynie ból jest brzydki, ponieważ ból zniekształca. Enka Ne spojrzał na niego z dezaprobatą. – Ból jest darem Oruri. Oruri lubi, żeby ludzie znosili ból z zadowoleniem i zrozumieniem, wiedząc, iż ta próba zbliża ich do ostatecznego oblicza... Spójrz, tam leci gujanis! On również spełnia wolę Oruri, żyjąc krócej niż trwa jedna pora, nim spotka go nieskończona łaska śmierci. Poul Mer Lo przyglądał się gujanisowi – jaskrawo kolorowemu motylowi o rozpiętości skrzydeł dłuższej niż jego przedramię – kiedy ten leniwie i kapryśnie trzepotał nimi wzdłuż Kanału Życia, tuż przed barką zawierającą wyrocznię. Kiedy patrzył, duży ptak ze skórzastymi skrzydłami opadł zwinnie z drzewiastej paproci na brzegu kanału i uderzył gujanisa uzębionym dziobem. Jedno z motylich skrzydeł odpadło i pofrunęło w dół, do wody; reszta stworzenia mocno tkwiła w długim czarnym dziobie. Ptak nawet nie zatrzymał się w locie. Enka Ne klasnął w dłonie. – Bij! – rozkazał, wskazując na ptaka. Jeden z wojowników uniósł do ust swoją dmuchawkę. W powietrzu rozległ się lekki świst, kiedy strzałka wyleciała z dmuchawki. Następnie ptak, oddalony o ponad dwadzieścia metrów, jakby się zatrzymał w locie. Przez chwilę wisiał w powietrzu, po czym z hałasem opadł do wody. Enka Ne wskazał na wojownika, który zabił ptaka. – Teraz umrzyj – powiedział łagodnie – i żyj na wieki. Mężczyzna uśmiechnął się. – Panie – rzekł – nie jestem godzien. – Potem wyciągnął strzałkę z ładownicy i spokojnie wepchnął ją sobie w gardło. Bez słowa wypadł z barki do Kanału Życia. Enka Ne uważnie spojrzał na Poula Mer Lo. – W ten sposób wypełnił się cel Oruri. Poul Mer Lo wpatrywał się w enigmatyczne wody kanału. Ciało wojownika już zostało z tyłu. Teraz przepłynęło koło nich skrzydło motyla, a za nim wciąż drżące ciało ptaka z resztą gujanisa w dziobie.

Paul Marlowe, człowiek z Ziemi, walczył przeciwko sennemu fatalizmowi, który zmusił go do przyjęcia roli Poula Mer Lo w fatalistycznym, podobnym do snu świecie. Jednakże było to trudne, ponieważ pozostał jeszcze na tyle psychiatrą, żeby zdawać sobie sprawę, że w jednym ciele zamieszkiwało dwóch ludzi i ciało to było polem walki. Paul na zawsze zostanie wyrzutkiem – człowiekiem cywilizowanym, z głową pełną wyszukanych i syntetycznych wartości odrzucających nagie i proste wartości barbaryzmu. Paul był tylko człowiekiem, który rozpaczliwie starał się należeć – człowiekiem, który nie chciał niczego poza spokojem i może niewielkim spełnieniem w świecie, do którego został wrzucony. Kto podróżował Kanałem Życia z Enka Ne – Paul czy Poul? Nie wiedział nawet tego. Wiedział tylko, że wielka zielona hipnoza puszczy, jaskrawo upierzona hipnoza boga-króla oraz znaczenie życia i śmierci były zbyt trudne do ogarnięcia dla niedoszłych bratobójców zamieszkujących tę samą zbolałą głowę. Było ciężkie, duszne popołudnie. O zachodzie słońca jedna z dziewczynek z trzeciej barki zostanie złożona w ofierze przy fallusie Oruri w puszczańskiej świątyni Baya Sur. Poul był zafascynowany. Paul był zaszokowany. Żaden nie wiedział, co robić. – Panie – spytał Poul albo Paul – co miało większą wartość: żywot gujanisa czy życie twego wojownika? Enka Ne uśmiechnął się. – Kto to może wiedzieć? Nikt oprócz Oruri. Czyż to nie Oruri poprzez moją osobę rozkazał wojownikowi zjednoczyć się z gujanisem? – Kto to może wiedzieć? – powtórzył człowiek z Ziemi. – Na pewno nie ja. Doradcy boga-króla, przykucnięci, słuchali rozmowy w milczeniu, chociaż najwidoczniej nie byli uszczęśliwieni, że obcy kwestionuje działania Enki Ne. Teraz jeden z nich przemówił: – Panie – rzekł nieśmiało – może Poul Mer Lo, którego życie należy do ciebie, mówi nierozważnie? To schorzenie łatwo naprawić. Enka Ne potrząsnął piórami i przeciągnął się. Potem spojrzał uroczyście na swego doradcę. – Nie istnieje żadne schorzenie. Wiedz tylko, że obcy został dotknięty przez Oruri. Kto ośmieliłby się przeciwstawić celom Oruri, niech teraz rozkaże, by Poul Mer Lo umarł. Doradcy przycichli, mrucząc pod nosem. Poul Mer Lo pocił się z gorąca, lecz gdzieś w mrocznym wymiarze Paul Marlowe miał zimne dreszcze. – Patrz – powiedział Enka Ne – pierwszy kamień Baya Sur. – Wskazał na obelisk wyłaniający się z gładkiej wody kanału. – Wkrótce dokona się chwała. Niech żaden człowiek nie przybywa do tego miejsca bez spokoju i miłości. Baya Sur, w przeciwieństwie do Baya Nor, składała się zaledwie z jednej kamiennej świątyni zbudowanej w puszczy i chronionej przed nią wysokim kamiennym murem. Na miejscu lądowania około czterdziestu ludzi – czyli wszyscy mieszkańcy Baya Sur – czekało, aby powitać barki. Pierwsza wylądowała barka z wyrocznią. Kapłanki ostrożnie przeniosły palankin na brzeg i zaniosły do świątyni. Następnie na znak Enki Ne do brzegu przybiła jego barka. Wyszedł z łodzi z wielkim szumem piór oraz z całą wyniosłością, blaskiem i tajemniczością boga. Za nim wyszli doradcy, a za nimi – obcy, Poul Mer Lo. Nikt nie czekał, żeby powitać trzy dziewczynki. Poul Mer Lo, idąc wybrukowaną ścieżką wiodącą do stopni świątyni, obejrzał się za siebie i zobaczył, jak wychodzą na brzeg i poważnie kroczą za nim, jak małe nakręcane laleczki. Przed uroczystością złożenia ofiary miał się odbyć rytualny posiłek, w wielkim hallu fallusa, gdzie jedynym źródłem naturalnego światła był otwór symbolicznej pochwy zbudowany w dachu. Jednakże w nagich ścianach znajdowały się wnęki, a w nich kopcące lampki oliwne. Palankin ustawiono blisko kamiennego fallusa. Tuż przed fallusem była duża miska kappy i kilkanaście małych, pustych miseczek. Trzy dziewczynki, milczące i nieruchome, usiadły ze skrzyżowanymi nogami, twarzami w kierunku fallusa. Za nimi siadło trzech kapłanów, każdy uzbrojony w krótki nóż. Za kapłanami siedzieli doradcy, a za doradcami – Poul Mer Lo. Nagle rozległ się dziki, pełen żalu okrzyk ptaka. Enka Ne dumnie wkroczył do sali w taki sposób, że – przez chwilę – Poul Mer Lo znów musiał przypomnieć sobie, iż pod okryciem z piór i pod jaskrawą, miotającą się ptasią głową jest tylko młody chłopiec. Bóg-król dziobał i drapał. Potem raz

jeszcze wydał z siebie rozżalony ptasi okrzyk i pomaszerował do miski z kappą. Oddał mocz do miski i jeszcze raz przeraźliwie krzyknął. Następnie przykucnął nieruchomo naprzeciwko palankinu. Zza ciemnej zasłony odpowiedział mu okrzyk ptaka. Jeden z kapłanów zaczął nakładać niewielkie garstki kappy do miseczek. Pozostali dwaj kapłani rozdawali je siedzącym – najpierw dziewczynkom, które natychmiast zjadły swoje porcje z wielkim apetytem, potem doradcom, na końcu Poulowi Mer Lo. Paul Marlowe chciał zwymiotować, ale Poul Mer Lo zmusił go do jedzenia. Skromny posiłek zakończył się po chwili. Zapadł zmierzch i salę wypełniły migocące cienie rzucane przez lampki oliwne. Bóg-król wstał, podszedł do fallusa Oruri i objął go skrzydłami. Potem obrócił się gwałtownie i wskazał na jedną z dziewczynek. – Chodź! Wstała posłusznie i podeszła do przodu. Obróciła się i oparła o fallus, obejmując go wyciągniętymi rękami. Bóg-król nagle położył się u jej stóp. Na jej twarzy widniał wyraz ogromnego szczęścia. Jeden z kapłanów wcisnął jej ramię pod brodę, zmuszając do odchylenia głowy. Drugi uklęknął, przyciskając jej brzuch, tak że plecami dotykała fallusa. Trzeci podszedł z nożem w wyciągniętej ręce, z drugą ręką gotową jakby do złapania czegoś. Enka Ne znów wydał z siebie ptasi krzyk. Z zamkniętego palankinu odpowiedział mu podobny. Nóż uderzył raz, uniósł się i uderzył drugi raz. Panowała cisza. Ręka zanurzyła się w otwartej piersi dziewczynki i wyciągnęła bijące jeszcze serce. Z otwartej rany krew wylewała się na leżące ciało boga-króla. Rozbrzmiały jeszcze dwa ptasie okrzyki – przenikliwe, żałosne, triumfalne. Poul Mer Lo zemdlał. Rozdział dwunasty Wyprawa religijna zbliżała się do końca. Trwała na razie osiem dni i miała być zakończona dziewiątego dnia, kiedy wyrocznia i bóg-król powracali do Baya Nor. Trzy dziewczynki bezpiecznie spoczywały w objęciach Oruri. Drugą złożono w ofierze w identyczny sposób jak pierwszą w świątyni Baya Ver, a trzecią w świątyni Baya Lys. Poul Mer Lo nauczył się nie mdleć na widok bijącego serca wyrywanego z ciała dziecka. Powiedziano mu, że jest to co najmniej nieuprzejme. W najgorszym przypadku mogło być poczytane za zły omen. Obecnie, ósmego wieczoru, wkrótce po uroczystych obchodach życia poprzez śmierć, leżał niespokojnie na łóżku w jednej z celi gościnnych Baya Lys. Zastanawiał się, dlaczego Enka Ne dał mu zaproszenie-rozkaz udziału w podróży. Towarzyszenie wyroczni i bogowi-królowi w wyprawie religijnej było przywilejem zazwyczaj zarezerwowanym jedynie dla tych, którzy wyróżnili się w znaczący sposób na wojnie albo w oddawaniu boskiej czci. Nagle poczuł, że w celi jest ktoś jeszcze. Szybko usiadł na łóżku i w świetle małej oliwnej lampki zobaczył wychudzonego młodzieńca w poszarpanym samu, cierpliwie przykucniętego na podłodze. Obok niego leżał jakiś pakunek. – Oruri cię pozdrawia – powiedział Szah Szan, wstając. – Pozdrowienie jest błogosławieństwem – machinalnie odrzekł Poul Mer Lo. – Ubolewam, jeżeli przerwałem twoje rozmyślania. Poul Mer Lo uśmiechnął się. – Moje rozmyślania były takie, że witam każdego, kto je przerywa. Szah Szan wskazał na pakunek u swych stóp. – Mój przyjaciel, o którym, jak sądzę, słyszałeś, polecił mi, żebym przyniósł ci pewne rzeczy znalezione w puszczy. Uważał, że będą miały dla ciebie jakieś znaczenie. – Rozwinął kawałek materiału i pokazał zawartość pakunku. Była tam jedna plastykowa maska, dwa granaty atomowe i zniszczony aparat nadawczo-

odbiorczy. Poul Mer Lo natychmiast zmienił się w Paula Marlowe, który patrząc na ten dziwaczny zbiór poczuł piekącą mgiełkę w oczach. – Kto to znalazł? – spytał wreszcie z trudem. – Kapłani Baya Lys. – Nic innego nie znaleźli? – Nic... Oprócz... – Szah Szan zawahał się. – Mój przyjaciel powiedział mi, że doniesiono, iż w puszczy, gdzie uprzednio były tylko drzewa i trawa, znajduje się wielka czarna dziura. Te przedmioty są rzeczywiście bardzo interesujące. Czy mają jakieś znaczenie? – Należały do tych, co podróżowali ze mną srebrnym ptakiem. – Paul Marlowe wziął do ręki jeden z atomowych granatów. – To, na przykład, jest straszliwą bronią siejącą zniszczenie. Gdybym przesunął te bolce w określony sposób – pokazał na dwa maleńkie schowane w zagłębieniu dźwignie – całą Baya Lys pochłonąłby ogień. Szah Szan pozostał niewzruszony. – Należy mieć nadzieję – zauważył – że dzięki przewodnictwu Oruri nie spowodujesz niczego takiego. Paul uśmiechnął się. – Bądź spokojny, niczego takiego nie spowoduję, Szah Szanie, ponieważ oznaczałoby to także moją własną śmierć. Chłopiec milczał przez chwilę. – Kraina Baya Nor rozciąga się na północ na odległość jednego dnia marszu – powiedział wreszcie. – Dalej są tereny zamieszkałe przez barbarzyńców. Możliwe, że twoi przyjaciele zaprzyjaźnili się z tymi ludźmi... A może zostali zabici, albo zabłądzili i zginęli w puszczy... Ile osób z tobą podróżowało? – Było nas razem dwanaścioro. – A troje przybyło do Baya Nor. – Troje zostało ujętych przez ludzi Baya Nor. Chłopiec wzruszył ramionami: – Nie ma znaczenia jakich słów użyjemy. Dziewięć osób wciąż okrywa tajemnica. – Ci ludzie z puszczy – jak się nazywają? – Nazywają siebie Lokh. My nazywamy ich Lokhali. Mówią dziwnym językiem. – Czy można się z nimi spotkać i porozmawiać? Szah Szan uśmiechnął się: – Można, ale to niewskazane. Przypuszczalnie rozmowa byłaby bardzo krótka. Życie tych ludzi polega na wojnie. – Gdyby Enka Ne posłał podarunki i spytał o wiadomości... Szah Szan zesztywniał. – Enka Ne nie pertraktuje z Lokhali. Tak było zawsze. Tak będzie zawsze. Niewątpliwie w końcu Oruri ześle na nich jakieś straszne nieszczęście... Poulu Mer Lo, mój przyjaciel jest zaintrygowany. Wyrocznia orzekła, że jesteś wielkim nauczycielem i z twojego powodu Baya Nor zyska wielkość. – Nie wiem, czy jestem wielkim nauczycielem. Do tej pory moje nauki były bardzo skromne. – Musisz więc, panie, uczynić je wielkimi – powiedział zwyczajnie Szah Szan. – Wyrocznia mówi tylko prawdę... Mój przyjaciel zasobny jest w chwałę, ale nie w czas. Chciałby zobaczyć owoce twego nauczania, nim odpowie na wezwanie. – Szah Szanie, twój przyjaciel nie może oczekiwać za wiele. Istotą nauki jest najpierw się nauczyć, a potem uczyć innych. – Pozwól mi zauważyć, Poulu Mer Lo, że istota nauki będzie zrozumiana... Wiele dni minęło, nim nauczyłeś się języka bajańskiego, prawda? – Rzeczywiście tak było. – Wobec tego jakim językiem rozmawiałbyś z ludźmi twojego rodzaju? – Język ten nazywa się „angielski”. – Chcę nauczyć się tego anglis. Wtedy być może lepiej zrozumiem myśli Poula Mer Lo.

– Po cóż ci to, Szah Szanie? Nikt oprócz mnie nie mówi tym językiem. – Może właśnie dlatego chcę się go nauczyć... Jestem biednym i nic nie znaczącym człowiekiem, nie mam ci nic do zaofiarowania. Ale mój przyjaciel byłby bardzo zadowolony.” Paul Marlowe uśmiechnął się. – Będzie tak, jak sobie życzysz, Szah Szanie. Twój przyjaciel jest albo bardzo mądry, albo bardzo prosty. Szah Szan spojrzał na niego ze zdziwieniem: – Nie wiesz, jaki jest? – spytał. – Dlaczego nie miałby być i bardzo mądry, i bardzo prosty? Rozdział trzynasty Paul Marlowe mocno uderzył bańką o stopień werandy, na której siedział. Mylai Tui w milczeniu dolała do niej alkoholu z kappy. Pociągnął długi łyk i z gorzką satysfakcją poczuł, jak ognisty płyn rozpala mu gardło i żołądek. Był coraz bardziej pijany i zupełnie się tym nie przejmował. – Piersiasta brązowa suka – mruknął po angielsku. – Słucham, panie? – spytała niepewnie Mylai Tui. – Powiedz Paul, cholera! – Znów po angielsku. – Paul? – powtórzyła szybko Mylai Tui. Było to jedyne słowo, które zrozumiała. – Dziękuję – warknął po bajańsku. – Teraz milcz. Czasami mężczyzna musi stać się głupcem. Właśnie jest taki czas. Mylai Tui skłoniła głowę i usiadła ze skrzyżowanymi nogami, trzymając na podołku dzbanek z alkoholem z kappy, pamiętając o dalszych potrzebach Poula Mer Lo. Zapadał zmierzch i dziewięć księżyców Altair Pięć ścigało się po niebie jak... Jak co? myślał Paul Marlowe... Jak przerażone ptaki... Dziewięć kosmicznych kawałków żużla w locie... – Nie żyję – powiedział po angielsku. – Jestem trupem obdarzonym pamięcią... Ciekawe co, u diabła, dzieje się dziś na Piccadilly Circus? Kto wygrał mecz i jakie sensacyjne skandale zamieści jutrzejsza niedzielna prasa? Bo przecież dziś jest na pewno sobota. Więc niech się wszyscy cieszą. Opróżnił bańkę, zadygotał i znów uderzył nią o stopień werandy. W milczeniu Mylai Tui ponownie ją napełniła. Chciałby posłuchać Beethovena, wszystko jedno co, jakikolwiek utwór. Ale najbliższy odtwarzacz stereo znajdował się w odległości wielu lat świetlnych. Cholera! – Będę deklamował – oznajmił Paul Marlowe, nie zwracając się do nikogo konkretnego. – Dlaczego miałbym nie deklamować? Było to w innym kraju, a poza tym ulicznica nie żyje. – Paul? – powiedziała niepewnie Mylai Tui. – Zamknij się! Żyd Maltański – dzięki uprzejmemu zezwoleniu przeklętego przodka. – Paul? – Zamknij się, albo cię z zapałem zabiję, ty dziwko z brązowym brzuchem. – Zaczął się śmiać z aliteracji, ale śmiech przeszedł w napad kaszlu. Chrząknął, po czym powiedział: Mówiąc jedynie językami ludzi cóż mogę zrobić z rozbitego obrazu, jednego błysku światła, białej gwiazdy zimą nad bagnami, kiedy szorstkie krzyki nocnych ptaków unoszą się nad głuchymi głosami, a rzeka w mglisty poranek tryska kaskadą śmiechu? [Przełożył Jan Zieliński] – Paul? – powtórzyła Mylai Tui z wielką śmiałością. – Milcz, ty przeklęta, głupia suko! Mówię słowami jakiegoś cholernego dwudziestowiecznego poety, którego nazwisko chwilowo uciekło mi z pamięci... Dlaczego mówię słowami tegoż poety?

Powiem ci, ty bajański flejtuchu. Ponieważ we mnie jest dziura. Dziura, słyszysz? Wielka dziura, szeroka na jedno serce i głęboka na dwadzieścia lat świetlnych... Nie żyję, Horacjuszu... Gdzie, do diabła, jest reszta tej parszywej gorzały? Mylai Tui siedziała w milczeniu. Jeżeli jej panu sprawiało przyjemność mówienia głosem diabła, nie miała nic do powiedzenia. Ani do zrobienia. – Gdzie, do diabła, jest reszta tej parszywej gorzały? – powtórzył swe żądanie Paul Marlowe znów po angielsku. Mylai Tui nie poruszyła się. Wstał, niepewnie przeszedł kilka kroków do przodu i kopnięciem wytrącił jej dzbanek z rąk. Alkohol z kappy rozlał się po całej werandzie. Jego słodki zapach przyprawiał o mdłości. Paul Marlowe padł na twarz i dostał torsji. Mylai Tui umyła go i z trudem wciągnęła do domu. Usiłowała położyć go na łóżku, ale nie miała dość siły. Leżał na podłodze i głośno chrapał. Rozdział czternasty Diabelska maszyna była skończona. Stała przed małym pokrytym strzechą budynkiem, który był domem Poula Mer Lo. Dwaj robotnicy, jeden cieśla, a drugi kamieniarz, którzy zbudowali ją pod kierunkiem obcego, stali patrząc na swe osiągnięcie, śmiejąc się i mamrocząc jak para uszczęśliwionych małp. Poul Mer Lo wynajął ich do tej roboty płacąc każdemu jeden miedziany pierścień. Zdaniem Mylai Tui szalenie przepłacił, lecz on uważał, że hojność – jeżeli faktycznie była to hojność – należała się im. Nie często człowiek obdarzony był przywilejem wykonania czegoś, co miało zmienić model całej cywilizacji. Mylai Tui przykucnęła na werandzie i z niewzruszoną twarzą przyglądała się maszynie. Ani nie rozumiała, ani nie obchodził jej fakt, że jest świadkiem rewolucji technicznej na Baya Nor. Jeśli zbudowanie urządzenia sprawiło przyjemność Poulowi Mer Lo, cieszyła się przez wzgląd na niego. Niemniej jednak była trochę rozczarowana, że człowiek, który był najwyraźniej przeznaczony do wielkich celów i którego tanu doprowadzał ją do stanu ekstazy, trwonił swego ducha na konstruowanie niepotrzebnych zabawek. – Co o tym myślisz? – spytał Poul Mer Lo. Mylai Tui uśmiechnęła się. – To bardzo pomysłowe, panie. Kto wie, może jest także piękne. Nie potrafię ocenić celu tej rzeczy, którą mój pan miał przyjemność stworzyć. – Na imię mam Paul. – Tak, Paul. Przepraszam. Po prostu jestem szczęśliwa, kiedy mogę do ciebie mówić: mój panie. – Więc zapamiętaj sobie, Mylai Tui, że ja jestem szczęśliwy, kiedy mówisz do mnie Paul. – Tak, Paul. To wiem i muszę zapamiętać. – Czy wiesz, na co patrzysz? – Nie, Paul. – Patrzysz na coś, co nie ma nazwy w twoim języku. Muszę to nazwać słowem z mojego języka. Ta rzecz nazywa się wózek. – Wóe-zuek. – Nie, wózek. – Wóezek. – Już lepiej. Spróbuj jeszcze raz – wózek. – Wóezek. – Ten wózek porusza się na kołach. Wiesz, co to są koła? – Nie, Paul. – Powiedz to słowo – koła. – Koa. – Dobrze. Koła, Mylai Tui, to coś, co pomaga ludziom pozbyć się ciężaru z pleców.